PiS (02.04.15)

 

Monika Olejnik wyrzuca Brudzińskiego ze studia „Kropki nad i”. Nazwał ją „przyjaciółką Urbana”

Monika Olejnik wyrzuca Brudzińskiego ze studia "Kropki nad i". Nazwał ją "przyjaciółką Urbana"
Monika Olejnik wyrzuca Brudzińskiego ze studia „Kropki nad i”. Nazwał ją „przyjaciółką Urbana” Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Czwartkowa „Kropka nad i” zakończyła się zdecydowanie wcześniej niż zwykle. – Kończymy rozmowę – powiedziała do Joachima Brudzińskiego prowadząca program Monika Olejnik. Wszystko przez to, że przywołał słynne nagranie sprzed lat, kiedy po audycji w radiowej „Trójce” Olejnik wsiadła do jednego samochodu z Jerzym Urbanem.

Gość „Kropki nad i” zasugerował, że Monika Olejnik jest przyjaciółką Jerzego Urbana. – Jerzy Urban nie jest moim przyjacielem. Podwożenie nie oznacza przyjaźni – powiedziała do Joachima Brudzińskiego rozwścieczona dziennikarka.

Powodem kłótni było to, że rozmowa nieoczekiwanie zeszła na sprawy z przeszłości, których „trzeba się czasami wstydzić”. Olejnik prosiła swojego gościa, aby spróbował sobie takie rzeczy przypomnieć.

– Gdyby pani bardzo chciała, musiałaby pani sięgnąć do swojego serdecznego przyjaciela, który panią podwoził samochodem po rozmowie w radiowej „Trójce”, czyli niejakiego Urbana. Jedynie tam mogłaby pani znaleźć coś, czym próbowałaby mnie pani skrzywdzić – powiedział Brudziński.

– Kończymy tę rozmowę. Dziękuję panu bardzo, jest pan bardzo niegrzeczny, bardzo nieelegancki – powiedziała do swojego gościa.

Joachim Brudziński nawiązywał do filmu Jacka Kurskiego i Piotra Semki z 1991 roku, kiedy dziennikarka wraz Jerzym Urbanem i Adamem Michnikiem opuszcza radiowe studio.

naTemat.pl

 

 

Spór o in vitro. Biskupi grożą posłom: Głosujesz „za” – komunii nie będzie. „To pełen bezradności krzyk o pomoc”

Daria Krotoska, 02.04.2015
Janina Paradowska

Janina Paradowska (Fot. AG)

Spór o in vitro. Niebawem w Sejmie głosowana ma być ustawa w tej sprawie. Polski Episkopat straszy posłów, że głosujący „za” popełnią grzech i nie będą mogli przyjąć komunii. Czy to jest zgodne z nauką Jana Pawła? – zapytała w Poranku TOK FM Janina Paradowska. To wywołało spór między Adamem Szostkiewiczem, który oburzał się zachowaniem polskiego kleru, a Agatonem Kozińskim, który stwierdził, że apel biskupów to „krzyk o pomoc”, a nie polityczna intryga.
Prawdziwe przesłanie Jana Pawła II zgubiło się w politycznym bałaganie – do takiego wniosku w 10. rocznicę śmierci papieża doszedł na antenie TOK FM Adam Szostkiewicz, dziennikarz i publicysta. Jego zdanie podzielił drugi gość Janiny Paradowskiej Paweł Wroński z „Gazety Wyborczej”, który stwierdził, że Jan Paweł II dla polskiej prawicy i Episkopatu stał się idealnym symbolem. Niestety, zdaniem dziennikarza, wykorzystywanym bez żadnego odniesienia do myśli, którą reprezentował.

In vitro i Jan Paweł II

Niebawem w Sejmie głosowana ma być ustawa in vitro.Polski Episkopat straszy posłów, że głosujący „za” popełnią grzech i nie będą mogli przyjąć komunii. Czy to jest zgodne z nauką Jana Pawła II? – zapytała Paradowska. Wroński był raczej sceptyczny i podkreślił, że papież zawsze był otwarty na dialog i nigdy nikogo nie szantażował. – Jego siła polegała na tym, że potrafił rozmawiać, zawsze dążył do porozumienia – stwierdził z kolei Szostkiewicz. Zaznaczył, że polscy biskupi są w nienaturalny sposób zainteresowani polityką i przywołał sprawę konwencji antyprzemocowej. Biskupi głośno sprzeciwiali się ratyfikacji dokumentu, Episkopat ogłosił „koniec cywilizacji”, a jeden z biskupów stwierdził, że się na posłach zwyczajnie zawiedli.

Krzyk czy gra polityczna?

Szostkiewicz dodał, że interwencja biskupów w sprawie in vitro jest politycznym zagraniem, które nie powinno mieć miejsca. Zupełnie innego zdania był Agaton Koziński z „Polska The Times”, który stanął w obronie biskupów. – Jeżeli Kościół chciałby przeprowadzić interwencję polityczną, to gwarantuję panom, nigdy byśmy nawet o niej nie usłyszeli – zapewniał. Przekonywał, że apel biskupów jest raczej krzykiem o pomoc i powiedzeniem „nic nie możemy zrobić, pozostało nam odwołać się do sumień”. – A co jeszcze mają robić, jeśli nie apelować? Nie mają jeszcze zbrojnego ramienia – oburzył się Szostkiewicz.

