Chazan (14.03.15)
Reakcja spin doktorów PO na negatywny spot Dudy: Odpowiemy przekazem o sile bomby atomowej
14.03.2015
– Odpowiemy przekazem o sile rażenia bomby atomowej. Pałac tego nie chciał, ale w końcu wejdziemy w serię negatywnych spotów o Dudzie – mówi nam na gorąco jeden z kluczowych spin doktorów, stojących za strategią kampanii kandydata PO i urzędującego prezydenta.
– Popełnili błąd, że tak wcześnie zaczęli kampanię negatywną. Spot Dudy jest dość śmieszny, ale politycznie słaby. W wypowiedzi o NATO, którą przywołują PiS-owcy, Komorowski się przejęzyczył, zresztą to jakaś abstrakcyjna, stara sprawa. Nikogo to nie porwie. Młody Bush miał serię lapsusów, a zgniótł Kerrego w walce o 2 kadencję – mówi nam polityk z czołówki PO.
Jak dalej mówi nasz rozmówca, jeden z twórców strategii Platformy: – Sięgniemy po sprawę SKOK-ów, pokażemy konsekwencje tego, co by było, gdyby Trybunał Konstytucyjny podzielił argumenty Dudy i pozbawił SKOK-i gwarancji depozytów. Przypomnimy zachowanie Dudy wobec ciężarnej wiceminister, pokażemy co robił jako poseł i minister Kaczynskiego i Ziobry, kto go popiera: Pawłowicz, Macierewicz, Rydzyk. Ale to wierzchołek góry lodowej tego, czego Polacy nie wiedzą o kandydacie PiS – mówi nam polityk Platformy bezpośrednio zaangażowany w kampanię PO.
Nowy spot: Nocny telefon w Belwederze. Sztab Dudy używa słów Kopacz przeciw Komorowskiemu
14.03.2015
PiS w nowym spocie uderza w Bronisława Komorowskiego, zbijając słowa Ewy Kopacz z ostatniej konwencji („Jacy ludzie odbiorą w Warszawie telefon, kiedy w środku nocy przyjdzie reagować na naprawdę poważny kryzys?”) z wpadkami PBK o wyjściu Polski z NATO i tą ostatnią – o Szogunie.
300POLITYKA jako pierwsza publikuje nowy spot Andrzeja Dudy.
– Demolujemy ich hasło „Zgoda i bezpieczeństwo”. Muzeum to zgoda, a spot to bezpieczeństwo – mówi jeden ze sztabowców Andrzeja Dudy.
Nasz rozmówca twierdzi, że Ewa Kopacz pytając, kto odbierze telefon w kryzysowej sytuacji, wsadziła się na minę. – To PBK ma wpadki i przejęzyczenia w kontekście międzynarodowym. W spocie jest jego prawdziwa wypowiedź o wyjściu z NATO. Równie dobrze może się pomylić w nocy, odbierając ważny telefon.
Według naszych rozmówców w sztabie Dudy, spot ma mieć cykl telewizyjnych emisj
SLD obcięło budżet na kampanię kandydatki? Ogórek: To jest najlepsze pytanie do Millera
Napisać prawo od nowa
Jako jedną z przyczyn trudności młodych Polaków Ogórek wymieniła niedostosowanie kształcenia do potrzeb rynku pracy. Jej zdaniem trzeba to zmienić, „byśmy nie kształcili młodych z niepotrzebnymi dyplomami, bo to nie ma żadnego sensu ani późniejszej racji bytu. Młodzi mają perspektywę wyłącznie beznadziei, a Polska ma być krajem, do którego się przyjeżdża, a nie z którego się ucieka” – podkreśliła.
Według kandydatki na prezydenta jest szansa na zmianę sytuacji na rynku pracy – pod warunkiem „uwolnienia energii przedsiębiorców”. Dlatego „należy znieść wszystkie bariery dla przedsiębiorców”. – Podkreślam, że bez zmiany prawa, bez napisania prawa od nowa my tego nie osiągniemy – powiedziała.
Ogórek zaznaczyła, że w pierwszej kolejności muszą zostać zmienione trzy akty prawne – ustawa o swobodzie gospodarczej, Kodeks karny skarbowy oraz Kodeks spółek handlowych.
Mniejszy budżet na kampanię Ogórek? „To pytanie do Millera”
Podczas konferencji Ogórek była pytana m.in. o sprawy bezpieczeństwa Polski. – Graniczymy z Federacją Rosyjską i musimy stawiać na dyplomację, na spokój w rozmowach, spokój w dialogu. My właśnie w drodze dialogu weszliśmy do NATO i Unii Europejskiej, a konflikty zbrojne, wszyscy wiemy z historii, jak straszliwie się dla nas kończyły. Dlatego pokój jest najważniejszy i spokojna dyplomacja – podkreślała.
Poproszona o skomentowanie doniesień prasowych o zmniejszeniu budżetu jej kampanii przez SLD odpowiedziała krótko, że „to jest najlepsze pytanie do szefa sztabu, może do Leszka Millera także”.
Po konferencji Ogórek spacerowała ulicami śródmieścia Kielc i rozmawiała z mieszkańcami. Odwiedziła m.in. antykwariat oraz organizowaną w Wojewódzkim Domu Kultury giełdę kolekcjonerską. W sobotę spotka się także z mieszkańcami Jędrzejowa i Buska-Zdroju.
Prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę zezwalająca na ratyfikację konwencji antyprzemocowej
Prezydent zastrzegł, że podpis pod ustawą zezwalającą na ratyfikację konwencji nie jest jednoznaczny z parafowaniem samej konwencji. Na ten ostatni już podpis jeszcze poczekamy. Jak długo? Nie wiadomo, głowa państwa nie jest tu ograniczona żadnymi terminami. – Czekam na dokumenty, które muszą być przygotowane przez rząd i przesłane do prezydenta. Czekam jednocześnie, poddając samą konwencję badaniom od strony prawnej. I pragnę poinformować, że po otrzymaniu tych dokumentów będę gotowy stosunkowo szybko podjąć ostateczną decyzję ws. ratyfikacji i podejmę ją bez niepotrzebnej zwłoki – zaznaczył prezydent.
Komorowski podkreślił, że jego zdaniem nie będzie prawnych przeszkód w ostatecznej ratyfikacji konwencji. – Nie widzę problemu ewentualnej niekonstytucyjności konwencji – zaznaczył. Wskazał też na kwestię wpływu konwencji na polski system prawny. – Tu badanie trwa, ale chciałbym przekazać, że dostrzegam raczej pozytywny wpływ na polskie prawo – mówił prezydent, zwracając uwagę na mechanizmy ścigania gwałtu z urzędu i możliwości usunięcia z mieszkania nie ofiary, a sprawcy przemocy.
To Kaczyński wprowadził gender mainstreaming?
– Pozostaje kwestia użytych w konwencji pojęć i języka. Czasem w uproszczeniu mówi się, że to język genderowy – zauważył Komorowski. Zaznaczył, że dostrzega problem „niepełnego przystawania języka konwencji do polskich realiów”. – Jednak tu nie chodzi o język. To nie kwestie językowe powodują rodzinne dramaty w niektórych polskich domach, chodzi o dodatkowe narzędzie walki ze złym, bolesnym, wstydliwym zjawiskiem – tłumaczył prezydent.
Komorowski zauważył też, że pojęcia związane z płcią kulturową pojawiły się w polskim prawodawstwie… za rządów PiS. – W 2007 roku wprowadzono do polskich przepisów podpisany przez Jarosława Kaczyńskiego program operacyjny „Kapitał Ludzki”, gdzie jednoznacznie wprowadzono „gender mainstreaming”. I nic dramatycznego się nie wydarzyło! Za tym szło zobowiązanie, że zasada gender mainstreaming będzie wdrażana na każdym etapie realizacji programu. Konia z rzędem temu, kto pokaże, że zastosowanie tego terminu przyniosło jakikolwiek negatywny skutek dla Polski i Polaków, dla fundamentów naszej narodowej tożsamości – stwierdził Komorowski.
