Piketty (22.03.15)
Tej szansy Lech Poznań nie zmarnował! Pokonał Legię Warszawa 2:1!
Zaur Sadajew sprawiał wrażenie piłkarza, który chciałby z Legią wygrać w pojedynkę. Niekiedy zdarzało mu się uwzględnić w tym planie kolegów i zagrać piłkę co do centymetra – taką posłał do Dawida Kownackiego, któremu pozostało dołożyć nogę. Młody lechita był bohaterem niecodziennej akcji, w której on przedostał się pod bramkę Legii, ale piłka już nie zdążyła. Kolejorz nie był w stanie rozegrać akcji tak, jak by chciał – często uciekał się do wybić Paulusa Arajuuriego, a nawet – co gorsza – Jasmina Buricia. Co gorsza, gdyż były one wyjątkowo niecelne.
Legia kilkakrotnie ruszyła z kontrami, zwłaszcza lewą flanką Lecha, gdzie Barry Douglas był znacznie mniej skuteczny w powstrzymywaniu jej niż Tomasz Kędziora po drugiej stronie defensywy. Michał Kucharczyk miał okazje bramkową, ale jeszcze lepszą zaraz po przerwie stworzył Ondrej Duda. Warszawiacy popełniali ten sam grzech co Lech – gubili piłkę, byli niedokładni.
Trener Maciej Skorża tym razem miał przed meczem mocniejszych graczy niż Legia. Posadził na niej np. Szymona Pawłowskiego, który miał problemy ze skręconym stawem skokowym. Byli tam też Dariusz Formella czy Muhamed Keita. Zabrakło za to Vojo Ubiparipa, zawodnika, który już w Lechu szansy może nie dostać.
Łukasz Trałka zszedł, krwawiąc po starciu z Ivicą Vrdoljakiem, Szymona Pawłowskiego trener wpuścił za Gergo Lovrencsicsa po godzinie gry. Wtedy trwała przerwa w oczekiwaniu na to, aż rozgrzeje się rezerwowy bramkarz Legii Dusan Kuciak. Dobrą piłkę od Barry’ego Douglasa na wolne pole dostał bowiem Kasper Hamalainen. Rozpoczął się wyścig między nim a legijnym bramkarzem Arkadiuszem Malarzem, który był szybszy, ale piłki dotknął poza polem karnym. Wyleciał z czerwoną kartką i nagle Lech zyskał przewagę. Grę w przewadze i rzut wolny z takiej odległości, która dla Barry’ego Douglasa oznacza niemal pewną bramkę. Szkot wykorzystał okazję, jakby był to rzut karny, a nie wolny. Lech prowadził, a kibice wspominali, że kiedyś tak strzelał wolne Semir Stilić.
Cztery minuty później kolejne prostopadłe podanie przeszyło Legię, a Kasper Hamalainen wystrzelił w stronę bramki niczym fiński kierowca rajdowy na odcinku specjalnym. Dusan Kuciak nawet dobrze się nie rozgrzał, a już dwa razy miał piłkę w siatce.
Grająca w dziesiątkę Legia zdołała przeprowadzić akcję w 83. minucie, gdy rozpędzony Michał Kucharczyk wpakował z impetem piłkę w okienko bramki Jasmina Buricia. Zostało siedem minut i Lech musiał pilnować tego, co dotąd zdobył. Szymon Pawłowski – wyraźnie bez formy – nie wykorzystał okazji sam na sam. Zaur Sadajew szarżował, strzelał w ręce Dusana Kuciaka z pola karnego, szarpał się z warszawiakami.
41 545 widzów, którzy przyszli na to spotkanie, liczyło właśnie na to. Że mimo kłopotów, błędów, może i zdenerwowania, Lech jest w stanie walczyć z Legią o zwycięstwo, o tytuł, jest w stanie ją pokonać. I gdy nadarza się okazja, potrafi ją wykorzystać. Ta frekwencja to rekord na meczu ligowym na nowym stadionie, co zapowiada, że mamy do czynienia z sezonem szczególnym. Kto wie, może mistrzowskim…
EKONOMISTA JAKO GWIAZDA ROCKA
MARC TRACY, 21.03.2015
Jeśli grafficiarze przeczytają Piketty’ego, równanie r > g powinno się pojawić na murach wszystkich miast.
Pewnego wieczoru, w windzie zjeżdżającej do czterystuosobowej auli City University of New York, pan w średnim wieku, z wyglądu ekonomista, przechwalał się parze, również w średnim wieku, również z wyglądu ekonomistom: „Pierwszy raz widziałem Piketty’ego jeszcze w 2001 roku. Mały lokal w Village. Grał akustycznieKapitalizm patrymonialny, Emmanuel Saez dołączył na bis”.
To oczywiście żart. Ale odbiór przypominający gwiazdy rocka, z jakim spotyka się Thomas Piketty od czasu publikacji w marcu 2014 roku angielskiego tłumaczenia jego Kapitału w XXI wieku, musi robić wrażenie. Gdyby świat centrolewicowych gazet i czasopism był pokojem, nie dałoby się ruszyć ręką, żeby nie nadziać się na recenzję jego książki (niemal na pewno pozytywną). Paul Krugman w „New York Review of Books” i w swoim felietonie w „New York Timesie”. Matthew Yglesias w „Vox” („Czy możecie streścić mi tezy Piketty’ego w czterech punktach?”). „The Nation” poświęcił mu okładkę i niemal 10 tysięcy słów. Martin Wolf – brytyjski Paul Krugman (o ile to Krugman nie jest amerykańskim Martinem Wolfem) w „Financial Times”. Nawet prawicy nie udało się ominąć tematu („National Review”).
Książka Piketty’ego zasłużyła na swój chełpliwy tytuł kombinacją, jaka zdarza się raz na pokolenie: za pomocą całej masy najnowszych danych autor opowiada nam, w najbardziej frapujący jak do tej pory sposób, historię społeczno-politycznej kwestii będącej dziś na topie – nierówności ekonomicznych.
Wydarzenie na CUNY sprawiało wrażenie głównego przystanku w szalonym amerykańskim tournée jakiejś prawdziwej gwiazdy (w tym samym tygodniu Piketty zatrzymywał się jedenaście razy w trzech miastach). „Tu chyba po prostu trzeba być!” – to naprawdę powiedział ekonomista w windzie dwójce innych ekonomistów. Chase Robinson, tymczasowy przewodniczący Graduate Center, powiedział coś podobnego, otwierając spotkanie: „Mówią mi, że to najgorętsza impreza w mieście”. Sala nie była może nabita, ale wszystkie bilety się ponoć wyprzedały. A sądząc po wpisach na Twitterze, mnóstwo ludzi skorzystało z transmisji w internecie, a w redakcji „The Nation” z tej okazji nawet przerwano alkoholową zabawę.
Za podtekst całego wydarzenia można uznać konfrontację pewnego pokolenia – trzech głównych dyskutantów, podobnie jak chyba większość publiczności, to dzieci powojennego boomu demograficznego – z zarzutami młodszego. Piketty ma ledwie 42 lata. „Część z nas szła do szkoły podstawowej w dość szczególnym okresie […], kiedy sprawy wyglądały bardzo pomyślnie – zauważył Joseph Stiglitz. – I to dało nam osobliwie wypaczony obraz świata”. Dla przedstawicieli tego pokolenia ten wieczór stanowił okazję do odkupienia grzechów, nie tylko w formie przyznania się do niegdyś „wypaczonego obrazu świata”, ale też zaproponowania sposobów zawrócenia świata na tę drogę, na której ich zdaniem się kiedyś znajdował.
Zarazem dla młodszych widzów wieczór był może jeszcze ważniejszy: jeśli bowiem nie zawrócimy świata na tę drogę, wówczas – jak wskazuje książka Piketty’ego – szalejące nierówności, które już stały się głównym czynnikiem określającym amerykańskie życie społeczne, tylko się pogłębią.
Piketty, wyglądający na mniej niż swoje lata, ubrany w szary garnitur i białą koszulę z częściowo rozpiętym kołnierzykiem – to zapewne stylistyczny ukłon w stronę jego rodaka Bernarda-Henri Lévy’ego – zaczął od zwięzłego streszczenia książki. Mówił po angielsku, z lekkim akcentem. Pokazał parę slajdów z Power Pointa, w tym jeden odsyłający wprost do jego własnej strony internetowej. Tak bardzo zapamiętał się w swej opowieści, że zapomniał przeklikać ponad tuzina slajdów, co zauważył dopiero pod koniec prezentacji.
Gdy ogląda się Piketty’ego, jak opowiada swą dziś już dość dobrze znaną historię, można zrozumieć, jak bardzo ważne są narracyjne walory jego książki.
Nie wywołałby takiego szumu, gdyby przy użyciu dokładnie tych samych danych i interpretacji nie stworzył zarazem wielkiej opowieści – z początkiem, rozwinięciem i dającym się przewidzieć zakończeniem.
A opowieść ta idzie mniej więcej tak: dawniej, dzięki pracy Simona Kuznetsa, ekonomisty z połowy XX wieku, panował konsensus co do tego, że nierówności maleją. Używając statystyk podatkowych z niemal 50 krajów, sięgających całe dekady wstecz (a w przypadku Francji aż XVIII wieku), Piketty wykazał, że Kuznets, formułując w latach 50. i 60. krzywą nazwaną jego imieniem, miał tego pecha, że znajdował się akurat w momencie, w którym nierówności mogły sprawiać wrażenie malejących – było to zaraz po dwóch wojnach światowych i kryzysie, który zniweczył nagromadzone aktywa najzamożniejszych tego świata. Piketty wykazuje, że tak naprawdę ten okres – około trzydziestu chwalebnych lat od zakończenia II wojny światowej, we Francji nazywanych dosłownie Les Trente Glorieuses – był tylko odchyleniem od normy.
