Wyspa Man

 

Dionisios Sturis o wyspie Man: Nikt tam Polaków nie wytyka palcami, nie oskarża o zabieranie pracy, nie każe się wynosić

30.01.2015
Pół Grek, pół Polak zakochany w brytyjskiej, melancholijnej wysepce
Damian Piwowarczyk

Wyspa Man (fot. Jan Treger)

Znane wyścigi motocyklowe, pierwsze więzienie na świecie z zakazem palenia, dziwne powiązania z Opolem… A w tle polska emigracja, która – wbrew obiegowej opinii – całkiem nieźle się urządziła. Dionisios Sturis, reportażysta i dziennikarz TOK FM, opowiada nam o fenomenie wyspy Man na Morzu Irlandzkim. – Bywali tam Polacy, którzy sobie nie radzili i po kilku latach sfrustrowani wracali do kraju. Ale to naprawdę była mniejszość – mówi. Jego książka „Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy” trafiła właśnie do księgarni.

W internecie można znaleźć listę osób biorących udział w biegach organizowanych co roku na wyspie Man. Twoje nazwisko pojawia się w kilku edycjach, ale to w 2014 roku miałeś najgorszy czas. Ogólny spadek formy, spowodowany pracą nad książką?

– Pięć lat wcześniej w zawodach na wyspie wybiegałem życiówkę na 10 kilometrów – 41,23. A gdy wróciłem tam w zeszłym roku pracować nad książką, byłem dziesięć kilo grubszy. Biegałem wolniej, choć ciągle sporo poniżej 50 minut (śmiech). Za to kiedy miesiąc później kończyłem pisanie, byłem znowu szczuplejszy i o wiele szybszy. Uwielbiam biegać na wyspie – między polami, po promenadzie w Port Erin, z ciągłym widokiem na morze.

Port St. Mary (fot. Jan Treger)Port St. Mary (fot. Jan Treger)

Wyspa Man to splot niezwykłych historii. Kary cielesne zniesione w latach 70., pierwsze więzienie na świecie z zakazem palenia i pierwsze prawa wyborcze dla kobiet… Odkrywałeś to wszystko po kolei?

– „System polityczny dependencji Korony Brytyjskiej na przykładzie wyspy Man” – to temat mojej pracy magisterskiej. Pracując nad nią kilka lat temu, naczytałem się o historii wyspy. Z jednej strony niezwykła postępowość: to tam kobietom – jako pierwszym na świecie, przy udziale sufrażystek z Manchesteru – udało się wywalczyć prawo udziału w wyborach do parlamentu (Tynwald). Z drugiej strony – potworny konserwatyzm i zaściankowość. Dopiero w latach 70., przy ogromnej presji z Londynu, wyspa zniosła kary cielesne (publicznie chłostano gołe pośladki gałązkami leszczyny). Z powodu homofobii miejscowi geje popełniali samobójstwa jeszcze w latach 80., a dopiero w latach 90. udało im się wywalczyć zniesienie prawa, które pozwalało wsadzać ich do więzienia za sam fakt bycia homoseksualistą. Doprowadził do tego zresztą jeden z bohaterów mojej książki, Alan Shea, który niedawno zawarł związek partnerski ze swoim wieloletnim ukochanym. Ustawa, która to umożliwia, przeszła dla odmiany bez najmniejszej kontrowersji.

Siłą rzeczy wyspa Man jest odizolowana i różne prądy docierają na nią z różną prędkością. Kiedy byłem tam po raz pierwszy, 10 lat temu z grupą przyjaciół z Polski, mieliśmy problemy z internetem – musieliśmy kraść sygnał z międzynarodowej szkoły hotelowej, która działała w sąsiedztwie. Siadaliśmy z naszymi nowymi świecącymi laptopami na murku obok budynku i łapaliśmy Wi-Fi. Wtedy naprawdę miałem poczucie, że wyspa jest odcięta od świata. Do Polski wysyłałem ręcznie pisane listy, do domu dzwoniłem z jedynej we wsi budki telefonicznej. W takiej społeczności zmiany zachodzą trochę wolniej.