Odpowiedź Kozińskiego była dość zaskakująca: – Mogliby wykonać dyskretny telefon do marszałka Sejmu lub premier Kopacz. – I z całą pewnością to robią – stwierdził Szostkiewicz. Obaj goście zgodzili się co do tego, że telefony nawet, jeśli są, to nie odnoszą większego skutku. – Na tym polega rozdzielność państwa od Kościoła – skończył Szostkiewicz. Całą dyskusję skwitowała Paradowska mówiąc, że być może tajne próby przekonania polityków nie działają, ale publiczny apel owszem. Zdaniem publicystki jawność głosowania i wydruk, który po nim pozostaje, nadaje polityczności zachowaniu biskupów.

Zobacz także

TOK FM

„Ja sobie ust kneblować nie dam”. Napieralski i Rozenek myślą o nowej partii

jagor, 02.04.2015
Grzegorz Napieralski, w tle szef SLD Leszek Miller

Grzegorz Napieralski, w tle szef SLD Leszek Miller (Fot. Sławomir Kamiński/AG)

Na razie jest wyrok sądu partyjnego SLD dla Grzegorza Napieralskiego: trzy lata bez możliwość pełnienia funkcji w SLD. Jednak były szef Sojuszu nie składa broni, mówi, że nie da sobie kneblować ust, i – jak pisze „Gazeta Wyborcza” – razem z Andrzejem Rozenkiem myślą o nowej partii, bo stowarzyszenie już jest.
Napieralski został w styczniu zawieszony przez zarząd krajowy SLD w prawach członka partii za krytyczne wypowiedzi pod adresem SLD i działanie na jej szkodę. Zarzucano mu m.in., iż w swych wypowiedziach oceniał, że partia nie ma już szans i trzeba zakończyć jej działalność. Sprawa została też skierowana do rozpatrzenia przez krajowy sąd partyjny, który w poniedziałek zdecydował, że b. szef SLD nie będzie mógł przez trzy lata pełnić funkcji w partii.
Leszek Miller rozprawia się z Napieralskim. I w TOK FM odpowiada na jego utyskiwania: „Przestań się mazać”

„Objaw słabości Millera”

Według Napieralskiego „po to idzie się do polityki, by pełnić funkcje publiczne, ale też polityczne, bo tylko te funkcje dają możliwość zmiany świata na lepsze”. – Uniemożliwienie mi pełnienia takich funkcji to jest coś, czego ja nie akceptuję, co jest dla mnie kuriozalne, nierozsądne. Ten wyrok pokazuje słabość Leszka Millera, jakąś zawiść, i ja sobie kneblować ust nie dam – mówi były lider Sojuszu i dodaje, że najprawdopodobniej odwoła się od decyzji sądu partyjnego – mówi.

Napieralski i jego zwolennicy nie zamierzają jednak tracić czasu. Według „Gazety Wyborczej”18 działaczy SLD ze Szczecina, czyli rodzinnego miasta Napieralskiego, oraz osoby bezpartyjne już powołali stowarzyszenie – Polskie Forum Samorządowe.

– Poniedziałkowy wyrok sądu partyjnego w sprawie Grzegorza Napieralskiego tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że zrobiliśmy słusznie, powołując to stowarzyszenie – podkreśla Piotr Kęsik, przewodniczący lewicowego Polskiego Forum Samorządowego, były radny Szczecina. – Zapraszamy wszystkich zawieszonych w SLD, ukaranych przez sąd partyjny, wszystkich, którzy czują, że w SLD nie mogą realizować swoich pomysłów – dodaje Kęsik w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”.

Ale stowarzyszenie to dopiero początek. Plany są znacznie ambitniejsze. Politycy i działacze lewicowi z różnych środowisk chcą powołać nowa partię i nowe koło poselskie w Sejmie, i to jeszcze przed wyborami prezydenckimi.

Partia to przyszłość. Przyszłość to partia

Wśród osób, które myślą o nowej formacji, jest Andrzej Rozenek. Były polityk Twojego Ruchu w rozmowie z portalem Gazeta.pl mówi wprost, że jest zainteresowany, ale przyszłą partią.

– To jest zaledwie stowarzyszenie, a przyszłość to partia. Prowadzimy w tej chwili intensywne rozmowy. Jest jeszcze za wcześnie, żeby mówić o konkretach, ale myślę, że koniec kwietnia to jest taka dobra data, by coś ogłosić – wyjaśnia Rozenek.

To może oznaczać, że naszej scenie politycznej, jeszcze przed wyborami prezydenckimi, powstanie nowa formacja lewicowa.

Zobacz także

TOK FM

 

Papież Franciszek: „Duszpasterz ma pachnieć owcami, nie drogimi perfumami”

olg, PAP, 02.04.2015
Papież Franciszek podczas Mszy Krzyżma

Papież Franciszek podczas Mszy Krzyżma (Gregorio Borgia / AP (AP Photo/Gregorio Borgia))

Podczas Mszy Krzyżma w Wielki Czwartek, który jest świętem kapłanów, papież Franciszek powiedział, że ksiądz nie musi być „Supermanem” i nie może „flirtować” ze światowym życiem. – Pasterz musi pachnieć owcami, a nie drogimi perfumami – dodał.
Homilię papież poświęcił zmęczeniu księży. – Dużo o tym myślę i często się modlę, zwłaszcza kiedy sam jestem zmęczony – przyznał. Zwracając się do przedstawicieli duchowieństwa, powiedział: – Modlę się za was, którzy pracujecie pośród powierzonego wam wiernego ludu Bożego, przy tym wielu w miejscach dość opuszczonych i niebezpiecznych.
Franciszek mówił, że kluczem skuteczności kapłańskiej jest sposób odpoczywania. Zachęcał do refleksji: – Czy potrafię odpoczywać, przyjmując miłość, wdzięczność i całą serdeczność, jaką obdarza mnie wierny lud Boży, czy po pracy duszpasterskiej szukam odpoczynku bardziej wyrafinowanego zamiast odpoczynku ludzi ubogich?