W rzeczywistości nierówności zazwyczaj rosną, ponieważ po opodatkowaniu stopa zysku od kapitału (r) przekracza kilkakrotnie poziom wzrostu gospodarek (g). Inaczej mówiąc: dochód z inwestycji jest zazwyczaj większy i rośnie w szybszym tempie niż płace, co oznacza, że bogaci, którzy najwięcej pieniędzy i tak zarabiają poprzez inwestycje i dziedziczenie, stają się jeszcze bogatsi. Jeśli grafficiarze przeczytają Piketty’ego, wówczas równanie r>g powinno się pojawić na murach wszystkich miast.
Wszystko to składa się w zrozumiałą całość. Ktokolwiek wie coś o rozdętym przemyśle finansowym – albo chociaż o magii procentu składanego – zrozumie, dlaczego r będzie przekraczać g. Każdy również może zrozumieć, dlaczego Stany Zjednoczone, co Piketty zresztą przyznaje, od czasu do czasu wyłamują się z tego schematu, kreując miliarderów znikąd nie tyle przez akumulację kapitału, ile przez oszałamiające pensje dla supermenadżerów – choć i tak potem ci supermenadżerowie z pomocą swych spadkobierców odtworzą to, co Piketty nazywa „kapitalizmem patrymonialnym”. A poza tym – o czym przypomina nam Krugman – wystarczy zerknąć na listę czterystu najbogatszych „Forbesa”, z czterema Waltonami w górnej dziesiątce, by przekonać się, że Ameryka nie jest wolna od dziedziczonego bogactwa. Nietrudno też zrozumieć, dlaczego kapitał mógł stracić pozycję względem płac w latach 1913–1950 – a gdyby ktoś jednak nie mógł, może spojrzeć na wykres z książki Piketty’ego i dostrzeże ogromny krater pokazujący destrukcję kapitału, jaka nastąpiła w tym właśnie okresie.
Słuchając opowieści Piketty’ego, można też zrozumieć, dlaczego jego dzieło znalazło taki oddźwięk wśród szerszej publiczności. Podobnie, można zrozumieć, dlaczego tak bardzo się nim ekscytują ekonomiści, i to niezależnie od istotnego wkładu, jakie to dzieło wnosi do ich profesji (a jest on kolosalny): mamy tu w sposób zarazem wyrafinowany i klarowny opowiedzianą gospodarczą przeszłość, która wyjaśnia nasz obecny kryzys, a nawet wskazuje, co może przynieść przyszłość. A co może? Cóż, jako że szczęśliwie nie czekają nas chyba wojny światowe, dystans pomiędzy r i g będzie dalej rósł, jeszcze szybciej niż dotychczas. Jedyne, czego nie wiemy, to jak moglibyśmy temu zapobiec.
Na to ostatnie zasadnicze pytanie próbowali odpowiedzieć Stiglitz i Krugman, z których każdy krótko się wypowiedział po wykładzie Piketty’ego. Stiglitz – zdobywca Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii – podkreślał, że polityka jest zdolna ograniczyć grabież, której zapowiedzią jest przecież równanie r > g: „Nierówności nie są zwykłym efektem działania sił gospodarczych. Nie jest wcale konieczne, aby r było większe od g. To skutek naszej polityki”. Wymieniając między innymi orzeczenie Sądu Najwyższego w sprawie Citizens United, wskazał, że większe nierówności przekazują większą władzę w ręce bogatych, którzy tej władzy użyją do przeforsowania polityki (niskiego opodatkowania zysków z kapitału i spadków, mniejszych ograniczeń finansowania kampanii wyborczych), która wywoła jeszcze większe nierówności – i tak dalej, niczym w błędnym kole. Krugman, powtarzając zasadniczo tezy z wpisu na swoim blogu, dostrzegł siłę książki w tym, że dostarcza empirycznych dowodów od dawna głoszonym przez lewicę tezom na temat nierówności, ale też opowiada całą historię – „ta analiza jest nie tylko ważna, ona jest po prostu piękna”. W czasie obu wypowiedzi Piketty siedział tuż przy samym podium i promieniał z zadowolenia. Wyglądał niemal jak po udanym stosunku. Któż mógłby go za to winić?
Profesor Steven Durlauf z University of Wisconsin na samym początku swego wystąpienia zapowiedział, że teraz popsuje wszystkim zabawę z perspektywy nerda. Nie zawiódł. Wskazywał różne zastrzeżenia, niewątpliwie ważne w ramach ekonomicznej profesji, dotyczące wykorzystania danych przez Piketty’ego. Nie przeanalizuję raczej jego tez, gdyż uczciwie mówiąc, były trochę nie na moją głowę, a poza tym ogólnie stwierdził, że książka jest solidna, ważna, błyskotliwa i w ogóle.
Po zakończeniu wieczoru zapytałem Piketty’ego, czy nie obawiał się, że użyte przez niego metody i wyciągnięte wnioski są na tyle skomplikowane, że w niewykwalifikowanych rękach mogą zostać niewłaściwie użyte. Potrząsnął przecząco głową: „Kiedy ekonomia wygląda nazbyt skomplikowanie, to zazwyczaj zły znak”. Wystarczająco wielu wybitnych i znanych ekonomistów z centrum i z lewicy – a tak naprawdę wszyscy – dało książce swój znak jakości, którym większość laików powinna być usatysfakcjonowana. Niestety pogłębiona polemika z książką Piketty’ego z prawej strony jeszcze się nie ukazała (panie N. Gregory Mankiw, kraj tęsknie spogląda w pańską stronę).
A zatem, jak pytali rewolucjoniści: co robić? Rozwiązaniem Piketty’ego dla problemu r > g jest globalny, progresywny podatek od indywidualnego majątku.
I ta część książki spotkała się jak dotąd z największą krytyką – nie pod kątem słuszności rozwiązania, lecz jego praktyczności (opodatkowanie zamożnych już w jednym kraju jest wystarczająco trudne). Piketty z uśmiechem zbywa ten argument, wskazując, że stawki opodatkowania najzamożniejszych urosły do historycznie najwyższego poziomu w latach 50., czyli dokładnie wtedy, kiedy nierówności były na poziomie najniższym: „Historia podatków jest pełna niespodzianek”.
To jasne, że trzeba włożyć jakiś kij w szprychy roweru „pieniądza i władzy”, który Krugman określił jako „polityczno-ekonomiczną spiralę nierówności, w której wielkie bogactwo daje wielką władzę, używaną z kolei do wzmocnienia koncentracji bogactwa”. Nie odwołując się do Piketty’ego, Mark Schmitt sugerował na przykład, że reforma finansowania kampanii wyborczych wniosłaby coś konkretnego do nieraz dość mglistej debaty o nierównościach. Wygląda na to, że ma rację.
Krugman zamknął całość niezwykle optymistycznie. Przypomniał, że Teodor Roosevelt wygłosił swą słynną mowę o postępie, wzywającą do progresywnego opodatkowania dochodów i spadków „wielkich fortun” już w 1910 roku, zanim nastąpiły kataklizmy spowalniające przyrost r. Również źródła Nowego Ładu, zdaniem Krugmana, sięgają całych dekad przed rokiem 1933. Innymi słowy, najbardziej światli Amerykanie byli w stanie rozpoznać problem nierówności i zaproponować jego rozwiązanie samodzielnie, bez wsparcia ze strony bezosobowych trendów społecznych czy obyczajów. Prawo ekonomii takie jak r > g może potencjalnie stać się takim właśnie oksymoronem, na jaki samo pojęcie „prawa ekonomii” wskazuje. Krugman chce nam, jak się zdaje, powiedzieć, że nieważne jak przekonujące, a nawet „piękne” byłyby opisane przez Piketty’ego struktury, to w końcu polityka, a nie ekonomia, będzie sztuką tego, co możliwe.
PREMIERA KAPITAŁU W XXI WIEKU JUŻ W MAJU!
Czytaj fragment wstępu: W czyich rękach będzie świat w roku 2050?
Najważniejsza i najbardziej poczytna książka ekonomiczna dekady, światowy bestseller, który zmienił sposób, w jaki patrzymy na społeczeństwo, na gospodarkę i na obecne w nich nierówności. Napisany ze swadą, ale i ugruntowany w nowatorskiej analizie danych empirycznych, błyskotliwy i rzetelny zarazem Kapitał w XXI wiekuna długie lata wyznaczył nowe szlaki w ekonomii.
Piketty kwestionuje podstawową logikę dominującą dotychczas w ekonomii. Owszem, ukazywały się książki, które stawiały sobie podobne zadanie, ale to musiało dojrzeć. I tak się stało.
Jacek Żakowski
Można bez ryzyka przesady powiedzieć, że „Kapitał w XXI wieku”, magnum opus francuskiego ekonomisty Thomasa Piketty’ego, bedzie najważniejszą książką ekonomiczną roku, a może i dekady. Piketty, niewątpliwie wiodący na świecie ekonomista badający dochody i nierówności, dokonał czegoś więcej niż tylko udokumentował wzrastającą koncentrację bogactwa w rękach wąskiej elity. Pokazał też, że wracamy do czasów „kapitalizmu patrymonialnego”, w którym na szczytach gospodarczej hierarchii dominuje nie tyle nawet bogactwo, ile odziedziczone bogactwo, przez co urodzenie znaczy więcej niż wysiłek i talent.