Długa droga konwencji
Ustawę ratyfikującą konwencję antyprzemocową Sejm przyjął 6 lutego, niemal miesiąc później uczynił to Senat. Wystarczył tydzień, by ustawę o ratyfikacji podpisał prezydent. Teraz Bronisław Komorowski musi jeszcze ratyfikować samą konwencję.
Polska podpisała konwencję w grudniu 2012 r. Sejm uchwalił ustawę, w której wyraził zgodę na ratyfikację konwencji, na początku lutego. Konwencję podpisało 37 z 47 państw Rady Europy, w tym 23 z 28 należących do Unii Europejskiej. Ratyfikowało ją 16 krajów, w tym 9 będących członkami UE.
O ratyfikowanie konwencji apelowały m.in. organizacje kobiece
Konwencja ma chronić kobiety przed wszelkimi formami przemocy oraz dyskryminacji; oparta jest na idei, że istnieje związek przemocy z nierównym traktowaniem, a walka ze stereotypami i dyskryminacją sprawiają, że przeciwdziałanie przemocy jest skuteczniejsze.
O ratyfikowanie konwencji apelowały organizacje kobiece, broniące praw człowieka oraz pomagające ofiarom przemocy, a krytykowały ją organizacje prawicowe i episkopat Polski.
Módl się. Albo przeczytaj wiersz. Rozmowa z poetą Tadeuszem Dąbrowskim
Tadeusz Dąbrowski (Fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta)
Życie literackie w Polsce na przełomie XX i XXI wieku?
– Wyobrażam je sobie jako akwarium, w którym welonki wachlują ogonami, a gupiki pływają w grupce i trzęsą się przed bojownikiem.
W Polsce życie literackie bywa pozbawione smaku.
W Stanach ujęła mnie przejrzystość reguł związanych z publikowaniem. Gdy po raz pierwszy wysłaliśmy z tłumaczką Antonią Lloyd-Jones moje wiersze do kilkunastu liczących się pism, większość odpowiedziała pozytywnie, nie wiedząc o mnie zupełnie nic. Potem dostaję „American Poetry Review” i na okładce anonsowani są Ashbery [legenda amerykańskiej poezji] i Dąbrowski. Jedynym kryterium była jakość tekstu. Liczył się wiersz, a nie to, z kim piłem albo spałem.
Mówi się o Polsce jako o kraju poetów. I słusznie. Ale jednocześnie brakuje u nas wiary, że poezja jest czymś ważnym, a zarazem dostępnym dla każdego. W Ameryce wiersze ukazują się także w pismach masowych, a czy wyobraża pan sobie wiersz w „Newsweeku”, „Polityce” albo we „Wprost”?
W „Wyborczej” pojawia się co sobotę. Ale zgoda, to wyjątek. Czemu tak się dzieje?
– Ponieważ powierzchnia, którą zająłby wiersz, sprzedana reklamodawcy, daje spore pieniądze.
Mamy wprawdzie pisma literackie, ale te z kolei tak naprawdę niespecjalnie wierzą w istnienie zwykłego czytelnika. I komunikują się ze sobą jak skłócona rodzinka przy wigilijnym stole.
Wiersz jest cudem. „Nic się nie stało” Tadeusza Dąbrowskiego
Jest jeszcze problem kształcenia. Obecności poezji w systemie edukacji. W programie amerykańskich uniwersytetów są kursy twórczego pisania, tamtejsi wykładowcy i redaktorzy pism mają poczucie, że są pośrednikiem między poetą a czytelnikiem, który nie musi się zawodowo zajmować literaturą. No i na Zachodzie działa wiele ośrodków stypendialnych. Wkrótce lecę na stypendium Yaddo do Saratoga Springs, w stanie Nowy Jork. To jedna z najbardziej znanych kolonii artystów w USA, założona w 1900 roku przez milionera Spencera Traska i jego żonę. Stypendystami Yaddo byli Sylvia Plath, Truman Capote, Ted Hughes.
Jak wygląda dzień stypendysty?
– Wstaję rano, idę na spacer, rower lub basen, wracam do swojego studia i piszę do wieczora, z przerwą na wspólny obiad z innymi artystami. Przy stole dowiaduję się fascynujących rzeczy od rzeźbiarza z Kenii, poetki z Butanu czy fotografika z Urugwaju. Często samotne godziny w bibliotece, przy mocnej kawie, czasem nocne spotkania przy whisky.
Dla artystów, którzy na co dzień zajęci są rodziną czy zarabianiem na życie, tego rodzaju programy to jedyna szansa, by zapomnieć o całym świecie i skupić się wyłącznie na sztuce. Taki ośrodek jest trochę jak zakon. Regulamin nie zezwala na opuszczanie Yaddo w trakcie stypendium. Śniadania i kolacje podjeżdżają pod drzwi, żeby nie rozpraszać artystów. Menu jest spersonalizowane, bo to, co smakuje malarzowi, może zakłócić proces twórczy poecie. Zdarza się, że artystom jest ze sobą po drodze, i wtedy powstają rozmaite interdyscyplinarne projekty. Na przykład małżeństwa…
Na takich stypendiach bywam raz, dwa razy w roku. Niekiedy powstaje jeden wiersz, innym razem – jak w Visby na Gotlandii – jedna trzecia tomiku.
Czy odbiorca wiersza jest dla pana ważny?
– Tak, bo wiersz traktuję jak rozmowę. Piszę komunikatywnie, ponieważ uważam, że tajemnica wiersza nie tkwi w jego formalnym czy obrazowym skomplikowaniu, ale w jasności i przejrzystości. Męczy mnie hermetyzm nowej poezji. Pisma literackie są pełne słownych origami, rebusów bez hasła, wierszy towarzyskich, adresowanych do kolegów po piórze, niekiedy imponujących erudycją, ale oderwanych od tego, co dzieje się z człowiekiem w XXI wieku.
To nie jest tak, że wyłącznie popkultura zabija ambitne czytelnictwo, przyczyniają się do tego sami poeci, pisząc wiersze, które tracą z horyzontu odbiorcę jako partnera do rozmowy, a nie tylko uczestnika wyrafinowanej gry. Nie trzeba być wyedukowanym muzycznie, by się zachwycać Mozartem, tak samo do wiersza nie trzeba podchodzić z bagażem metodologicznym i intelektualnym. „Sonety krymskie” są piękne bez względu na to, czy posiadamy wiedzę na temat sonetu jako formy.
Poeta w czasach dyktatury kliknięć [ROZMOWA Z TADEUSZEM DĄBROWSKIM]
Mierzi mnie patos w sztuce. Nie trawię poezji, która rości sobie prawo do udzielania życiowych rad, orzekania, jak skonstruowany jest świat albo co jest po drugiej stronie. Wiersz powinien umieć się z siebie śmiać. Nie rezygnując z poruszania niemodnych tematów, takich jak dobro, zło czy sumienie, powinien obnażać swoją sztuczność. Tylko wtedy będzie naprawdę szczery.
Ciekawe, że temat sumienia prawie nie występuje we współczesnej polskiej poezji. Tak jakby dylematy moralne przestały istnieć albo były jakimś tabu.
Kim więc jest poeta?
– Przestał być kimś ważnym. Transformacja roku 1989 sprawiła, że w odbiorze społecznym stał się niegroźnym świrem.