„Kapłan ma trudniejsze obowiązki niż budowa domu parafialnego”

Papież przypomniał obowiązki kapłanów: „ubogim nieść dobrą nowinę, więźniom głosić wolność, a niewidomym przejrzenie; uciśnionych obdarzać wolnością i obwoływać rok łaski od Pana”. Poza tym, jak dodał, trzeba „opatrywać rany serc złamanych i pocieszać zasmuconych”.

To znacznie trudniejsze zadania niż takie czynności jak budowa domu parafialnego czy wytyczenie boiska do piłki – zauważył Franciszek. Położył nacisk na emocje, które „poruszają serca” kapłanów w kontakcie z wiernymi, przeżywającymi chwile radości i smutku.

Papież podkreślił, że ksiądz może być zmęczony ludźmi, tłumami. Następnie stwierdził, że posługa wymaga bezpośredniego zaangażowania, chyba że ktoś „ukrywa się w biurze lub jedzie do miasta z przyciemnionymi szybami” i patrzy na ludzi z góry. Zapach owiec, który powinien znać duszpasterz, Franciszek przeciwstawił zapachowi drogich perfum.

„Ksiądz nie powinien być jak Superman”

Konieczne jest także, jak powiedział papież, „neutralizowanie zła”. Jego zdaniem ksiądz nie powinien jednak „jak Superman usiłować bronić tego, co tylko Bóg musi obronić”.

Franciszek przestrzegał przed „flirtowaniem ze światowością duchową” i podkreślił: – To, czego się nie kocha, męczy, a na dłuższą metę męczy źle.

– Kiedy zostajemy sami, zdajemy sobie sprawę, jak wiele dziedzin życia zostało przesączonych tą światowością, a nawet mamy wrażenie, że w żadnej kąpieli nie można jej oczyścić – mówił.

Wskazywał, że księża, którzy idą za Jezusem i nie ulegają tym pokusom, są radośni, nie mają lęku i poczucia winy. – W ten sposób mamy odwagę, aby wyjść i pójść na krańce świata, na wszystkie peryferie, by nieść dobrą nowinę do najbardziej opuszczonych – przypomniał Franciszek. Radził wszystkim na zakończenie: „nauczymy się być zmęczonymi, ale dobrze zmęczonymi”.

Podczas mszy papież poświęcił oleje używane do sakramentów.

TOK FM

BARTOŚ: FRANCISZEK Z WATYKANU NIE ZMIENI POLSKIEGO KOŚCIOŁA

Instytucjonalne zmiany mogą być tylko wynikiem sporu rozstrzygniętego suwerennie przez tutejszą wspólnotę.

Polecamy też pierwszą częśc rozmowy – o wpływie pontyfikatu Franciszka na Kościół powszechny

 

Cezary Michalski: Przez te dwa lata pontyfikatu Franciszka sytuacja w Kościele polskim jest jeszcze bardziej paradoksalna niż w Watykanie czy w całym Kościele uniwersalnym. Im głośniej Franciszek mówi: „Kościół ma leczyć ludzi zranionych przez grzech, ma być jak szpital polowy za linią frontu”, tym bardziej w Polsce słychać: „ukrzyżować, ukamieniować, wykluczyć”. Im głośniej mówi, że traktowanie chrześcijaństwa jako ideologii jest bałwochwalstwem, tym powszechniej mamy w Polsce całkowite zredukowanie katolicyzmu właśnie do prawicowej i nacjonalistycznej ideologii. A nawet do „obrony białej chrześcijańskiej Europy”, co jest sformułowaniem abp. Hosera, które nie mogłoby się pojawić w żadnym Episkopacie narodowym poza Polską. A już na pewno w żadnym innym nie pozostałoby bez odpowiedzi.

 

Tadeusz Bartoś: Mamy tu najlepszy przykład konsekwencji tego świadomego zabiegu Franciszka polegającego na zaproszeniu do rozmowy, wręcz wymuszeniu udziału w sporze. Odezwali się polscy biskupi, nieskłonni wcześniej do udziału w teologicznych debatach czy sporach. Komentowali obrady synodalne jako odejście od nauczania Jana Pawła II. Musieli jakoś się określić, odsłonić karty, co – jak podejrzewam – było właśnie intencją Franciszka. Nasi biskupi robią to w sposób niedyplomatyczny. Nie było nigdy w naszym kraju otwartej debaty teologicznej w Kościele ani o Kościele. Stąd braki warsztatowe, brak nawyku formułowania argumentów merytorycznych, skłonność do argumentów ad personam i rozwiązań dyscyplinarnych. Jakość kulturowa i intelektualna polskich biskupów w ich publicznych wystąpieniach pozostawia wiele do życzenia. Hoser prawdopodobnie nie do końca ma ucho na rasistowski wydźwięk formuły „obrony białej chrześcijańskiej Europy”. Drażniący jest zwłaszcza insynuacyjny styl wypowiedzi, znany dawnym czytelnikom „Trybuny Ludu” czy „Żołnierza Wolności” (są siły antypolskie/antykatolickie, które za tym stoją itp.). Poglądy można mieć różne, ale trzeba by argumentów, jakiegoś savoir vivre’u albo z niemiecka kindersztuby, a nie szczucia na inaczej myślących.