Wyspa Man (fot. Sławomir Marchewka) Wyspa Man (fot. Sławomir Marchewka)

Wyspa man (fot. ilustracja z książki 'Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy')Wyspa Man (fot. ilustracja z książki ‚Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy’, autor: Gosia Walton)

Czytałeś „Angoli”?

– Czytałem. Autorka, Ewa Winnicka, napisała do mojej książki świetnego blurba.

Emigracja w jej reportażach jawi się jako zakompleksiona, nieradząca sobie, bez chęci do jakiejkolwiek integracji społeczność. Emigracja, którą przedstawiasz ty, to inna bajka. Sporo u ciebie pogmatwanych, ale pozytywnych historii.

– W „Angolach” tych weselszych historii też jest trochę, jak choćby opowieści o Polakach, którzy radzą sobie w City i zarabiają krocie. Ale większość to faktycznie trudne przypadki, często bardzo smutne. Ludzie niepotrafiący odnaleźć się w innym systemie. Wskazówka, którą daje jeden z bohaterów „Angoli”, brzmi: „Jeżeli nie radzisz sobie w Polsce, to nie wyjeżdżaj, bo w Wielkiej Brytanii nie poradzisz sobie tym bardziej”. Na wyspie Man to się chyba nie sprawdza. Zdarzały się pojedyncze przypadki nieuczciwych pracodawców, którzy wykorzystywali polskich imigrantów, ale generalnie nie ma takich problemów. Nikt tam Polaków nie wytyka palcami, nie oskarża o zabieranie pracy, nie każe się wynosić.

Jednak pojawiła się u ciebie dość klasyczna historia. Mam na myśli młodego Polaka, który pracował tak jak ty w małżowni, a zarobione pieniądze wydawał głównie na piwo. Kiedy dowiedział się, że matka w Polsce choruje i potrzebuje na zabieg, bo do NFZ trzeba czekać lata, stał się najlepszym pracownikiem.

– Robert w Polsce ledwo sobie radził. Bez wykształcenia, bez zawodu, z szefem, który miesiącami nie wypłacał marnej pensji. Kiedy chłopak przyjechał na wyspę, od razu dostał pracę w małżowni i zaczął przyzwoicie zarabiać. To był dla niego szok. Nagle na wszystko było go stać, choć przez pierwsze miesiące pracował marnie, spóźniał się, albo siedział skacowany w kantynie i jarał fajki. Zarabiał 30 funtów dziennie, ale nawet to pozwalało mu żyć zupełnie inaczej niż w Polsce. Otrzeźwiał dopiero wtedy, gdy okazało się, że jego matka ma zaćmę i trzeba jej opłacić prywatny zabieg, bo na NFZ by się nie doczekała. Robert zaczął się przykładać, brał nadgodziny, awansował. Finansowo do dziś radzi sobie świetnie. Już od dawna nie pracuje przy stole, tylko na podłodze.

Na podłodze?

– W małżowni pracuje się „on the table” albo „on the floor”. Ci przy stole dostają metalową miskę i mały wygięty nożyk, którym wycinają małże – pracują na akord. Za każdy kilogram wyskubanego towaru dostają około półtora funta. Ci pracujący na podłodze mają etat i przyzwoitą stawkę godzinową; dbają o tych przy stole – dźwigają worki z małżami, opróżniają kosze z muszlami i flakami, zapisują ważenia. Poza tym zajmują się pakowaniem wyczyszczonych małży i wysyłaniem ich w świat, bo Manx Queenies, czyli przegrzebki św. Jakuba, to prawdziwy cymes – szaleją za nimi we Francji czy w Belgii.

Wyspa Man  (fot. Paweł Garczyński)Wyspa Man (fot. Paweł Garczyński)

A ile tych małż najwięcej obrałeś?

– Mój rekord to 42 kilogramy w jeden dzień.

To dużo dla tubylców?

