Bonda (12.07.2015)

 

Pielgrzymka Radia Maryja na Jasną Górę. Abp Dzięga wzywa do „cichego oporu wobec złego prawa”

mf, PAP, 12.07.2015
Abp Andrzej Dzięga wezwał podczas kazania do „cichego oporu wobec złego prawa”, m.in. wobec konwencji o przemocy w rodzinie. Sprzeciwił się ustawie o in vitro, którą nazwał „zbrodniczą”. Zaapelował do „ludzi odważnych”, aby „prawo niemądre naprawiać”.
Arcybiskup Andrzej Dzięga w kamieniu Pomorskim

Arcybiskup Andrzej Dzięga w kamieniu Pomorskim (CEZARY ASZKIEŁOWICZ)

 

Metropolita szczecińsko-kamieński wygłosił kazanie podczas 24. Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę. W homilii abp Dzięga nawiązał do niedawnego apelu papieża Franciszka, który w Boliwii mówił o systemie przemocy ekonomicznej w świecie. Jak relacjonował metropolita, papież zachęcał do prób budowy nowego ładu społecznego i gospodarczego. – Ważne jest, by łączyć siły, umysły, serca, działania w imię Boga. Papież postawił pytanie, czy ty, który jesteś bezrobotny, biedny, wykluczony, bezdomny, możesz coś uczynić – bo wydaje ci się, że nic nie możesz. Powiedział: możesz dużo – zaakcentował arcybiskup.

„Jeśli coś ma się zmienić w narodzie, trzeba to wymodlić”

W tym kontekście odniósł się do polskich rolników, którzy przed resortem rolnictwa urządzili tzw. zielone miasteczko. – Co się stało z rządzącymi Polską, skoro prosty gospodarz musi oderwać się od pługa, od siewnika i czekać miesiącami, aż ktoś zechce wysłuchać głosu prawdy, głosu mądrej rady dla Polski? – pytał. Uznał, że podobna sytuacja wiąże się z zapowiedzianym referendum m.in. ws. rozstrzygania wątpliwości podatkowych na korzyść obywateli. – To zadziwiające, że ktoś pyta o to – to są rzeczy oczywiste, takie rzeczy nie powinny podlegać żadnemu referendum – ocenił.

– Niewiele się w Polsce zmieni, dopóki nieliczna grupa teoretyków, którym wydaje się, że wiedzą wszystko najlepiej, będzie głucha na argumenty prostego gospodarza, prostego rzemieślnika, zwyczajnego ojca czy zwyczajnej matki, zwyczajnego nauczyciela, zwyczajnych pracowników. Ci wiedzą najlepiej, co jest dobre dla Polski, co jest dobre dla rodziny, co jest dobre dla ludzi – zdiagnozował metropolita.

Zaapelował przy tym o modlitwę do Matki Bożej, „abyśmy mogli powierzać urzędy ważne ludziom mądrym i dobrym, otwartym na wszystkich ludzi, na cały naród, na sprawy całego państwa, a nie tylko jednej grupy; otwartym i umiejącym słuchać, a nie zatykającym uszy”. Podkreślił, że jeśli ma się „coś zmienić w narodzie w sprawach społecznych”, trzeba to najpierw wymodlić, wybłagać, także przepraszając za grzechy tych, którzy rządzą państwem, ale też np. – rządząc firmami – krzywdzą pracowników. – Mamy za kogo przepraszać Boga – zaakcentował.

„Zadanie tzw. cichego oporu wobec złego prawa”

Abp Dzięga wskazał, że jedną ze związanych z tym „ciągle bolesnych” kwestii jest „konwencja o przemocy w rodzinie”. Powołując się na „fachowców, prawników”, akcentował, że powinna ona dotyczyć raczej „przemocy domowej”. – Rodzina nie jest środowiskiem przemocy. Środowiskiem przemocy są ci najczęściej, statystyka to mówi, którzy żyją na podobieństwo rodziny, ale rodziną nie są i rodziną się nie czują – zaznaczył.

Wskazując, co można robić – „skoro ten dokument od strony czysto prawnej pełen chaosu, pomieszanych pojęć, który jest swoistym skandalem prawniczym, jest wpisany w polski system prawny” – uznał, że należy „bardziej jeszcze uważać na to, co czynimy, jak żyjemy”; „nie dawać przesłanek, aby ktoś się tym niegodziwym, niemądrym dokumentem posługiwał”.

– To jest zadanie tzw. cichego oporu wobec złego prawa, aby z tego złego prawa nikt nie mógł korzystać; aby nie było okazji wręcz, by z niego korzystać. To jednocześnie zadanie dla ludzi mądrych i odważnych, aby prawo niemądre naprawiać. Zawsze można to czynić – ocenił hierarcha.

„Urzędnik ma prawo powiedzieć ‚nie’ „

Do podobnej postawy wezwał urzędników w kontekście – jak mówił – zbyt łatwego ostatnio odbierania dzieci rodzicom przez państwo. – Człowiek mądry i dobry musi umieć powiedzieć: „Nie, bo mi sumienie nie pozwala”. Tu też jest przestrzeń na sprzeciw sumienia, gdy polecenie wydane urzędnikowi narusza porządek sumienia tegoż urzędnika. Urzędnik musi mieć prawo powiedzieć: „Nie, odmawiam”, i nie mogą być wobec niego sankcje żadne wykonywane – zaakcentował arcybiskup.

