1.

 

Mieszko I nie tylko od Matejki. Nieznane wizerunki władcy: Świerzy, świetne rysunki, jako Ojciec Chrzestny i z papierosem

nos, 27.05.2015
Mieszko I według Waldemara Świerzego

Mieszko I według Waldemara Świerzego (mat. prasowe)

W Warszawie została właśnie otwarta wystawa, na której klasyczne wizerunki władców Polski, autorstwa Jana Matejki, można porównać z nowoczesnymi od Waldemara Świerzego. Mieszko I, władca mocno związany z Poznaniem i Gnieznem, który w maju obchodzi swoją rocznicę śmierci, przedstawiany był też na inne sposoby. Oto część z nich.

Zobacz zdjęcia (11)

gazeta.pl

Kaczyński zrozumiał fenomen programu „Mam Talent”

Magdalena Środa (filozof, etyk), 27.05.2015
Debata Komorowski-Duda w TVN

Debata Komorowski-Duda w TVN (HANDOUT / REUTERS / REUTERS)

Lepiej zrozumiał mechanizmy sukcesu wyborczego Andrzeja Dudy ten, kto po niedzielnym wieczorze wyborczym obejrzał spóźniony, ale elektryzujący program „Must Be the Music”. Finał dziewiątej edycji wygrał nikomu nieznany 14-letni Marcin Patrzałek. Kora nazwała go Paganinim gitary. Geniuszem. Marcin pochodzi z Kielc, brawurowo gra na gitarze; jego talent odkrył lokalny nauczyciel muzyki, ale to dzięki telewizyjnemu widowisku jest tym, kim jest, czyli Wielkim Zwycięzcą.
Klucz do zrozumienia sukcesu medialnego tkwi w rozmachu spektaklu. Czy trzeba mieć talent? W muzyce zapewne tak, choć – o ile sobie przypominam – na różnych scenach (politycznych też) występuje mnóstwo beztalenci, które dzięki różnym technicznym trikom i medialnej oprawie mają status gwiazd.

„Must Be the Music” i inne tego typu programy mogą być kluczem do zrozumienia tego, co dzieje się (stało się) w dzisiejszej polityce. Najszybciej pojął to prezes Kaczyński. Znalazł niewątpliwy talent, wyłożył na promocję, zorganizował wielki spektakl i – jako reżyser – stanął w jego cieniu. Z nawiązką spełnił oczekiwania widzów, czyli wyborców i wyborczyń. Było dynamicznie, szybko, w zmieniających się sceneriach, z bogatą ofertą programową. Słuchając niektórych obietnic Dudy o bezpłatnych żłobkach i przedszkolach, kwocie wolnej od podatku, pracy dla młodych, likwidacji NFZ, chciałam krzyczeć: „To jest to!” – tylko że dokonałam szybkiej kalkulacji kosztów. Ale przeciętny widz nie kalkuluje kosztów spektaklu – on się nim bawi i szuka następnego.

Większość rozsądnych analityków zwróciła uwagę na to, że kluczem do wygranych przez Dudę i Kukiza wyborów była „zmiana”. Nie chodzi przy tym o zmianę z gorszego na lepsze, z nędzy na bogactwo, z niedemokratycznego na demokratyczne. Chodzi o zmianę z tego, co znane, na inne, nowe, ciekawe, niesprawdzone, dające obietnicę, że „będzie się działo”.

Ludzie nie głosują na polityków dlatego, że są solidni, kompetentni, wiarygodni, nie głosują na nich nawet dlatego, że obiecują zmianę; głosują na tych, którzy są ową zmianą. „Polityk niespodzianka” to nowa kategoria, która będzie kształtowała politykę w ciągu najbliższych lat. Dlaczego? Bo ludzie się nudzą. Nie tylko „ciepłą wodą w kranie”, sukcesami Polski, stabilizacją czy „wiecznym” PO. Nudzą się w ogólności. I nuda ta od wieków jest ważnym motorem cywilizacyjnych i politycznych zmian. Czynnik to nie zawsze widoczny, ale niekiedy fundamentalny. Właśnie teraz.

Nuda niejedną ma twarz. Mamy „nudę regulacyjną” charakteryzującą się poczuciem niepewności i podatnością na zmiany, „nudę badawczą” odznaczającą się dużym stopniem podenerwowania i aktywnym poszukiwaniem zmiany czy „nudę reagującą”, która cechuje się silną motywacją do poszukiwania alternatywy.

Kto pojmie, że ludzie się nudzą, kto pojmie sprawczą naturę nudy, ten wygra wybory.

Dlatego jestem więcej niż pewna, że jeśli PO nadal będzie się słuchać Michała Kamińskiego, który był sprawnym spin doktorem, ale minionej epoki (Kaczyński już dawno go prześcignął), i stawiać na zgrane twarze oraz nudne prawicowe hasła – spektakl wraz z widzami przeniesie się gdzie indziej.

Zobacz także

wyborcza.pl

Najstarszy gangster III RP. Ma 81 lat i chce zemsty na prokuraturze

Jacek Harłukowicz, 27.05.2015
Leszek Szlachcic wyszedł z aresztu za kaucją w wysokości 1 mln zł

Leszek Szlachcic wyszedł z aresztu za kaucją w wysokości 1 mln zł

Leszek Szlachcic urodził się w 1934 r. Niemal nie widzi. Prokuratura zarzuca mu kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą, nielegalny obrót paliwami, wyłudzanie podatku VAT i pranie pieniędzy.
Na umówione spotkanie w jednej z wrocławskich kancelarii prawnych Leszka Szlachcica (zgodził się na ujawnienie swego pełnego nazwiska i wizerunku) wprowadza młody mężczyzna. Spotkanie jest możliwe, bo Szlachcic właśnie opuścił areszt.

Młodzian prowadzi go niemal jak niewidomego. Szlachcic wygląda fatalnie: nieogolony, jedno oko niemal zupełnie pokrywa bielmo, pod drugim krwiak. Wygląda raczej na pensjonariusza domu spokojnej starości niż przywódcę groźnej mafii.

Biegły powołany na chwilę

3 lutego br. o 6 rano do drzwi domu Szlachcica na prestiżowym wrocławskim osiedlu pukają agenci Centralnego Biura Śledczego. Prowadząca śledztwo prokurator Sylwia Kaczmarek* nie ma wątpliwości: Szlachcic to groźny przestępca, przywódca zorganizowanej grupy, która tylko w latach 2013-14 oszukała skarb państwa na 330 mln zł. – Decyzja o jego zatrzymaniu została wydana na podstawie materiałów zgromadzonych w śledztwie dotyczącym grupy zajmującej się obrotem paliwami na ogromną skalę, uszczuplaniem należności VAT i praniem pieniędzy pochodzących z tego procederu – recytuje rzecznik prokuratury Małgorzata Klaus. I dodaje: – Zebrany materiał pozwolił na postawienie zarzutów 13 osobom. Leszkowi S. postawiono zarzut kierowania grupą.