– Tak, nawet dla nich. Dla Shirley i Tracy (pracownice małżowni, jedne z bohaterek książki Sturisa) to średni dzienny urobek. Kiedy zaczynaliśmy, przez dwa tygodnie mieliśmy podwójną stawkę, żebyśmy spokojnie mogli zrozumieć w czym rzecz – jak małże otwierać, jak je czyścić, jak nie uszkodzić. I jak na tym zarobić. Szło opornie, po 2-3 kilogramy dziennie, później 5, 10… Przy 15 pękały pęcherze na dłoniach, więc znów wracaliśmy do 10. Kiedy po trzech miesiącach w małżowni jechałem do Polski na urlop, na wesele siostry – cały czas czułem mrowienie w palcach lewej ręki, a pęcherze z trudem się goiły. To od ciągłego przebierania nożykiem. Teraz mam taką wprawę, że w każdej chwili siadam przy stole i czyszczę 30 kilogramów, a jak się postaram, to dobiję do 40. 42 to rekord z jednego letniego dnia – akurat trafiły się małże olbrzymki. Pamiętam, że podwędziłem wtedy kilka dla mojej przyjaciółki Sian, która lubi je sobie podsmażyć z czosnkiem na maśle.

Obieranie małży (fot. ilustracja z książki 'Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy', autor: Gosia Walton)Obieranie małży (fot. ilustracja z książki ‚Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy’, autor: Gosia Walton)

Potrzeba takich historii, o jakich piszesz, bo mam wrażenie, że proporcje w ocenie polskiej emigracji są trochę zaburzone.

– Różnie z tym bywa. Na wyspie bywali Polacy, którzy sobie nie radzili, wyjątkowo nie szła im ta emigracja, nie chcieli albo nie umieli się na nią otworzyć, i po kilku latach sfrustrowani wracali do kraju. Ale to mniejszość. Pamiętasz Maćka? Już teraz Matta? Fotograf z Poznania, który kiedyś chciał być jak Krzysztof Miller, chciał robić rzeczy wielkie, zdjęcia, które będą objaśniały świat. To jego fotografia trafiła na okładkę książki. Matt otworzył w końcu swój własny biznes – nie chce być już Krzysztofem Millerem. Robi zdjęcia paszportowe, rodzinne, sesje w biurach, przedszkolach, na weselach. Ożenił się z Darią. Mają małego synka i są bardzo szczęśliwą rodziną. Twierdzą, że żyją w możliwie najlepszym miejscu na świecie.

Najbardziej krzepiąca jest historia Grześka – pracownika sieci marketów, który zajmował się rozwożeniem zakupów.

– Grzesiek naprawdę ciężko pracuje, ale lubi swoją pracę w supermarkecie. Dzięki niej może finansować swoje marzenia – wysokogórskie wyprawy. Jest dobrze wykształcony, świetnie mówi po angielsku, zapisał się do klubu biegowego, jest też ratownikiem w straży przybrzeżnej. Realizuje się i wydaje się, że jest szczęśliwy.

Ale czy to nie jest smutne, że człowiek z takim potencjałem pakuje zakupy w Tesco?

– Nie. Kiedy ja pojechałem na wyspę po raz pierwszy, byłem świeżo po obronie licencjatu. Teoretycznie powinienem mieć większe ambicje niż praca w zimnej, mokrej i śmierdzącej małżowni czy nalewanie piwa w pubie. Tymczasem miałem z tego wielką satysfakcję – harowałem po kilkanaście godzin dziennie i było mi z tym bardzo dobrze. Zarabiałem duże pieniądze, szkoliłem język, poznawałem lokalsów, a także lepiej poznawałem siebie. Nie chciałem wtedy robić niczego innego. Ambicje wróciły później – ponieważ nie było internetu, nie można było zamówić polskich książek, brakowało głębszych rozmów. Czułem, że powoli obumiera mi mózg. Dlatego wróciłem. Nie dziwię się Grześkowi, że tyle lat pracował fizycznie – niedawno zresztą awansował i już nie rozwozi zakupów.

Owca na zboczu Hires (fot. Paweł Garczyński)Owca na zboczu Hires (fot. Paweł Garczyński)

Mówił, że najbardziej go irytuje, kiedy jest oceniany przez pryzmat polskości.