Może jednak nie tylko. W 2006 roku dostał pan jako poeta, na którego twórczość należy zwrócić uwagę, ważną nagrodę. Małe Berło wręczał panu Tadeusz Różewicz. Też ktoś ważny dla Polaków. Kim był dla pana?
– O bardzo niewielu poetach można powiedzieć, że stworzyli swój własny, kompletny i konsekwentny świat poetycki. Leśmian, Norwid, Mickiewicz, Białoszewski… I Różewicz, który zaryzykował wszystko. Stworzył nowy język. Jedyny, jakim można dziś wiarygodnie mówić o Bogu, człowieczeństwie czy sumieniu. Liczył się z tym, że budując swoje wiersze na przekonaniu o „śmierci poezji”, może zostać wyklęty przez krytykę literacką. Konsekwentnie robił poezję „na śmietniku”, nie uciekał w pięknoduchostwo. Jego wiersz uczestniczył w tym, co dzieje się w świecie. W tym staram się być mu wierny.
Różewicz gardził popkulturą. I tą spod znaku Hitlera – bo nazizm był rodzajem kultury masowej – i tą spod znaku „Big Brothera”. Ale z drugiej strony się nią żywił. Na śmietniku próbował znaleźć jakieś smaczne kąski; jeśli już nie wartości, to przynajmniej opakowania po wartościach. Był wątrobą kultury masowej, jego wiersze i dramaty przerabiały toksyny i zapadały na marskość.
Interesowałem się nim już na początku liceum, pisałem o jego poezji pracę magisterską, a pewnego dnia w sopockim empiku zauważyłem, że jakiś starszy pan podobny do Różewicza kartkuje egzemplarz „Twórczości”. Pomyślałem, że jeśli to on, to pewnie sprawdza, czy redakcja nie zrobiła błędów w jego wierszach.
Przyczaiłem się pod empikiem, zaczekałem, aż wyjdzie, podszedłem, zapytałem. Okazało się, że tak, to on. Powiedziałem, że jestem tuż przed obroną magisterki o jego poezji, i wywiązała się z tego piętnastominutowa rozmowa. Bynajmniej nie o pisaniu, ale o tzw. życiu. Różewicz wypytywał mnie, co zamierzam robić po studiach, skąd pochodzę, czym zajmują się rodzice. Kilka lat później zdecydował się przyznać mi nagrodę Fundacji Kultury Polskiej. Jako laureat Złotego Berła mógł wskazać kogoś, w kim widzi potencjał. To Berło jest dla mnie szczególnie ważne. Dostałem je od swojego mistrza, który w dodatku nigdy nie żyrował niczyich karier.
Poeta zapozna Targeta [WYWIAD Z TADEUSZEM RÓŻEWICZEM Z 2005 R.]
Nie wstydzi się pan żyć z wierszy w XXI wieku, wieku postępu?
– Są bardziej wstydliwe zajęcia. Nie miałem z tym nigdy problemu. Pewnie dlatego, że to, co robię, od początku było życzliwie przyjmowane przez krytykę i czytelników.
Ale ostatnio dopadło mnie poczucie, że za rogiem nie czai się już żadna niespodzianka. Że moje życie zakrzepło, że nie jestem już czystą potencjalnością, komórką macierzystą, która może być wszystkim: filmowcem, muzykiem, utracjuszem albo mnichem. Że jest za późno. Dochodzi świadomość konsekwencji dokonanych wyborów, popełnionych błędów. Jedynym, co ratuje przed szaleństwem, jest sztuka albo religia, albo jedno i drugie.
Religia? Pamiętam wiersz o babci ze sklepu z dewocjonaliami „Druga część prawdy”: „Do nieba wstawiam/ tych od babci. Do piekła: świnkę, sapera i nurka”.
– Wychowałem się w katolickiej rodzinie i siłą rzeczy musiałem się z tym zmierzyć w moim pisaniu. W wierszu o sklepiku z dewocjonaliami próbuję się uporać z pewnym rodzajem religijności, którego nie akceptuję. Z religijnością odpustową. Jestem skłonny twierdzić, że każdy wiersz, którego paliwem jest głód tajemnicy, odnoszący się do czegoś, co nas przekracza, jest wierszem religijnym. Również nihilizm, nie mówię tu nic odkrywczego, może być rodzajem doświadczenia mistycznego. Konfrontacja z tym, czego nie możemy nazwać, oswoić w języku, jest rodzajem przeżycia duchowego. Niekiedy nacechowanego przerażeniem.
Przeraża co?
– To, że świat doskonale sobie radzi bez nas. Bez tego, jak go zdefiniujemy.
Różewicz określił rozważania Miłosza na temat wiary z „Ziemi Ulro” jako „ambaje od Swedenborga”. Po której stronie pan staje?
– Podstawowa różnica między nimi polegała na tym, że Miłosz był poetą obrazu, metafory, a Różewicz programowo wypowiadał się przeciwko pułapkom wyobraźni. Poeta nie ma fantazjować. Miłosz chciał wyobraźnię religijną odbudować właśnie przez „swedenborgi”, podczas gdy Różewicz był konsekwentnie „areligijny”. Paradoksalnie, wiersze Różewicza poważniej zajmują się religią niż dyskursywne teksty Miłosza. Różewicz mówi o Bogu z głębi ogołocenia.
Nie godzę się na religijność opartą na wypatrywaniu cudów, znaków na niebie, wodzie czy na szybie. Albo wyłącznie na poczuciu winy, że tsunami i AIDS jako kara za grzechy… Wiara jest wbrew logice, to absurd, na który się godzisz. Dużą rolę odgrywa wola: albo chcesz wierzyć, albo nie.
A pan?
– Ja chcę.
Mam wrażenie, że część polskiej inteligencji rozumie postępowość jako lekceważenie pytań metafizycznych, religijnych.
– Społeczeństwo weszło w fazę emancypacji i zaczęło się wstydzić swojej katolickości. Istnieje tendencja, zwłaszcza wśród tzw. elit, by być jeśli nie antyreligijnym, to antykościelnym w sensie doktrynalnym. Wygląda to bardziej na trend niż przepracowanie problemu.
Z drugiej strony nie lubię, jak ktoś trąbi o swojej wierze. To bardzo intymna sfera. Mickiewicz, zaproszony do francuskiego salonu na pogawędkę o Bogu, stwierdził, że o Bogu przy herbacie nie rozmawia. Zarówno postawa dewocyjna, jak i agresywnie antyklerykalna jest dla mnie czymś niesmacznym.
Dlatego nie podoba się panu to, co robią Nergal i Dorota Nieznalska?
– Ich działalność nie mieści się w ramach dyskusji światopoglądowej. A jeśli idzie o mój stosunek do ich działalności, powiem tak: dla mnie brak smaku, brak gustu, jest rodzajem herezji. Jeżeli czytam kiczowaty wiersz, to jest w nim nie tylko brzydota, ale też zło. W brzydocie jest jakaś pustka, a nawet demoniczność. Druga sprawa, że cenię w sztuce poczucie humoru, a u tych artystów go nie znajduję. Krzyżowanie penisa czy darcie Biblii jest do bólu nieśmieszne i obliczone na efekt. Sztuka, która potrzebuje protez w postaci tanich prowokacji, jest słaba.
Dla siebie też jest pan taki ostry?
– Jako autor staram się być wobec siebie bezwzględny. Uzbierałby się niejeden tomik z wierszy, które z różnych powodów odrzuciłem.
Adam Zagajewski powiedział niedawno w „Wyborczej”: „Poeci i filozofowie są jak dwie ekipy budujące tunel z dwu stron Mont Blanc i nigdy się nie spotykają w połowie drogi”.