 

Całe to pokolenie duchownych zostało uwiedzione i zdemoralizowane przez wielkiego maga z Torunia.

 

W wykonaniu wielu polskich biskupów i ich świeckich sojuszników, pogardliwy ton zastępuje argumentację. Chęci do jakiejkolwiek rozmowy ze społeczeństwem też nie ma. Nawet chęci pedagogicznej. Jak w czasie wykładu, kiedy próbujemy studentom przedstawić jakąś treść w taki sposób, żeby ją zrozumieli. Zamiast tego jest napaść, która wynika z pewnego typu metareguły publicznego funkcjonowania polskich biskupów, której oni nie kryją, bo nie uważają, że to coś wstydliwego: my możemy to powiedzieć, bo możemy, bo jesteśmy biskupami i się nie boimy. To jest bardzo dziecinne i narcystyczne zarazem, bo przecież mówić można, co się chce, ale czy warto mówić rzeczy nieprzemyślane, pleść, co ślina na język przyniesie, i ogrzewać się w słodkim płomieniu „prześladowań” wrogiej laickiej prasy, która odważy się coś skrytykować? Ale znowu – to dziedzictwo systemu, który tych ludzi ukształtował, gdzie nie było i nie ma przestrzeni do sporu merytorycznego, gdzie nie funkcjonuje reguła lojalnej krytyki, o której mówiła znana ci skądinąd Agata Bielik-Robson w książce Kłopot z chrześcijaństwem.

 

Zatem Franciszek mówi do biskupów: „Macie prawo, a nawet obowiązek mówić, co wam w duszy naprawdę gra”. A większość polskich biskupów mówi: „Korzystając z prawa danego nam przez Franciszka, mamy prawo wziąć was wszystkich za mordę, bo to nam w duszy gra”. Czy są jakieś pozytywy – dla nas, w Polsce – tego „rozprostowywania kości, rozciągania mięśni” w Kościele Franciszka?

 

Głasnost oznacza, że wychodzi na powierzchnię wszystko, cała zawartość. To jest moim zdaniem wartość pozytywna, nawet jeśli przykro jest patrzeć i słuchać. W tym sensie pozytywny jest nawet casus Lemańskiego, bo zobaczyliśmy ukryty dotychczas mechanizm. A jeśli go zobaczyliśmy, to może nam się nie spodobać. Jest podstawa do krytyki, do modyfikacji. To może być również podstawa do odrzucenia Kościoła w całości, co też może mieć swoją wartość. W perspektywie długofalowej ujawnienie się postaw jest czymś zdrowym. Potencjalnie ozdrowieńczym. Dla decydentów kościelnych może być wskazówką co do zmiany profilu przyszłego kandydata na biskupa.

 

Na razie najbardziej autorytarnie nastawieni polscy biskupi budują prewencyjny sojusz z prawicowymi, nacjonalistycznymi środowiskami i mediami. Żeby w razie czego poparły ich linię przeciwko Franciszkowi. Najbardziej brutalne ataki na Lemańskiego, Bonieckiego czy Wiśniewskiego idą od świeckiej prawicy, a Hoser czy Mering skromnie spuszczają oczka i mówią: „My byśmy aż takich słów nie użyli, ale to jest przecież głos Ludu Bożego”.

 

Wyobrażenie, że tutaj wszystko załatwi jakiś Franciszek z Ameryki Południowej, nawet wyposażony w autorytet papieski, jest oczywiście fałszywe.

 

Zmiany instytucjonalne mogą przynieść efekty w długim terminie, ale zawsze będzie to ostatecznie wynik sporu rozegranego suwerennie, przez jakąś wspólnotę, w tym wypadku przez Polaków i polski Kościół.

 

Tu wielu ludzi, nie tylko konserwatystów, mówi z obawą, że jak się zacznie wybierać biskupów, to bardzo szybko mogą się dostać do sterów polskiego Kościoła szaleńcy. I jest takie ryzyko. Ale są też możliwości przeprowadzenia tego w sposób kontrolowany, z ważeniem głosów, z użyciem blokującego głosu papieża. Tu przecież nie chodzi o model demokratyczny jako taki, ale o zbudowanie systemu partycypacji i współodpowiedzialności, równoważenia się władz, wychowanie ludzi do tego systemu, a przez to odejście od poniżającego godność ludzką systemu feudalnego. Także sądy kościelne, jeśliby kiedyś zostały unowocześnione, jeśli nie będą już sądami kapturowymi, zaocznymi, mogłyby wiele zmienić. Na przykład pewien znany w kraju redaktor z Frondy uważa się za katolika. I rzeczywiście z punktu widzenia prawa kościelnego jest katolikiem. I teraz w prasie niesprawiedliwie atakuje o. Wiśniewskiego, też prawnie legalnego katolika, za jego tekst o sumieniu. Nie odpowiadając argumentami na argumenty, ale używając insynuacji, personalnego ataku „co to się z ojcem Wiśniewskim na starość porobiło”. To podpada pod sąd kościelny. Nie może być tak, że ludzie należący do jednego Kościoła, zamiast z miłością odpowiadać argumentami na argumenty, przedstawiać różne wizje wiary, instytucji, oszczerczo oskarżają jedni drugich, nie podając żadnych uzasadnień. W trybie rzetelnego postępowania przed sądem kościelnym mógłby ten pan popaść pod kary kościelne, bo są pewne zasady etyczne, które on w tej polemice łamie. Wymogi prawa kościelnego oczywiście muszą być inne aniżeli prawa państwowego, tak jak są choćby inne wymogi stowarzyszeń branżowych i ich sądów koleżeńskich. Ale do tego potrzeba nowego prawa, nowej autonomii sądów, które zadbają o minimum cywilizacyjne.