Wobec niedawnych prac nad ustawą o in vitro, abp Dzięga pytał parlamentarzystów, którzy ją przyjęli, „czy ktoś ich przestraszył, zaszantażował”. Samą ustawę nazwał „zbrodniczą – bo się tam odmawia człowieczeństwa człowiekowi żyjącemu”. – Wyście ją przygotowali zbrodniczą, bo można ludzi bezkarnie zabijać tylko dlatego, że się todziecko komuś nie udało, jakiemuś profesorowi w laboratorium, że jest chore, że źle się rozwija. To jest czysta eugenika, to jest zbrodnia – wołał.

Zwracając się do osób poczętych w procedurze in vitro, akcentował, że one same nie są „niczemu winne”. – Jesteście darem bożej miłości dla świata. Chociaż ten dar został wymuszony pewnym gwałtem na naturze w laboratorium, to wy nie przestajecie być darem bożej miłości – stwierdził.

Hierarcha zaapelował jednocześnie, aby osoby poczęte z in vitro dołączały do ruchu obrońców życia. – To nie jest wasza wina, że – aby się jedno z was narodziło – to kilkadziesiąt innych dzieci musiało zamrzeć albo być zabitych. To nie jest wasza wina – za to odpowiedzą dorośli przed Bogiem, ci, którzy to nakazali, którzy to zaproponowali – ocenił abp Dzięga.

„Kilka miesięcy modlitwy przed wyborami parlamentarnymi”

Wezwał też zebranych do modlitwy, pokuty i „wielkiego zawierzenia”. – Ile było w nas radości, gdy przed 24 maja dziewięciodniowa nowenna bardzo wielu ludzi, poprzedzona wcześniej modlitwą nielicznych, dała piękny owoc zaskakujący dla wielu? Ale moje serce mówi, że tak jak trzeba było kilku tygodni modlitwy przed wyborami prezydenckimi, tak trzeba teraz kilku miesięcy wytężonej modlitwy i pokuty przed wyborami parlamentarnymi – uznał.

– I trzeba potem kilka lat modlitwy i trudu, aby się coś naprawdę w narodzie odmieniło i w ojczyźnie odmieniło – skonkludował metropolita szczecińsko-kamieński.

gazeta.pl

pielgrzymka

Co tak naprawdę jest w środku Pałacu Kultury? Tego się nie spodziewacie

12.07.2015
”Dużym zaskoczeniem był dla mnie koci raj. To miejsce znajdujące się na poziomie -2, gdzie żyją koty, które nigdy nie były na zewnątrz”
Magdalena Gorlas

Widok na Pałac Kultury z dachu parkingu naziemnego przy ulicy Nowogrodzkiej (fot. Jacek Fota)

Najbardziej charakterystyczny budynek Warszawy kończy w tym roku 60 lat. Wydaje się, że wszyscy go znają, ale poza tym, ile ma pięter i kto go zaprojektował, niewiele o nim wiadomo. Do tej pory krążą legendy o tym, co kryją wnętrza monumentalnego budynku. Fotograf Jacek Fota spędził w nim ponad półtora roku. Dla niego PKiN tajemnic już nie ma.

Projekt skończony, książka „PKiN” gotowa. Nadal zaglądasz do Pałacu Kultury i Nauki?

 

– Spędziłem tam tyle czasu, że trudno po prostu uciąć wszystko tak z dnia na dzień. Nadal chodzę do Pałacu, chociaż od momentu, kiedy skończyłem zdjęcia, już nie tak często. Wciąż leży tam jednak mój statyw. Tam też umawiam się na kawę i większość spotkań. Od czasu do czasu odwiedzam również pana Janka, krawca z Teatru Dramatycznego, u którego poprawiam ubrania. Wpadam też kogoś odwiedzić, na herbatę, zwyczajnie pogadać. Lubię to miejsce i ludzi, których tam poznałem.

A kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś Pałac?

– Na wycieczce szkolnej, kiedy byłem w podstawówce. Pałac Kultury i Nauki to obowiązkowy punkt na trasie zwiedzania wycieczek, które przyjeżdżają z innych stron Polski. Wtedy jednak większą atrakcją był dla mnie McDonald’s.

Dlaczego więc po latach zdecydowałeś się zrobić projekt fotograficzny akurat o tym budynku?

Bezpośrednią inspiracją był teledysk zespołu Kamp! do utworu „Melt”, na którym zobaczyłem basen w Pałacu Młodzieży. I pomyślałem sobie, że to jest bardzo ciekawe wnętrze, a nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. Znałem Pałac z widzenia, ale nie miałem pojęcia, co znajduje się w środku. Mijałem go codziennie i było dla mnie zawsze oczywiste, że po prostu jest, aż przestałem go zauważać. Myślę, że wiele osób tak ma. Tymczasem jest to miejsce kultowe, bez którego trudno wyobrazić sobie Warszawę. Basen zaintrygował mnie na tyle, że postanowiłem zobaczyć więcej.

Chciałem przede wszystkim odkryć, co jest w tym budynku, i umożliwić poznanie go innym, bo do środka można wejść tylko do niektórych miejsc. Zdecydowałem, że zrobię o tym miejscu projekt fotograficzny.

Marianna, uczestniczka zajęcia gimnastyki artystycznej w Pałacu Młodzieży (fot. Jacek Fota)Marianna, uczestniczka zajęcia gimnastyki artystycznej w Pałacu Młodzieży (fot. Jacek Fota)

Nie było jednak łatwo, dosyć długo starałeś się o pozwolenie na jego realizację.

– To prawda. Chodzenie od biurka do biurka, pisanie kolejnych pism zajęło mi kilka miesięcy, ale jestem dosyć uparty.