– Pisarz stawia pytania, a filozof jest od tego, by na pytania odpowiadać. Brzmi to dość stanowczo, ale filozofowanie w poezji przynosi na ogół marne efekty, a uprawianie filozofii, która wyzbywa się logiki na rzecz metafory, jest mało poważne. Granicę rozmył Nietzsche, a sto lat później dekonstrukcjoniści, którzy pozazdrościli pisarzom i zaczęli uprawiać literaturę filozoficzną, pokazując, że filozofia się skończyła, że nie jest w stanie odpowiedzieć na zasadnicze pytania. Dla mnie filozof jest jednak kimś, kto tworzy własną koncepcję świata, choćby najbardziej szaloną, wierzy w nią i gotów jest jej bronić. Poeci na ogół nie mają takich aspiracji. Wiersz jest mądrym rozkładaniem rąk.
Rozłożenie rąk jest wygodne.
– Wcale nie, bo to „nie wiem” jest w poezji raczej punktem dojścia. Gdy dialektyka się rozpada. A to, co najprawdziwsze, najbardziej żywe w tekście, migocze w paradoksach i sprzecznościach. To „nie wiem” pojawia się u kresu języka. Nie jest kapitulacją, ale ma wymiar poznawczy.
„Nie wiem” jest pod podszewką każdego dobrego wiersza. Zwierzęciu czy drzewu jest zupełnie obojętne, jaką łacińską nazwą je określimy. Pisanie wiersza jest obudowywaniem tajemnicy, a nie wywlekaniem jej na światło dzienne. „Nie wiem” wiersza jest jak ciemna materia we Wszechświecie.
– Bo obawiają się, że nie dorośli, że nie zrozumieją. Niestety, przyczyną tego lęku jest także szkoła, w której obowiązywał i obowiązuje nadal kult wieszcza, półboga, świętego szaleńca, który pisze pod natchnieniem Ducha Świętego. Szkoła nie pokazuje uczniom, że poezja może romansować z popem, że powstają współcześnie wiersze przypominające klipy albo didżejkę.
Zdarzało mi się prowadzić kursy twórczego pisania, ale wolałem je nazywać kursami twórczego czytania, bo do literatury powinno się podchodzić bez kompleksów, bo każdy ma prawo do własnej interpretacji. A paradoksalnie popkultura, konsumpcjonizm mogą sprawić, że czytanie wierszy stanie się aktem rebelii, gestem anarchistycznym wobec systemu.
Poezja może stać się odtrutką na pragmatyzm, karierowiczostwo, wszechobecny kicz i zgiełk. Pamiętaj, że poezja nigdy nie była masowa. Gdyby Mickiewicz, a właściwie Jan Czeczot [poeta, etnograf, przyjaciel Mickiewicza], nie znalazł 150 subskrybentów, toby wileński księgarz Jan Zawadzki „Ballad i romansów” nie wydrukował. Są czasy, kiedy poezja zapada w sen zimowy, są czasy, kiedy się budzi.
Teraz jakie są czasy?
– Snu zimowego.
GŁOS ARTYSTY
Tadeusz Dąbrowski
WIERSZ BEZ TAJEMNICY
Być sobie na Żuławach operatorem śluzy
na mało istotnym odcinku kanału,
pośrodku płaskiego krajobrazu. Codziennie
jeździć rowerem do betonowej budki,
mniejszej niż kiosk ruchu. Obserwować przez
kwadratowe okienko wschody i zachody
słońca. Nie mieć pojęcia o sztuce, wiedzieć,
gdzie się czają szczupaki, a gdzie węgorze. W
pewien mglisty poranek, popijając herbatę
ze spirytusem, usłyszeć w radiu, które odbiera
tylko jedną stację, że na świecie żyje
ponad dziesięć milionów gatunków roślin i
zwierząt, i nie dać temu wiary, albo
że są takie kraje, gdzie ludzie umierają
z głodu, i zamyślić się nad tym, i zapomnieć
spuścić śluzę. I zalać kilka pobliskich łąk.
I nie ponieść za to żadnych konsekwencji.
Wiersz otwiera „Pomiędzy”, ostatni tomik poety
Tadeusz Dąbrowski – ur. w 1979 r., poeta, eseista, redaktor dwumiesięcznika literackiego „Topos”, dyrektor artystyczny festiwalu Europejski Poeta Wolności. Jego wiersze przetłumaczono na 20 języków. Wydał: „Wypieki” (1999), „e-mail” (2000), „mazurek” (2002), „Te Deum” (2005, 2008), „Czarny kwadrat” (2009) oraz „Pomiędzy” (2013). Laureat m.in. Nagrody Kościelskich (2009), nominowany do Nagrody Literackiej „Nike” (2010). Jego niemiecki tomik „Die Bäume spielen Wald” właśnie trafił na prestiżową listę „Lyrik-Emfehlungen” („Rekomendacji poetyckich”).
Polecamy wideo Magazynu Świątecznego
„Gdybym milczał, zachowałbym się jak niewolnik bojący się własnego cienia” – ojciec Ludwik Wiśniewski.
Poznasz przepis na Tatar z suszonych pomidorów.
Nasz cykl „Wiersz jest cudem” uzupełni Mariusz Drężek i jego interpretacja „śnił mi się Doktor” Dariusza Bugalskiego.
A poza tym w Magazynie Świątecznym:
Ojciec Ludwik Wiśniewski: Nic nie zastąpi sumienia człowieka. Nawet Kościół
Wierzący powinien zapoznać się z Magisterium, ale jeśli jego sumienie nie jest w stanie zobaczyć w nim dobra dla siebie hic et nunc, powinien postąpić wbrew temu nauczaniu. I to z szacunku dla Stwórcy, dla Kościoła i dla człowieczeństwa – pisze o. Ludwik Wiśniewski w swojej najnowszej książce „Blask wolności”
Waćpan, co jest sobą zaćpan
Na kapustowisku pod miastem rośnie klasa średnia. Głodna sukcesów, nienasycona i pazerna. To ona buduje nową Polskę. Ale coś z nią jest nie tak: odgrodziła się od reszty w zamkniętym osiedlu
Arturo Pérez-Reverte: Nadchodzi nowy świat. Burzy i naporu
Interesują mnie jedynie ludzie zdolni skopać Europie gębę. Potrząsnąć nią, poruszyć i uderzyć. Z Arturem Pérezem-Revertem rozmawia Michał Nogaś
Ilia Ponomariow: my, Rosjanie, dobrzy ludzie
Młodzi bardzo popierają Putina, bo chcą być wspaniali jak dziadowie i ojcowie, którzy pokonali faszyzm. I myślą, że to dalszy ciąg drugiej wojny. Znowu jesteśmy po dobrej stronie. Rozmowa z Ilią Ponomariowem
Kelnerskie życie na podsłuchu
On mówił, że będę bardzo bogaty, że kupię sobie restaurację, tylko muszę trochę poczekać. Ja zaślepiony swoją pazernością kontynuowałem proceder nagrywania spotkań
Kadyrow – ulubiony Czeczen Putina
Może rozbijać się rolls-royce’em po Moskwie i odstrzeliwać rosyjskich bohaterów. Kadyrowowi Putin wybaczy wszystko. Bo albo on, albo nowa wojna na Kaukazie
Marek Kamiński: Idę zdobyć mój trzeci biegun
– Celem jest droga, spotkania z ludźmi. To też droga do Boga – powiedział Marek Kamiński, który w najbliższy poniedziałek rozpoczyna trzymiesięczną samotną pieszą wędrówkę
Waćpan, co jest sobą zaćpan
Wzięli sprawy w swoje ręce. Każdy ciągnie do siebie, próbuje wyrwać jak najwięcej. Na innych się nie oglądają(Rys. Mateusz Kołek)
Umcyk: „Dorwało się chamstwo do kasiory i pomyślało, że mu wszystko wolno”.