Gdy jeden z agentów odczytuje Szlachcicowi decyzję o zatrzymaniu, reszta przeszukuje jego dom. Gospodarzowi skacze ciśnienie i zamiast radiowozu zabiera go karetka pogotowia.

– Dwa dni później, kiedy miało zostać wydane postanowienie o moim aresztowaniu, funkcjonariusze CBŚ obwozili mnie po ośrodkach zdrowia. Większość lekarzy odżegnywała się od tej komedii – opowiada mi Szlachcic. – Tuż przed rozprawą sędzia wezwała więc na salę dyżurującego w sądzie lekarza policyjnego, zaprzysięgła go, czyniąc na ten moment biegłym, a lekarz ten, nie badając mnie, stwierdził, że mogę przebywać w areszcie .

Do walki przystępują adwokaci. W efekcie Szlachcic opuszcza więzienie na Kleczkowskiej w połowie kwietnia. Za milion złotych kaucji. Ma zakaz opuszczania kraju i co tydzień winien się stawiać w komisariacie.

Przecież to nie jest zabronione!

Leszek Szlachcic za kratami spędził dotąd cztery lata. Nigdy jednak nie dostał prawomocnego wyroku. Obecne zarzuty przeciwko sobie zbywa machnięciem ręki. Gdy czytamy razem postanowienie o jego zatrzymaniu, na przemian śmieje się i wścieka.

– Wszystko, co robiłem, było zupełnie legalne, ale ocena tego zależy od interpretacji przepisów, których pani prokurator najzwyczajniej nie zna – mówi spokojnie. I tłumaczy, że sprowadzaniem paliw zajmował się nie on, tylko kierowane przez niego Stowarzyszenie Pomocy Osobom Niepełnosprawnym. Ta organizacja non profit płaciła za sprowadzane paliwo. I dalej przekazywała je kolejnym firmom nieodpłatnie. Szlachcic: – W przepisach jest luka, z której korzystałem, owszem. Ale przecież to nie jest zabronione!

Bój z prokuratorem Wełną

Na świat przyszedł w 1934 r. we wsi Hutki pod Częstochową, w dzisiejszym województwie śląskim. We Wrocławiu studiował na politechnice. Pracował w kilku firmach polonijnych. Pod koniec lat 70. usiadł pierwszy raz na ławie oskarżonych.

– Postawiono mi zarzuty spekulanctwa, czyli tego, co dziś nazywamy handlem. Przesiedziałem wtedy w areszcie blisko dwa lata, ale zarzuty ostatecznie wycofano – opowiada.

Drugi raz do aresztu trafia w 2000 r. Śledztwo w jego sprawie prowadzi wówczas prokurator Marek Wełna, który kilka lat później, w czasach rządów PiS, zasłynie śledztwami przeciwko „mafii paliwowej”. Szlachcic zostaje oskarżony o przestępstwa gospodarcze i udział w zorganizowanej grupie przestępczej.

– W grudniu 2012 r. zapadł wobec niego częściowo skazujący wyrok – mówi mi prok. Janusz Hnatko, rzecznik prasowy prowadzącej wówczas śledztwo Prokuratury Okręgowej w Krakowie. – Uniewinniono go jednak od zarzutu udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, część zarzutów uległa przedawnieniu, a część została skierowana do ponownego rozpatrzenia.

Chcę umrzeć we własnym łóżku

O tamtej sprawie Szlachcic rozmawiać już nie chce. Zmienia temat i wraca do wydarzeń z ostatnich miesięcy. Informuje mnie, że złożył już prywatny akt oskarżenia przeciwko prowadzącej śledztwo w jego sprawie prokurator Sylwii Kaczmarek. Stawia jej kilka zarzutów: * spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, * przyczynienie się do zgonu żony – chora na parkinsona Zofia Szlachcic zmarła podczas jego pobytu w areszcie, * rozbój urzędniczy (cokolwiek to jest), * nadużycie władzy.

Małgorzata Klaus z Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu przyznaje, że krok, na który zdecydował się Szlachcic, to ewenement.

– Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek doszło do sytuacji, w której podejrzany skarżył prokuratora prowadzącego śledztwo – mówi.

I choć Szlachcic sprawia wrażenie niezwykle zawziętego, to doprowadzenie skarżącej go prokurator przed sąd będzie bardzo trudne. Chroni ją immunitet, którego pozbawić mógłby ją jedynie sąd dyscyplinarny. Szanse na to są bliskie zera.

Pytam Leszka Szlachcica, skąd ta zajadłość w sprawie niemal z góry skazanej na niepowodzenie.

– Mam 81 lat. Zostały mi w życiu dwie rzeczy: zemsta i walka o to, żeby spokojnie umrzeć nie w celi, tylko we własnym łóżku. Nikogo nie zabiłem, nawet nie okradłem. Wykorzystywałem możliwości, jakie dają polskie przepisy dotyczące prowadzenia działalności gospodarczej.

*Sylwia Kaczmarek najpierw zgodziła się na rozmowę i wyznaczyła termin spotkania. W dniu, kiedy miało do niego dojść, przez telefon oświadczyła mi, że rozmawiać nie będzie. Spotkać ze mną nie chciała się również jej przełożona Malwina Górecka, naczelnik Wydziału ds. Przestępczości Gospodarczej Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu.

WWW Polsce. Cykl „Wideo Witamy W Polsce” bada polskie realia, odkrywa nowe zjawiska i podgląda Polaków w pracy oraz w domu. To niezwykłe historie o ludziach i ich potyczkach z losem – o radościach, smutkach, skandalach i fenomenach.

Zobacz także

wyborcza.pl

Napad na bank. Policjanci podchodzą od frontu, a włamywacze wychodzą z tyłu

Agnieszka Urazińska, 27.05.2015
Bank w Będkowie: tu przyjechali policjanci...

Bank w Będkowie: tu przyjechali policjanci… (Fot. Agnieszka Urazińska)

Wszystko zadziałało: alarm się włączył, ochroniarze zadzwonili po policję, policjanci przyjechali natychmiast. Pukali od frontu, a złodzieje spokojnie wynosili pieniądze przez dziurę w tylnej ścianie.
W Będkowie koło Łodzi dzień targowy. Klienci zjeżdżają rowerami z całej gminy. Bicykle parkują na stojaku pod bankiem, w centralnym punkcie wsi. Stanisław Dulas, były kolejarz, przyjechał na 30-letniej, niebieskiej ukrainie. Stoi na chodniku z kolegami. Nie rozmawiają o zakupach. Od kilku dni mają inny, gorący temat. – Musieli dobrze wiedzieć, gdzie jest skarbiec, bo dziurę wybili akurat prosto, gdzie trzeba – mówi pan Stanisław.