 

Na razie to ludzie, których ten pan z Frondy biskupom pokazuje palcem, bardziej ryzykują kary kościelne niż on. Kary kościelne mieli Boniecki, Lemański. A redaktor Frondy wyrasta na autorytet dla części Episkopatu.

 

Dopóki się nie zmieni systemu, w którym jedni mogą drugich poniewierać do woli, a drudzy nie mogą nic, bo nie ma żadnego systemu odwoławczego, żadnego bezstronnie i jawnie działającego systemu sądowniczego w obrębie samego Kościoła, to będziemy mieli „życie katolickie” takie jak dzisiaj w Polsce. Można ludzi niszczyć słownie, nie ma żadnego problemu. Tymczasem rzetelny proces wedle zreformowanego prawa kościelnego mógłby doprowadzić niektórych „bokserów katolickich” na przykład do czasowego odsunięcia od komunii. Jeśli mówimy o niepatologicznym zarządzaniu grupą, która liczy sobie dziesiątki milionów ludzi, trzeba mieć sprawny, nowoczesny i sprawiedliwy system prawny. My przed sądem świeckim mamy czasem wrażenie, że można tam jednak dojść jakiejś sprawiedliwości. W Kościele nie można, bo obecne procedury na to nie pozwalają.

 

A jak oceniasz siłę środowisk i ludzi, którzy wywołani przez Franciszka wzięli udział w dyskusji po drugiej stronie? O. Wiśniewski, środowisko „Tygodnika Powszechnego”, Lemański – wiemy, jaka była jego realna siła w tym Kościele. Ale pytam też o młodszych biskupów, dominikanów, którzy się wypowiadają w mediach…

 

Nie widzę zasadniczej zmiany. „Tygodnik Powszechny” się reformuje, ośmiela, bierze nowy oddech, ale ja tego tak dokładnie nie śledzę. Wszystkie te środowiska – a są jeszcze tradycyjnie „Znak” i „Więź” – przeżyły zapaść po odejściu starej gwardii i budują na nowo, lepiej lub gorzej, swoją pozycję jako katolickie ośrodki opiniotwórcze. Niewątpliwie nie są one jakąś awangardą czy forpocztą zmian. O reformach potrzebnych w Kościele mówią, gdy już mówią o tym wszyscy, bo zaczął mówić o tym papież. Kiedy zajmowałem się systematycznie krytyką status quo Kościoła katolickiego jeszcze kilka lat temu, miałem wrażenie, że dokoła mnie wytworzyła się próżnia. Cokolwiek bym powiedział, pierwsze słowa katolickiego aktywisty są na nie. Na zasadzie odruchu bezwarunkowego. Zmęczyło mnie to okropnie, doszedłem do wniosku, że nie bardzo da się rozmawiać, że tam jacyś inni szatani jeszcze w tej orkiestrze grają, a nie tylko zdroworozsądkowa analiza.

 

A Ludwik Wiśniewski i jego esej o wolności sumienia w Kościele?

 

A Ludwik Wiśniewski zdaje się od dawna nad swoim tekstem pracował. Kwestia wolności sumienia w Kościele, w ogóle problem wolności, drąży go osobiście od lat. Ten tekst jest opracowany na podstawie literatury teologicznej, widać tam ślady jego rozmów, pewnie konsultacji z zawodowymi teologami. To jest raczej specjalistyczny tekst, traktujący o całości problematyki wolności sumienia we współczesnej katolickiej literaturze teologicznej, z którego wydobyto kilka zdań, że katolik w swoim sumieniu może się nie zgodzić z magisterium Kościoła. Tekst wart jest refleksji, komentarza, dyskusji. Dopowiedzeń. Ale nie ataku na kogoś, kto przedstawia klasyczne nauczanie katolickie o wolności sumienia. Ja zajmowałem się tą samą tematyką, jeden z pierwszych moich tekstów w „Gazecie Wyborczej” w 2003 roku, który odbił się głośnym echem, zatytułowany był Kiedy sumienie nakazom przeczy. I dotyczył tej samej kwestii: wierności własnemu sumieniu, nawet wbrew Kościołowi. „Conscientia erronea ligat” – nawet „błędne (zawsze wedle jakiegoś systemu etycznego) sumienie wiąże” – pisał Tomasz z Akwinu. To piękna tradycja katolicka, którą warto się chwalić. Początki upodmiotowienia jednostki, tak charakterystyczne dla kultury Zachodniej, miały miejsce wtedy, w pismach Piotra Abelarda, Tomasza z Akwinu. Nie wszystko zaczęło się w nowoczesnej Europie od Kartezjusza. Jednostka ma kompetencje etyczne, sama umie rozróżniać dobro i zło, nie jest robotem, który ma wykonywać zewnętrzne instrukcje, sama powinna na własną odpowiedzialność i ryzyko decydować, a nie spychać odpowiedzialności na innych. To jest cywilizacja. Kołakowski, który pisał o etyce kodeksowej, heteronomicznej, wpisywał się w tę tradycję, przeciwko etyce partyjnej, gdzie partia mówi co słuszne, a wierni partii mają to wykonywać.

 

To było w jego najciekawszym, „rewizjonistycznym” okresie.