– To może irytować w momencie, kiedy jesteś na wyspie długo, czujesz się częścią tej społeczności i nie chcesz odpowiadać ciągle na te same pytania. A jak odpowiadasz, to automatycznie wrzucają cię do tego samego worka: fizol, Polak, przyjezdny. A on już czuje się, jakby był stamtąd. Rodzinne miasto, gdzieś na Śląsku, jest coraz dalej. Ma prawo, żeby z Grzegorza stać się powoli Gregiem. Jeśli mu z tym dobrze. To chyba typowy proces – pozostaje sentyment do przeszłości, do rodziny, która została w Polsce, ale przecież nie można żyć w wiecznym oderwaniu, trzeba gdzieś zapuścić korzenie.

To jest bardzo charakterystyczne dla Polaków, że wracają do domu na każde święta, Wielkanoc, wakacje. Dopiero po kilku latach pobytu na emigracji zdajesz sobie sprawę, że to idiotyczne – bo i te pobyty są krótkie, człowiek nie wypoczywa, bo np. w ciągu pięciu dni musi obskoczyć całą rodzinę i znajomych, a i tak część czasu traci się na podróż… Potem ludzie wolą sobie pojechać na Majorkę, mogą też sobie na to pozwolić. Chociaż niektórzy, tak jak Robert, ciągle jeżdżą do Polski.

Ciekawy jest łańcuch ekonomiczny na wyspie. W pewnym momencie zaczęli na nią przyjeżdżać bogatsi Anglicy, a z nimi droższe życie.

– Ten proces odbywał się przez całą drugą połowę XX wieku – wyspa przekształcała się z raju turystycznego w raj biznesowy i przyciągała różnej maści spekulantów, nie zawsze uczciwych inwestorów. Z obniżonych stawek podatku dla rezydentów korzystali najpierw urzędnicy z upadających kolonii, którzy opuszczali Afrykę i Azję, i chcieli w nieruchomości i ziemię inwestować zaoszczędzone fortuny. Zabawne było to, że początkowo samych Manxów także traktowali z wyższością, jako ludność tubylczą, plemienną, i zdarzały się na tym tle konflikty. Później zaczęli zjawiać się angielscy milionerzy – na potęgę wykupujący najładniejsze działki budowlane i rodzinne farmy. Ceny ziemi i nieruchomości poszybowały. Zwyczajni Manxowie bardzo boleśnie to przeżywali, czuli się obco na własnej wyspie. Zaczęli występować przeciwko „najeźdźcom” – ozdabiali wymownym graffiti domy zamożnych Anglików albo podpalali te dopiero budowane, urządzali pikiety i demonstracje, tropili szemrane powiązania między nowymi rezydentami a lokalnymi politykami, ujawniali korupcyjne skandale. Tak narodził się współczesny manowski nacjonalizm, odwołujący się do tradycji celtyckiej, odrębnej kultury, własnego języka. Ale w ostatnich dekadach i tu zaszła poważna zmiana. Do rządu i parlamentu weszli dawni buntownicy i wyłożyli wielkie pieniądze na propagowanie wszystkiego, co tradycyjnie manxowskie. To jest nacjonalizm pozytywny, inkluzywny. Manxami mogą zostać dziś i Anglicy, i Walijczycy, Szkoci czy Polacy. Każdy cudzoziemiec może zapisać się na kurs tradycyjnych manxowskich tańców, na zajęcia z języka manx, albo posłać dzieci do szkoły, w której uczy się tylko w tym języku.

Mam wrażenie, że to społeczeństwo nieprawdopodobnie klasowe. Podziały są jeszcze sztywniejsze niż na Wyspach?

– Klasowość jest widoczna i trzyma się mocno, choć chyba nie aż tak mocno jak w samej Wielkiej Brytanii. Awanse są możliwe i częste, głównie przez edukację. Dzieci z rodzin robotniczych, z klasy średniej i wyższej, chodzą do tych samych publicznych szkół – prywatnych jest niewiele. Na wyspie nie ma uniwersytetów, jedynie małe filie kilku angielskich uczelni, dlatego rząd dopłaca każdemu, kto ma obywatelstwo i chce pojechać na studia do Londynu czy Liverpoolu.