– Znaczy swój. Powinni szukać wśród pracowników banku albo tych, co remont w budynku robili – podpowiada jego znajomy, starszy mężczyzna w czapce z daszkiem.

– Dobrze, że komputerów nie zapieprzyli, boby nam jeszcze informacje o kontach poznikały – wzdycha trzeci, z papierosem. – Dzień po kradzieży w banku były tłumy. Każdy swoje konto sprawdzał. Tu cała gmina ma oszczędności. Uspokajali nas, że o pieniądze martwić się nie musimy, bo bank był na okoliczność włamania ubezpieczony.

Dulas przyznaje, że na co dzień w Będkowie jest nudno. – Młodzi ze wsi wyjechali, starzy w domach siedzą. Mamy jedną restaurację, ale mało kto tam chodzi, bo pieniędzy ludzie nie mają. Największe wydarzenie – to jak się pijany w domu awanturuje. A tutaj takie jaja: od frontu policja puka, a przez dziurę w ścianie majątek z banku wynoszą!

Był mur, jest dziura

Powiatowy Bank Spółdzielczy w Będkowie przyjmuje interesantów na pierwszym piętrze. – Na konto w Spółdzielczym dostaję pieniądze za mleko. I emeryturę – mówi siwy mężczyzna pod krawatem. Ubrał się elegancko, bo do banku inaczej nie wypada. Wpadł do oddziału wypłacić pieniądze na naprawę zepsutej skody. Ale przyznaje, że przy okazji także chce coś sprawdzić osobiście: – Czy mi, jak to mówią, środków z konta nie ubyło.

Na dole poczta i bankowy skarbiec. Miejscowi opowiadają, że kiedyś budynek był parterowy i należał do naczelnika poczty. Dopiero w latach 60. ubiegłego wieku dobudowano piętro na potrzeby banku. Są tacy, co pamiętają, jak właściciel – mówią o nim we wsi „dziadek Chrustowski” – budował dom z ceglanymi murami grubymi na pół metra. Jeszcze w piątek mur stał, solidny jak zwykle. W poniedziałek pracownica banku odkryła ziejącą w ścianie dziurę od strony ogrodu. Dokładnie w miejscu, gdzie skarbiec.

Policja przyjechała i odjechała?

Mariola Janusik ma 40-letnie doświadczenie na stanowisku dyrektora banku. Od kilku dni bierze tabletki na uspokojenie i odpowiada policjantom na setki pytań. Właśnie przyjmuje kolejnego funkcjonariusza.

Z ustaleń śledztwa wynika, że syreny w będkowskim banku zawyły wpół do trzeciej w nocy z soboty na niedzielę. Sygnał odebrała firma ochroniarska i zaalarmowała policjantów. Ci przyjechali błyskawicznie. Na zapisie z kamer monitoringu widać podjeżdżający pod bank radiowóz i funkcjonariuszy, którzy z niego wysiadają. Podchodzą do drzwi frontowych, prawdopodobnie szarpią za klamkę. Potem radiowóz odjeżdża. Dyrektor Janusik smacznie śpi w swoim domu, a nazajutrz spokojnie idzie do pracy. I spotyka przerażoną pracownicę, która odkryła już, co stało się w skarbcu. Dzwonią na policję. Wkrótce wychodzi na jaw, że funkcjonariusze byli pod bankiem dobę wcześniej. Być może dokładnie w tym samym czasie, gdy w skarbcu buszowali złodzieje.

Policjant wspiął się nawet na parkan

Dyrektor Janusik nie dziwi brak reakcji sąsiadów, bo ci wyjącego alarmu mogli zwyczajnie nie słyszeć.

– Obok gospodarstw nie ma. Jest piekarnia, lecz z soboty na niedzielę nikt tam bułek nie piecze. Są sklepy i restauracja. Ochroniarze zrobili, co trzeba. A ja się będę do końca życia zastanawiać, co by było, gdyby mnie policja zawiadomiła i przyjechałabym na miejsce. Czy mogli przyjrzeć się uważniej? Czy tak powinno wyglądać działanie policji? Oficjalnie to ja mogę tylko pokazać pismo z mojej centrali.

I dyrektorka pokazuje: „Po zdarzeniu wszystkie placówki banku w powiecie zostały sprawdzone pod kątem bezpieczeństwa”.

Co mieszkańcy sądzą o policji?

– Skandal – ocenia pan Marian, rolnik. – Do lasu im, jagody zbierać, a nie bezpieczeństwa pilnować.

Stanisław Owczarek, emerytowany geodeta, patrzy na życie z humorem. – Gang Olsena nam się trafił w Będkowie. Dajcie spokój policjantom. Na takich włamywaczy siły nie ma. Jeszcze filmy będą o naszym banku kręcić. Teraz jeden na drugiego patrzymy podejrzliwie. Kolega do mnie dzwoni, pyta: „Stasiek, ty w tym palców nie maczałeś? Zostało ci coś jeszcze z 600 tysięcy?”. To mu odpowiadam, że mapy włamywaczom rysowałem. W końcu to mój fach.

Policjantom nie jest do śmiechu. – Nie było tak, że policjanci poszarpali za klamkę i odjechali. Sprawa wygląda nieco inaczej, niż ją przedstawiają w Będkowie – słyszymy w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Odsyłają nas do Komendy Powiatowej Policji w Tomaszowie Mazowieckim. – Policjanci prawidłowo zareagowali na zgłoszenie od firmy ochraniającej bank – mówi nadkomisarz Katarzyna Dutkiewicz, tomaszowski oficer prasowy. – Podjechali od frontu budynku, sprawdzili wejście do banku. Później obeszli teren wokół budynku, żeby sprawdzić, czy nie dzieje się nic podejrzanego.

Nadkomisarz Dutkiewicz podkreśla, że funkcjonariusz wspiął się nawet na parkan, żeby zerknąć do ogrodu na tyłach budynku. – Nic nie wskazywało, aby konieczne było wchodzenie na teren bankowej posesji – tłumaczy. – Przebieg tej akcji zostanie jednak dokładnie sprawdzony. Komendant zarządził postępowanie wyjaśniające.

Śledczy spróbują m.in. dociec, czy włamywacze i mundurowi byli w banku o tej samej porze.

Policja prosi o kontakt osoby, które mogłyby pomóc w schwytaniu włamywaczy. Telefon: 44 726 1000.