 

W katolicyzmie podobnie jak w partii komunistycznej te dwa nurty toczyły ze sobą walkę: funkcjonariusze oczywiście stali zawsze po stronie autorytetu urzędu, z lenistwa, żeby mieć jak najmniej kłopotów z próbami chodzenia za własnym sumieniem dołów kościelnych/partyjnych.

 

Zatem rozumiesz potencjał tej dyskusji.

 

Tekst Ludwika Wiśniewskiego to prezentacja zagadnienia wolności sumienia. W odpowiedzi na taki tekst warto by zrobić konferencję, podyskutować, dopowiedzieć pewne niejasności. To by było ciekawe, poważne. Natomiast w obecnym stanie polskiego Kościoła reakcje na ten tekst są emocjonalne, histeryczne: kim jest ten Wiśniewski, jak to się ojciec Ludwik źle zestarzał… Histeria to zresztą dominujący ton naszej publicznej debaty, począwszy od niezdrowo podnieconego głosu Piotra Kraśki z codziennych Wiadomości TVP. Tekst o. Ludwika został opublikowany wraz z tarczami ochronnymi: wstępem biskupa Muszyńskiego, słowem na okładce ks. Bonieckiego. Ale przede wszystkim chodzi o samą tę wypowiedź, ona warta byłaby debaty. Ludwik Wiśniewski próbuje zrekonstruować to, co mnie jako młodemu dominikaninowi wykładał na przykład o. Wojciech Giertych, też dominikanin, obecnie zdaje się ciągle jeszcze teolog domu papieskiego. Jego, a nie redaktora Frondy, trzeba by zapytać, co sądzi o wolności sumienia i o tekście o. Wiśniewskiego. Ale w polskim Kościele, w sytuacji dzisiejszej, mamy monotonię przewidywalnej napastliwości katolickich bokserów. Ciekawe jest to, że o. Wiśniewski przedstawia klasyczną naukę katolicką o wolności sumienia i jest w tym osamotniony. Pisze rzeczy, które w doktrynie katolickiej są tak czy inaczej obecne od trzynastego wieku, należą do tej tradycji w Kościele, która szanuje jednostkę i prawo wyboru. Ale jest sam. Mamy tylu teologów moralnych i nic, cisza, jak makiem zasiał.

 

O. Wiśniewski, można by powiedzieć, już na emeryturze. Inni jednak jeszcze „nie są na emeryturze”, więc im można „coś zrobić”? Młodym biskupom, pomocniczym najczęściej, młodym dominikanom czy jezuitom?

 

Nie dostrzegam tego silnego alternatywnego głosu. On może teraz się rodzi, bo jest jednak zmiana pokoleniowa. Ale na razie młodzi siedzą cicho, no bo „trzeba najpierw zająć pozycję odpowiednią, później będę mówił, co myślę, odważnie”. Ale do tego czasu to myślenie gdzieś wyparowuje, sam intelekt nie wystarcza, jest jeszcze kwestia stopniowego wypaczenia charakteru, co jest owocem wieloletniego oportunizmu. W czasach dość niedawnych, kiedy byłem „aktywny na froncie walki”, miałem wrażenie kompletnego osamotnienia, charakterystycznej pustki powstającej dokoła rewizjonisty. „Szkodzisz Kościołowi” – to jest jedyne przesłanie. „Dlaczego szkodzisz Kościołowi, matce naszej?” – pytano. „Kościół jest matką, a o matce źle się nie mówi”. Nie ma przyzwolenia, nie ma tradycji otwartej debaty, w zamian jest szantaż moralny. Brakuje odwagi cywilnej. Dominuje atmosfera niemówienia publicznie tego, co się myśli. Kwestie teologiczne, niekiedy istotne w kraju o tak silnej dominacji katolicyzmu, nie są przedmiotem debaty z udziałem teologów. Lemański zająknął się, że dzieci z probówki to też ludzie, jakiś ludzki gest wykonał – został za to zniszczony w bezmyślny i okrutny sposób, moralnie i życiowo.

 

Księża więc wiedzą, że pisanie do gazet czy występowanie w telewizji, która nie jest Telewizją Trwam, źle może się dla nich skończyć. Więc nie piszą, nie mówią. A przynajmniej starają się nie mówić i nie pisać niczego kontrowersyjnego. Nie uczestniczą w dyskursie społecznym.

 

Na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy się wypowiedzieli publicznie w jakieś sprawie, a i te wypowiedzi są najczęściej jedynie „po linii”. Z reguły nie są to księża diecezjalni, bo ich zniszczyć jest prościej, niż odpalić papierosa. A mamy w kraju kilkanaście tysięcy księży. W tym znaczącą kadrę profesorską. To jest wielka milcząca grupa. Duchowni występują jedynie na własnych platformach: radiowych, telewizyjnych, gazetowych, ale tam najczęściej uprawiają religijną nowomowę, stymulację propagandową raczej aniżeli dyskurs racjonalny. Wszystko inne jest zbyt ryzykowne. Pozostał jednoosobowy „wybryk” ojca Ludwika.

 

Ale przecież mamy setki uczelni i szkół katolickich w Polsce, mamy wydziały uniwersyteckiej teologii przejęte przez Kościół.