Paul Krugman, noblista, „New York Times”
Thomas Piketty (1971) – francuski ekonomista, absolwent m.in. London School of Economics, dyrektor ds. badań w École des hautes études en sciences sociales (EHESS), współzałożyciel i profesor w Paris School of Economics. W 2012 roku wybrany przez „Foreign Policy” do grona stu najbardziej wpływowych intelektualistów na świecie. Obok bestsellerowej książki Kapitał w XXI wieku (2013) napisał też m.in. Ekonomię nierówności (2004) i Czy można uratować Europę?(2012), które wkrótce ukażą się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
***
Czytaj Piketty’ego i o Pikettym w Dzienniku Opinii:
Thomas Piketty: Sposób na nierówności? Globalny podatek majątkowy
Thomas Piketty: Oto nowa, demokratyczna architektura dla Europy [manifest ekonomistów]
Adam Ostolski: Piketty i mity polskiej transformacji
Thomas Palley: Wielkie dzięki, Piketty! [rozmowa Michała Sutowskiego]
Elżbieta Mączyńska: Jak kapitalizm zjada naszą przyszłość
Piotr Kuczyński: Polacy niechętnie dyskutują o nierównościach
Will Hutton: Kapitalizm po prostu nie działa. Oto kilka powodów
Zobacz także: numer „Krytyki Politycznej” poświęcony Piketty’emu: Nierówności
**Dziennik Opinii nr 80/2015 (864)
SKOK na miejską kasę

Grzegorz Bierecki (SŁAWOMIR KAMIŃSKI)
Za pieniądze SKOK
Dariusz Stefaniuk pojawił się u boku Grzegorza Biereckiego w 2011 r. Bierecki był wówczas prezesem Krajowej SKOK i zaczynał na Podlasiu swoją kampanię wyborczą do Senatu. Stefaniuk jeszcze w 2011 r. został doradcą Krajowej SKOK, a później pracownikiem Towarzystwa Zarządzającego SKOK. Równocześnie pełnił funkcję dyrektora fundacji Biereckiego Kocham Podlasie. Miała się zajmować wspieraniem rozwoju i promocją Podlasia, ale stała się głównie narzędziem promocji Biereckiego i Stefaniuka. To ona zorganizowała w ubiegłym roku szkolenia dla samorządowców, za które dziękował Biereckiemu i Stefaniukowi prezes PiS.
W ubiegłym roku, dzięki poparciu Biereckiego, a wbrew woli lokalnych działaczy, Stefaniuk został kandydatem PiS na prezydenta Białej Podlaskiej. Wspierały go podmioty należące do systemu SKOK-ów – sponsorując rozmaite imprezy i gadżety promocyjne (pisaliśmy o tym w „Wyborczej” 28 listopada 2014 r.).
Najcenniejsze było jednak wsparcie „Tygodnika Podlaskiego”, którego właścicielem jest spółka Apella odpowiadająca za promocję SKOK-ów. Choć Kasy są w bardzo trudnej sytuacji finansowej, gazeta rozdawana jest bezpłatnie. Na czas wyborów samorządowych jej nakład podniesiono z 30 tys. do 40 tys. egzemplarzy (a przed II turą wyborów prezydenta miasta – do 50 tys. egzemplarzy). Dodajmy, że Biała Podlaska liczy niespełna 60 tys. mieszkańców.
Przez wiele miesięcy „Tygodnik” ostro atakował głównego konkurenta Stefaniuka – ówczesnego prezydenta Białej Podlaskiej Andrzeja Czapskiego. Stefaniuka kreował zaś na odnowiciela miasta. Na łamach „Tygodnika” Stefaniuk obiecywał samorząd „bliski mieszkańcom i uczciwy”. Apelował do Czapskiego o uruchomienie publicznego rejestru umów podpisywanych przez miasto i jego spółki. Zapowiadał, że jeśli zostanie prezydentem, taki rejestr uruchomi. Wszystkie decyzje zapadać będą jawnie, a urząd będzie „przejrzysty”.
Kancelaria z Gdyni
Kilka tygodni po objęciu przez Stefaniuka fotela prezydenta Białej Podlaskiej w magistracie rozeszła się wieść, że obsługą prawną urzędu będzie się zajmować Kancelaria Prawna A. Jedliński i Wspólnicy z Gdyni. – Wcześniej robiła to jedna z bialskich kancelarii. Dlaczego zatrudniono ludzi z Trójmiasta? Przecież przed wyborami Stefaniuk obiecywał, że będzie walczył o każde miejsce pracy dla białczan – zastanawia się wysoko postawiona urzędniczka magistratu.
Wspólnikami gdańskiej kancelarii są: Adam Jedliński (wieloletni członek władz SKOK-ów, przyjaciel prezydenta Lecha Kaczyńskiego), Andrzej Sosnowski (prezes SKOK Stefczyka, przyjaciel senatora Biereckiego), Grzegorz Buczkowski (jeden z najbliższych współpracowników Biereckiego w Kasach) oraz Dominik Bierecki – syn senatora, pierwszoroczny aplikant radcowski. Bierecki junior jest także członkiem zarządu Fundacji Grzegorza Biereckiego „Kocham Podlasie”, której dyrektorem był do niedawna Stefaniuk.
Kancelaria zajmuje się głównie „masową windykacją należności” SKOK-ów.
Według naszych informacji, potwierdzonych w kilku źródłach, za obsługę bialskiego urzędu kancelaria otrzymuje 5 tys. zł miesięcznie. Jeśli jednak jej prawnicy przepracują na rzecz miasta więcej niż 25 godzin w ciągu miesiąca – za każdą dodatkową godzinę pracy każdego z pracowników dostaje 250 zł.
Zapytaliśmy kancelarię, czy ma doświadczenie w obsłudze samorządów i jednostek samorządowych. Na jaki okres zawarła umowę z miastem? I czy prawdą jest, że faktura wystawiona ostatnio miastu opiewała na 60 tys. zł? Taką kwotę wymieniają urzędnicy.
Kancelaria na wszystkie pytania udzieliła wspólnej odpowiedzi: że nie komentuje spraw swoich klientów.
O wynagrodzenie kancelarii zapytaliśmy również prezydenta Stefaniuka. Także o to, dlaczego oferta obsługi urzędu została skierowana do kancelarii w Gdyni. Czy w Białej Podlaskiej i okolicach nie ma kancelarii prawnych, które mogłyby się podjąć tego zadania? I czy udzielenie zlecenia kancelarii, której wspólnikami są współpracownicy i syn jego politycznego protektora, nie jest sprzeczne z jego przedwyborczą deklaracją „zerwania z układami”? Mimo ponawianych od 16 marca próśb nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Audyty nie do odrzucenia
4 lutego prezydent Stefaniuk spotkał się z prezesami pięciu spółek, których właścicielem jest miasto. – Zakomunikował, że powinniśmy zawrzeć umowy na przeprowadzenie audytów w spółkach. Że będzie to nas sporo kosztowało – bo tego typu usługi są drogie. I że wkrótce dostaniemy umowy do podpisania – mówi członek władz jednej ze spółek.
Podstawowy koszt przeprowadzenia audytu w pięciu spółkach ma wynieść blisko 370 tys. zł netto (połowę tej kwoty spółki mają zapłacić z góry). Prezesi spółek obawiają się jednak, że będą musieli wydać znacznie więcej – w umowach przewidziano bowiem dodatkowe koszty, m.in. „wynagrodzenie i wydatki podwykonawców”, w tym wyżywienie i zakwaterowanie.
Rady na krnąbrnych prezesów
Prezesi spółek umów z kancelarią i Matuszakiem na razie nie podpisali. Jeden tłumaczy: – Każdego obowiązuje ustawa o zamówieniach publicznych. Uznaliśmy, że podpisanie umów może zostać w przyszłości uznane za działanie na szkodę spółek. Jeden z kolegów sugerował, żebyśmy od razu zgłosili sprawę do CBA.
– Informacje o umowach podpisywanych przez spółkę są jawne, publikujemy je na stronie internetowej. A w umowie z kancelarią i firmą Matuszaka jest paragraf o obowiązku zachowania jej „w ścisłej tajemnicy” – dodaje członek władz innej spółki.
Prezesi nie uchylają się od kontroli. – Oczywiście prezydent jako przedstawiciel właściciela spółek, czyli miasta, ma prawo do ich kontroli. Ale prawnicy, z którymi się konsultowaliśmy, uznali, że powinien podjąć w tej sprawie decyzję i przyjąć stosowne uchwały na walnych zgromadzeniach spółek. Prezydent nie wyraził zainteresowania takim rozwiązaniem.
Zapytaliśmy prezydenta Stefaniuka, dlaczego nakazał prezesom spółek podpisanie umów z trójmiejską kancelarią. Czy takie zlecenia nie powinny zostać wydane w drodze przetargu publicznego? I dlaczego w spotkaniu z prezesami uczestniczył Matuszak, który miał być zleceniobiorcą audytu? Nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Bialscy samorządowcy spodziewają się, że wkrótce prezesi miejskich spółek zostaną odwołani. W marcu prezydent odwołał stare rady nadzorcze i wprowadził do nich nowe osoby – związane z Trójmiastem i SKOK- ami. Teraz nowe rady zadecydują o losie krnąbrnych prezesów.
8 lat w psychiatryku, czyli lot nad kukułczym gniazdem w Rybniku.
– A co z rowerem?
Policjanci przerzucają damkę na podwórko. Kajdankami ściskają nadgarstki Brolla. Odwożą go do komisariatu. Podejrzany spędza dwie godziny w celi. Jest przeszukiwany.
Z komisariatu Broll trafia do Rybnika. W drodze dowiaduje się od policjantów, że jedzie do szpitala psychiatrycznego. – Po co ta eskorta? Nigdy przecież nie byłem karany, nigdy też nie leczyłem się psychiatrycznie. Ale skoro to szpital, a ja jestem zdrowy, to jutro będę z powrotem w domu – pociesza się.