Janina P.: „Podobno mają dołożyć drut kolczasty i strzelać ze śrutu, jak kto do nich wlezie na miedzę”.
Głos zabrali też mieszkańcy Zawad.
dzik: „Mentalność PRL-u, mieszkanie w blokach uczyniło z was owce, które myślą, że wszystko jest wspólne. Grunt jest mieszkańców. Jak będą chcieli zrobić sobie basen, to mogą sobie go tam postawić, bo to ICH”.
gość: „Słoje, won!!!!”.
A mury nie runą!
Zawady to dawna wieś między pałacem królewskim w Wilanowie i Wisłą, w 1951 roku włączona do Warszawy. W PRL była rajem dla ogrodników nazywanych badylarzami. Uprawiali tu kapustę i stawiali szklarnie. W III Rzeczypospolitej przestało się to opłacać, więc sprzedali ziemię deweloperom, a ci zbudowali osiedle domów jednorodzinnych i apartamentowców. Wprowadziła się do nich nowa klasa średnia – wykształceni, ciężko pracujący i ambitni ludzie, którym Polska zawdzięcza rozwój gospodarczy.
Większość uznała, że najbezpieczniej będzie w ogrodzonych osiedlach z dala od tych, którym w życiu się nie udało. W internetowej dyskusji jeden z mieszkańców przekonywał: „Najsmutniejsze jest to, że mieszkamy w kraju, gdzie płot, brama i furtka to podstawa spokojnego życia. Każdy z nas chce żyć w spokoju i ma do tego prawo, nie każdy potrafi to zrozumieć i uszanować…”.
Wszystkie drogi na Zawadach prowadzące w kierunku Wisły są drogami prywatnymi, osiedlowymi i są zamknięte. Ktoś zaapelował w internecie: „Rozumiem, że ktoś zamyka swoje osiedle szlabanem i problemu nie widzi, a u kogoś kwietnik bardzo go uwiera. No comments. Osobiście byłbym za otwarciem WSZYSTKICH tych dróg. Sąsiedzi, otwórzcie swoje bramy. Najlepiej już dzisiaj!”.
Apel nie odniósł skutku. Kwietniki, płoty i szlabany pozostały, bo ci, którzy się odgradzają, mają złudne poczucie, że żyją w lepszym świecie niż reszta społeczeństwa.
Polska obsesja grodzenia: Osiedla, parki, a nawet śmietniki za płotem
Na prywatnym szlaku za szybą
„Poranne spotkania w podziemnych garażach. Wszyscy zmierzają do swoich za drogich i za wąskich miejsc parkingowych, by wyruszyć do pracy. Mijają się w drodze do samochodów, a raczej czmychają, unikając nawet krótkich pozdrowień. Około godziny 18 miną się znowu w przestrzeni garażu i znikną za drzwiami swoich mieszkań” – opisuje życie zamkniętych osiedli Jacek Gądecki, socjolog z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej.
W ten sposób realizowana jest „wielka obietnica nowego, w domyśle – lepszego życia” tworzącej się w Polsce klasy średniej.
Kształtują się nowe relacje społeczne. „Ruszając z podziemnego garażu, mieszkańcy podróżują po mieście prywatnymi i służbowymi autami, docierają w długich korkach do kolejnych osobistych wysepek: miejsc pracy, supermarketów czy ulubionych centrów rozrywki i fitness” – pisze Gądecki w książce „Za murami. Polskie osiedla grodzone”.
Poruszają się indywidualnymi, prywatnymi szlakami. Żyją w swoim własnym świecie – w oderwaniu od miasta i jego pozostałych mieszkańców. Nic dziwnego, że czasem trudno im dostrzec innych ludzi.
Gdy pisałem reportaż o tzw. wykluczonych – potomkach włókniarek w Łodzi, którzy nie potrafią odnaleźć się w wolnorynkowej rzeczywistości i nie korzystają z rozwoju gospodarczego („Łódź, miasto przeklęte”, „Magazyn Świąteczny Gazety Wyborczej” z 1 lutego 2014 r.), najmocniej zaatakowali mnie – oprócz miejscowych polityków – przedstawiciele tamtejszej klasy średniej. Oni nie widzą takich ludzi na ulicach. Jedna z radnych twierdziła na Facebooku, że pisanie o nich to „stygmatyzacja” miasta. Działaczka tzw. ruchu miejskiego, która zrobiła karierę w agencjach reklamowych, a niedawno zatrudniła się na etacie w magistracie, oskarżyła mnie, że okazuję pogardę miastu i jego mieszkańcom.
„Mur jest istotny nie tyle ze względu na bezpieczeństwo, (…) ale broni dostępu do przywilejów” – zauważył Jacek Gądecki. Pozwala zaspokoić wiele potrzeb: prestiżu, bezpieczeństwa i spokoju.
Mur określa także tożsamość mieszkańców. Przyjemność mieszkania w osiedlu za murem „wynika z głębszego przekonania o grupowym, podzielanym przez mieszkańców guście oraz z faktu, że w osiedlu żyją ludzie tacy jak my ” – pisze Gądecki. W domyśle lepsi od tych na zewnątrz, których nie chcemy w osiedlu.
Chłop i pan
Klasa średnia to pojęcie z Europy Zachodniej z okresu rewolucji przemysłowej, gdy rodził się kapitalizm. Określano tak tych, którzy założyli własny biznes i zaczęli żyć z zysków. Rekrutowali się najczęściej z mieszczan, którzy byli tam doskonale zorganizowani – walczyli o swoje prawa i przeprowadzili rewolucje w XVII wieku w Anglii, a w XVIII wieku we Francji.
Klasa średnia we współczesnej Polsce ma z nimi niewiele wspólnego. Nasi mieszczanie nie zdążyli zbudować kapitalizmu; do II wojny światowej dominowali posiadająca ziemię szlachta i wieśniacy. Część socjologów twierdzi, że właśnie z tego powodu (w przeciwieństwie do zachodnich mieszczan) Polacy nie nauczyli się współpracować – nie potrafimy się dogadać i robić rzeczy korzystnych dla ogółu.
Nasza tradycja to szlachecki indywidualizm i chłopski upór. W 1989 roku te cechy pozwoliły uwolnić przedsiębiorczość Polaków, którzy masowo zaczęli zakładać własne firmy. Ale blokują wszelkie współdziałanie dla dobra wspólnego. W połączeniu z liberalną ideologią, że każdy powinien liczyć na siebie, okazały się piorunującą mieszanką.
Socjolog Paweł Kubicki porównuje budowanie płotów wokół osiedli do zachowania bohaterów filmu „Sam swoi”, którzy są gotowi do rozlewu krwi w obronie miedzy. „W normalnym, europejskim mieście grodzenie wywoływałoby sprzeciw” – przekonywał socjolog. Ale w nowej Polsce miasto traktuje się „jak sumę prywatnych własności”. „Nasze nieszczęsne szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie świetnie wpasowało się w kulturę neoliberalną” – uważa Kubicki.
Socjolog kultury Adam Czech jest jeszcze bardziej radykalny. Odziedziczyliśmy „osobliwie rozumianą szlachecką wolność, nieźle korespondującą z włościańskim brakiem poszanowania dla prawa, bo prawo stanowił i egzekwował albo zaborca, albo ciemiężący nas pan”.