 

To jest raczej spacyfikowane towarzystwo. Nie słychać głosów w kwestii reformy Kościoła, nie słuchać o rozmaitych modelach kościoła, o modelach władzy w Kościele. O rozmaitych nowych teoriach teologicznych. Martwota. Choć może gdzieś są jakieś wyjątki, tylko że się nie przebijają. Pojawiła się ostatnio książka jakiegoś księdza z Katowic, zdaje się że kompetentna, wychwalana pod niebiosa przez Jana Turnaua w „Gazecie Wyborczej”, o reformie Kościoła, ale jeszcze jej nie widziałem, nawet nie pamiętam nazwiska, to zupełna nowość. Na razie nie ma zapotrzebowania na teologię, bo rządzi w Kościele nie ratio, lecz… voluntas. Wola pana – feudalnego. To jeden z największych mankamentów katolicyzmu polskiego, że jest fideistyczny, sentymentalny, wrogi rozumowi. Tak przed wojną pisał dominikanin Jacek Woroniecki. Nie szanuje się myślenia, wolności myśli. To wszystko się uważa za niemieckie mędrkowanie, pisał Woroniecki. A jak nie ma myśli, pozostaje dyscyplina. No i ją mamy.

 

Nawet za Franciszka?

 

Były czasy, kiedy nawet w polskim Kościele mówiło się o jakichś bardziej nowoczesnych elementach teologii, choćby o miejscu świeckich w Kościele, o dialogu międzyreligijnym itp. Dziś dominujący dyskurs nie jest nastawiony na dialog, ale na konfrontację. Warto by przejrzeć programy studiów w polskich seminariach, czego się uczy tych biednych chłopców. Zachęcam dziennikarzy śledczych, to mogłoby być bardzo pouczające. Mniej byśmy się może dziwili temu, że do właściwego tonu należy dziś język potępień. Nie wiem, czy Franciszek cokolwiek w tej sprawie pomoże. Poziom autonomii nauczycieli akademickich na wydziałach teologii i w seminariach jest taki, że nawet jeśli oni chcieliby powiedzieć coś niestandardowego na wykładach, zawsze ktoś może na nich donieść i będą mieli kłopoty, więc z góry wolą nie ryzykować.

 

Strach to jest strasznie zaraźliwa choroba, łatwo ją wywołać, trudno kontrolować, jest jak ebola. Rozplenia się wszędzie, także wtedy, gdy nie już ma specjalnego zagrożenia.

 

Tworzy zagłębia autocenzury przetrawionej, przemienionej cudownie w pozytywny dyskurs, dogłębnie zakłamany. Stąd rozgadane milczenie duchownych. Wszyscy gadają, ale tak, żeby za dużo nie powiedzieć, zwłaszcza nie mówić czegoś od siebie (a to od siebie, jeśli już, to tak jest przetrawione, żeby było bezpieczne i po linii). Atmosfera strachu nie sprzyja myśleniu twórczemu. Nie powstanie więc raczej żaden twórczy ferment teologiczny, nie powstanie żadna poważna instytucja teologiczna i nie będzie się tworzyć żadnych znaczących teologicznych ekspertyz. Zwłaszcza takich, które by miały w sobie jakiś aspekt krytyczny.

 

Wiem, jak dziwnie to zabrzmi, ale lepiej sprawy wyglądały w średniowieczu, w XIII wieku, niż dzisiaj w Kościele katolickim. Oczywiście mieliśmy inną kulturę, inny kontekst społeczny itd. Ale właśnie wewnątrz tej kultury powstawały wtedy, rzekłbym, „struktury poziome”, związane z życiem miejskim. Uniwersytet paryski jako stowarzyszenie studentów i profesorów zachowywał własną autonomię. Nie był tubą propagandową papiestwa, ale przeciwnie, papieże zwracali się do ekspertów akademickich o opinie. Dziś wydziały teologiczne zależą do tego stopnia od kurii biskupich czy kurii rzymskiej, że o samodzielności intelektualnej trudno mówić, chyba że w kwestiach niebudzących kontrowersji. W tamtych czasach w Paryżu panowała atmosfera wolności myślenia. Awerroistów na wydziale artium nie pogonili kijami, ale powołali na 4-letnią kadencję profesorską Tomasza z Akwinu, by z nimi polemizował. Była więc jakaś kultura debaty, swoboda wypowiedzi. I to w warunkach średniowiecznych. Natomiast dziś mamy degradację niezależności intelektualnej uczelni katolickich, degradację statusu tych ludzi. Ale co tu mówić o Polsce, skoro nawet amerykańskie uniwersytety jezuickie mają problemy, bo ktoś napisał coś, co się nie spodobało jakiemuś kurialiście watykańskiemu, i przysyłają komisje, żądają zmiany władz itp. Ktoś się zajmuje danym tematem teologicznym przez dwadzieścia lat, napisał na ten temat jedną, drugą poważną książkę, a urzędnik z dykasterii kontrolującej uczelnie znalazł w jego tekście zdanie, które mu się nie spodobało. Jak to zdanie z tekstu o. Wiśniewskiego o autonomii sumienia. I jest problem. Niesłychane barbarzyństwo. Myśl teologiczna jest dziś w katolicyzmie jak Rzym w V wieku – otoczona przez hordy dzikusów.