Gdy policjanci odprowadzają Brolla na izbę przyjęć, ten słyszy od jednego z nich:
– Ty już stąd nie wyjdziesz.
Sztama
Krystian Broll, rocznik 1943, jest inżynierem elektrykiem i projektantem. Posiada dyplom uczelni z Niemiec, zna język niemiecki, ma kondycję, dzięki której przejeżdża na rowerze 10 tys. km rocznie, i satysfakcję, że w pełni zautomatyzował bibliotekę w Katowicach i fabrykę Opla w Gliwicach.
W 1995 roku Broll postanawia odpocząć od życia w mieście. Przeprowadza się z blokowiska w Katowicach do wsi Woszczyce. Kupuje dom z działką, która z trzech stron graniczy z lasem. Dom wymaga remontu. Broll naprawia go sam, ale łatanie dachu i zakładanie kanalizacji utrudnia mu ciągły konflikt z sąsiadami.
Sąsiadka z Palowic: – Jak przyszło Boże Narodzenie, to ten borok owijał choinkę folią spożywczą. Kiedy indziej rzucał się pod koła samochodów. Krzywda? Mnie nigdy nic nie zrobił. Ale powinien się leczyć, schizofrenik jeden, bo inaczej mu odbija. Więcej o nim gadać nie będę, na wsi ludziska trzymają sztamę.
Inna sąsiadka, poproszona o złożenie zeznań na policji, mówi o Brollu: „W przeszłości był normalnym człowiekiem, ale od kiedy mieszka sam, zachowuje się nienormalnie. Jako przykład mogę podać, że spisuje numery rejestracyjne wszystkich przejeżdżających przez wieś samochodów, wymachuje rękami do ludzi, pokazuje jakieś gesty, grozi im. (…) Wszyscy starają się go unikać, podejrzewając, że jest chory psychicznie”.
Trzeci sąsiad, również w zeznaniach, dodaje: „Wiem, że zażywa leki psychotropowe i jego dziwne zachowanie wynika z braku regularności ich brania”.
Z protokołu przesłuchania czwartego sąsiada: „W nocy Krystian Broll biega po lesie i wyskakuje z lasu znienacka na drogę pod nadjeżdżające samochody. (…) Wszyscy ludzie we wsi, którzy go znają, mają o nim zdanie, że prawdopodobnie jest chory psychicznie”.
Broll podsumowuje: – Straszyłem i gnębiłem sąsiadów? Niemożliwe. To oni mnie terroryzowali. Wyrywali mi rower i skakali po felgach. Grozili, że jak będę wychodził po zmroku, to mnie skopią. Niektórzy sąsiedzi świecili mi latarkami po oknach. Bałem się. Otwierałem wtedy drzwi balkonowe i uciekałem do lasu. A że zimą owijałem choinkę folią? Każdy chroni drzewo przed mrozem.
Za co można trafić do szpitala psychiatrycznego: Zaprotestował i trafił do psychiatryka
– Panie, to z dziesięć lat temu było. Pamiętam jedynie, że Broll w sklepie nie stał. A ten Rysiek K. pierwszy raz w życiu zatrzymał się przed moim spożywczym. Nigdy nie zachodził do mnie. Wtedy ledwo co widziałam podwórko. Miałam okno zawalone produktami. Ale wydaje mi się, że K. nawet nie wysiadł z auta. Broll walnął mu chyba pięścią w auto.
Trzecia wersja należy do Ryszarda K., który podjechał tego dnia pod sklep.
– Wracałem z Katowic, jechałem do domu. Niepotrzebnie chciałem wejść do tego sklepu. Brolla nigdy wcześniej nie znałem. Wyskoczył ze spożywczaka. Przygniótł mnie do maski samochodu i dusił. O, tak trzymał za grdykę. Krzyczał: „Zabiję cię, bo ty jesteś mafia!”. Byłem wówczas radnym. Nie chciałem, żeby ludzie kojarzyli mnie z Brollem. Wywinąłem mu się i wskoczyłem do auta. On gruchnął jeszcze pięścią w boczną szybę. Szczęście, że jej nie rozbił. Kilka miesięcy później spotkałem Brolla przed ośrodkiem zdrowia. Też w Palowicach. Powiedział wtedy, że w końcu mnie dorwał. Że zrobi ze mną porządek. Spisał rejestrację mojego auta. Nie wytrzymałem. W marcu 2004 roku zgłosiłem to policji. Zeznałem, że boję się o swoje życie. Poprosiłem też, aby ktoś ścigał tego faceta.
Tak zaczęły się problemy Krystiana Brolla.
Niepoczytalność
Mijają dwa miesiące od ostatniego spotkania z Ryszardem K. Listonosz przynosi Brollowi wezwanie na badanie psychiatryczne. Prokurator chce wiedzieć, czy podejrzany był poczytalny, gdy groził K.
– Pragnąłem tego badania jak kania dżdżu, bo ludzie myśleli, że unikałem lekarzy.
Broll jest oskarżony o groźby karalne z art. 190 kodeksu karnego. Dwójka psychiatrów i psycholog stwierdzają u niego uporczywe zaburzenia z kręgu paranoi: „Badany nie ma poczucia choroby, (…) żyje w ciągłym lęku, we własnym domu nie może czuć się bezpiecznie”.
Biegłe uważają, że Broll był całkowicie niepoczytalny, gdy groził K. Wnoszą o zamknięcie go w szpitalu psychiatrycznym. Ostrzegają, że wskutek urazu oka z 1974 roku choroba psychiczna Brolla może postępować.
Broll zastanawia się, co wspólnego ma oko z chorobą psychiczną.
Psycholożka dorzuca: – Przecież przymusowe zamknięcie oskarżonego w szpitalu psychiatrycznym, czyli detencja, nie oznacza dożywotniego pobytu w placówce.
– Wysoki sądzie, biegłe zmajstrowały opinię – apeluje Broll na rozprawie w Rybniku. – Badały mnie pięć minut.
Sędzia Lucyna Pradelska-Staniczek powołuje nowy zespół biegłych. Wątpi w zdrowie oskarżonego? Chce się upewnić, że naprawdę choruje?
Nowi psychiatrzy z pomocą psycholożki odkrywają, że IQ Brolla wynosi 125. Ale i tak zgadzają się z poprzedniczkami: oskarżony musi trafić do szpitala. Więc prokurator zwraca się do sądu o umorzenie sprawy i wnioskuje o detencję dla Brolla. Bo skoro oskarżony jest chory psychicznie, nie może odpowiadać karnie za swoje zachowanie.
„Krytycyzmu brak” – jednym słowem: narcyz.
„Neguje doznania omamowe” – nieprawda, omamy erotyczne.
„Ograniczenie zdolności widzenia nasila urojeniowe przekonania” – siusianie po ścianie, czyli lanie wody.
„Zupełnie bez poczucia choroby” – to jedyna prawda w tym całym bełkocie.
Jeszcze przed wejściem na izbę przyjęć Broll przyrzeka sobie: nie przyznam się do winy. Lekarze, nie zagniecie mnie. Możecie mnie zabić. Ale nic wam nie powiem. Pomówiono mnie. Jestem kamieniem. Wiem, z kim tańczę. W czasie odsiadki przemyślę, jak działać. Na pewno, kurwa, nie podaruję wam tego szpitala.
W tym postanowieniu wytrzyma 2977 dni. Czyli osiem lat i prawie dwa miesiące.
Psychiatryk miał przywołać pacjenta do porządku? Pacjent kontra lekarze i prawnicy
Łyka pan?
Izba przyjęć.
– Od razu myślę, żeby uciekać. Ale jak? Drzwi mają blokadę od wewnątrz. Na wejściu do szpitala żegnam się z wolnością, paskiem od spodni i sznurowadłami. Zabierają wszystko, co dłuższe niż 30 cm – opowiada Broll.
Przyjmuje go ordynatorka oddziału o podstawowym zabezpieczeniu: – Proszę rozebrać się do majtek i powiedzieć, jak się pan czuje.
Broll nie pamięta, co odpowiada. Ląduje na oddziale. Wieczorem pielęgniarki rozdają pacjentom leki.
– Już serwujecie mi psychotropy? Nie wezmę – stawia się Broll.
Pielęgniarki wołają lekarza.
Opuszczam ziemię
Broll pamięta każdy rok i dzień ze szpitala. Psycholodzy mówią mu, że ma pamięć trzydziestolatka. – Nie muszą mi tego powtarzać. Bo mój mózg to twardy dysk. Wszystko na nim zapisuję.
Po niecałym miesiącu od przyjęcia Brolla dyrektor szpitala przenosi go na nowy oddział. Na dziewiątkę. Tylko że dziewiątka ma wzmocnione zabezpieczenie i panuje na niej większy rygor. Na takie przenosiny pacjenta musi wcześniej zgodzić się sąd i Komisja Psychiatryczna ds. Środków Zabezpieczających, które w tym przypadku tego nie zrobiły. Szpital nie informuje obu instytucji o zmianie oddziału. Dopiero z opinii biegłych sąd dowiaduje się, że pacjent przebywa na oddziale o wzmocnionym zabezpieczeniu.
Na dziewiątce Broll śpi w sali z ponad 20 innymi pacjentami. Część pacjentów z oddziału stanowią mordercy i gwałciciele, którzy przez chorobę psychiczną nie siedzą w więzieniu.
Dziewiątka ma hierarchię. Najniżej są cwele. Najwyżej – mordercy, którzy nie rozmawiają z cwelami.