Filip Springer o płotach na osiedlach, murach na Odrą i Wyspie Słodowej
Menedżer ważniejszy od właściciela
Socjolog prof. Henryk Domański napisał 13 lat temu książkę „Polska klasa średnia”. Jest w niej wyraźnie zafascynowany społeczeństwem klasy średniej w USA. Każdy ma tam równe szanse, a najważniejszy cel to osiągnięcie sukcesu. Domański przytacza obrazową opinię antropolożki Margaret Mead, że w USA matki zapewniają swoje dzieci w kolebce: „Będę cię kochać”, ale zastrzegają: „jeżeli nie pozostaniesz w tyle”.
Prof. Domański uważa, że klasa średnia wyłania się w Polsce, ale powoli. – To osoby, które dobrze zarabiają i mają w związku z tym duże aspiracje do konsumpcji. Mieszkają w chronionych apartamentowcach, własnych domach albo pobrały kredyty hipoteczne, żeby móc zamieszkać wśród równych sobie i lepszych. Bo bardzo zależy im na tym, aby otoczenie wiedziało, że ich na to stać. Te zewnętrzne atrybuty powodzenia są elementami dobrego samopoczucia i własnej wartości – wszyscy mają wiedzieć, że oni nie są byle kim, ale ludźmi sukcesu – mówił prof. Domański w 2013 r. w wywiadzie dla Forsal.pl.
Socjolog wyróżnia wyższą klasę średnią, do której zalicza menedżerów zajmujących wyższe stanowiska kierownicze, oraz wysoko kwalifikowanych specjalistów zatrudnionych np. w finansach lub marketingu, często w korporacjach, które przyszły do Polski z Zachodu, a także prawników, lekarzy, nauczycieli akademickich, dziennikarzy, twórców kultury, inżynierów.
– Wyższa klasa średnia jest wciąż niewielka i nie powiększa się tak szybko, jak byśmy chcieli. Stanowi zaledwie 10 proc. społeczeństwa. W Skandynawii to 28-30 proc. – mówi prof. Domański.
Barierą jest brak nowych miejsc pracy np. w korporacjach i wielkich koncernach, których w Polsce jest wciąż zbyt mało – ich siedziby i centra zarządzania są w zachodnich krajach. Dlatego najbardziej wykształceni Polacy, którzy byliby najlepszymi kandydatami na menedżerów, emigrują na Zachód.
Przedsiębiorcy – właściciele firm zarabiają mniej niż menedżerowie i specjaliści w korporacjach. Dlatego należą do niższej klasy średniej, która stanowi aż 40 proc. społeczeństwa. Obok właścicieli firm tworzą ją urzędnicy, pracownicy biurowi, technicy oraz część ludzi zatrudnionych w handlu i usługach.
Ważne są dobry samochód – im większy, tym lepszy, najlepiej wielki SUV – grill, kosiarka do trawy – nawet jeśli do mieszkania należy ogródek o wielkości kilku metrów kwadratowych – sprzęt do fitnessu, prywatne przedszkole i szkoła dla dzieci, narty w Alpach, wyjazdy na żagle lub nurkowanie, wakacje w egzotycznych krajach.
Sprzedaż luksusowych aut rośnie u nas szybciej niż w innych krajach Europy. Firma KPMG szacuje, że w 2014 roku Polacy kupili auta najwyższej klasy za 5,6 mld zł. Zarejestrowali ich prawie o jedną trzecią więcej niż przed rokiem!
Arkadiusz Pacholski zauważył w „Magazynie Świątecznym”, że samochód pełni funkcję podobną do konia w Rzeczypospolitej szlacheckiej – jest potrzebny do okazywania „pańskości”. Szlachcic wskakiwał na konia, aby pogalopować do kościoła na drugi kraniec wioski – mógł okazać wyższość idącemu pieszo kmieciowi i ochlapać go błotem. Dziś każdy może poczuć się tak samo w samochodzie – w drodze do supermarketu za rogiem.
Centrum handlowe Sadyba niedaleko Wilanowa. Do zaparkowanego na przejściu dla pieszych wielkiego terenowego auta wsiada modnie ubrana kobieta i rusza na wstecznym biegu. Ktoś ucieka spod kół, ktoś inny protestuje. Kobieta krzyczy: – Z drogi, bo wezwę policję!
W liście do „Wyborczej” lekarz z oddziału ratunkowego warszawskiego szpitala pisze, że codziennie ma co najmniej 15 osób przejechanych na przejściach dla pieszych: „A wiecie państwo, kto jest – też w moich statystykach – absolutnym numerem jeden, jeśli chodzi o liczbę sprawców? Jest to pani lat 30-40, trzeźwa, w dobrym służbowym samochodzie (…). Zero refleksji! Zero wyrzutów sumienia! To ta staruszka wtargnęła na pasy! Jakie czerwone, jeszcze było żółte! „.
Czereśnie
Sklep na Zawadach. Czereśnie po 20 zł za kilogram, choć w centrum Warszawy po 12 zł. – Tak drogo?! Nie kupię – krzywię się.
Odwraca się kobieta z szalem wokół szyi otoczona zapachem perfum. – Ależ proszę pana, te czereśnie nie są najdroższe. Tamte obok kosztują 25 zł. Poproszę kilogram! – zwraca się do sprzedawcy.
– Klasom średnim zawsze zależało na demonstrowaniu oznak powodzenia i zamożności. Elementem tej strategii była chęć odróżnienia się od dołów społecznych. Stąd przekonywanie siebie i innych, że jestem lepszy od tych nieudaczników i że nigdy nie będę taki przegrany jak oni – mówił prof. Domański w wywiadzie dla Forsal.pl.
Zauważył również, że „im mniejsze się ma przekonanie, że otoczenie zalicza nas do ludzi sukcesu, tym silniejsze tendencje do domagania się bycia cenionym”.
Na początku lat 90., po upadku komunizmu Polacy mieli aspiracje, aby jak najszybciej stać się społeczeństwem zachodnim, i pojawiło się hasło: „Twórzmy klasę średnią!”. Mówił o tym Lech Wałęsa. Pewna organizacja zapisywała do klasy średniej, kryteriami były dochody i wykształcenie. Można było nawet otrzymać dyplom przynależności.
Whisky zmieszane
W Polsce odbywa się rewolucja miejska. Do miast przyjeżdżają młodzi ludzie ze wsi i miasteczek. Zdobywają wykształcenie, chcą się dorobić. Aspirują do tworzącej się klasy średniej.
Można to porównać z masowym napływem ludzi do miast w czasach PRL. Władza stawiała wtedy na przemysł i proletariat. Budowała fabryki, potrzebowała robotników. Powstały nowe ośrodki przemysłowe jak Nowa Huta, ożyły stare jak Łódź. Ludzie wyrwani z tradycyjnej wiejskiej kultury, w której najważniejsze były rodzina, Kościół i wspólnota mieszkańców, wpadali w czarną dziurę: nowe otoczenie nie oferowało im nowych wzorców, jak żyć. Byli jak trybiki w maszynie: praca w fabryce i mieszkanie w blokach. Socjologowie opisywali, jak nie potrafili się odnaleźć i przenosili niektóre zwyczaje do miast: na wycieraczkach pod drzwiami mieszkań zostawiali buty, w blokach hodowali kury.
Dziś przybywający do miast także zrywają z tradycyjną wiejską i małomiasteczkową kulturą. Mają jednak wzory, do których aspirują. Chcą żyć jak zamożne zachodnie społeczeństwa. Wyobrażenia czerpią z amerykańskich filmów i supermarketów.
31 października na Zawadach biegają dzieci przebrane za duchy i upiory. Wzdłuż głównej ulicy sprzedawcy rozstawiają stoły. Wciskają przechodniom dynie – wydrążone, z wyciętymi oczami i zębami, wyglądają tak samo jak w Ameryce. Kiermasz nazywa się Święto Dyni. Niewielu pamięta, że maskarada dzieci – przebierańcy – była także polską tradycją. Odbywała się w ostatni dzień karnawału – sam przebierałem się za diabła.