 

Ale znowu, moralizowanie niewiele tu zmieni, nie zmienią wiele nawet same ruchy personalne. Potrzebna jest głęboka reforma instytucji. Przywrócenie prawdziwej autonomii myślowej wydziałom teologii, spalenie zapisów na teologów w kurii rzymskiej, przywrócenie zaufania – takie postulaty już w latach 70. formułował wybitny niemiecki teolog moralny Bernhard Häring. Jedyna droga to stworzenie społeczności, gdzie jest autonomia, gdzie jest poczucie bezpieczeństwa, gdzie nie ma tak, że jeden drugiemu wilkiem, gdzie jest wsparcie, trzymanie standardów, korekta ludzi, którzy poniżają drugich. Żeby katolik poniżony przez innego katolika, nawet przez biskupa, mógł bronić swoich praw, także przed sądem kościelnym działającym niezależnie, zbudowanym według standardów niezależnego sądownictwa. Dobrze działająca instytucja pełni funkcję regulującą. Ona ogranicza zachowania patologiczne, nawet jeśli ich nie likwiduje. Zła instytucja patologiczne zachowania wzmacnia. Wielkim problemem polskiego katolicyzmu jest kultura poniżenia. Sami poniżani – klerycy w seminariach – poniżają dalej innych. I tak z pokolenia na pokolenie. Widać to w dominującym karcącym tonie kaznodziejstwa polskiego. Ten błędny krąg trzeba by przerwać.

 

**Dziennik Opinii nr 92/2015 (876)

 

 

PiS przegrywa na całej linii. Nie będzie powtórki wyborów na Lubelszczyźnie

Karol Adamaszek, 02.04.2015
Wieczór wyborczy PiS. W sali Grand Hotelu zebrała się śmietanka lubelskich polityków Prawa i Sprawiedliwości.

Wieczór wyborczy PiS. W sali Grand Hotelu zebrała się śmietanka lubelskich polityków Prawa i Sprawiedliwości.(TOMASZ RYTYCH)

Sąd Okręgowy w Lublinie nie znalazł powodów, by unieważnić wybory do sejmiku województwa lubelskiego i nakazać powtórne głosowanie. Domagał się tego PiS z lokalnym liderem posłem Krzysztofem Michałkiewiczem na czele. Jednym z dowodów był np. artykuł w serwisie Wpolityce.pl.
– Sąd oddalił w czwartek rano dwa protesty wyborcze dotyczące październikowych wyborów do sejmiku – potwierdziło nam to biuro prasowe lubelskiego sądu okręgowego.Pierwszy ok. godz. 8.30 przepadł protest posła Prawa i Sprawiedliwości i szefa partii w okręgu lubelskim Krzysztofa Michałkiewicza, a półtorej godziny później ten autorstwa pełnomocnika ogólnokrajowego komitetu wyborczego PiS Krzysztofa Sobolewskiego.

Wygasić mandaty radnych

Orzeczenia są nieprawomocne, protesty wpisywały się zaś w taktykę działaczy ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego, którzy próbowali podważać wyniki wyborów samorządowych do władz regionów insynuacjami o rzekomych fałszerstwach i poważnych nieprawidłowościach.

Michałkiewicz domagał się więc od sądu: stwierdzenia nieważności wyborów do sejmiku i wygaśnięcia mandatów 33 radnych oraz nakazania przeprowadzenia powtórnego głosowania w województwie.

Wytoczył dziewięć zarzutów. Z trudem wybraliśmy te, które brzmią najbardziej istotnie. To:

* zastąpienie karty do głosowania broszurą,

* na kartach wyborczych w komisji w PZMot przy ul. Prusa w Lublinie nie było pieczęci terytorialnej komisji wyborczej,

* w Hrubieszowie uniemożliwiono mężowi zaufania obserwowanie czynności wyborczych,

* w wyborach do sejmiku wyjęto z urn dwie karty więcej niż wydano,

* w wyborach do rady miasta w Lublinie kart było o cztery więcej niż dostali głosujący.

I chyba najważniejszy: Miejska Komisja Wyborcza w Lublinie przy elekcji do sejmiku źle spisała protokół. Podano w nim, że liczba kart w urnach była o 69 wyższa niż głosów ważnych i nieważnych.

Nic nie zniknęło

Przypomnijmy: MKW w powyborczy poniedziałek przygotowała sprostowanie do wspomnianego protokołu. Możemy w nim przeczytać, że w pierwotnej wersji doszło do „oczywistej pomyłki”. 69 kart wyborcy musieli zabrać do domu, a nie zniknęły na terenie komisji.

– Każdy z osobna i wszystkie łącznie [nieprawidłowości] miały istotny wpływ na wynik wyborów do sejmiku województwa lubelskiego – stwierdził mimo to w piśmie do sądu okręgowego radca prawny reprezentujący szefa lokalnych struktur Prawa i Sprawiedliwości.

Tego jeszcze nie widzieliście. S17 z lotu ptaka
Kliknij, by obejrzeć galerię

Czym uzasadnił swoje wnioski? Niekiedy szczegółową analizą protokołów. Powołał się też na to, że zakwestionowanie ważności wyborów ma „charakter ogólny” z uwagi na problemy z wieszającym się systemem informatycznym PKW, na „powszechnie znany fakt”, „doniesienia medialne” (tu podał sądowi link do jednego z wielu krytycznych artykułów w propisowskim serwisie Wpolityce.pl). Mocne dowody? Żadne. „Nie istnieje bezpośredni dowód na dokonanie nielegalnej ingerencji w system informatyczny, dotykającej bezpośrednio wyborów do sejmiku woj. lubelskiego” – przyznał ten sam pełnomocnik Michałkiewicza.

Frustrację PiS można łatwo zrozumieć. Choć partia zdobyła większość w sejmiku, to po raz kolejny poniosła porażkę. Dalej regionem rządzą PSL i PO. Partia J. Kaczyńskiego ma 13 reprezentantów, ludowcy 12, Platforma siedmiu, a będące w odwrocie SLD jednego radnego.

Zobacz także

lublin.gazeta.pl

Dodaj komentarz