– Całkiem jak w pierdlu, nie? Ale morderców boję się najmniej. Ci nie kablują jak reszta chorych. Nikt nimi nie manipuluje, nikt im się nie podlizuje. Jakoś po pół roku powoli przyzwyczajam się do warunków na dziewiątce. Rozumiem, do kogo mogę się odezwać, a do kogo nie. Ale nie mogę przywyknąć do podłego żarcia. Czasami dokarmiam nim koty. Przez okno rzucam wędlinę ze śniadania. Ale kotusiom to mięso nawet przez gardło nie przechodzi. Nosem go nie tykają. A ja mam tak samo jak one. Dostaję salceson na talerzu, na który nie mogę spojrzeć.
Telefony do rodziny? W „stodole” dzwoni się rzadko. Personel czasami zakazuje zbliżania się do aparatu. Wszystko dlatego, że rodziny podrzucają chorym na odwiedzinach alkohol albo papierosy. Gdy złapie się jednego pacjenta na paleniu, wszyscy tracą na jakiś czas prawo do dzwonienia. Telefon wisi na ścianie przy dyżurce pielęgniarek. Mało kto zwierza się przez słuchawkę, gdy wszystkiego słucha personel. Spacery? Zabronione. Nie można wyjść po jabłka albo drożdżówkę do sklepu na terenie szpitala. Żeby je dostać, trzeba wpisać się na listę zakupów. A te robi tylko personel.
– Reżim, kipisze, kontrole. I tak przez dwa lata – wzdycha Broll. – Niebo albo podwórko obserwuję przez kraty. Patrzę sobie na samochody, kotusie, pory roku. Jak siedzę w oknie, to zapominam o brzęczeniu kamer. A tutaj kamery są wszędzie. Na sali? Kamera. Idę po korytarzu? Kamera. Ale nic bardziej nie poniża, gdy kamera patrzy, jak siedzę na klozecie.
Poza tym każdego dnia boję się, że zwariuję. Modlę się przed snem. Proszę Boga i Maryję, żeby znieczulili mnie na działanie psychotropów. Ciągle kombinuję, jak przetrwać. To kombinowanie nazywam „myślenicami”. Gdy napadają mnie „myślenice”, inni pacjenci nie mogą do mnie mówić, przeszkadzać mi. Bo w szpitalu jest jak w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Tutaj trzeba odgrywać rolę. Pamiętam, że w filmie zrobiono wariata z głównego bohatera. Jedyna różnica między psychiatrykiem ze Stanów a tym z Rybnika jest taka, że my nie sprowadzamy na oddział prostytutek i alkoholu. W „Locie” pacjenci jeszcze uciekali. A tutaj nie, bo się boją. Rybnik stwarza drugie kukułcze gniazdo. Tylko „made in Poland”.
Co dzień muszę kombinować. Bo na dziewiątce pielęgniarki pilnują dokładniej niż na innych oddziałach. Nie dają pastylek, tylko rozpuszczają leki w kieliszkach z wodą. Jedna rozdaje psychotropy, a trzy pozostałe obserwują. Patrzą, kto wypluwa, a kto łyka. Leki podają zawsze po posiłkach. Każdy pacjent siedzi przy stoliku 20-30 minut po ich połknięciu.
Teraz wymyśl, jak uniknąć psychotropów. Jak nie spuścić ich do żołądka. Schować je pod język? Bo jak połkniesz, to dupa zimna. A sięgnij do kieszeni. Zaraz inni pacjenci widzą, że się ruszasz. Natychmiast kablują. No więc łykasz i opuszczasz ziemię.
Po lekach mam zdupczoną noc i cały następny dzień. Jestem trupem. Gdy idę do łazienki, szoruję głową o ścianę. Tak łapię równowagę. Wolałbym być bity, niż brać leki. Niby po łyknięciu śpię. Ale to nie sen. Zamulam. Ciągle leżę. Zamieniam się w organizm rośliny. Mój mózg ma przerwy w myśleniu. Najgorsze, że nie kontroluję ciała. Nie pozwalają na to tabletki. Chcę żyć. Chcę do ubikacji. Chcę się umyć. Nie potrafię.
Dyrektor zgłasza to do rybnickiej prokuratury. Ta chce umorzyć sprawę pobytu pacjenta na dziewiątce. Jednak sąd nie pozwala na umorzenie i zmienia status sprawy – z przestępstwa na przekroczenie uprawnień przez personel szpitala.
– Napisałem prywatny akt oskarżenia w tej sprawie. Gdy szukałem adwokata z Rybnika, który by mi go podpisał, zawsze słyszałem odmowę. Więc do dzisiaj nie rozpatrzono mojego pobytu na dziewiątce – wzdycha Broll.
Kto rżnie w tysiąca?
Broll od 6 rano stoi w łazience. Goli się, myje, gimnastykuje. Później ogląda wiadomości w sali telewizyjnej. O 8.30 idzie na śniadanie. Po posiłku zaczynają się zajęcia terapeutyczne. Potem jakiś film, książka, czasami wyjście do sklepu szpitalnego. Obiad o 13. Dwie godziny później z oddziału wychodzą lekarze z terapeutami. Kolacja między 17 a 18. O 21 leki. I można spać.
Broll: – Niektóre zajęcia polegają na ćwiczeniu pamięci. Na przykład terapeutka rozdaje talię kart z numerami. Trzeba je zapamiętać, bo potem odwracamy karty i nie widzimy liczb. Gdy terapeutka szuka numeru 22, to pacjent, który szybciej zgłosi się z tą liczbą, wygrywa. A ja zawsze wygrywałem. Poza tym terapią jest spacer i gimnastyka poranna. Czasami pisanie do gazetki szpitalnej albo filmoterapia. Są też społeczności, na których rozmawiamy z psycholożką o chorobach psychicznych. Musimy odpowiadać, czy widzimy u siebie objawy, o których nam opowiada. Ja się z tą psycholożką nie pieszczę. Obalam jej książkowe twierdzenia, bo sam się naczytałem o psychiatrii. W końcu tak ją denerwuję, że wyprasza mnie z zajęć. Więcej nie przychodzę.
Co robi się między tymi zajęciami? Niektórzy pacjenci rżną w tysiąca. Wciągają mnie do gry, ale najczęściej odmawiam. Wolę brydża. W przerwach najczęściej czytam książki z biblioteki w szpitalu. Zanurzam się w niemieckich czasopismach naukowych. Nie chcę zaprzepaścić języka. No i czytam medycynę. Opanowuję całą „Psychiatrię kliniczną”. Z książki uczę się o objawach paranoi i szukam ich u siebie. Ale nigdy nic nie znajduję. Czytam też po to, żeby wiedzieć, co robią mi lekarze.
Dla rozrywki oglądam telewizję. Milczę, gdy pacjenci sprzeczają się o pilota. Głównie idzie o sport. Wiem, że długo nie wytrzymują przed telewizorem, zasypiają. Wtedy łapię za pilota i siedzę do 22. Potem pielęgniarki wyłączają mi telewizję.
W szpitalu najbardziej smuci mnie Boże Narodzenie. Personel stara się, aby na stolikach były białe obrusy ze świątecznymi potrawami. Na kolację przychodzi prawie cały oddział, nawet ksiądz. Tylko lekarzy nigdy nie ma. Niby to wesołe święto, ale nie w psychiatryku. Człowiek siedzi przy wigilijnym stole, a nastrój jak na pogrzebie. Bo nie ma rodziny. Po kolacji zawsze idę się położyć. Przewracam się na plecy i gapię w sufit. Myślę, jak szpital spaprał mi starość. Myślę też o ostatnim roku w psychiatryku. Zastanawiam się też, ile jeszcze będę siedział. Kiedy w końcu zbadają mnie lekarze? Bo przez osiem lat wszystkie opinie powstają w pięć minut. Lekarze tylko pytają: „Przyznaje się pan do winy?”. Nie. „To przedłużamy panu pobyt o kolejne pół roku”.
Szpital psychiatryczny: jeden lekarz dyżurny na 300 pacjentów
Pseudonim „Pluskwa”
Dyrekcja szpitala przenosi Brolla łącznie sześć razy. Z każdego oddziału pacjent pisze zażalenia do sądów, prokuratur, ministerstw i rzeczników.
Nikt nie chce się podjąć kasacji jego wyroku.
– Ludzie raczej nie sądzą, że jestem niepoważny. Bo sam widzę, jak piszą niektórzy pacjenci. Ortografia, styl – leżą. A u mnie pismo techniczne. Dopieszczone. Mam je po ojcu. W listach zawsze podaję artykuły, konwencje, które łamie szpital. Używam prawnych zwrotów, cytuję personel i opinie biegłych. Zawsze załączam dokumenty, które potwierdzają moje słowa. Inni pacjenci nie piszą tak często jak ja. Boją się. Bo skoro napiszą, to znaczy, że list do nich wróci. A gdy wróci, zobaczy go dyrekcja lub ordynator oddziału. To oznacza kłopoty.
Niektórzy pacjenci gadają, że przeze mnie mają zakaz wyjść albo zamkniętą palarnię. Bo tyle piszę. A o tym, że piszę, informuje ich na społecznościach ordynatorka. Wtedy chorzy wyzywają mnie od „wykształciuchów”. Grożą na zebraniach, że powybijają mi zęby. Donoszą pielęgniarkom o każdym moim ruchu. Dlatego unikam konfliktów na oddziałach. Ani razu nie dopuszczam do przypięcia mnie pasami. Tłumaczę sobie, że ze szpitala muszę wyjść zdrowy.
Tylko ciężko nie wybuchnąć, gdy prawie wszyscy pacjenci huśtają się emocjonalnie. Okazuje się, że jednego pacjenta denerwuję tym, że rzucam kotom przez kraty szynkę ze śniadania. Ten tak się na mnie wkurza, że sierpowym łamie mi nos.