WWW Polsce. Cykl „Wideo Witamy W Polsce” bada polskie realia, odkrywa nowe zjawiska i podgląda Polaków w pracy oraz w domu. To niezwykłe historie o ludziach i ich potyczkach z losem – o radościach, smutkach, skandalach i fenomenach.

Zobacz także

wyborcza.pl

Watykan: „Tak” dla małżeństw homoseksualnych to porażka ludzkości

kb, pap, 27.05.2015
Kard. Pietro Parolin

Kard. Pietro Parolin (STEFANO CAROFEI/AGF EDITO/SIPA / EAST NEWS)

Wynik referendum w Irlandii, w którym opowiedziano się za uznaniem małżeństw osób tej samej płci, „to nie tylko porażka zasad chrześcijańskich, ale całej ludzkości” – oświadczył watykański sekretarz stanu kardynał Pietro Parolin.
Bliski współpracownik papieża Franciszka wypowiedział się jasno: – Bardzo zasmucił mnie ten rezultat. Kościół musi wziąć pod uwagę tę rzeczywistość, umacniając swe zaangażowanie i cały swój wysiłek na rzecz ewangelizacji, także naszej kultury.

Odnosząc się do przygotowań do kolejnego synodu biskupów na temat rodziny, sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej zaznaczył: – Rodzina pozostaje w centrum uwagi i musimy uczynić wszystko, by jej bronić, chronić ją i krzewić.

Dodał równie, że przyszłością ludzkości, nawet w obliczu wydarzeń z ostatnich dni, pozostaje rodzina. Jego zdaniem jej atakowanie to „zburzenie podstaw budynku przyszłości”.

Spadek wpływów Kościoła katolickiego

W ubiegłą sobotę Irlandia stała się pierwszym krajem na świecie, w którym małżeństwa jednopłciowe zostały zalegalizowane w ogólnokrajowym referendum. Za legalizacją było 62 proc. głosujących, a frekwencja przekroczyła 60 proc.

W Irlandii 84 proc. społeczeństwa stanowią katolicy. Przynajmniej raz dziennie dzwony w publicznym radiu wzywają do modlitwy „Anioł Pański”, a każde posiedzenie tamtejszego parlamentu zaczyna się modlitwą. Zwycięstwo zwolenników małżeństw homoseksualnych to kolejny dowód świadczący o spadku wpływów Kościoła katolickiego w tym kraju.

Seria skandali seksualnych w ostatnich latach podważyła już zaufanie do tej instytucji.

– To rewolucja społeczna. I wielkie zadanie dla Kościoła w związku z przekazem otrzymanym od młodych ludzi – skomentował wyniki głosowania arcybiskup Dublina Diarmuid Martin w telewizji RTE. – Chcielibyśmy widzieć rzeczy czarno-białe, ale nasze życie jest w większości szare. Kościół musi wykorzystać ten wynik do tego, by wykorzystać energię, która została uwolniona, na rzecz równości dla wszystkich – dodał arcybiskup Martin

Zobacz także

wyborcza.pl

Takiej sprawy jeszcze nie było. Proces o „eksmisję” Koziołka Matołka z Pacanowa

Agnieszka Drabikowska, 27.05.2015
Pacanów, urodziny Koziołka Matołka

Pacanów, urodziny Koziołka Matołka (Fot. Jarosław Kubalski / AG)

Usunięcia wizerunku Koziołka Matołka z Europejskiego Centrum Bajki, a także tablic ogłoszeniowych i billboardów w Pacanowie oraz zniszczenia materiałów wykorzystujących jego postać domagają się spadkobiercy twórców Koziołka Matołka. I pozwali do sądu ECB.
– Pozew w tej sprawie wpłynął we wrześniu ubiegłego roku, dotyczy ochrony autorskich praw osobistych i majątkowych – informuje sędzia Monika Gądek-Tamborska, rzeczniczka prasowa ds. cywilnych Sądu Okręgowego w Kielcach.

Przeciwko Europejskiemu Centrum Bajki w Pacanowie wystąpiło sześcioro spadkobierców Kornela Makuszyńskiego i Mariana Walentynowicza, czyli twórców postaci Koziołka Matołka.

Chcą też usunięcia koziołka z nazwy Centrum

Domagają się m.in. zaprzestania wykorzystywania wizerunku tej postaci poprzez usunięcie koziołka z nazwy ECB, strony internetowej, malowideł na ścianach, biletów wstępu, tablic ogłoszeniowych i billboardów w Pacanowie, a także zniszczenia jakichkolwiek materiałów promocyjnych, na których widnieje ta postać. Ponadto żądają też od ECB „wydania uzyskanych korzyści z naruszenia autorskich praw majątkowych”, 60 tys. zł zadośćuczynienia oraz kilkakrotnych przeprosin w prasie za naruszenie ich praw autorskich oraz „niezgodny z prawem i dobrymi obyczajami handel wizerunkiem Koziołka Matołka”.

Z akt sprawy wynika, że ECB wykorzystywało wizerunek Koziołka Matołka na podstawie umowy licencyjnej zawartej ze spadkobiercami. Według jej zapisów licencja obejmowała nieodpłatne, niekomercyjne cele. I tu powstał spór – konkretnie o maskotki i gadżety sprzedawane w sklepiku z pamiątkami ECB.

Czarę goryczy przelała sprawa sprzed kilku lat, gdy ECB kupiło od łódzkiej firmy Pluszak roczny zapas maskotek Koziołka Matołka, a spadkobiercy miesiąc po tej transakcji odebrali Pluszakowi licencję. Gdy w 2012 roku opisywaliśmy tę sprawę, spadkobiercy podkreślali, że centrum – choć wciąż sprzedaje maskotki od Pluszaka – nie płaci im tantiem. ECB broniło się wówczas, że kupiło towar legalny z opłaconą licencją, a wszystkie rozliczenia dotyczą tylko spadkobierców i producenta.

Każdy chce kupić Koziołka Matołka

– Oni mieli wszystko za darmo, chcieliśmy tę naszą współpracę jakoś usankcjonować nową umową, ale nie było takiej woli z drugiej strony. Nawet, gdy zerwaliśmy dotychczasową i to wszystko działało nielegalnie. Nie było innego wyjścia, jak iść do sądu – mówi dziś „Wyborczej” Wojciech Walentynowicz, jeden ze spadkobierców.