Twoja książka to galeria ciekawych postaci. Pojawia się w niej na przykład Paul Lebiedziński, lokalny poeta, pół Polak, pół Manx.

– Jego matka to miejscowa, ojciec – Polak, który trafił na wyspę tuż po wojnie i z żołnierza przemianował się na fryzjera. Małżeństwo nie przetrwało zbyt długo. Jedyne dziecko – Paul. Poeta, wagabunda, polityk, strzecharz, ogrodnik. Niezbyt wysoki, z długimi włosami, bujną brodą, dużym brzuchem.

Hires (fot. Paweł Garczyński)Hires (fot. Paweł Garczyński)

Jego biografia to także alkohol i niespełniona, tragiczna miłość. To nie było tak, że odezwał się w nim jakiś podejrzany, słowiański pierwiastek?

– Niewiele o nim wiadomo. To, co zapamiętali jego przyjaciele i rodzina. Najwięcej opowiedział mi o Paulu jego przyrodni brat Marcus oraz Brian Stowell, pisarz i autor tłumaczeń wielu książek na manx. Brian obserwował Paula podczas jego występów w pubach, czytał jego wiersze, razem z kolegą nakręcili nawet o nim film – bardzo słaby. Nieoceniona była też Pat Bridson, niespełniona miłość Paula, wieloletnia redaktor naczelna panceltyckiego pisma „Carn”, która dziś mieszka w Dublinie. Pokazała mi wiersze, które Paul jej dedykował, ich wspólne zdjęcia.

Paul wydał mi się początkowo idealnym bohaterem: pół-Polak, a jednocześnie manxowski nacjonalista i zdolny poeta. Później okazało się, że Polski zupełnie nie znał, nie interesował się krajem ojca, nie nauczył się jego języka. Znał może ze dwa słowa. Jego wiersze są przepełnione silnym uczuciem do wyspy. Nie są to dzieła wybitne, ale całkiem porządne. Szkoda, że nigdy dotąd nie zostały zebrane i opublikowane.

Znajomi mówią o nim „bard”.

– Tak, szczególnie na północy wyspy, w Ramsey, gdzie Paul mieszkał. Był bardem, który recytował albo wyśpiewywał swoje wiersze w pubach (na akordeonie akompaniował mu Brian Stowell), wypijając przy tym galony piwa. Czasami po pijaku trochę rozrabiał, ale nikomu nie wyrządził krzywdy. Skarżył się Brianowi, że policja go prześladuje, wydzwaniał i mówił: „Oni mnie zabiją”. Miał rację. Paul zmarł w szpitalu po tym, jak policjanci zatrzymali go pijanego i przewieźli bez pasów bezpieczeństwa krętymi górskimi drogami. W furgonetce pękła mu czaszka.

Poruszająca jest też historia Dorothy, która zakochana była w polskim lotniku.

– Dorothy miała 17 lat, a Stanisław służył w siłach RAF-u. Był wysoki i przystojny. Ona młoda i piękna. Chodzili razem na tańce. Miłość trwała zaledwie kilka miesięcy, bo Stanisława skierowano do bazy w Anglii. Dorothy do zeszłego roku nie wiedziała, co się z nim stało. Teraz ma ponad 80 lat. Jest bardzo energiczna. Opowiadała mi tę historię z wielkim rozrzewnieniem. Pamięta wojnę jako najpiękniejszy czas w życiu.

To była jedna z tych osób, które napisały do ciebie list?

– Tak, po moim ogłoszeniu w „Manx Examiner” napisało do mnie kilka osób. Prosiłem o historie, które mają wspólny polsko-manxowski mianownik. Ludzie pisali w listach, że poznali niedawno sympatycznego chłopaka z Polski, który wymalował im dom albo skosił trawnik w ogrodzie, Polkę Anię, co pracuje w sklepie na kasie. W zasadzie tylko list od Dorothy zawierał historię ze sporym potencjałem. Bo razem postanowiliśmy, że spróbujemy odszukać Stanisława…

Dorothy i Stanisław (fot. ilustracja z książki 'Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy')Dorothy i Stanisław (fot. ilustracja z książki ‚Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy’, autor: Gosia Walton)

Wątek polski to nie tylko emigracja, ale także Opole. Jak to się stało, że malutka wysepka nawiązała kontakty z miastem średniej wielkości z odległej Polski?