5 opinii negatywnych, bo pacjent chowa leki do kieszeni i jest bezkrytyczny wobec własnych urojeń paranoidalnych;
5 opinii neutralnych, bo pacjent nie rozmawia z innymi chorymi, ale nie sprawia problemów;
63 opinie pozytywne, bo pacjent wykazuje się samodzielnością, dyscypliną, ma kontakt z otoczeniem i bierze leki.Dlaczego psychiatrzy z psychologami uważają we wszystkich 16 opiniach, że Broll zagraża społeczeństwu? I że musi zostać w szpitalu?DawkaKonflikt między Brollem a szpitalem zaostrza się od 3 grudnia 2010 r. Tego dnia swoją pracę w placówce zaczyna rzecznik praw pacjenta szpitala psychiatrycznego. Broll od razu opowiada rzecznikowi swoją historię. Ten interweniuje trzy miesiące później, gdy jedna z ordynatorek przenosi Brolla ze swojego oddziału. Powód: „Brak zaufania w relacji między lekarzem a pacjentem”. Na to rzecznik wypomina dyrekcji, że pacjent ma 70 lat, że kolejne przenosiny mogą mu nie służyć i że ordynatorka, która powinna poinformować dyrektora o przenosinach, nie zrobiła tego.
Mimo interwencji rzecznika Broll zostaje na nowym oddziale.
W 2012 roku pacjent odmawia lekarzom zbadania przed wydaniem opinii. Uważa, że będzie sfałszowana. Więc psychiatrzy piszą w niej o Brollu: „W swojej walce z personelem leczącym i sądami pacjent zyskał sojusznika w osobie Rzecznika Praw Pacjenta, co dodatkowo wzmacnia prezentowane przez niego urojenia prześladowcze”.
Lekarze stwierdzają, że dalszy pobyt Brolla w szpitalu nie ma sensu. Bo pacjent wyczerpuje wszystkie środki terapeutyczne i włącza personel w system urojeniowy. Proszą o zmianę szpitala.
Komisja psychiatryczna odrzuca prośbę lekarzy.
Za drugim razem rzecznik informuje komisję, że gdy Broll chciał skorzystać z pomocy prawnej na terenie szpitala, ktoś z oddziału wezwał grupę interwencyjną. Ta zatrzymała go w kolejce do gabinetu wolontariusza Homo Homini i wyniosła stamtąd siłą. Po wszystkim zakazano pacjentowi wychodzić na podwórko.
Innym razem Broll zwrócił się do ordynatorki o wgląd do własnej dokumentacji medycznej. Kilka dni później odwiedziła go siostra. Zobaczyła Brolla, który nie miał siły ustać na nogach. Gdy wróciła do domu, zaalarmowała rzecznika, że stan brata się pogorszył.
Rzecznik pobiegł do pacjenta. Poprosił o widzenie. Pielęgniarka musiała wyprowadzić Brolla z sali, bo słaniał się i bełkotał. Personel tłumaczył jego stan skumulowaniem się leków w organizmie.
Rzecznik wspomina w tym samym piśmie do komisji, że zauważył w dokumentacji medycznej Brolla większą dawkę leków niż zawsze. Wpisała ją ordynatorka, na której oddziale przebywał pacjent. Wcześniej jednak lekarka nie odnotowała, aby pogorszyło się jego zdrowie.
W ten sposób Broll przez trzy dni przechodzi przez intensyfikację leczenia. Więcej leków nie dostaje, bo szpital po interwencji rzecznika przenosi pacjenta w trybie pilnym na inny oddział. Wykreśla też z jego karty nowe leki.
Szpital psychiatryczny dla najmłodszych. Rodzice: „Brak opieki i terapii”
Jestem Łazarzem
W październiku 2012 roku umiera matka Krystiana Brolla. Sąd daje pacjentowi przepustkę na pogrzeb na kilka godzin. Ale tylko w obecności konwoju policji.
– Chamstwo. Bo bezduszność może popełniać głupek. A chamstwo jest celowe. Nawet w obliczu śmierci mojej mamy. Mam jechać na jej pogrzeb radiowozem? W kajdankach stać nad grobem?
Broll rezygnuje z przepustki.
W domu w Woszczycach Broll niczego nie zabezpieczył przed pójściem do szpitala. Skorzystali z tego złodzieje. Włamywacze ukradli z jego garażu mercedesa 123 i piłę elektryczną. Z domu wynieśli kaloryfery, obrazy olejne, nowy piec centralny (Broll nie zdążył w nim rozpalić), sztućce i naczynia.
Policja nie znalazła złodziei. Śledztwo umorzyła. – Czasami zastanawiam się, za co tak nienawidzą mnie ludzie. Dla nich na zawsze pozostanę wariatem. W końcu byłem w psychiatryku, nie?
Śnił mi się koniak
– Mijają trzy miesiące od zwolnienia, a ja się ciągle boję – mówi Krystian Broll, kiedy siedzimy w jego domu. – Nade mną wisi pięć lat karencji. To znaczy, że jak ktoś wskaże mnie paluchem, to znowu wyląduję w psychiatryku. Dlatego do sklepów jeżdżę lasami, żeby nikt mnie nie widział.
– Nigdy nie myślał pan o ucieczce ze szpitala?
– Ucieczka wszystko by pogorszyła. Mogłem zwiać. Ale jaki miałoby to sens, gdyby szukała mnie policja? Po lasach miałem się ukrywać? Nie w moim wieku. Gdybym był młody, tobym tyłek zabrał i uciekł do Holandii.
– Jak było po powrocie z Toszka?
– Trzy dni przesiedziałem u siostry w Zabrzu. Tam poczułem, że mogę wyjść do ogródka. Drzwi otworzyć samemu. Że nikt mnie nie odgania od okna. I nikt nie każe podnosić języka.
Potem wróciłem do Woszczyc. Przerażał mnie powrót. Nie wiedziałem, co zastanę w domu. Spokój poczułem, gdy naprawiłem dach, bo lało mi się na łeb jak cholera. Bo pół roku przed moim powrotem było w Woszczycach gradobicie. Ale załatałem tę dziurę. Jeszcze dwa miesiące bez prądu siedziałem. Jak mi go w końcu podłączyli, to policja przyjechała. Myśleli, że ktoś się włamał. Czasami dzwonię do siostry. Bo nie wiem, jak ugotować owsiankę. Pytam, czy dolać do niej mleka czy wody. W szpitalu personel robił to za mnie.
Czasami wpada do mnie kolega ze wsi. Mówi, że ludzie ze wsi zastanawiają się, czy mam równo pod sufitem. Że są rozczarowani moim wyjściem ze szpitala. Że byłoby lepiej, gdybym został w Rybniku.
Dlatego niech pan się zastanowi, jak łatwo wsadzić człowieka do psychiatryka. Wystarczy, że ktoś pana pomówi o groźby. Te groźby wzbudzą w nim obawę o swoje życie. Wtedy taki facet idzie na policję, prosi o wszczęcie śledztwa. Machina rusza. Biegli stwierdzają, że jest pan niepoczytalny, a prokurator umarza sprawę. Prosi sąd o detencję. Sąd zgadza się z wnioskiem prokuratora. I już jest pan w szpitalu.
Broll idzie dorzucić do pieca. Wraca, po czym rozsiada się naprzeciwko drzwi balkonowych. Obserwuje, jak słońce chowa się za lasem.
– Lubię tę porę. Mam za oknem fototapetę. I w końcu nie zasłaniają mi jej kraty z Rybnika. Ale poczekaj pan, naleję sobie greckiego koniaku. Jak tyle lat siedziałem, to śnił mi się po nocach koniak. W snach pałętały się też schabowy, kawa albo ciasta. Ale, wie pan, największą chcicę miałem na ten koniak. Chociaż przez chwilę zatrzymać jego kropelkę na końcu języka. Poczekaj pan, łyknę sobie.
Krystian Broll będzie się starać o odszkodowanie. Jak mówi, chodzi nie o pieniądze, tylko o sprawiedliwość.
PS
Osoby i instytucje, które przyczyniły się do zamknięcia lub przetrzymywania Krystiana Brolla w szpitalu psychiatrycznym:
Ryszard K.
Prokuratura Rejonowa w Rybniku
Sąd Rejonowy w Rybniku
Sąd Okręgowy w Gliwicach z V Wydziałem Karnym Zamiejscowym w Wodzisławiu Śląskim
Dwa zespoły biegłych psychiatrów i psychologów: Renata Ullmann, Anna Koterba, Barbara Antys-Burdzik, Bogdan Pyc, Katarzyna Nowak, Mariola Myśliwiec
Państwowy Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Rybniku.
Zmieniłem dane Ryszarda K.
W ”Dużym Formacie” czytaj też:
Biznes po warszawsku. Ukrainka pozywa do sądu polskiego szefa
– Podłączył mnie do wariografu i pyta: „Czy kradłaś? Czy słyszałaś, że inni Ukraińcy kradną? Czy źle życzysz swojemu pracodawcy?”
Czy muzułmanie wyprowadzą się z Rotterdamu?
Na stacji metra zawsze ustawiam się tak, by za plecami mieć ścianę. Żeby prawicowy fanatyk nie popchnął mnie pod wjeżdżający pociąg
Strelau. Poszukiwacz doznań, mistrz psychologów
Zaprowadził mnie na poniemiecki cmentarz, wyciągnął pistolet i przyłożył do głowy. Niestety, byłem na tyle mało odporny, że mu uległem. Na karteluszkach kazał coś pisać
Chór Komentujących Wrocławian: Teraz my!