– Nasze relacje zaczęły się psuć jakieś dwa lata temu. Spadkobiercy uznali wtedy, że są stratni. Owszem, nie płaciliśmy im za licencję, ale w różny sposób docierały do nich korzyści. Płaciliśmy ZAiKS, ZAPA [Związek Autorów i Producentów Audiowizualnych – przyp. red.], od nich kupowaliśmy też maskotki, pluszaki, magnesy czy kubki, których są producentami. Gdy złożyli pozew, natychmiast na czas procesu wycofałam ze sprzedaży wszystkie pamiątki związane z Koziołkiem Matołkiem z wyjątkiem wydawnictw edukacyjnych. Niestety, dzieje się to ze szkodą dla turystów, bo każdy chce kupić Koziołka Matołka. Nie miałam jednak wyjścia – podkreśla Karolina Kępczyk, dyrektorka ECB.

W odpowiedzi na pozew centrum zaprzeczyło, by naruszyło warunki umowy, podnosząc, że zakres uprawnień co do wizerunku koziołka wynikał nie tylko z literalnego brzmienia umowy licencyjnej, ale i zasad wypracowanych ze spadkobiercami, zaś sprzedaż pamiątek nie była prowadzona z naruszeniem ich praw autorskich, ponieważ uzyskane środki były przeznaczane wyłącznie na działalność statutową.

Czy Koziołek Matołek na zawsze zniknie z Pacanowa? Jest szansa, że nie zostanie jednak „eksmitowany”, bo strony zadeklarowały w sądzie, że są gotowe zawrzeć ugodę. Rozmowy zmierzają w kierunku wypracowania nowych zasad współpracy i ewentualnej opłaty ECB dla spadkobierców. Obie strony na razie nie chcą jednak ujawniać szczegółów negocjacji.

Zobacz także

kielce.gazeta.pl

Niemiecka gazeta ostro o wyborach w Polsce: „Wypadek przy pracy. Polska polityka staje się nieobliczalna”

kospa, pap, 27.05.2015
Andrzej Duda w swoim sztabie po zwycięstwie w wyborach prezydenckich

Andrzej Duda w swoim sztabie po zwycięstwie w wyborach prezydenckich (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Wybory prezydenckie 2015. Niemiecki dziennik „Sueddeutsche Zeitung” uważa, że po zwycięstwie Andrzeja Dudy do Polski powróci niepewność, a polityka stanie się bardziej nieobliczalna. Opiniotwórcza gazeta przewiduje, że kontakty z Warszawą będą dla partnerów Polski dużo trudniejsze. I przypomina rządy Lecha Kaczyńskiego.
Autor komentarza opublikowanego dziś na łamach największej opiniotwórczej gazety niemieckiej Florian Hassel pisze, że wybór Dudy wydaje się być niemal „wypadkiem przy pracy”.

Przypomina, że zaledwie dziesięć lat temu bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy, rządząc wraz z „narodowo-konserwatywną i populistyczną” partią Prawo i Sprawiedliwość, prowadzili „konfrontacyjną i zaniedbującą demokratyczne normy” politykę, narażając się nie tylko dużej części Europy, lecz także wielu Polakom.

„Polacy sprawiali wrażenie, jakby mieli dosyć Kaczyńskich…”

Jak pisze Hassel, w roku 2010 żałoba po śmierci Lecha Kaczyńskiego nie wystarczyła, aby Jarosław Kaczyński mógł zostać prezydentem. „Polacy sprawiali wrażenie, jakby mieli dosyć Kaczyńskich i spowodowanej przez nich izolacji wśród wielu partnerów w Europie” – czytamy w „Sueddeutsche Zeitung”.

Ten punkt widzenia pomijał jednak – zdaniem komentatora – „dużą część polskiej rzeczywistości”. Polska „była i jest podzielonym krajem, zarówno pod względem społecznych tematów i wartości, jak również pod względem materialnym” – pisze Hassel. Oprócz beneficjentów transformacji z wielkich miast – Warszawy, Krakowa czy Gdańska – w Polsce są też przegrani, których się nie zauważa – zwraca uwagę niemiecki publicysta.

„Katastrofalne skutki dla finansów Polski” obietnic Dudy

„Wraz ze zwycięstwem Dudy do Polski powraca polityczna niepewność” – pisze Hassel. Jego zdaniem do wyborów parlamentarnych na jesieni tego roku w Polsce będzie panować zastój. Duda nie będzie w stanie przeforsować swoich postulatów – ani bardziej zdecydowanej polityki wobec Niemiec czy UE, ani też nie spełni populistycznych obietnic: obniżenia wieku emerytalnego czy też interwencji przeciwko zagranicznym bankom. Ale i rząd Ewy Kopacz zarzuci reformy, nie chcąc narazić się wyborcom – czytamy w „SZ”.

Nawet jeśli PO podniesie się z upadku i zwycięży w wyborach, reformy są raczej mało prawdopodobnie, gdyż Duda może zablokować każdą ustawę – przewiduje „SZ”. Jeżeli natomiast zwycięży PiS, będzie musiał zrealizować przynajmniej część obietnic wyborczych, co będzie miało zapewne „katastrofalne skutki dla finansów Polski”.

„Będzie znacznie trudniej porozumiewać się z Polską”

Rząd PiS będzie też przynajmniej próbował zdystansować się od Brukseli i Berlina – pisze Hassel. „Czy to mu się uda, jest zupełnie innym problemem” – wtrąca komentator. Nie wiadomo też, czy Jarosław Kaczyński będzie, tak jak dawniej, odgrywał rolę dominującą, czy też Duda wraz z częścią partii zmodernizuje ją.

„Tak czy inaczej, partnerom Warszawy będzie znacznie trudniej niż dotychczas porozumiewać się z Polską” – konkluduje komentator „Sueddeutsche Zeitung”.

Zobacz także

wyborcza.pl

PiS świętuje wygraną Dudy

Agata Kondzińska, 27.05.2015
Jarosław Kaczyński wczoraj w Sejmie. Prezes PiS nie pokazał się publicznie z prezydentem elektem. Na konwencjach wyborczych Andrzeja Dudy był gościem

Jarosław Kaczyński wczoraj w Sejmie. Prezes PiS nie pokazał się publicznie z prezydentem elektem. Na konwencjach wyborczych Andrzeja Dudy był gościem (SŁAWOMIR KAMIŃSKI)

– To była kampania, której na początku nie dostrzegali, potem się denerwowali, a na końcu przegrali – tak Andrzej Duda podsumował wczoraj swoją kampanię na spotkaniu z klubem parlamentarnym PiS. Złożył też rezygnację z członkostwa w partii.
– Czy pogratulował pan Andrzejowi Dudzie? – zapytali wczoraj dziennikarze w Sejmie Jarosława Kaczyńskiego. – To chyba oczywiste. Chwila jest bardzo miła – odpowiedział prezes PiS. To była jego pierwsza publiczna wypowiedź dotycząca niedzielnego zwycięstwa Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich.W sztabie Dudy od początku kampanii taktyka była jasna: jak najmniej prezesa PiS, bo o głosy walczy Duda. To miał być sposób na wypromowanie polityka drugiego planu – europosła Dudy. I by utrzymać przekaz, że Andrzej Duda nie jest zależny od Kaczyńskiego – co w kampanii podnosił sztab Bronisława Komorowskiego. Dlatego Jarosław Kaczyński jedynie jako gość pokazywał się na konwencjach wyborczych kandydata. Nie było go też na wieczorze wyborczym, gdy wybory wygrał Duda.