– Manx Museum niedawno zdigitalizowało wszystkie gazety, które ukazywały się na wyspie od XVIII wieku. Zrobili do tego świetną wyszukiwarkę. Wpisywałem do niej różne hasła związane z Polską. W ten sposób natrafiłem na Rosę Roberts, krawcową z Douglas, której córka wyszła za polskiego żołnierza w czasie wojny i przeniosła się z nim do Polski. Rosa często ich odwiedzała, a gdy wracała na wyspę, dzieliła się wrażeniami na spotkaniach kółka parafialnego. Spisywał to dziennikarz i tak jej opowieści trafiały do gazet. Dość naiwne, a przez to zabawne. Zięć Rosy był cenionym chirurgiem w Opolu, dyrektorem szpitala, i przyjaźnił się z przewodniczącym Miejskiej Rady Narodowej Karolem Musiołem. Jednego razu, w imię przyjaźni polsko-manxowskiej, Musioł wręczył Rosie album ze zdjęciami Opola, który następnie trafił do władz w stolicy wyspy Douglas. Burmistrz Alderman Quirk zrewanżował się rzeźbionym w drewnie herbem wyspy Man, który Rosa uroczyście przekazała podczas kolejnej podróży do Opola

Wyspa Man to twoje miejsce na ziemi?

– Jest dla mnie zupełnie wyjątkowa, choć to żaden raj. Wracam na nią, gdy tylko mam okazję. Jest mała, choć nie za mała, chłodna, choć bywa upalna. Zimą zdarzają się sztormy, które rozwalają przybrzeżne budynki, zrywają dachy, niszczą drogi. Podoba mi się to, że ludzie się znają, przez co są dla siebie serdeczni. Jednocześnie, jeśli chcesz się od ludzi uwolnić, wystarczy dwuminutowy spacer i jesteś zupełnie sam. Na południu wyspy być może jeszcze kiedyś zamieszkam. To mój azyl.

Jechałeś tam trochę w ciemno. Niby miałeś zagwarantowaną pracę, ale miejsce na początku było kompletnie obce. Miłość do tej wyspy przychodziła powoli?

– Najpierw było takie zachłyśnięcie się innością, ale później musiałem się zmierzyć z trudnym życiem imigranta. Mam list, który wysłałem do znajomej ze studiów – pamiętam jego całe fragmenty. Pisałem, że jest mi bardzo źle, że dzieje mi się jakiś potworny dramat. Był taki czas, zima 2006 r. albo 2007 r., że patrzyłem w lustro i nie poznawałem siebie. Kryzys: co ja tam w ogóle robię, czy to dobrze, że tam jestem, czy nie powinienem wrócić na studia? Wpadłem w to typowo polskie myślenie, że trzeba jak najszybciej robić karierę, włączyć się do tego wyścigu szczurów. Czułem się koszmarnie.

Z tego stanu wiosną wyciągnęła mnie praca i przyroda. Oraz moja przyjaciółka Goha, z którą wtedy mieszkałem i która jest autorką tych świetnych ilustracji do książki. Później zrozumiałem, że także ten kryzys był ważny, że musiałem się z nim uporać. Już teraz wiem, że potrafię zaaklimatyzować się w innej kulturze, gdzieś, gdzie jest inny język. Myślę, że wszyscy imigranci przez to przechodzą. Na wyspie jest o tyle łatwiej, że nie musisz martwić się o czynnik ekonomiczny – jak masz pracę, to masz kasę. Wtedy człowiek musi poradzić sobie tylko z samym sobą.

(fot. Jan Treger) (fot. Jan Treger)

(fot. Jan Treger) (fot. Jan Treger)

(fot. Jan Treger) (fot. Jan Treger)

Ulica w mieście (fot. Maciej Mosur) Ulica w mieście (fot. Maciej Mosur)

Jak reagowali mieszkańcy, kiedy mówiłeś, że piszesz książkę o wyspie?