Z USA i Wielkiej Brytanii przyszła również moda na walentynki, święto zakochanych, które tak naprawdę jest świętem handlu. Podobnie jak wyprzedaże garażowe, na których mieszkańcy wystawiają niepotrzebne przedmioty.
Rewolucja jak u Marksa, czyli lemingi i słoiki
Młodzi uwierzyli w kapitalizm i hasło: „Chcesz osiągnąć sukces, licz na siebie!”. Są gotowi do wyrzeczeń. Zabiegają o pracę w korporacjach, są kreatywni, harują po godzinach. I rozpychają się łokciami, bo ścigają się z innymi w bezwzględnej pogoni za sukcesem.
Filozofka prof. Agata Bielik-Robson mówiła w „Dużym Formacie”, że to właśnie ci ludzie dokonują w Polsce prawdziwej rewolucji, bo „modernizują Polskę mentalnie i społecznie”. – To jest jedyna grupa, która naprawdę walczy. Dokładnie tak, jak to sobie Marks wyobrażał, pisząc o ludzie wczesnego kapitalizmu najeżdżającym miasta w poszukiwaniu lepszego życia – uważa Bielik-Robson.
Znaczna część przyjezdnych to dla niej prekariat (połączenie słów „precarius” – po angielsku „niepewny” – i „proletariat”) – ludzie duszeni przez bankowe kredyty lub zatrudnieni na umowach śmieciowych, ale aspirujący do wyższej pozycji społecznej. Są nazywani lemingami lub słoikami.
Ich postawa to mieszanka tego, co wynieśli z domów, oraz zachłyśnięcia się kapitalizmem: uporu i przywiązania do własności oraz silnego przekonania, że jak będą dużo pracować i wyprzedzą innych, to będą bogaci. Wielu się udaje i dzięki nim kraj się rozwija.
– Polacy są ambitni i głodni sukcesów. Potrafią wymyślać niestandardowe rozwiązania. To ich wielka zaleta w porównaniu z innymi nacjami – ocenia menedżer wysokiego szczebla z międzynarodowej korporacji. – Ale to, co jest zaletą Polaków, bywa też przekleństwem. Z trudem dostosowują się do zasad korporacji, często je naciągają, uważają, że to tylko wytyczne. Starają się pracować na własne konto. Bywa, że podkładają świnię innym. To utrudnia współpracę – dodaje menedżer.
Są często egoistyczni, niesolidarni i pazerni.
Alarmy wyją
– Mamy nadmiar obsesyjnego indywidualizmu. Brakuje zrozumienia korzyści, które płyną ze współpracy. To blokuje rozwój społeczeństwa obywatelskiego – uważa prof. Domański.
Według niego postawa „to moje i nie muszę się liczyć z innymi!” to typowy kapitalizm na wczesnym etapie rozwoju. Cechą klasy średniej w USA czy Anglii jest zachowanie równowagi między „poleganiem wyłącznie na sobie” i współpracą z innymi.
– Amerykanie podwożą dzieci sąsiadów do szkoły. Powszechna jest postawa wzajemnej życzliwości. W małych miejscowościach mówi się „hello” do obcych ludzi na ulicy. Warto być życzliwym, bo może ktoś inny się zrewanżuje. U nas tego brakuje – porównuje prof. Domański.
Henryka Bochniarz z Konfederacji Lewiatan skupiającej prywatnych przedsiębiorców wspominała, jak w latach 80. na stypendium w USA musiała angażować się w działalność społeczną, bo po prostu inaczej nie wypadało: – W Stanach to powszechne. Z mężem i dziećmi żyliśmy z mojego stypendium – tysiąca dolarów. Klepaliśmy biedę, ale dawaliśmy dziesięć dolarów na filharmonię i pięć na publiczne radio. Taki był zwyczaj.
Socjolog Jacek Gądecki mówi, że w Polsce mieszkańcy potrafią ze sobą współpracować tylko wtedy, gdy mają wspólnego wroga – dewelopera, który nie dotrzymuje zobowiązań.
Ale kto choć raz był na zebraniu wspólnoty mieszkaniowej, ten wie, jak trudno przychodzi nam współpraca. Uzyskanie pełnej zgody w jakiejkolwiek sprawie graniczy z cudem. Jeśli to osiedle ludzi aspirujących do klasy średniej, jest jeszcze gorzej. Każdy traktuje swój „apartament” jak nietykalny własny teren. To, co za drzwiami, niewielu obchodzi.
„Niech ktoś (w domyśle administracja) to zrobi, przecież płacę!”. Nikt nie myśli o osiedlu jak o wspólnej własności, czyli czymś, o co powinien się zatroszczyć razem z sąsiadami. Nie mówiąc już o tym, co jest za murami osiedla, gdzie mieszkają „ci gorsi”.
Gdy mieszkańcy wyjeżdżają na wakacje, w apartamentach i segmentach całymi dniami wyją alarmy. Włączają się pod wpływem wysokiej temperatury. Nie ma sposobu, aby je wyłączyć pod nieobecność właścicieli.
Socjolog kultury Adam Czech: – Polski lud i wywodząca się z niego tak zwana klasa średnia (…) ignorują całą tradycję wypracowanych w Europie Zachodniej zasad współżycia społecznego, tradycję sięgającą jeszcze czasów prawa rzymskiego. (…) Każdy może zatem swoją egoistyczną postawę usprawiedliwiać „świętym prawem własności” i podchwyconym z amerykańskich filmów hasłem: „To jest wolny kraj!”.
Umowy śmieciowe były w Polsce powszechne od dwóch dekad. Ale głośne stały się wtedy, gdy korporacje zaczęły na nie zatrudniać ludzi aspirujących do klasy średniej. Na podstawie umów-zleceń i o dzieło pracowali malarze, murarze, roznosiciele czy ochroniarze – nikt nie martwił się, że nie odprowadzają składek na emerytury i na starość zostaną na lodzie. Przekonywano, że to „elastyczna forma zatrudnienia”, dzięki której gospodarka się rozwija. Nikt nie przejmował się też szwaczkami pracującymi na czarno – władze Łodzi szczyciły się, że dzięki temu miasto sobie radzi.
Teraz klasa średnia oburza się na Szwajcarski Bank Narodowy, który pozwolił na skokowy wzrost kursu franka. Około 600 tys. Polaków, którzy wzięli kredyty we frankach, musi płacić raty większe nawet o kilkaset złotych miesięcznie. Nic to, że w poprzednich latach byli uprzywilejowani i płacili o kilkaset złotych mniej niż ci, którzy zdecydowali się na kredyty w złotych.
„Miasteczko Wilanów, prywatne przedszkola, sushi co piątek. A co ważniejsze, ciepły etat na korporacyjnej posadce. Wydawało im się, że są panami świata” – napisał dziennikarz portalu NaTemat.pl. Zasugerował, że młodsze pokolenie zaciera ręce, ciesząc się z wpadki starszych kolegów, z którymi rywalizuje na rynku pracy.
Piotr Kuczyński, analityk firmy Xelion, zaproponował, aby każdy, kto wypowiada się publicznie na ten temat, przyznał się, czy jest zadłużony we frankach. Zakpił w „Wyborczej”: „Kredyty we frankach są najważniejszym problemem dla Polski. Takie wrażenie może odebrać obcokrajowiec, gdyby znał polski i obserwował pilnie to, co pojawia się w naszych mediach i co mówią nasi politycy”.