Nie było również publicznych gratulacji od prezesa PiS dla prezydenta elekta. Były jedynie w wąskim gronie wczoraj po południu w siedzibie partii przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie. Sztabowcy zebrali się, żeby podsumować kampanię. Gośćmi byli Jarosław Kaczyński i Andrzej Duda. Przyszli też wiceprezesi partii, wicemarszałkowie Sejmu i Senatu.

Ale zamiast rozliczeń z kilku miesięcy były zachwyty prezesa PiS nad sprawnością sztabu i kondycją Dudy. – Prezes mówił, że zaimponowała mu wytrzymałość Dudy, zwłaszcza w akcji „Polska 24 na dobę” – opowiada jeden z uczestników spotkania. Chodzi o ostatnią dobę kampanii, gdy Andrzej Duda wyjechał z Warszawy przed północą, by przez noc, a potem cały piątek walczyć o głosy wyborców.

Na Nowogrodzkiej sukces świętowano lampką szampana, bo takiej radości nie było tu od ośmiu już lat. O decyzjach personalnych nie rozmawiano. Kaczyński dziękował szefowej sztabu Beacie Szydło. – Za to, że sztab działał sprawnie, że nie było awantur, bo jak powiedział, poprzednie sztaby to było piekło – mówi nasz rozmówca.

Sztabowcy wiedzą, że w kampanii popełnili kilka błędów. Z rozmów z nimi wynika, że największym był brak przygotowania Dudy do pierwszej telewizyjnej debaty, ale też to, że dali się zaskoczyć PO: zarówno w sprawie SKOK-ów, jak i in vitro. Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz przypomniał, że Duda podpisał się pod projektem ustawy, żeby skazywać lekarzy na karę więzienia za wykonanie zabiegu in vitro. – Jesteśmy za to zadowoleni z wyjazdów w teren, to przyniosło efekty – mówi sztabowiec.

Duda w kampanii objechał ponad 240 powiatów, a w partii na jego sukces pracowało wielu.

Były poseł PiS: – Nawet ja dostawałem maile z PiS, mimo że w partii nie jestem od lat. Było w nich wezwanie do mobilizacji i prośba o włączenie się w kampanijne działania. Widać, że korzystali ze wszystkich dostępnych baz kontaktowych. Pełna determinacja.

Po spotkaniu ze sztabem Duda i Kaczyński spotkali się z klubem parlamentarnym PiS. Był ogromny tort, owacje na stojąco i „Sto lat!”. – Trzeba powtórzyć sukces, trzeba powtórzyć tę kampanię – mówił Duda do posłów i senatorów.

Przekonywał: – Nikt nie wygrywa sam kampanii, to była praca zespołowa. Byliśmy na fali wznoszącej i potrafiliśmy wykorzystać tę falę.

Na posiedzeniu klubu Duda zrzekł się członkostwa w PiS. Rezygnację złożył na ręce posła Andrzeja Adamczyka, szefa krakowskich struktur partii.

Wczoraj rano Andrzej Duda powiedział, że potrzebuje jeszcze trochę czasu, by urządzić kancelarię i poukładać sprawy personalne.

Minister spraw wewnętrznych Teresa Piotrowska wydała rozporządzenie o przyznaniu ochrony BOR Andrzejowi Dudzie. Zgodnie z ustawą BOR chroni prezydenta elekta dopiero od dnia zaprzysiężenia. Do tej pory z Dudą po Polsce jeździli pracownicy prywatnej firmy wynajęci przez partię. Jak wynika z naszych nieoficjalnych informacji, tak było jeszcze wczoraj rano, funkcjonariusze BOR mieli przejąć Dudę wieczorem.

W Pałacu Prezydenckim szukają miejsca, w którym prezydent elekt mógłby pracować do zaprzysiężenia 6 sierpnia. Dziś w tej sprawie spotkają się Beata Szydło, szefowa sztabu Andrzeja Dudy, i szef Kancelarii Prezydenta Jacek Michałowski. – Wpływa dużo zaproszeń, prośby o spotkania z przedstawicielami z zagranicy – powiedziała wczoraj w Sejmie dziennikarzom Szydło.

Zobacz także

wyborcza.pl

Ewa Kopacz nie chce rozliczeń w PO po przegranej Komorowskiego

Renata Grochal, 27.05.2015
- Chcę powiedzieć wszystkim, którzy zdecydowali się zagłosować na Komorowskiego, że dopóki będę szefem partii i  premierem, mogę wam agwarantować, że wasze głosy nie poszły na marne - mówiła wczoraj premier Ewa Kopacz

– Chcę powiedzieć wszystkim, którzy zdecydowali się zagłosować na Komorowskiego, że dopóki będę szefem partii i premierem, mogę wam agwarantować, że wasze głosy nie poszły na marne – mówiła wczoraj premier Ewa Kopacz (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

– Chcę powiedzieć wszystkim, którzy zdecydowali się zagłosować na Komorowskiego, że dopóki będę szefem partii i premierem, mogę wam zagwarantować, że wasze głosy nie poszły na marne – mówiła wczoraj premier Ewa Kopacz.
Premier podziękowała za udział w wyborach prezydenckich i oddanie głosu na Bronisława Komorowskiego. Odniosła się do słów sekretarza generalnego Platformy Andrzeja Biernata, że „to nie Platforma przegrała wybory, tylko Bronisław Komorowski”. Kopacz zapewniła, że PO w pełni popierała Komorowskiego.- Kiedy ściskaliśmy sobie dziś dłoń, przyznał, że posypał głowę popiołem. To gafa, która każdemu z nas się może trafić – tłumaczyła słowa Biernata.

Kopacz mówiła, że kampania Komorowskiego miała lepsze i słabsze momenty. – Ja chcę powiedzieć, że Bronisław Komorowski był naprawdę świetnym kandydatem. Po pięciu latach jego prezydentury mówię to z pełną odpowiedzialnością. PO stała za nim murem. Nasze zaangażowanie w tę kampanię było pełne – zapewniła. Dodała, że w poniedziałek na posiedzeniu zarządu mówiła, że teraz nie czas na rozliczenia. – Jeśli osobiście mogę powiedzieć jedno zdanie o szefie sztabu, to naprawdę Robert Tyszkiewicz jako przedstawiciel PO w tym sztabie starał się i pracował 24 godziny na dobę. Nie było w jego stronę żadnych zarzutów na zarządzie – zapewniła.