Kiedy miałeś już zgodę na robienie zdjęć, dokąd poszedłeś najpierw?

– Na początku obszedłem wszystkie sale: Marmurową, Ratuszową, Kruczkowskiego. One są dostępne na co dzień i dla każdego, ale dopiero po wykupieniu biletu na zwiedzanie. Tak że najpierw zobaczyłem sale reprezentacyjne. Potem poszedłem do warsztatów, piwnic. Mówię o tych częściach budynku, do których prowadzi główne wejście. Z innych stron Pałacu początkowo nie wszędzie mnie wpuszczono, na przykład nie mogłem wejść pod Salę Kongresową.

To, że miałem zgodę na zdjęcia, nie oznaczało pozwolenia na ich robienie w poszczególnych instytucjach. Musiałem pisać kolejne pisma. Basen z teledysku zobaczyłem dosyć szybko, ale do pozostałych części Pałacu Młodzieży wszedłem dopiero po kilku miesiącach. W pierwszej fazie projektu cały czas towarzyszyli mi pracownicy Pałacu Kultury i Nauki. Jak ustawiałem aparat, to czasami wtedy sprzątali. Po kilku tygodniach wszystko się jednak zmieniło. Już nikt mnie nie pilnował. Mogłem chodzić, gdzie chciałem, i poznawać budynek po swojemu.

Antoni Burak - mistrz sekcji zasilania wysokiego napięcia (fot. Jacek Fota)Antoni Burak – mistrz sekcji zasilania wysokiego napięcia (fot. Jacek Fota)

Dużo czasu zabrało ci zdobycie pełnego zaufania pracowników?

– Kilka tygodni. Ten proces był dla mnie największym wyzwaniem. Ludzie mnie nie znali, traktowali jak intruza. Na początku przychodziłem tam jednak bardzo często, więc zaczęli mnie rozpoznawać i przyzwyczajać się. Od razu pojawiłem się z aparatem, nie kryłem się, więc wiedzieli, że będę robił zdjęcia. Niektórych szybko przekonałem do fotografii, innych namawiałem pół roku. Nie udało mi się jednak sfotografować wszystkich, których chciałem. Nie mam zdjęcia Darka, spawacza gazowego, którego przekonuję za każdym razem, kiedy go widzę.

Jakie miejsce, o którego istnieniu wcześniej nie miałeś pojęcia, zaskoczyło cię najbardziej?

– Właściwie wszystko było zaskoczeniem. Poznawałem ten budynek od nowa. Z teledysku wiedziałem, że w Pałacu Młodzieży jest basen, ale nie wiedziałem, że są tam jeszcze sale gimnastyczne. Odbyły się tam na przykład pierwsze mistrzostwa Polski na deskorolce. Muszę powiedzieć, że Pałac spełnił wszystkie moje wyobrażenia i oczekiwania.

Dużym odkryciem był dla mnie koci raj. To miejsce znajdujące się na poziomie -2, gdzie żyją koty, które nigdy nie były na zewnątrz. Wiele lat temu założyła to miejsce pani Ela, która jest kierowniczką Sali Kongresowej. Martwiła się, że koty nie mają gdzie się podziać. Podobno było ich tam w pewnym momencie sześćdziesiąt. Kilkanaście lat temu opiekę nad nimi przejęła pani Celina, która je karmi i po nich sprząta.

Pani Celina zajmująca się kotami mieszkającymi w podziemiach (fot. Jacek Fota)Pani Celina zajmująca się kotami mieszkającymi w podziemiach (fot. Jacek Fota)

Poza tym właściwie na każdym kroku coś mnie zaskakiwało. Na przykład dyspozytornia główna – dba się w niej o działanie Pałacu pod względem technicznym. Setki guziczków, nad którymi czuwa główny dyspozytor, pan Jerzy. Pałac to jest takie miasto w mieście. Organizm, nad którego funkcjonowaniem czuwa ponad trzysta osób różnych zawodów. Jednak nawet pracownicy nie znają go dobrze. Zazwyczaj poruszają się w obrębie jednego pionu, skrzydła czy instytucji, w którym pracują. I tylko tę część dobrze znają.

Gdzie spędziłeś najwięcej czasu?

Zdecydowanie w podziemiach i warsztatach, czyli na tak zwanym zapleczu technicznym, do którego nikt nie ma dostępu. Na poziomie -1 są wszystkie warsztaty, a na -2 są koci raj i magazyny. To najniższy poziom Pałacu, dla mnie najważniejszy.

Korytarz na poziomie -1 (fot. Jacek Fota)Korytarz na poziomie -1 (fot. Jacek Fota)

A gdzie byłeś w Pałacu najwyżej?

Na balkonie na iglicy. I to w momencie, kiedy skończyłem już projekt, a książka o Pałacu była już prawie w drukarni. Normalnie nie można tam wchodzić, bo wytwarza się potężne pole promieniowania elektromagnetycznego, płynące z nadajników antenowych. Raz w roku jednak są one wyłączane, aby sprawdzić ich działanie i zrobić konserwację. Kiedy trwają prace, w Warszawie nie odbiera na przykład radiowa Dwójka. W tym roku udało mi się w końcu na ten balkon dostać. Niesamowity widok. Spędziłem tam kwadrans, zrobiłem kilka zdjęć telefonem, ale wrażenie zostaje. To takie domknięcie mojego projektu. Teraz mogę powiedzieć, że w Pałacu byłem wszędzie.

Anteny satelitarne na dachu na 32. piętrze (fot. Jacek Fota)Anteny satelitarne na dachu na 32. piętrze (fot. Jacek Fota)

A co mieści się pośrodku Pałacu, między iglicą a podziemiem, w którym byłeś?