Nie wystarczy pójść raz na kilka lat na wybory – o mieście trzeba dyskutować, najlepiej śpiewająco
Kandydaci na prezydenta, którzy obiecują wszystko. Zagłosuj na mnie, dostaniesz samolot!
Kandydat Kowalski: wydrze ze szponów Putina Białoruś. Kandydat Wilk: chce się z Putinem dogadać. Kandydat Głowacki: spije go i powie, że budiet wsio choroszo
Disco polo. Nie upiększajmy tej szmiry
O gustach jak najbardziej się dyskutuje [SROCZYŃSKI]
Andrzej Duda zapowiada specjalne orędzie, w którym powie, „kto chce bronić polskich interesów”

– Ja bym bardzo chciał, żeby ta rola arbitra, rola kreatora dialogu, prezydenta otwartego na sprawy społeczne, wreszcie była w Polsce realizowana – mówił w niedzielę Andrzej Duda. Kandydat Prawa i Sprawiedliwości w wyborach prezydenckich jednocześnie dał jednak do rozumienia, że jedną z pierwszych inicjatyw podjętych po ewentualnym zwycięstwie będzie realizacja projektów jego partii.
– Z całokształtu przepisów regulujących działalność prezydenta wynika jego rola jako arbitra na scenie politycznej – przekonywał Andrzej Duda podczas niedzielnego spotkania z wyborcami w Wysokiem Mazowieckiem. I podkreślił, że w jego opinii, obecna głowa państwa z zadań arbitra nie najlepiej się wywiązuje.
Andrzej Duda szybko przeszedł jednak do zapowiedzi, iż po ewentualnym przejęciu fotela prezydenckiego skupi się na próbie realizacji tych projektów, które obecnie z trudem Prawo i Sprawiedliwość próbuje przeforsowywać w parlamencie. W Wysokiem Mazowieckiem kandydat PiS obiecał przede wszystkim uczynić to w sprawie ustawy przeciwdziałającej „spekulacyjnemu wykupowi polskiej ziemi”.
W podlaskim miasteczku Andrzej Duda złożył też tajemniczo brzmiącą zapowiedź wygłoszenia tuż po przejęciu władzy specjalnego orędzia, w którym zamierza wyjaśnić, „kto chce bronić polskich interesów, a kto chce im zaszkodzić”.
Próbę zdobycia poparcia elektoratu rolniczego poprzez wystraszenie go Andrzej Duda podejmuje już nie po raz pierwszy. – Polska ziemia przejdzie całkowicie w obce ręce – alarmował młody lider PiS już w styczniu. – Władza, w której uczestniczy PSL mieniące się partią chłopską, nie stworzyła przez siedem lat żadnej osłony dla polskiej ziemi – grzmiał wówczas w małopolskich Wierzchosławicach.
Źródło: TVN24.pl
„Papież dokonał cudu!” – krzyczy arcybiskup. A papież Franciszek jest zaskoczony
Bezcenna wartość życia
22.03.2015
„Mężczyzną i kobietą stworzył ich Bóg” – pod takim hasłem w sobotę, 21 marca, odbyła się I Ogólnopolska Konferencja Pro-life w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Jej celem było zwrócenie uwagi na wartość ludzkiego życia.
Jako pierwszy głos zabrał prof. Bogdan Chazan. Były dyrektor Szpitala Św. Rodziny przybliżył realia wykonywania zawodu lekarza w polskim systemie opieki zdrowotnej. Mówił także o zasadach i metodach, jakimi kieruje się rewolucja kulturowa. Jak wspomniał, odbywa się ona bez rozlewu krwi.
– Jest to rewolucja bez rozgłosu, bez rozlewu krwi, nie licząc krwi abortowanych – mówił prof. Chazan. Zauważył jednak, że w Polsce coraz więcej ludzi dostrzega, jak ważna jest ochrona dzieci poczętych. Prof. Bogdan Chazan zaznaczył, że dzisiaj lekarze przejmują rolę zarówno sędziego, jak i kata.
– Lekarze mają teraz podwójną rolę: sędzi i kata. Jest to często przyczyna podejścia, że dziecko chore jest powodem cierpienia matek – mówił prof. Chazan.
Następnie głos zabrała Agnieszka Niewińska, która poruszyła temat tzw. konwencji przemocowej. Wyjaśniła, że konwencja ma wiele wspólnego z aborcją.
– Promocja gender jest mocno związana z promocją aborcji, a środowiska lewicowe będą się powoływać na konwencje i domagać się gender we wszystkich dziedzinach życia – powiedziała Niewińska.
Po przerwie swój referat wygłosił dyrektor międzynarodowej agencji prasowej „Zenit” Antonio Gaspari. Jego wystąpienie dotyczyło „Mediów w służbie życiu”. Włoch w szczególny sposób skupił się na internecie i jego roli w komunikacji.
– Środowiska katolickie nie mogą się bać współczesności, ale robić wszystko, by nieść przez internet, nawet do tych ciemnych części świata, przesłanie do ludzi, którzy nie słyszeli o Bogu – przekonywał Gaspari. Według niego, media mają służyć przekazywaniu dobrych informacji, by zminimalizować złe, a tym samym służyć obronie życia na przestrzeni medialnej.
Wśród prelegentów była również Ewa Rejman, licealistka, publicystka i założycielka Młodych pro-life na Facebooku. Przybliżyła sposoby przedstawiania aborcji, które najlepiej docierają do młodzieży.
– W kwestii aborcji praktycznie wszyscy jesteśmy winni. Winni są rodzice, którzy grożą, że wyrzucą ją z domu, jeśli zatrzyma to dziecko. Winne są koleżanki, które jej powiedziały, że nie umiała się zabezpieczyć. Winny jest dziennikarz popularnej gazety, który przestawia aborcje jako łatwe rozwiązanie (…), społeczeństwo jest skażone aborcją – akcentowała Rejman.
Konferencję zakończył wykład dr. inż. Antoniego Zięby – „Aktualne zadania polskich obrońców życia”. Prelegent nawoływał do modlitwy za życie dzieci poczętych. Zwrócił uwagę, że w naszym kraju coraz więcej ludzi jest świadomych, czym jest aborcja, i zaczynają się jej przeciwstawiać.
– Osiągnęliśmy ogromny postęp. Teraz siły światowe chcą nas zniszczyć nie tylko jako Polaków, ale także za to, co robimy, by obalić tę ustawę niszczącą życie [tzw. konwencję przemocową – przyp. red.] – mówił dr inż. Zięba. Zaznaczył, że Konstytucja broni życia od poczęcia do naturalnej śmierci, więc aborcja w jakimkolwiek momencie jest zabójstwem.
Konferencję zorganizował Ruchu Obrony Życia Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej wraz z Samorządem Studenckim. Patronat medialny nad konferencją sprawował „Nasz Dziennik”.
Joanna Szybiak, Ruch Obrony Życia WSKSiM
Prof. Bogdan Chazan zapowiada kolejną obywatelską inicjatywę w sprawie zakazu aborcji. I start swojej kampanii?

Wszystko wskazuje na to, że prof. Bogdan Chazan rozpoczyna wreszcie otwartą walkę o swoje miejsce na scenie politycznej. Były dyrektor Szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie, zwolniony ze stanowiska ze względu na uniemożliwianie prowadzenia legalnych zabiegów aborcji, w niedzielę zapowiedział złożenie w najbliższy wtorek obywatelskiego projektu ustawy całkowicie zakazującej w Polsce usuwania ciąży.
O planach komitetu inicjatywy ustawodawczej Stop Aborcji prof. Bogda Chazan poinformował podczas konferencji prasowej zwołanej w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Czyli miejscu, którego intelektualne zaplecze stanowi część tzw. imperium medialnego znanego z politycznych ambicji redemptorysty o. Tadeusza Rydzyka.
– Poprzednia inicjatywa fundacji PRO – Prawo do Życia, pod którą podpisało się 600 tys. ludzi, o mały włos nie przeszła w parlamencie. Jest nowa inicjatywa, która też świadczy o tym, że zmienia się sposób widzenia tych spraw, że można z pewnym optymizmem patrzyć w przyszłość – przypominał prof. Chazan. Kontrowersyjny lekarz podkreślał też, że nie przemawiają do niego argumenty części środowisk konserwatywnych, iż ciągłe próby zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych w rezultacie doprowadzą do odwrotnego skutku, czyli przeforsowania przez lewicę pełnej liberalizacji prawa.
Decyzja o złożeniu w Sejmie kolejnego obywatelskiego projektu ustawy antyaborcyjnej w najbliższy wtorek nie jest przypadkowa. W ten sposób prof. Bogdan Chazan i Fundacja PRO – Prawo do Życia zamierzają przypomnieć Polakom o obchodzonym tego dnia Narodowym Dniu Życia.
Trudno nie odnieść jednak wrażenia, iż uczynienie z prof. Chazana twarzy tegorocznej antyaborcyjnej inicjatywy może posłużyć przede wszystkim do przypomnienia o nim jego potencjalnym wyborcom. Od dawna były dyrektor Szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie kojarzony jest bowiem z Prawem i Sprawiedliwością, a ostatnimi czasy wydaje się zacieśniać relacje z wciąż wpływowym na prawicy o. Tadeuszem Rydzykiem.
– Spotykałem się z profesorem Chazanem wielokrotnie. Widzi siebie tylko jako lekarza i nie ma najmniejszych ambicji politycznych. To wybitny specjalista w wielu dziedzinach. Najlepsze co może zrobić dla kraju, to nadal pomagać Polkom – mówił naTemat poseł Jan Dziedziczak, gdy szybki transfer z medycyny do polityki profesorowi wróżono tuż po decyzji o zwolnieniu go z kierowania stołecznym szpitalem.