Dziękowała wszystkim Polakom, którzy poszli do wyborów, szczególnie w II turze. Przypomniała, że Komorowskiemu zaufało w wyborach ponad 8 mln ludzi.

– Te głosy są dla mnie szczególnie ważne, będę je bardzo, bardzo mocno pielęgnować – zadeklarowała.

Kopacz zapowiedziała, że Platformę i jej rząd czeka bardzo ciężka praca, która „będzie polegała na tym, że każdego dnia politycy PO będą systematycznie zabiegać o wszystkich tych, którzy nie zdecydowali się oddać głosu na kandydata Platformy”.

Kopacz pytana o to, jak PO zamierza walczyć o głosy przed wyborami parlamentarnymi, zapowiedziała, że w połowie czerwca odbędzie się kongres programowy, na którym partia przedstawi nowy program.

Pytana, czy PO zamierza poszerzać formułę i budować szerszy centrowo-lewicowy front, premier mówiła, że partia przede wszystkim powinna pamiętać o swoim elektoracie.

– Musimy rozszerzać się także na elektoraty po prawej i lewej stronie – zadeklarowała. Jak pisaliśmy wczoraj, w kancelarii premiera rozważany jest pomysł, by wziąć na listy wyborcze z jednej strony sieroty po SLD i Ruchu Palikota – m.in. Ryszarda Kalisza, Grzegorza Napieralskiego, Wojciecha Olejniczaka czy Andrzeja Rozenka, a z drugiej Ryszarda Petru, który chce założyć nową wolnorynkową partię, konkurencyjną wobec Platformy. Jednak Kopacz powiedziała, że na razie nie było rozmów z politykami lewicy o starcie z list PO.

Otwarcie na lewicę budzi opór w konserwatywnej części PO. Wiceprzewodnicząca partii Hanna Gronkiewicz-Waltz mówiła wczoraj, że jest temu zdecydowanie przeciwna.

– Lubię Rysia Kalisza, jeździłam z nim na kolonie od dziecka. Ale myślę, że to absolutnie rzecz niemożliwa. PO musi mieć swój charakter, a nie inkorporować osoby, którym się nie powiodło życie polityczne – podkreśliła w RMF FM.

Z kolei wicepremier i szef MON Tomasz Siemoniak powiedział, że PO patrzy na to, co się dzieje na scenie politycznej. – Bardzo wyraźnie zieje pustką miejsce po SLD i Ruchu Palikota. Wielu wyborców lewicy patrzy na PO jako na swój wybór. Musimy z tego wyciągać wnioski. Ale przede wszystkim jesteśmy sobą, mamy swój program – dodał Siemoniak w Polskim Radiu.

Zobacz także

wyborcza.pl

Wybory prezydenckie 2015. Kampania Komorowskiego, czyli kronika katastrofy

Agnieszka Kublik, Paweł Wroński, 27.05.2015
Prezydent Bronisław Komorowski podczas wizyty na obchodach Dni Pola w ramach kampanii wyborczej. Siedlec koło Kostrzyna, 20 maja 2015 r.

Prezydent Bronisław Komorowski podczas wizyty na obchodach Dni Pola w ramach kampanii wyborczej. Siedlec koło Kostrzyna, 20 maja 2015 r. (PIOTR SKÓRNICKI)

Startowali z kandydatem, który miał 80 proc. zaufania. A przegrał w I i II turze. Sztab Komorowskiego od początku był pełen pychy – nie chciał znikąd żadnej pomocy, żadnej dobrej rady.
Zaczęło się od mocnego ostrzeżenia. Konwencja wyborcza Andrzeja Dudy w lutym pokazała, że PiS chce walczyć na serio, bo walczy o pierwsze od 2005 r. zwycięstwo. – My jeszcze nie prowadzimy kampanii – tłumaczył nam wtedy jeden ze współpracowników prezydenta.- Uważali, że skoro Komorowski ma 80 proc. zaufania, a Platforma ze dwa razy mniej, to prezydentowi współpraca z PO może tylko zaszkodzić – mówi polityk PO.

– Zakładaliśmy, że od początku będziemy mieli poparcie PSL i znaczących polityków samorządowych, to była bardzo dobra idea. Niestety, ludowcy postanowili wystawić swojego kandydata, co zburzyło całą konstrukcję – to z kolei opinia jednego z polityków Pałacu. Według niego prezydent i jego otoczenie za długo łudzili się, że Adam Jarubas przekaże swoje głosy Komorowskiemu przed pierwszą turą.

Hektolitry kawy

Rafał Grupiński, który w ostatniej kampanii parlamentarnej i samorządowej współpracował ze specem od kampanii politycznych Jerzym Orłowskim, jeszcze pod koniec zeszłego roku próbował namówić na współpracę z nim ludzi z najbliższego otoczenia Komorowskiego. Pomoc zaoferowali Michał Kamiński i Witold Bereś. Ale nikt nie chciał skorzystać z ich usług, bo – jak nam mówiono: „Kamiński by się chwalił wygraną”.

Otoczenie Komorowskiego postawiło na Marcina Mroszczaka, społecznego doradcę prezydenta, autora wielu reklam komercyjnych i społecznych, kiedyś specjalistę Unii Wolności od PR. Kampanię wspomagał również Maciej Grabowski od lat współpracujący z PO.

Platforma, świadoma wpływu wyniku wyborów prezydenckich na parlamentarne, chciała mieć wgląd w strategię kampanii prezydenckiej. Nie ustępowała. – Przedstawiliśmy kilka scenariuszy, propozycje rozwiązań. Premier Ewa Kopacz zaproponowała merytoryczną pomoc. Tylko w zasadzie nie wiadomo, co się stało z tymi scenariuszami, bo chyba ich nikt nie przeczytał – twierdzi nasz informator z otoczenia premier.

Problemem okazał się sam kandydat i jego otoczenie. Nikt nie był w stanie podjąć decyzji i na cokolwiek się zdecydować.

Po kampanii pojawiły się zarzuty, że nie było sztabu wyborczego. Nasi rozmówcy twierdzą, że było nawet kilka sztabów – oficjalny i te nieoficjalne, złożone z zauszników prezydenta. Szefem oficjalnego został Robert Tyszkiewicz, polityk PO, którego zaletą było to, że łączy ze sobą kilka frakcji w PO: schetynowców ze „spółdzielnią”. Według tych, co go znają, doskonale dogadywał się z prezydentem, bo odpowiada mu charakterologicznie, ale choćby z racji wieku nie rozumiał i nie był w stanie dotrzeć do młodych.