– Na 30. piętrze jest słynny taras widokowy. Biura, szkoły, aule wykładowe są na 8., 10. i 12. piętrze. O aulach też nie wiedziałem. Mało tego, w ich rogach znajdują się ewakuacyjne klatki schodowe, które na co dzień są zamknięte. Raz otwarto dla mnie taką klatkę i przeszedłem nią z 6. na 14. piętro. Doszedłem do warsztatu tapicerskiego i wystraszyłem pracującą tam panią Agnieszkę, bo tych klatek nikt nie używa.

Kogo odwiedzasz najczęściej z osób, które poznałeś w Pałacu?

– Pana Janka, który od 35 lat prowadzi w PKiN zakład tokarski. Mieści się na poziomie -1. Odpowiada również za dwie fontanny na placu Defilad, w których woda tryska z lwich głów. Czyści je, wymienia wodę, kontroluje. Poznałem go na samym początku, kiedy akurat robił coś przy tych fontannach i światło padało w taki sposób, jakby wkładał głowę w paszczę lwa. Zrobiłem zdjęcie, on mnie zagadał i tak już do niego zacząłem przychodzić. To bardzo fajny, życzliwy i rozmowny człowiek.

W twojej książce „PKiN” osobny wywiad będzie poświęcony pani Hani Szczubełek, kronikarce.

– Tak, pracuje tam od 55 lat, czyli właściwie przez cały czas istnienia Pałacu. I zawsze była kronikarką. Teraz, na emeryturze, jest zatrudniona na pół etatu, aby zachować ciągłość tej kroniki. Pani Hania pracuje na 15. piętrze. Troch się od niej o Pałacu dowiedziałem.

O słynnych przejściach i tunelach też? Pałac jest pełen legend.

– To prawda, sam słyszałem te wszystkie legendy, zanim jeszcze przystąpiłem do projektu. I oczywiście wszystko sobie zweryfikowałem w trakcie jego realizacji. Ale nie będę ich potwierdzać czy im zaprzeczać. Legendy są po to, aby istnieć. Okazało się natomiast, że jest dużo dodatkowych, fascynujących miejsc. Zostałem zabrany do kilku takich pomieszczeń w pionie A. Znajdują się jakby pod głównym wejściem do Pałacu, przechodzi się przez właz i wchodzi się do głównej czerpni powietrza.

Kilkanaście lat temu pracownicy odkryli, że jest za nią jakieś pomieszczenie, nieskończone i zamurowane w trakcie budowy Pałacu. Znaleźli tam kaski, ubrania, butelki, niedopałki papierosów. Są też podziemia, gdzie gruz jest chyba jeszcze z czasów budowy – ogromne przestrzenie pełne hałd gruzu. Dokładnie pod placem Defilad. Był kiedyś plan, aby powstały tam parkingi podziemne.

Strychy Sali Kongresowej (fot. Jacek Fota)Strychy Sali Kongresowej (fot. Jacek Fota)

Znasz Pałac jak mało kto. Które miejsca, twoim zdaniem, mogłyby zostać udostępnione dla ludzi?

– Jeśli chodzi o warsztaty, to rozumiem, że nie są udostępniane, bo ludzie normalnie tam pracują. Myślę, że sale reprezentacyjne powinny być jednak otwarte bez biletowania. Teraz służą najczęściej jako sale wystawiennicze czy konferencyjne. Od niedawna jest też udostępniana do zwiedzania część podziemi, w tym między innymi dyspozytornia główna. To fajny pomysł.

Zaraz ukaże się twoja książka fotograficzna o Pałacu.

– Tak, z takim zamiarem tam poszedłem. Chciałem w niej opowiedzieć o miejscach, do których nie ma dostępu, i pokazać ludzi, którzy tam pracują, tworzą to miejsce. Zrobiłem w sumie 400 zdjęć, z których 70 znalazło się w książce. Dosyć długo zbierałem pieniądze na jej wydanie. Byłem tym zaskoczony. Może nie oczekiwałem, że ktoś z tymi pieniędzmi do mnie przyjdzie, ale też nie spodziewałem się, że będzie tak trudno z ich uzbieraniem. Szczególnie że jest o takim budynku jak Pałac. Zgłaszałem się do instytucji miejskich, państwowych i nikt nie był zainteresowany. Wydawało mi się, że ta książka jest potrzebna. W końcu dostałem pieniądze od miasta. Udostępnili mi też za darmo Salę Marmurową na wystawę, która rozpocznie się 22 lipca i potrwa do 26 sierpnia.

W książce jest tylko jedno zdjęcie Pałacu.

– Taki był mój zamiar. Budynek znają wszyscy, a moja książka nie miała zawierać pocztówek z Pałacem.

Zrobiłeś projekt o miejscu kultowym. Chyba trudno będzie przebić ten temat. Masz już kolejne pomysły?

– Trudno, to prawda, ale gdybym miał zacząć go jeszcze raz, zrobiłbym to bez zastanowienia. Pałac spełnił wszelkie moje oczekiwania. Tak zagłębiłem się w ten materiał, że trudno z niego wyjść. Trochę obawiam się, że będę rozpoznawalny przez pryzmat Pałacu. Nie na tyle jednak, żeby nie myśleć o kolejnych tematach. Pracuję już nad kilkoma, między innymi o Warszawie i o Kaszubach, gdzie się wychowałem. Jedno jest pewne – nigdy nie będę chciał już zrobić projektu o budynku.