– Shirley i Tracy z małżowni mówiły, że dla nich wyspa to trochę więzienie i że one w ogóle nie rozumieją tej mojej miłości. Za każdym razem, gdy się widzimy, mówią: „O, wiedziałyśmy, że wrócisz. Kiedy zamieszkasz tu na stałe?”. Dziwiły się, że chcę pisać o wyspie, że skoro Anglicy mylą Isle of Man z Isle of Wight, to co dopiero ludzie w dalekiej Polsce.

Ktoś, kto mieszka na tej wyspie od dziecka, kto się tam urodził, musi chyba być melancholijny?

– Dla niektórych to faktycznie może być więzienie. Jest jedno kino, trzy-cztery kluby, gdzie się chodzi tańczyć. Wyjazd do Douglas to czasami cała wyprawa – trzeba albo złożyć się w kilka osób na taksówkę, albo jechać autobusem; to tak, jakby ludzie z Warszawy jeździli do Łodzi. Raz na rok można sobie zorganizować superwycieczkę, np. na północ, albo pojechać do Liverpoolu czy Dublina. Ale duchom bardziej niespokojnym wyspa oferuje niezbyt wiele. Mnie to nie przeszkadza, mi do szczęścia wystarczy dwugodzinny spacer wzdłuż urwisk i klifów. Znam jednak Polaków, którzy wyspy nie mogą znieść, szczególnie zimą – zżera ich wtedy nuda, frustracja, pogoda jest do bani, odwołują samoloty, promy.

Herb wyspy mógłby być spokojnie inspiracją dla hitlerowskich Niemiec. Co oznacza?

– Triskelion, złożony z połączonych ze sobą ludzkich nóg. To jest rodzaj swastyki i symbol postępu, uporu, rywalizacji. Wiąże się z wyspiarskim mottem: „Gdziekolwiek mnie rzucisz, ustoję”.

Twoja poprzednia książka to reportaż, ta też jest reportażem, wiem, że piszesz trzecią. Co to będzie?

Również non-fiction. To będzie rzecz o „polskich Grekach”, uchodźcach z wojny domowej, których kiedyś w Polsce mieszkało blisko 15 tysięcy – głównie na Dolnym Śląsku, ale też w okolicach Szczecina czy na Podkarpaciu. Wśród nich jest rodzina mojego ojca. Mało kto wie, dlaczego do nas trafili, jak im się w Polsce żyło i dlaczego większość z nich wyjechała. Na razie nikt jeszcze ich historii porządnie nie zbadał i nie opisał.

Dionisios Sturis (fot. materiały promocyjne)Dionisios Sturis (fot. Gosia Walton)

Książka do nabycia w promocyjnej cenie w formie e-booka na Publio.pl

 

„Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy”, fot. Dionisios Sturis (fot. materiały promocyjne)„Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy”, fot. Dionisios Sturis (fot. materiały promocyjne)

 

Dionisios Sturis (rocznik 1983). Urodzony w Grecji polski dziennikarz i reporter. Obecnie pracuje w Radiu TOK FM, gdzie zajmuje się tematyką zagraniczną. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Fundacji Rządu Greckiego. Jako korespondent polskich mediów relacjonował protesty, demonstracje i działania ruchów społecznych w Grecji. W 2012 roku otrzymał nominację do Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego w kategorii reportaż prasowy oraz nominację do nagrody Grand Press za reportaż radiowy. Jego debiutancką książkę Grecja. Gorzkie pomarańcze (W.A.B. 2013) nominowano do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki.

Damian Piwowarczyk. Rzadziej dziennikarz, częściej media worker. Współtworzył Kultura.gazeta.pl, publikował w „Gazecie Wyborczej” i na Culture.pl. Aktualnie pracuje w TVP Kultura w Redakcji Promocji, Oprawy i Sztuk Wizualnych. Od kilku lat marzy mu się dom na Suwalszczyźnie, która jest jedynym miejscem na ziemi, gdzie potrafi jeszcze odpocząć. Nałogowo krąży po antykwariatach, co jest dość zgubne, bo nie umie się targować.

weekend.gazeta.pl

Dodaj komentarz