Ludzie aspirujący do klasy średniej są hałaśliwą i krzykliwą grupą, która skutecznie zabiega o własne interesy i lekceważy problemy innych. W lutym GUS poinformował, że co druga rodzina nie jest w stanie pokryć nagłego wydatku w wysokości 1000 zł i nie stać jej na tygodniowy urlop raz w roku. „Dziennik Łódzki” pisał, że socjolodzy z miejscowego uniwersytetu policzyli, iż więcej mieszkańców Łodzi ma telewizory niż… sedesy. Ale czy to kogoś obchodzi?
Jak uniknąć Rio?
Legendarny opozycjonista Karol Modzelewski stwierdził, że III Rzeczpospolita nie do końca dobrze nam wyszła. W „Tygodniku Powszechnym” wyjaśnił: „Miałem na myśli wielkie nierówności społeczne i zniszczone więzi braterskie. Przebudowa pozostawiła pod kreską, czy za burtą, dużą część społeczeństwa”.
Podobnego zdania jest Chris Niedenthal, słynny fotoreporter, potomek polskich emigrantów wojennych, który wrócił do kraju w 1973 roku, aby dokumentować na zdjęciach PRL: „Wolałem kraj, w którym było mniej w sklepach, panował idiotyczny system, jedni udawali, że pracują, a drudzy, że płacą. Ale ludzie mieli otwarte serca”.
„Społeczeństwo klasy średniej jest prawdopodobnie najbardziej uciążliwą drogą rozwoju ze wszystkich, ale chyba nie ma innej drogi dla tych, którzy chcą się rozwijać” – pisze prof. Domański w swojej książce.
– Kapitalizm nie może istnieć bez klasy średniej. W Europie Zachodniej tworzyła się ona przez stulecia, u nas minęło zaledwie 25 lat. Nasza klasa średnia dopiero bogaci się i zmienia styl życia – mówi Domański.
Jeśli jednak nadal będzie żyć w izolacji od pozostałej części społeczeństwa, to pewnego dnia może się okazać, że nasz kapitalizm – zamiast europejskiego – bardziej przypomina południowoamerykański. Brazylia to także dynamicznie rozwijający się kraj. Ale miasta dzielą się na dwa światy: dzielnice biedy – fawele – oraz ekskluzywne, nowobogackie osiedla zagrodzone murami i bronione przez uzbrojonych po zęby ochroniarzy.
Socjolog Jacek Gądecki: „O wiele ważniejsze od odpowiedzi na pytanie, kim są obecni mieszkańcy osiedli, staje się pytanie o to, kim będą dzieci, które się w takich miejscach wychowały”. Zacytował jedną z matek: „Tu nie ma dużego podwórka, wspólnej przestrzeni, gdzie dzieci czy młodzież mogłaby cokolwiek robić. Myślę, że to pokolenie będzie biedne”.
Polecamy wideo Magazynu Świątecznego
„Gdybym milczał, zachowałbym się jak niewolnik bojący się własnego cienia” – ojciec Ludwik Wiśniewski.
Poznasz przepis na Tatar z suszonych pomidorów.
Nasz cykl „Wiersz jest cudem” uzupełni Mariusz Drężek i jego interpretacja „śnił mi się Doktor” Dariusza Bugalskiego.
A poza tym w Magazynie Świątecznym:
Ojciec Ludwik Wiśniewski: Nic nie zastąpi sumienia człowieka. Nawet Kościół
Wierzący powinien zapoznać się z Magisterium, ale jeśli jego sumienie nie jest w stanie zobaczyć w nim dobra dla siebie hic et nunc, powinien postąpić wbrew temu nauczaniu. I to z szacunku dla Stwórcy, dla Kościoła i dla człowieczeństwa – pisze o. Ludwik Wiśniewski w swojej najnowszej książce „Blask wolności”
Arturo Pérez-Reverte: Nadchodzi nowy świat. Burzy i naporu
Interesują mnie jedynie ludzie zdolni skopać Europie gębę. Potrząsnąć nią, poruszyć i uderzyć. Z Arturem Pérezem-Revertem rozmawia Michał Nogaś
Ilia Ponomariow: my, Rosjanie, dobrzy ludzie
Młodzi bardzo popierają Putina, bo chcą być wspaniali jak dziadowie i ojcowie, którzy pokonali faszyzm. I myślą, że to dalszy ciąg drugiej wojny. Znowu jesteśmy po dobrej stronie. Rozmowa z Ilią Ponomariowem
Kelnerskie życie na podsłuchu
On mówił, że będę bardzo bogaty, że kupię sobie restaurację, tylko muszę trochę poczekać. Ja zaślepiony swoją pazernością kontynuowałem proceder nagrywania spotkań
Kadyrow – ulubiony Czeczen Putina
Może rozbijać się rolls-royce’em po Moskwie i odstrzeliwać rosyjskich bohaterów. Kadyrowowi Putin wybaczy wszystko. Bo albo on, albo nowa wojna na Kaukazie
Módl się. Albo przeczytaj wiersz. Rozmowa z poetą Tadeuszem Dąbrowskim
To nie popkultura zabija ambitne czytelnictwo, tylko sami poeci, którzy prowadzą wyrafinowane gry, zamiast powiedzieć coś człowiekowi o świecie
Marek Kamiński: Idę zdobyć mój trzeci biegun
– Celem jest droga, spotkania z ludźmi. To też droga do Boga – powiedział Marek Kamiński, który w najbliższy poniedziałek rozpoczyna trzymiesięczną samotną pieszą wędrówkę
Prof. Chazan: Moje zwolnienie było na zamówienie polityczne
Prof. Bogdan Chazan (Fot. Grzegorz Skowronek / Agencja Gazeta)
Wypowiedzenie prof. Chazan otrzymał 21 lipca ubiegłego roku. W uzasadnieniu ratusz podał, że dyrektor, nie będąc lekarzem prowadzącym pacjentki, nie mógł powołać się na klauzulę sumienia i odmówić jej zgodnej z przepisami aborcji. Pacjentka podkreślała, że lekarz nie wskazał innej placówki, gdzie mogłaby ten zabieg wykonać, do czego był zobowiązany.
W Prokuraturze Rejonowej Warszawa-Mokotów toczy się osobne śledztwo ws. „narażenia pacjenta na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu”. Podstawą prawną śledztwa jest bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. We wtorek rzecznik warszawskiej prokuratury okręgowej Przemysław Nowak potwierdził, że wpłynęła opinia biegłych w tej sprawie. Ocenił, że nie daje ona podstaw do stawiania zarzutów, ale nie ujawnił jej konkluzji. Zaznaczył, że śledztwo trwa, a pod koniec marca ma być jako świadek przesłuchiwany sam Chazan.
Chazan – powołując się na klauzulę sumienia – odmówił wykonania aborcji, choć były do tego wskazania medyczne ze względu na wady płodu. Kobieta zgłosiła się w 22. tygodniu ciąży, kiedy zabieg był jeszcze zgodny z prawem. Potem urodziła dziecko, które zmarło niedługo po porodzie. Szpital podkreśla, że zamieszanie medialne nie miało wpływu na popularność szpitala wśród ciężarnych. – Pacjentki nie straciły do nas zaufania – podkreśla Danuta Jasłowska, rzeczniczka placówki przy ul. Madalińskiego. – Codziennie mamy po kilkanaście porodów.
Konkurs na nowego dyrektora szpitala jest w toku. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że w poniedziałek zostali przesłuchani kandydaci i komisja konkursowa rekomendowała Marię Dziurę, która od sierpnia 2014 roku pełni funkcję dyrektora. Maria Dziura była wicedyrektorem ds. administracyjno-logistycznych za czasów, gdy lecznicą kierował prof. Bogdan Chazan. Wcześniej – w latach 2004-2009 – była naczelnikiem wydziału inwestycji Biura Polityki Zdrowotnej w ratuszu.