Pałac i tak zostanie z tobą na zawsze, w końcu go sobie wytatuowałeś!

– Nie chciałem kolejnych tatuaży, bo mam ich już kilka, ale w końcu zrobiłem i ten. Nie jest to jednak sam budynek Pałacu, ale plan jego wentylacji. Tak wyszło…

 

Zdjęcia Jacka Foty będzie można zobaczyć w Pałacu Kultury i Nauki od 22 lipca do 26 sierpnia.

Jacek Fota (fot. Aleksandra Pavoni)Jacek Fota (fot. Aleksandra Pavoni)

 

Jacek Fota. Pochodzi z Trójmiasta, a obecnie mieszka w Warszawie. Po powrocie ze studiów w USA do Polski w 2009 roku zajął się fotografią, a od trzech lat jego główne pole zainteresowań to fotografia dokumentalna. Realizuje długoterminowe projekty fotograficzne. Od stycznia 2013 roku jest związany z agencją Anzenberger.

Magdalena Gorlas. Absolwentka socjologii. Od lat w trasie między dwoma miastami – Poznaniem i Warszawą. Dziennikarzem bywa, ale stara się to zmienić. Z „czasami” na „często”. Publikowała m.in. w „Polityce” i „Wysokich Obcasach”.

weekend.gazeta.pl

Katarzyna Bonda: Nie interesował mnie problem „żołnierzy wyklętych”, ale to, jak on nas dziś infekuje

12.07.2015
Królowa polskiego kryminału o trudnej przeszłości Białostocczyzny
Krzysztof Cieślik

Katarzyna Bonda (fot. Piotr Wachnik, Damian Deja)

Nie ulega wątpliwości, że korzenie białoruskie muszę mieć, ale mogę mieć też rosyjskie i jakieś inne, a od dziecka zawsze myślałam, że jestem Polką – mówi Katarzyna Bonda. Autorka „Okularnika” opowiada o tajemnicach, które napędzają fabułę jej książki, i o odkrywanej na nowo tożsamości: – Kocham bizantyjskie elementy i choć nie jestem specjalnie religijna, to do dziś mam czasem potrzebę, żeby pójść do cerkwi, posłuchać chóru. To mnie uspokaja.

Pochodzisz z Hajnówki. Miałaś poczucie, że jesteś winna swoim rodzinnym stronom książkę?

– Nie jestem emocjonalnie związana ze swoją ojcowizną. Ale za każdym razem, gdy tam wracałam, pojawiały się komentarze, że może wstydzę się Hajnówki, skoro osadzam akcję wszędzie, tylko nie tam. Rękawica została rzucona, potraktowałam to jako wyzwanie. Pamiętam rozmowę w tamtejszym Domu Kultury podczas spotkania autorskiego. Przyszło bardzo dużo ludzi i zapytałam ich, czy zdają sobie sprawę z tego, że piszę powieści kryminalne i że nie będzie to żaden pomnik. Wstała jakaś pani i powiedziała: „Pani Kasiu, ale ten zły to będzie przyjezdny?”.

 

Unikasz polityki, ale w „Okularniku” pojawia się wątek „żołnierzy wyklętych”. Ma to związek z twoją historią rodzinną i śmiercią twojej babci, która zginęła w jednej z masakr.

– Unikam rzeczy, na których się nie znam. Interesuje mnie kameralny dramat i cały jego kontekst. Podczas robienia dokumentacji za każdym razem natykałam się na historię „Burego” [Romuald Rajs, AK-owiec, wedle śledztwa IPN-u odpowiedzialny za powojenne pacyfikacje wsi i mordy na ludności prawosławnej na Białostocczyźnie – przyp. red.]. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo jest ona istotna i że właśnie na niej mogę zbudować intrygę. Nie interesował mnie sam problem „żołnierzy wyklętych”, ale to, jak on nas dziś infekuje. Gdyby to była martwa historia, to w ogóle bym tego nie wzięła. A przez to, że ta historia cały czas żyje, dla fabuły jest po prostu genialna.

A jak ona żyje w tobie?

– Na zasadzie zmowy milczenia. Spędziłam tam całe dzieciństwo, skończyłam liceum i nigdy, przenigdy nikt mi o tym nie powiedział. Mało tego, chodziłam do białoruskiego liceum, gdzie też o tym nie wspominano. Nikt wtedy o tym nie mówił, bo to były zupełnie inne czasy, lata 80. Zaciekawiło mnie to, w jaki sposób w małej miejscowości może przez tyle lat tkwić taka tajemnica. Na początku myślałam, że to jest niegodne powieści kryminalnej, teraz sądzę, że jest wręcz odwrotnie.

Moim zdaniem to dodaje atrakcyjności.

– Czemu literatura popularna ma być głupia, udziwniona? W powieści kryminalnej można robić wszystko, czemu więc nie umieścić w niej prawdziwych postaci z naszej historii? Chodzi nie tylko o współczesne problemy, bo one biorą się często z tego, co zdarzyło się dawniej.

A czy te nacjonalistyczne kwestie poruszane w „Okularniku” były obecne w Hajnówce i w ogóle na tamtych terenach? Gdy dorastałaś, to pewnie zamiatano je pod dywan?

– Tak, chociaż pamiętam, że już wtedy były prześwity. Gdy stamtąd wyjeżdżałam, miałam dziewiętnaście lat, i wtedy jeszcze te wszystkie rzeczy nie zdążyły wyjść na wierzch. Teraz żyje tam czwarte pokolenie (ja jestem trzecim), pierwsze bez tego bagażu z czasów komuny. Dopiero ci ludzie niczego się nie boją. Chcą prawdy. Buntują się przeciwko temu, że ktoś im zakłamuje świat. A kłamstwo rodzi kolejne kłamstwo, co może doprowadzić do sytuacji zbrodniczej. Oczywiście ja sobie folguję w powieści, ale zbudowane jest to na wiarygodnej motywacji.

Katarzyna Bonda (fot. Anna Powierża)Katarzyna Bonda (fot. Anna Powierża)

Jak książka jest odbierana w twoich rodzinnych stronach?

– Jest totalne odrzucenie i potępienie albo zachwyt. Często ludzie dziękują mi, że w ogóle to ruszyłam. W niektórych kręgach białoruskich czy polskich nacjonalistów paradoksalnie bardzo się to podoba. Oni się cieszą, że taka rzecz w ogóle weszła do kultury popularnej, bo do tej pory był to temat niszowy. Kiedy próbowałam go badać, wszyscy dziwili się, że to może kogoś zainteresować. Kogo interesują Białorusini, którzy są małą, nieistotną mniejszością? To nie Żydzi czy Niemcy. Ci ludzie są mi wdzięczni, że taka książka wyszła, że ktoś się o nich dowiedział.

A dużo ludzi się tam przyznaje do pochodzenia? Czują, że są Białorusinami?

– Tak. W spisie ludności w Hajnówce takie pochodzenie zadeklarowało 60 czy 70 proc.

I chcą być Białorusinami?

– Kiedy chodziłam do liceum białoruskiego, była ich garstka. Byli i tacy nacjonaliści, którzy chodzili w koszulkach z napisem „Ja, kacap” i mówili tylko po białorusku, co jest tym ciekawsze, że ten język jest prawie martwy, bo na Białorusi niemal nikt po białorusku nie mówi. Ale niektórzy ludzie nadal nie chcą opowiadać o dawnych czasach. Nie powiedzą ci prawdy, bo nadal się boją.

Ty jesteś dla nich obca?

– Gdy mówiłam, że chcę porozmawiać, to byłam bez szans, ale jak dowiadywali się, że jestem potomkinią kobiety, która również tam zginęła, zamordowana przez oddział „żołnierzy wyklętych”, to okazywałam się swoja. Dopiero wtedy ludzie zaczynali mówić. I widać było te emocje, potrzebę mówienia o tym. Kiedy już zebrałam wszystkie materiały, byłam przerażona, zaburzyła mi się kompletnie rzeczywistość, bo w takiej sytuacji już nie wiesz, kim jesteś. Jesteś kundlem, jakimś miksem, ja do tej pory się jeszcze nie pozbierałam.

Nie ulega wątpliwości, że korzenie białoruskie muszę mieć, ale mogę mieć też korzenie rosyjskie i jakieś inne, a od dziecka zawsze myślałam, że jestem Polką. Samo to, że piszę takie grube książki, może wynikać z tego, że pochodzę z tamtej części świata, tam się w taki sposób opowiada. Kocham bizantyjskie elementy i choć nie jestem specjalnie religijna, to do dziś mam czasem taką potrzebę, żeby pójść do cerkwi, posłuchać chóru. I to mnie uspokaja. W czasie, gdy wszystko jest globalne i zunifikowane, to dla mnie największa wartość.

Nie irytuje cię to?

– Pewnie. Dlatego uważam, że nasz kryminał musi być lokalny.

A masz wrażenie, że kryminał – powtarza to Mariusz Czubaj – zastąpił u nas powieść obyczajową?

– Sądzę, że nastąpiło to u nas już dawno i nie ma właściwie już takiego czystego kryminału. Nie wiem, czy znajdziemy dziś dobrego polskiego autora, u którego fabułę napędza intryga. U Marka Krajewskiego ważna jest ta przestrzeń Breslau, Zygmunt Miłoszewski jest bardzo publicystyczny. U mnie jest kilka elementów. Jest rama, która jest intrygą, ona stanowi główny trzon, ale nie chciałabym pisać powieści bez wszystkich innych składników. A wracając do lokalności – w niej tkwi nasza siła.

Rozmawiałem z Antonią Lloyd-Jones, wybitną tłumaczką na angielski. Mówiła, że nie jesteśmy w stanie Anglików czy Amerykanów zainteresować popem w ich stylu. Nie nosi się drewna do lasu. Oni mają tego na tony.

– Ich ciekawi nasza historia. Będę teraz tłumaczona, m.in. na angielski, i wydawca, który to kupił, mówi, że w moich książkach najbardziej kręcą go właśnie elementy naszej rzeczywistości, np. mafia z lat 90. w „Pochłaniaczu”, a w „Okularniku” komuna i „żołnierze wyklęci”. Nie intryga.

Oni mają swoich pięciuset specjalistów od intrygi.

– Wiesz, przede wszystkim jest tylko siedem motywów zbrodni. Na całym świecie tak to działa. To nie jest tak, że możesz wymyślić coś nowego.

No tak, możesz jeszcze zrobić narratorem zabójcę, ale w sumie to już zrobiła Agatha Christie z 80 lat temu.

– I wszystko jest powtórką. Poszukiwanie całkiem nowych przestrzeni wynika też z tego, że nasze kryminały są dobrze napisane. Wieszają na nas psy, że piszemy językiem kolokwialnym, prostym, ale sądzę, że w porównaniu z innymi krajami nasz czytelnik jest bardzo wyrafinowany. Jak poczytasz przekłady z angielskiego, nie mówię nawet o Skandynawach…

Te przekłady Läckberg to dramat. Nie wiem, jak ona pisze w oryginale.

– Dokładnie. I wracamy do kryminału jako nowej powieści obyczajowej. Pamiętasz te kryminały sprzed lat? To, co było tam w dwóch zdaniach, ja rozpisuję na piętnaście stron. I czytelnik tego chce, chce dowiedzieć się np., jak wygląda pieczenie korowaja.

To, co było kiedyś mankamentem kryminałów, teraz jest atutem. Dowodzi to ewidentnie, że mówimy o kryminale jako o powieści realistycznej w duchu XIX-wiecznym, która oprowadza nas po rzeczywistości. Oczywiście, czytelnik musi wiedzieć, co zabiera ze sobą na plażę. Zagadka nie może być na tyle słaba, żeby go nie zaskoczyła. Są pewne obowiązki, prawa też. Cieszy mnie to, że moje książki czytają wszystkie generacje, że trafiają do szerokiego grona odbiorców, czyli najbliżej im do tej funkcji, o której mówimy, tj. do obyczajowej opowieści.

(fot. Anna Powierża)(fot. Anna Powierża)

Przejdźmy do elementu poniekąd też ważnego dla realisty czy pisarza obyczajowego, czyli do researchu. W „Okularniku” opisujesz wizytę w więzieniu dla kobiet o zaostrzonym rygorze. Byłaś w takim miejscu? Dużo czasu zajmuje ci zbieranie informacji?

– Zawsze szukam miejsca, które mi umożliwi taką wizytę. W tym wypadku udało się we Włocławku. To nie jest zakład kobiecy, tylko męski, ale cela wygląda tak samo. Nie chcę powtarzać czegoś, co już napisano. A jak się zobaczy coś – np. jakieś miejsce – na własne oczy, to zawsze dostrzeże się rzeczy, których inni nie zauważyli. Dlatego research zajmuje mi lwią część pracy. Uznaję to za jej integralną część. Samo pisanie to już przyjemność, choć oczywiście oznacza też siedzenie przy kompie i morderczą robotę, ale zarazem jest to coś, na co się czeka. A ja mam taką osobowość, że jeśli nie zrobię porządnego researchu, to muszę przerwać pisanie i wrócić do zbierania danych. Nie możesz oczywiście brać wszystkiego, co znajdziesz. Dlatego odbywam mnóstwo niepotrzebnych rozmów i bezowocnych, męczących wyjazdów. Ale byłam kiedyś dziennikarką, umiem rozmawiać i słuchać.

Jak dobrze się przyjrzeć, to z najlepszych polskich autorów kryminalnych praktycznie wszyscy mają doświadczenie dziennikarskie. Miłoszewski, Czubaj, Chmielarz…

– Jak u Skandynawów. Wszyscy byli dziennikarzami albo copywriterami. Ale co to oznacza? To oznacza, że w tym zawodzie jest kryzys. Tak samo dzieje się z reportażem – przeniósł się do książek, bo reporterzy nie mają gdzie publikować.

A skąd pojawili się główni bohaterowie twoich powieści – profilerzy? Zauważyłaś, że nie ma takiej postaci w polskim kryminale?

– Jak zaczynałam, to nie było jej u nas. W ogóle nie pisałabym kryminałów, gdybym nie trafiła na profilera. Zresztą to były zupełnie inne czasy.

Jak byłam nominowana do Wielkiego Kalibru z pierwszą książką, to odbywało się to w piwnicy w Krakowie i przyszło dosłownie kilka osób. Było wtedy dwóch wydawców publikujących polskie kryminały, jeden mnie odrzucił, bo byłam „nierasowa”. To, co dziś jest moim atutem, wtedy działało na zasadzie „tego nie chcemy”…

…bo nikt tego nie przeczyta.

– Nie było w ogóle mody. Przy okazji pracy dziennikarskiej trafiłam na historię, którą rozwiązał profiler. Zawsze siedziałam w działce kryminalnej. Wiedziałam, kto to profiler, ale pamiętam, że zaskoczyło mnie, że ktoś taki w Polsce istnieje. Miałam nosa do dobrych historii i ciekawych ludzi. Zresztą ten profiler, Bogdan Lach, do dziś jest w Polsce najlepszy. Już po pierwszej rozmowie z nim byłam tak zafascynowana, że wiedziałam, że to jest moja postać literacka.

Profiler odpowiada na wszystkie pytania, które mnie interesują. Po pierwsze, mogę rozgrywać fabułę psychologicznie. Profiler zajmuje się też całą siatką, która tworzy się przy okazji zbrodni. Nie jest tak, że istnieją tylko sprawca i ofiara. Jest cała masa osób jakoś powiązanych ze sprawą. Wiedziałam to tylko intuicyjnie, a on mi to wyjaśnił. Profilera interesuje to, co mnie, czyli motywy. Nie mówimy oczywiście o klasycznych polskich zbrodniach, gdzie dwóch pijanych facetów pobije się przy wódce.

Nikt by o nich nie czytał.

– Te wszystkie historie są banalne. Ale niezwykłe historie, którymi zajmują się profilerzy, są bardzo trudne do opisu dla dziennikarza, bo jest w nich zbyt wiele niuansów. Dla autora kryminałów nie jest interesujące to, co widać, ale detale, kuluary, to, czego nie ma w mediach. Można to znaleźć np. w aktach albo w rozmowie z siedemnastym z kolei gościem, który w ogóle nie jest powiązany z głównymi bohaterami dramatu. I właśnie to robi profiler, nie mówiąc o tym, co jest w stanie wyczytać ze zwłok, z obrażeń. To wszystko jest poparte wieloletnim doświadczeniem Amerykanów i Brytyjczyków.

Wiemy, jak pracuje profiler, a jak ty pracujesz? Od czego zaczynasz?

– Od mordercy. Zaczynam od końca i ustawiam wszystko na sucho.

Konspekt?

– Tak, konspekt, i taka praca niegodna pisarza, czyli research, wręcz księgowość, każdy z bohaterów zostaje przeze mnie stworzony od samego początku, każdy ma swój zapis.

Teczki im zakładasz?

– Robię im teczki, ale też bardzo interesuje mnie lokacja. Historia według mnie jest tym lepsza, im bardziej związana jest z miejscem. Najlepiej, jeśli tylko tam mogłaby się zdarzyć. Każde miejsce ma swój klimat, mroczne strony, maski. Teraz kończę powoli „Lampiony”, ale postanowiłam zmienić miejsce akcji, ponieważ znalazłam o wiele fajniejsze. Eksplorowanie miejsca uruchamia wyobraźnię. Nikt mi nie powie, że to nie działa. Jak znajdziesz się w odpowiednim miejscu, to nagle książka sama się pisze. Poza tym wykorzystujesz wtedy elementy z rzeczywistości, a nikt nigdy nie wymyśli nic lepszego niż to, co się wydarzyło. Im bliżej jesteś rzeczywistości, tym bardziej możesz sobie pozwolić na fantazję, jak Skandynawowie, którzy zawijają zwłoki w baleron, kwasem wypalają oczy i robią masę dziwnych rzeczy, ale to wszystko jest dobrze osadzone.

Research to podstawa i dlatego właśnie jest najbardziej wymagający. Nie chodzę wtedy w sukieneczkach, jestem w robocie. Pomaga mi w tym teraz cała masa ludzi. Myślę, że to miara tego, że jestem czytana – nie mam problemu, żeby zwerbować ekspertów do fabuły, ludzie pomagają mi ich znaleźć, za co jestem im zawsze bardzo wdzięczna. Bez nich nie byłoby tych książek.

(fot. Anna Powierża)(fot. Anna Powierża)

Zaskoczył cię ten sukces? To właściwie kwestia zeszłego roku.

– Przyzwyczaiłam się, że już zawsze będę niszową autorką.

Trzy tysiące sprzedaży, tak?

– Pięć-dziesięć.

To nie tak źle. Zygmunt Miłoszewski tyle sprzedawał przed ekranizacją jego powieści.

– „Morderczynie” się dobrze sprzedawały, jak był „serial” o „matce Madzi”. Ale nauczyłam się żyć od długu do długu. Dzięki temu dzisiaj woda sodowa mi nie odbija.

Trochę się naczekałaś. Ale muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba, że trzymasz kontakt z czytelnikami.

– Kiedyś widziałam to tak, i to świadczy o niedojrzałości autora, o tym, że ma muchy w nosie i się sądzi, że czytelnicy sami powinni kupować moje książki, że opowiedziałam historię i…

I teraz niech się dzieje.

– Tak, mądry pisarz ma szacunek do czytelnika. A nie ma nic przyjemniejszego niż tłumy na spotkaniach. Oczywiście, karmi się tutaj moje ego, próżność, ale nie twierdziłam nigdy, że nie jestem egocentryczna.

Który pisarz tego nie ma?

– Lubię w czytelnikach to, że mówią mi, co im się podoba, a co nie, jakie popełniłam błędy, czego chcą w moich książkach, a przede wszystkim opowiadają mi swoje historie. Niedawno przyszedł geodeta, który powiedział mi, że w pracy trzykrotnie znalazł zwłoki. Przecież ja właśnie takich historii poszukuję! Teraz nie jestem już w stanie odpisywać na wszystkie wiadomości, ale staram się je przynajmniej czytać, perełki wrzucam na swojego Facebooka. W momencie kiedy pracuję nad książką, robię to dla siebie, potem to już nie jest moja książka, to opowieść, którą daję czytelnikom.

A czego szukasz w kryminałach, które sama czytasz?

– Chcę, żeby powieść mnie na tyle uniosła, żebym przestała zauważać jej szwy. Historia musi być napisana niesztampowo, poza kryminałem musi być jakaś przestrzeń, która mnie przyciąga i której nie znam.

Kto ci to zapewnia?

– Na pewno dają mi to Nesser, Adam Brooks, Dennis Lehane. Lubię też historie, które są dokumentem, true fiction. Lubię, kiedy historia pisana jest jak kryminał i jednocześnie jest prawdziwa.

„Okularnik”, Katarzyna Bonda (fot. materiały promocyjne)

 

Katarzyna Bonda. Pisarka, scenarzystka, dokumentalistka. Pierwsza wprowadziła do polskiej literatury kryminalnej postać profilera. Jej debiutancka książka „Sprawa Niny Frank” została nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru w 2007 roku. Kolejne powieści autorki to „Tylko martwi nie kłamią”, „Florystka”, „Pochłaniacz” i „Okularnik”. Bonda zajmuje się także dokumentem kryminalnym, jest autorką reportaży „Polskie morderczynie” i „Zbrodnia niedoskonała” (razem z Bogdanem Lachem).

Krzysztof Cieślik (ur. 1985). Krytyk literacki, tłumacz, dziennikarz, redaktor. Od 2007 roku związany z „Polityką”, od 2015 roku zajmuje się literaturą na łamach tygodnika „Plus Minus”. Pracuje w wydawnictwie Książkowe Klimaty.

weekend.gazeta.pl

 

 

Dodaj komentarz