Od tamtej chwili minęło jednak wiele miesięcy i trudno nie odnieść wrażenia, iż tamte plany się zmieniły, a najnowsze profesorskie inicjatywy mogą służyć głównie swego rodzaju prekampanii wyborczej. Dzięki której prof. Bogdan Chazan zapewni sobie odpowiednie miejsce na liści wyborczej do planowanych na jesień wyborów parlamentarnych, oraz rozpoznawalność potrzebną do zdobycia mandatu posła.
Źródło: RadioMaryja.pl
Prof. Chazan odbierze nagrodę naukową KUL. Prof. Hartman: KUL jest rozchwiany

Prof. Bogdan Chazan (Fot. Grzegorz Skowronek / Agencja Gazeta)
Profesor Hartman podkreśla, że wyróżnianie dla byłego dyrektora szpitala im. św. Rodziny martwi go szczególnie. Jego zdaniem Chazan symbolizuje anarchizm w Kościele, który uderza w państwo polskie i porządek prawny zapisany w ustawach i konstytucji.
Według Hartmana lekarz wzywał do łamania prawa i swoim zachowaniem stwarzał atmosferę przyzwalania do niestosowania się do niego. – Nikt nie nakazuje prof. Chazanowi, żeby wykonywał zabiegi aborcji. Zrobił ich już w swoim życiu sporo. Ale jego przekonania muszą być oddzielone od uprawnień pacjenta, który musi być dostatecznie szybko poinformowany o przekonaniach swojego lekarza – dodaje Hartman.
Hartman twierdzi, że nagradzając Chazana, KUL wpisuje się w nurt anarchistyczny. – Nie sądzę, żeby robili to świadomie. Chcą być trochę liberalni, by potem znowu pokazać, że mocniej przykręcają śrubę – kończy prof. Hartman.
Awantura u Olejnik. Kownacki: Komorowski ma związki ze SKOK. Nałęcz: To kłamstwo
Na początku audycji Kownacki pokazał zdjęcie prezydenta Komorowskiego, który na premierze filmu „Bitwa Warszawska” stoi razem z twórcami SKOK Wołomin. – Prezydent Bronisław Komorowski ma związki ze SKOK – oświadczył.
Kownacki jednak stwierdził, że Komorowski znał producentów już wcześniej. – Panie mecenasie, pan jest prawnikiem. Niech pan nie robi takich sztuczek – próbowała zakończyć spór prowadząca Monika Olejnik.
Gawkowski: To PiS przyjaźnił się ze SKOK Wołomin. Ziobro: Pan jest bezczelny
Do dyskusji włączył się Krzysztof Gawkowski z SLD. Opowiedział o tym, że jako poseł z Wołomina obserwował polityków PiS Jacka Sasina i Mariusza Błaszczaka, którzy byli obecni na imprezach SKOK Wołomin. – Dlaczego szefostwo pana klubu chodziło na przyjęcia urodzinowe i imieninowe jeszcze w sierpniu 2014 roku? – pytał Gawkowski Zbigniewa Ziobrę z Solidarnej Polski.
– Pan jest bezczelny i zakłamany – odparował Ziobro i dodał, że według raportu marszałka Radosława Sikorskiego to premier Ewa Kopacz wzięła pożyczkę w SKOK Stefczyka. Według Ziobry to dowód na to, że PO chroniła SKOK Wołomin. – Prezydent i Platforma Obywatelska kontrolują policję, służby specjalne i służby ścigania, a grupa przestępcza w SKOK Wołomin dopuszczała się bezkarnie przestępstw. Gdzie były organy ścigania? Gdzie była tarcza antykorupcyjna Donalda Tuska? – pytał.
– Tarcza antykorupcyjna była u senatora Biereckiego – skomentowała Olejnik. Gawkowski z kolei dorzucił, że według Ziobry należałoby zamykać ludzi, którzy składają swoje oszczędności w SKOK-ach.
Ziobro: Komorowski wspiera SKOK tak jak WSI. Nałęcz: Czy tu jest lekarz?
Kulminacją dyskusji było oświadczenie Kownackiego o tym, że Komorowski wspierał przekręty w SKOK-ach, broniąc wcześniej WSI. – Te związki sięgają początku lat ’90. Miliardowe przekręty były w SKOK Wołomin, w którym zagnieździli się agenci WSI – mówił Kownacki. I dodał, że odpowiedzialni za sytuację są również Olejnik i Gawkowski. Zarzucił im opieszałość w dyskredytowaniu raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych.
– Czy tu jest lekarz? – zareagował Nałęcz. Przypomniał również, że to PiS blokował projekt ustawy o tym, by Komisja Nadzoru Finansowego skontrolowała SKOK, jeszcze w 2009 roku.
Na koniec Olejnik zapytała Kownackiego, dlaczego Grzegorz Bierecki z PiS wyprowadził pieniądze ze SKOK-u do prywatnej firmy, co tłumaczył tym, że polskie kasy nie chciały wspierać kas oszczędnościowych na Haiti, które potrzebowały wsparcia po zniszczeniach wywołanych tsunami. Poseł PiS jednak nie odpowiadał. – Pan jest śmieszny- skwitowała Olejnik.
Prezydent kłamie w sprawie SKOK-ów? PiS uderza w Komorowskiego

Sprawa SKOK-ów stała się numerem jeden ostatnich dni kampanii. Dotychczas mówiło się, że kandydatem, który straci na tym najwięcej jest Andrzej Duda. Dziś PiS odbija piłeczkę i atakuje Bronisława Komorowskiego. Prezydent wypierał się znajomości z podejrzanymi w aferze, na co w odpowiedzi poseł Bartosz Kownacki zarzuca mu kłamstwo, a na poparcie swoich argumentów prezentuje zdjęcia.
Zdjęcia, na których Bronisław Komorowski przedstawiony jest wraz z Piotrem P, oficerem byłych Wojskowych Służb Informacyjnych podejrzanym o defraudację pieniędzy SKOK Wołomin. Tym samym, których znajomości prezydent oraz jego Kancelaria stanowczo zaprzecza. – Pan prezydent nie zna i nie spotykał się z panem Piotrem P. – przekonywała rzeczniczka biura prasowego Joanna Trzaska-Wieczorek.
Kancelaria: kampania przysłania zdrowy rozsądek
Skąd w takim razie wspólne zdjęcie? Zgodnie z informacją Kancelarii Piotr P. był także producentem filmu „Bitwa Warszawska”, na którego premierze został prezydentowi przedstawiony, podobnie jak inni producenci. – Na premierze obecnych było zdecydowanie ponad 1000 osób – poinformowała w sobotę Trzaska-Wieczorek.
Rzeczniczka dosyć ostro skomentowała insynuacje posłów PiS-u, przekonując, że kampania przysłania im zdrowy rozsądek i zdolność racjonalnego myślenia. Poseł Kownacki w przedstawione argumenty jednak nie wierzy. – Pan prezydent mija się z prawdą. (…) Mamy dowody w postaci zdjęć i w postaci filmów – przekonuje.
Dowód na razie jest jednak tylko jeden – zdjęcie z premiery „Bitwy Warszawskiej”, którą komentowała Trzaska-Wieczorek. – Prezydent rocznie ściska kilka tysięcy dłoni i nie zna każdej z przedstawianych mu osób – mówiła.
Zdjęcie dowodem na Komorowskiego
Kownacki jest pewien, że podobnych dowodów jest więcej. Na piątkowym posiedzeniu Sejmu próbował wyjaśnić sprawę, ale marszałek Radosław Sikorski wyłączył podczas jego przemówienia mikrofon. Na razie jednak poseł nie rozstaje się z ujawnionym zdjęciem, z którego na siłę próbuje uczynić przysłowiowy „gwóźdź do politycznej trumny” Komorowskiego.
O niejasnościach wokół SKOK-ów pisaliśmy na naTemat.pl. Sprawa szybko trafiła na podatny grunt wyborczej kampanii, a poszczególne strony zaczęły przerzucać się nią niczym gorącym kartoflem. Jena strona przekonuje, że niejasności i upadłość SKOK-u Wołomin to „zasługa” ludzi z otoczenia Prawa i Sprawiedliwości, w tym Andrzeja Dudy, który – zdaniem szefa sztabu prezydenta, Roberta Tyszkiewicza, miał intensywnie lobbować za nie przekazywaniem SKOK-ów pod kontrolę państwa.
SKOK-i zaszkodzą wszystkim
Sam Duda odpiera zarzuty, które traktuje jako wyborczą zagrywkę, stosowaną w obawie przed jego dobrymi wynikami. W związku ze SKOK-ami krytykuje przede wszystkim Komisję Nadzoru Finansowego, pod której kontrolę prezydent przekazał SKOK-i, a pozostali członkowie PiS, na czele z rzecznikiem Mastalerkiem przekonują, że jeśli sprawa SKOK-ów ma odbić się komuś przysłowiową „czkawką”, będzie to z pewnością prezydent Komorowski.
Posługując się analogią posła Marcina Mastalerka, afera wokół SKOK-ów może odbić się czkawką wszystkim. Zwłaszcza, że wszyscy – przynajmniej na razie – nie decydują się na jasne stawianie sprawy. I jedna, i druga strona lawiruje, próbując za wszelką cenę zrzucić winę na przeciwnika.
Andrzej Duda w sprawie wejścia Polski do euro, czyli co „ciemny lud” ma kupić od kandydata na prezydenta

Andrzej Duda wypowiada się o podstępnym wprowadzaniu euro do Polski (fot. Jagoda Gorol / Agencja Gazeta)