– Jak jest sztab, to jest generał i planuje kolejne ruchy. Nic takiego w tzw. sztabie Komorowskiego nie miało miejsca – mówi nam jeden z posłów PO. – Byłem tam parę razy, było czytanie gazet, picie kawy i herbaty, senna atmosfera. Bardzo długo sztabowcy uważali, że wygrana w I turze jest pewna, a po I turze się zorientowali, że już nie ma o co walczyć.

Nie było jak w każdej porządnej kampanii działań rozpisanych na każdy dzień: kto, gdzie i za co odpowiada.

Przeciwnicy na wiecach

W marcu w Kancelarii Prezydenta pojawił się Kamiński. Znów przekonywał, by wykorzystać Orłowskiego. Nie udało się. Powtarzał, że jest bezradny. Namawiać miała do tego także premier Kopacz. I jej się nie udało. Polityk z otoczenia prezydenta przyznaje: „Taka taktyka to był błąd”.

Według badań socjologicznych na prezydenta Komorowskiego chciała głosować część centrowego elektoratu, a nawet część elektoratu PiS. Prezydent szczerze w te badania uwierzył i nie chciał prowadzić negatywnej kampanii. – Tak naprawdę kampanię rozpoczęliśmy w marcu podróżami po kraju, efekty były fatalne. Okazało się, że Platforma jest zdemobilizowana, na wiecach było tylu przeciwników, co zwolenników prezydenta. Nikt nie był w stanie im przeszkodzić w skandowaniu antyprezydenckich haseł.

– Na początku podróże prezydenta nie były skoordynowane z działaniami partii. Wielu działaczy PO o nich nie wiedziało – twierdzi polityk PO. – Poza tym prezydent przyjeżdżał zwykle przed południem, a większość wyborców PO ciężko pracuje. Trudno im przyjść na wiec. A ci, co gwizdali na prezydenta, przychodzili zwykle wcześniej i zajmowali miejsce przy kamerach, tak że było ich widać.

Na marcowych wyjazdach prezydent, zamiast zyskiwać, tracił. W Aleksandrowie Kujawskim dzieci na wiec przyprowadziła nauczycielka. W Rzeszowie BOR zatrzymał człowieka, który chciał się dostać do prezydenta. W internecie pokazały się zdjęcia sugerujące, że BOR zakleja mu usta taśmą. Od tej chwili prezydent stał się wrogiem publicznym społeczności internetowej.

– Problemem był brak spójności przekazu – mówi nam jeden ze współpracowników prezydenta. Efekt był taki, że po trzech miesiącach kampanii Polacy widzieli, że gdziekolwiek w Polsce pojawia się Komorowski, są protesty, a za granicą robi Polsce obciach, tytułując w czasie wizyty w Japonii gen. Stanisława Kozieja „szogunem”. Sztab nie potrafił pokazać Komorowskiego jako męża stanu – co było szalenie ważne, bo tego przymiotu Duda nie miał – lubianego i popularnego, ciepło witanego.

W Pałacu się podobało

– To wszystko działo się poza prezydentem, bo jemu trudno było zrezygnować z roli głowy państwa na okres kampanii – tłumaczy jeden z prezydenckich urzędników. – Ale gdy zobaczyłem prezydenta podczas wizyty, jak wygłasza swoje solenne przemówienie na tle ubranych w czerń urzędników i borowców, wiedziałem, że nie jest dobrze – przyznaje. Zapytany, czy nikt tego nie dostrzegał, odpowiada: „W Pałacu raczej się wszystkim podobało”.

Czas mijał, otoczenie prezydenta uśpione sondażami nadal nie miało strategii. Nie było w stanie wytłumaczyć, po co prezydent chce sprawować swój urząd przez kolejne pięć lat. – Trzeba mieć jedno dobre hasło, prezydent mówił, że chce postawić na młodych. Tylko nie potrafił wytłumaczyć jak – uważa nasz informator. – Tak naprawdę nie mieli nawet hasła, a hasło powinno powstać na początku, bo to kwintesencja całej kilkumiesięcznej kampanii.

Haseł było niestety kilka: „Nasz prezydent”, potem: „Wybierz zgodę i bezpieczeństwo”, ze sztywnymi fotografiami, na koniec: „Komorowski – prezydent naszej wolności”. – Żadne nie było dobre, a już na pewno nie można hasła zmieniać w trakcie kampanii. Hasło musi być spójne ze spotami i plakatami.

– Otoczenie prezydenta było przekonane, że kluczem do sukcesu są wywiady telewizyjne. Jaromir Sokołowski był przekonany, że cykl uroczystości związany z Konstytucją 3 maja oraz uroczystościami na Westerplatte przekona wyborców, że warto wybrać Komorowskiego, bo liczy się w Europie. Zamiast tego udało się zmęczyć wyborców nieustanną obecnością Komorowskiego na ekranie telewizorów na tle mundurów.

Zaskakiwanie

Urzędnik z kancelarii premier Ewy Kopacz: – To była sytuacja absolutnie dziwna. Premier i my wszyscy byliśmy zaskakiwani inicjatywami prezydenta, które faktycznie uderzały w politykę PO. Premier nic wcześniej nie wiedziała o propozycji referendum w sprawie JOW, zlikwidowaniu finansowania partii z budżetu i wprowadzenia zasady „wszystkie wątpliwości na korzyść podatnika”.

Prawdziwa kampania zaczęła się po pierwszej turze. Za późno. Do Pałacu zawitał Michał Kamiński, którego do tej pory sztabowcy unikali jak ognia. Przygotowywał prezydenta do debat i wpadł na pomysł spacerów. Wraz z Witoldem Beresiem przygotowywali pytania, które może zadać Duda, i możliwe odpowiedzi.

Prezydent w obu debatach był merytorycznie lepszy. Cóż z tego, okazało się, że nie debatami wygrywa się wybory.

Ktoś się czuje winny? Tyszkiewicz: – Zrobiliśmy wszystko, co możliwe. Nigdy nie uchylam się od odpowiedzialności, ale sztab wyborczy to nie jest całość kampanii. Jest jeszcze wielka polityka. Nikt i w sztabie, i w PO tego wyniku się nie spodziewał.

Na jesieni rozpocznie się kampania parlamentarna. Jak poprowadzi ją Platforma Obywatelska?

Mówi jeden z PR-owców: – Jeśli będą chcieli mnie do niej zaangażować, to mam nawet dla nich hasło: „Houston, mamy problem”.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz