F-22 (30.08.2015)

 

Karnowscy donoszą o spisku wymierzonym w Dudę. Słynny Andrzej Hadacz miał być tajnym prowokatorem

Tygodnik braci Karnowskich sugeruje, że podczas kampanii prezydenckiej sztab Platformy Obywatelskiej inspirował Andrzeja Hadacza do atakowania Andrzeja Dudy.
Tygodnik braci Karnowskich sugeruje, że podczas kampanii prezydenckiej sztab Platformy Obywatelskiej inspirował Andrzeja Hadacza do atakowania Andrzeja Dudy. Fot. Facebook.com/gazetawsieci

Andrzej Hadacz podstawionym prowokatorem, który miał zaatakować Andrzeja Dudę? Taką teorię tworzą bracia Karnowscy. „Mamy taśmy brudnej kampanii” – chwalą się na pierwszej stronie swojego nowego tygodnika.

„To miała być operacja, która odwróci losy kampanii prezydenckiej i pozwoli wygrać Bronisławowi Komorowskiemu” – czytamy. Sprawa dotyczy debaty prezydenckiej przed drugą turą wyborów, która odbywała się w telewizji TVP. Sztab kandydata Platformy miał namawiać Hadacza, aby ten wywołał awanturę kompromitującą Dudę.

Nagrane rozmowy
Zdaniem redaktorów „wSieci”, wszystko było szczegółowo zaplanowane i uzgodnione z Hadaczem. Miał dać się pobić, byle tylko zarejestrowały to kamery telewizyjne i pokazały potem we wszystkich „setkach”. Rozmowy, które mają być dowodem w całej sprawie Karnowscy publikują na swoim portalu.

Z Andrzejem Hadaczem kontaktował się niejaki Robert G., który ustalał, o której godzinie ten ma pojawić się przed gmachem telewizji, pouczał, co powinien robić, a po całym zajściu chwalił za „dokonania”. – Ale było świetnie pokazane jak pana wyrywają z stamtąd (…) Tylko niepotrzebnie pan ten palec pokazywał im. ale poszło to i dosyć duży materiał – mówił już po debacie Robert G.

„W SIECI”

Robert G.: No witam, wie pan co, w gazetach piszą, że o 19:15 powinien pojawić się w siedzibie powinien się pojawić w siedzibie TVP
AH: A tak, tak to, no ale oni będą wcześniej  na, o które. o której?
RG: Piszą o 19:15. ja myślę, że będą o 19 albo, albo w pół do 19 w pół do wpół do. Czytaj więcej

Hadacz o doniesieniach: „To żydzi”
Do doniesień „wSieci” odniósł się… sam Andrzej Hadacz, który przekonuje, że są to „skandaliczne i kłamliwe wypociny” i krytykuje nielegalne i perfidne nagrywanie jego rozmów. Hadacz tłumaczy, że nikt go do żadnych działań nie namawiał i nikt się z nim nie kontaktował. – Żydzi, przecież to są Żydzi! Mają nazwiska pozmieniane – ten jeden i ten drugi – mówi o redaktorach „wSieci” Marcinie Wikło i Markowi Pyzie.

Od prawicy do lewicy. Hadacz jest wszędzie
Andrzej Hadacz to postać, która wraca do polityki co jakiś czas. Podczas kampanii prezydenckiej był bardzo „aktywny”, przez co jego wizerunek w negatywnym przekazie wykorzystywał także sztab PiS. Hadacz dał się jednak poznać już wcześniej jako obrońca krzyża na Krakowskim Przedmieściu. – Tusk albo Komorowski – kula w łeb. Nienawidzę ich! – krzyczał wówczas przed Pałacem Prezydenckim.

Niedługo potem, ramię w ramię z Januszem Palikotem fetował uczestników Parady Równości. Przemówił do zebranych na ulicach Warszawy gejów i lesbijek. Brzmiał jednak zupełnie inaczej niż przed laty. – Koniec z dyskryminacją! I będę to mówił każdego dziesiątego na Krakowskim Przedmieściu, że wy jesteście całkiem przyzwoici! I żałuję, że nie ma tutaj ze mną żadnego biskupa ani księdza – przekonywał.

Źródło: wsieci.pl

karnowscyWytropiliSpisek

naTemat.pl

Rehabilitacja „polskich” czarownic niemożliwa? Historyk: Zgoda Kościoła uderzałaby w jego wielowiekowe nauczanie

Czarownica palona na stosie. W epoce nowożytnej w płomieniach zginęło nawet 100 tys. kobiet.
Czarownica palona na stosie. W epoce nowożytnej w płomieniach zginęło nawet 100 tys. kobiet. Domena publiczna

Bez zgody konserwatywnego kościoła katolickiego w Polsce w tej materii nawet parlament nic nie uczyni, nie wspominając o radach miast i miasteczek – odpowiada na pytanie o ewentualną rehabilitację czarownic prof. Jacek Wijaczka z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Kwestionowanie działania pomocnic diabła – podkreśla w rozmowie z naTemat. – byłoby kwestionowaniem jego potęgi, a to z kolei mogłoby uderzać w wielowiekowe nauczanie Kościoła jako instytucji.

Polowania na czarownice w Europie nowożytnej to ciągle czarna karta dziejów Kościoła. Jaka była skala prześladowań?

Polowanie na czarownice dotknęło, w mniejszym czy większym stopniu, wszystkie kraje europejskie. Procesy o czary prowadzone były z mniejszą lub większą intensywnością. Nie do końca znana jest, i chyba nigdy jej nie poznamy, rzeczywista liczba osób spalonych na stosach
jako czarownicy, a przede wszystkim czarownice.

W literaturze popularnonaukowej i w prasie często można spotkać informację, że w czasach polowań na nie spalono w Europie ponad dziewięć milionów osób (9 442 994). Po raz pierwszy owa liczba pojawiła się w artykule z 1784 r. na temat procesów o czary w Niemczech, napisanym przez Gottfrieda Christiana Voigta, syndyka miejskiego z Kwedlinburga.

Liczba podana przez Voigta zaczęła funkcjonować w społecznym obiegu, choć historycy od początku byli bardzo sceptyczni. Dziś wśród badaczy panuje na ogół zgodność, że liczba straconych za rzekome czary nie przekraczała 100 tys. Autor ostatniej poważnej syntezy procesów, niemiecki historyk Wolfgang Behringer napisał, że w europejskich w latach 1400­-1800, skazano na śmierć około 50 tys. osób, z czego połowę na obszarze Rzeszy.

Dlaczego zarzut uprawiania czarów kierowany był najczęściej przeciwko kobietom?

Przede wszystkim Kościół rzymskokatolicki odmawiał kobietom takich praw, jak mężczyznom. Zgodnie z jego nauką, diabeł był mężczyzną. Zawarcie zaś z nim paktu przypieczętowane było odbyciem stosunku cielesnego. Homoseksualizm karany był wówczas śmiercią. Dla
współczesnych było to jasne, dlaczego to przede wszystkim kobiety są czarownicami, wspólniczkami diabła.

Heinrich Kramer, dominikanin i inkwizytor, autor osławionego „Młota na czarownice” (1487) uważał diabła za mężczyznę, a kobiety za jego kochanki. Kramer wyraźnie sugerował, że to za pośrednictwem kobiet diabeł dostaje się do ludzkiego, męskiego społeczeństwa. Pojawiły się też hipotezy dodatkowo wskazujące, dlaczego to właśnie kobiety padały ofiarą procesów o czary.

Amerykański historyk Erik Midelfort w latach siedemdziesiątych XX w. sugerował, że w ciągu XVI w. podniósł się wiek zawierania małżeństw o kilka lat. Zamiast jak dotąd ok. 5, było teraz od 15 do 20 proc. społeczeństwa nieżonatego – najczęściej kobiety, grupa nowa i ciężka do opanowania, do której zdyscyplinowania służył także zarzut o czary i procesy.

Skąd wynikała wiara w skuteczność czarów? Jednocześnie Kościół piętnował wiejskie zabobony…

Ludzie, odkąd zeszli z drzewa na ziemię, wierzyli w czary i magię. Podobnie, jak to ma miejsce i dzisiaj, niestety.

Łagodna przez wieki postawa papiestwa i hierarchii duchownej wobec wiernych zaczęła się zmieniać począwszy od końca XII w. pod wpływem dwóch przyczyn: pojawiania się ruchów religijnych (określonych przez Kościół jako herezje, np. waldensów i albigensów) oraz „rosnącego pragnienia chrystianizacji, jakie wyrażali i realizowali kaznodzieje z zakonów żebraczych”. Papieży i teologów wspierali niektórzy juryści, jak choćby Johannes Teutonicus, działający w Bolonii, który w twierdził, że: „Jeżeli da się dowieść, że w mieście jest choćby grupka heretyków, wraz z nimi spalić można wszystkich mieszkańców”.

Polowanie na czarownice i procesy o czary nie mogłyby się odbyć bez wiary chrześcijan w diabła i jego potęgę. Do XII w. Kościół rzymskokatolicki nie czuł się specjalnie zagrożony przesądami ludowymi ani nie odczuwał wszechogarniającego strachu przed Szatanem. Rozwój wiary w potęgę diabła osiągnął apogeum w XVI i XVII w. Nigdy wcześniej, ani nigdy później Szatan nie cieszył się tak dużym zainteresowaniem i nigdy tak go się nie bano. Wiara w diabła i wzrastająca świadomość o jego „obecności” na ziemi rozpowszechniana była przez duchownych, tak katolickich jak i protestanckich.

W trakcie XV w. powstała i rozwinęła się nowa idea o funkcjonowaniu w społeczeństwie europejskim sekty czarownic i czarowników, której członkowie pozostawali w sojuszu z diabłem, spotykali się na nocnych zebraniach w których trakcie oddawali się bezbożnym rytuałom i czarom szkodliwym, skierowanym przeciwko ludziom i środowisku.

„Uczone” pojęcie czarostwa nadal jednak różniło się od potocznego wyobrażenia czarostwa, które funkcjonowało w środowisku wiejskim czy małomiasteczkowym. W szerokich kręgach ówczesnego społeczeństwa występujące magiczne praktyki, takie jak wróżbiarstwo, zażegnywanie czy czary leczące, nadal służyły pomocą w pokonywaniu kryzysów dnia codziennego. Dopiero w ciągu XVI w. czynności te zostały skryminalizowane.

Procesy o czary kojarzą się nierozerwalnie z torturami. Dlaczego, zgodnie z ówczesnym prawem, pastwiono się nad nieszczęśnikami?

W bulli „Ad extirpanda” z 1252 r., ogłoszonej przez Innocentego IV, określone zostały nowe ramy procesu inkwizycyjnego wobec heretyków. Najważniejszą nowością było to, że aby uzyskać przyznanie się heretyka do winy, papież zaakceptował tortury jako ich legalny element. Ponieważ duchownym zabronione było branie udziału w krwawych procedurach, to władzom świeckim przekazano torturowanie oskarżonych.

Dodać trzeba, że w ówczesnym systemie karnym, przyznanie się do zarzuconego czynu było konieczne, aby kogoś skazać. A jak uzyskać przyznanie się osoby oskarżonej o to, że odstąpiła od Boga, zawarła pakt z diabłem, utrzymywała z nim stosunki cielesne, brała udział w sabatach, szkodziła za pomocą czarów szkodliwych ludziom i zwierzętom oraz plonom? Wyłącznie za pomocą tortur.

Zgodnie z prawem odbywały się trzykrotnie. Bardzo rzadko zdarzało się, że poddawane im osoby wytrzymywały i nie przyznawały się do zarzuconych im czynów. Większość załamywała się już za pierwszym razem. Często wbrew prawu, torturowano do skutku, to znaczy do przyznania się oskarżonej do bycia czarownicą.

Dawna Rzeczpospolita uchodzi za oazę tolerancji. Ile prawdy w stwierdzeniu, że było to państwo bez stosów?

Dawna Polska (Rzeczpospolita) rzeczywiście uchodzi za państwo będące oazą tolerancji. Zapomina się jednak, że państwo to było tolerancyjne jedynie dla szlachty, a więc około 6­8 proc. ówczesnego społeczeństwa. Polska nie była też państwem bez stosów. Określenie to, zaczerpnięte z tytułu pracy Janusza Tazbira, jest bardzo chwytliwe, ale nieprawdziwe.

Najstarsza wzmianka w kościelnym prawie polskim na temat karania czarostwa pochodzi z uchwał podjętych na synodzie w Budzie w 1279 r., powtórzona i uzupełniona w tzw. statutach Mikołaja Trąby z 1420 r. Wyraz „czarownica” odnotowany został w języku polskim już w 1386 r., ale „czarownik” dopiero w kilkadziesiąt lat później, w 1425 r.

Pierwszą skazaną osobą była nieznana z imienia kobieta, spalona w 1511 r. w Chwaliszewie (obecnie część Poznania), ale wyrok wydany został przez sąd świecki. Parała się magią szkodliwą.

Apogeum polowania na czarownice w Polsce i raptowny wzrost liczby procesów o czary przypada na lata 1670 –1730 r. Połowa XVII w. to okres wojen z Rosją i Szwecją. Miało miejsce powstanie Kozaków pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, które przyniosły ze sobą zniszczenia. Szalały też epidemie, nieurodzaje, pomór bydła i głód. Ówczesne społeczeństwo postrzegało otaczający je świat jako pełen tajemnic i niebezpieczeństw. Najłatwiej było obarczyć winą za wszystkie nieszczęścia dnia codziennego właśnie czarownice.

Szacuję osobiście, że na mocy wyroków sądowych stracono w Polsce w XVI­-XVIII w. około 3000-4000 osób, a samosądy, jeśli już, zdarzały się sporadycznie.

Mieliśmy na ziemiach polskich jakieś spektakularne procesy o czary?

W dawnej Rzeczypospolitej nie było takich procesów jak na zachodzie Europy, gdzie np. sądzono jako czarownicę matkę słynnego astronoma Johannesa Keplera. „Najsłynniejszym” jest proces, który miał odbyć się w 1775 r. w Doruchowie. Miano wówczas spalić 14 kobiet oskarżonych o czary, a proces ten miał odegrać decydującą rolę w zniesieniu tortur i kary śmierci.

Mimo że Janusz Tazbir już przed laty udowodnił, że takiego procesu nie było, a relacja rzekomego świadka tych wydarzeń jest falsyfikatem, to do dzisiaj proces w Doruchowie pojawia się w publikacjach nadal, także i w pracach naukowych. Kilka lat temu odbyła się w tymże miasteczku rekonstrukcja tego wydarzenia, a miejscowe władze chciały w ten sposób przyciągnąć turystów.

Procesy o czary przeprowadzone w Polsce w czasach wczesnonowożytnych, to szukanie „kozła ofiarnego” w małej społeczności lokalnej, wiejskiej i małomiasteczkowej. Głównym motywem oskarżeń były sąsiedzkie waśnie, zawiść, zdechłe bydło albo choroby nasilające się w czasach klęsk elementarnych.

Niedawno przypadła 204. rocznica stracenia Barbary Zdunk. Czy to rzeczywiście była ostatnia europejska czarownica?

Barbara Zdunk nie tylko, że nie była ostatnią europejską czarownicą, to z czarami nie miała nic wspólnego. Ta córka ubogiego pastucha, mając 9 lat opuściła rodzinny dom i poszła na służbę. Życie prywatne niezbyt jej się układało, nie miała szczęścia do mężczyzn. Po rozwodzie wdawała się w liczne romanse. Jednym z jej kochanków był parobek Jakob Auster. Nie zamierzał się jednak żenić i porzucił Barbarę, starszą wówczas od niego o 16 lat. Zawiedziona kobieta, z zemsty, podłożyła ogień pod dom, w którym Auster mieszkał. W trakcie pożaru śmierć poniosło dwoje ludzi. Z tego powodu Barbara została aresztowana i uwięziona.

W więzieniu wykorzystywano ją seksualnie. Proces toczył się bardzo długo, cztery lata. Ostatecznie 27 lipca 1811 r. zatwierdzony został w Królewcu wyrok wydany przez sąd miejski w Reszlu. Ten skazał Barbarę Zdunk na karę śmierci przez spalenie na stosie. Katu nakazano ją przed podpaleniem dyskretnie udusić, tak aby gawiedź tego nie widziała. W trakcie procesu Zdunk nie została oskarżona o zajmowanie się czarami. Została skazana na śmierć za popełnienie czynu kryminalnego.

Nie wiadomo, dlaczego sąd skazał ja na karę, stosowaną w procesach o czary. To zapewne spowodowało, że po latach Barbarę Zdunk zaczęto traktować jako czarownicę. W ten sposób narodził się mit. Legenda, która nie tak dawno doprowadziła do żenującej, moim zdaniem, próby promowania miasta Reszla przez władze miejskie, jako „atrakcji” turystycznej i uczynienia z Barbary Zdunk czarownicy.

W Niemczech od jakiegoś czasu widoczna jest tendencja rehabilitacji rzekomych czarownic. Czy w Polsce to możliwe?

Wydaje mi się, a nawet jestem głęboko o tym przekonany, że w najbliższych latach nie będzie to możliwe. Świadczy o tym choćby wypowiedź rzecznik miasta Lublina Beaty Krzyżanowskiej, która zapytana o możliwość rehabilitacji licznej grupy kobiet skazanej za czary w procesach przez sąd tego miasta odparła, że „Lublin nie jest w sensie prawnym następcą Lublina z czasów I Rzeczypospolitej. Dlatego rehabilitacja spalonych na stosach nie wchodzi z grę”.

Typowe polskie urzędnicze przerzucanie odpowiedzialności na kogoś innego. Nie ja, koleżanka! Brak ponoszenia odpowiedzialności za własne błędy i winy. Panią rzecznik trzeba więc zapytać, kiedy dla niej zaczyna się historia Lublina? Dlaczego urząd miejski dofinansowuje monografie mówiące o dziejach Lublina, choćby w średniowieczu, skoro dzisiejsze miasto nie jest następcą „tamtego Lublina”?

Do rehabilitacji nie śpieszy się również konserwatywny polski kościół katolicki, a bez jego zgody w tej materii nawet parlament nic nie uczyni, nie wspominając o radach miast i miasteczek. Na dodatek, kwestionowanie działania pomocnic diabła, czyli czarownic byłoby kwestionowaniem jego potęgi, a to z kolei mogłoby uderzać w wielowiekowe nauczanie kościoła jako instytucji.

Dodać trzeba, że temat polowania na czarownice i procesy o czary w społeczeństwie polskim jest traktowany często jako temat „wakacyjny”. Ciekawy, budzący zainteresowanie, ale nie do końca poważny. Niestety, pogląd ten podziela także wielu zawodowych historyków, uznając zajmowanie się tą kwestią za mało poważną i ignorując ustalenia w tej materii. Nie docenia się roli, jaką wiara w czarownice i związane z nią procesy o czary odgrywały w życiu codziennym wsi i miasteczek.

niemcyRehabilitują

naTemat.pl

Biskup Ryczan: Kościół przeciwko wolności? Za to kłamstwo trzeba ścigać pseudopolityków i dziennikarzy

Biskup Ryczan w rocznicę powstania "Solidarności" mówił o polityce i roli Kościoła w polskim społeczeństwie
Biskup Ryczan w rocznicę powstania „Solidarności” mówił o polityce i roli Kościoła w polskim społeczeństwie Fot. Paweł Malecki / AG

– Kościół nie był i nigdy nie będzie przeciwko wolności. Za to za kłamstwo powinni być ścigani z mocy prawa wszyscy pseudopolitycy i posługujący za pieniądze dziennikarze – mówił w niedzielę w bazylice katedralnej w Kielcach biskup Kazimierz Ryczan.

Bp Ryczan to duchowny znany z konserwatywnych poglądów i wypowiedzi, w których często miesza religię z polityką. Nie inaczej było w niedzielę, kiedy wygłosił homilię w 35. rocznicę powstania „Solidarności”. Hierarcha w tym kontekście zastanawiał się, dlaczego Bóg wybrał „małą Polskę do tak wielkiego dzieła”.

– W ubogich salkach katechetycznych, mieszczących się w prywatnych domach rodzinnych, księża, siostry zakonne i katecheci świeccy uczyli o Bożym porządku (…) Nikt nie bał się ani sutanny, ani habitu. Polacy bali się milicyjnego munduru. Bali się sierpa i młota – przekonywał.

Wspominał tamte czasy jako te, w których „narodziła się wspólnota, ludziom urosły skrzydła”.

BP KAZIMIERZ RYCZAN

Jedni walczyli o sprawy drugich. Robotnicy strajkowali za nauczycieli i lekarzy. Rolnicy dowozili chleb robotnikom. A dziś? Modne staje się odkrywanie dobrej woli ówczesnych komunistycznych sekretarzy i generałów.

Biskup odniósł się też do roli Kościoła w zwycięstwie „Solidarności” i tego, jak ona jest dziś postrzegana. Grzmiał, że należy ścigać wszystkich, którzy mówią, że Kościół jest przeciwko wolności.

– Zapytajcie tych wysokich urzędników państwowych, którzy w czasach stanu wojennego otrzymywali wynagrodzenia w kuriach biskupich. Dzisiaj służą nieprawdzie – dodał.

Nie zabrakło też akcentu politycznego. Biskup w swoim kazaniu pochwalił prezydenta Dudę. – Otrzymaliśmy prezydenta, który nie udaje, ale rzeczywiście kocha Polskę, kocha też Kościół. Szanuje człowieka uczonego i ubogiego – zaznaczył. Jak przypomniał, Duda zapowiadał odbudowę wspólnoty.

– Członkami tej wspólnoty pozostaną także ci, którzy odeszli. Także ofiary spod Smoleńska. Nie możemy zapomnieć również o Wyklętych. Nie możemy również zapomnieć o ofiarach spod Smoleńska. Oni nie mogą być wyklęci. Uczeń powinien wiedzieć, że ich niewinna krew została przelana za Polskę – podsumował duchowny.

Źródło: Gazeta.pl

bpRyczanKościół

naTemat.pl

Poznański PiS w panice. „Newsweek” o kolejnych wątkach afery z prezydentem Dudą

"Newsweek" dalej bada sprawa podróży Andrzeja Dudy do Poznania. Prezydencka kancelaria unika odpowiedzi na pytania o grafik wykładów na prywatnej uczelni.
„Newsweek” dalej bada sprawa podróży Andrzeja Dudy do Poznania. Prezydencka kancelaria unika odpowiedzi na pytania o grafik wykładów na prywatnej uczelni. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

„Oburzenie i oskarżenia o oszustwo” – tylko tyle według tygodnika „Newsweek” ma do powiedzenia prezydencka kancelaria po opublikowaniu tekstu o niewygodnych rachunkach Andrzeja Dudy. Odpowiedzi na pytania brak. Konsekwencje są za to w poznańskich strukturach PiS za to, że nie kryły prezydenta. Telefony dzwonią, oskarżenia wobec lokalnych działaczy się mnożą, a to wszystko tuż przed ostatecznym zamknięciem wyborczych list.

Sprawdzanie kalendarzy
Poseł Dziuba, który w zeszłym tygodniu zapewniał w „Newsweeku”, że Duda przyjeżdżał do Poznania, bo tu wykładał jest na straconej pozycji. Po ukazaniu się zeszłotygodniowego numeru tygodnika rozdzwoniły się telefony z „samej góry” z pretensjami. Zaraz potem w panikę wpadli także inni działacze. Zaczęli sprawdzać swoje kalendarze i szukać czy przypadkiem nie spotykali się gdzieś z ówczesnym posłem Dudą.

Lokalni radni i działacze pamiętają spotkania (np. w Akademickim Klubie Obywatelskim im. Lecha Kaczyńskiego), ale nie pamiętają ich dokładnych dat. Pytani o nie odpowiadają krótko: „Sprawą zajęła się prokuratura, więc zeznam wszystko dopiero na przesłuchaniu”.

„Liczyliśmy na miesiąc miodowy”
Dla polityków PiS doniesienia „Newsweeka” są niemałym problemem. Sondaże partii rosną, do wygranych wyborów prosta droga – wszyscy byli przekonani, że ostatnie tygodnie przed wyborami będą lekkie, łatwe i przyjemne. – Liczyliśmy na miesiąc miodowy, w sam raz do wyborów, więc ta historia nikomu w partii nie jest na rękę. Podejrzewam, że jeszcze kilku osobom odświeży się pamięć – mówi jeden z działaczy. – Poszedł przekaz, że „Lisłik węszy”, więc akcja odnajdowania śladów prezydenta się wzmogła – dodaje.

„NEWSWEEK”

Wasz tekst trafił na zły moment, bo to ostatni tydzień układania list do Sejmu. Tymczasem pod Dziubą od jakiegoś czasu kopie dołki grupa działaczy, którzy chcą go wygryźć z list. Strasznie się tu wszystko zagotowało

Kancelaria nie przygotowała przekazu
Pracownicy Kancelarii Prezydenta w nieoficjalnych rozmowach z „Newsweekiem” mówią, że wśród nich również panuje informacyjny chaos. – Nie ma kontroli nad przekazem. Nikt nie ogarnął tego, że sytuacja z podróżami to sytuacja kryzysowa… – pisze tygodnik. Postanowiono więc odpowiedzieć jedynie zdawkowo (kancelaria wydała krótkie oświadczenie) i nie odnosić się do tekstu. Sam prezydent skomentował całą sprawę dopiero po trzech dniach, określając jako „oszczerstwo i oszustwo”.

„Trudno uznać tę wypowiedź za wyjaśnienie. Po pierwsze, artykuł w „Newsweeku” niczego nie insynuował. Podaliśmy w nim jedynie fakty, których do tej pory nikt nie podważył” – podkreśla jego autor red. Michał Krzymowski.

„NEWSWEEK”

Zrobił się straszny młyn, nad którym nie ma kontroli. Z Dudą miało przyjść nowe, tymczasem otoczenie prezydenta zachowuje się jak stare, dobre PiS. Napisali o nas coś niedobrego? Nie reagujemy. Jeśli zareagujemy, to znaczy, że jesteśmy winni.

„Newsweek” dalej przygląda się całej sprawie. Sprawdza informacje umieszczone przez polityków PiS w internecie i mediach społecznościowych, gdzie Andrzej Duda zawsze był bardzo aktywny. Przypomina, że o „znanym i szanowanym pośle”, który Wielkopolskę „odwiedza systematycznie” pisał w kampanii parlamentarnej m.in. Ryszard Czarnecki. Oprócz tego, tygodnik wystąpił do Kancelarii Sejmu o dokumentację lotów i noclegów oraz do uczelni o grafiki zajęć.

pAnikaWpoznańskimPiS

naTemat.pl

Prezydent Duda w rocznicę “Solidarności”: Powiedziałem prezydentowi Niemiec, że Polska nie jest państwem sprawiedliwym

Prezydent Duda ocenił, że "Polska nie jest krajem sprawiedliwym"
Prezydent Duda ocenił, że „Polska nie jest krajem sprawiedliwym” Fot. Sławomir Kamiński / AG

– Niestety Polska nie jest dziś krajem, o którym można by powiedzieć, że jest państwem sprawiedliwym, sprawiedliwym dla swoich obywateli, że jest państwem, w którym obywatele traktowani są równo – mówił w Szczecinie prezydent Andrzej Duda, relacjonując swoją rozmowę z prezydentem Niemiec.

Prezydent Duda brał udział w uroczystościach zorganizowanych przed bramą główną w Stoczni Szczecińskiej z okazji 35. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych oraz powstania “Solidarnosci”. Duda w swoim wystąpieniu przywołał rozmowę z prezydentem Niemiec Joachimem Gauckiem, którą odbył w piątek.

Jak wspomniał, niemiecki polityk powiedział mu, że Polska pięknie się rozwija i spytał, czy w Polakach budzi to zadowolenie. Duda odpowiedział, że tak i trudno tego nie zauważyć. I że każdy, kto był w Polsce 20-30 lat temu i odwiedza ją teraz, widzi, jak wiele się zmieniło.

– Jest tylko jeden problem. I mówię: “panie prezydencie, tak, i sądzę, że ludzie dlatego mnie wybrali, bo głośno powiedziałem i nazwałem sprawy po imieniu: niestety Polska nie jest dziś krajem, o którym można by powiedzieć, że jest państwem sprawiedliwym” – zaznaczył prezydent.

Dodał, że “jest bardzo wielu ludzi, którzy tego powiewu wolności, nowoczesności, zasobności i poprawy jakości życia nie odczuli w takim stopniu, jak się spodziewali, czy w takim stopniu, jak udało się to innym, niestety nielicznym”.

Słowa prezydenta Dudy wywołały skrajne komentarze. Część internautów na Twitterze oburza się – po pierwsze, że prezydent w ten sposób ocenia swoje państwo, po drugie, że taką oceną podzielił się z głową innego państwa.

aTerazWyobraźmy

Są też obrońcy Dudy. Publicystka Agnieszka Romaszewska napisała, że „Polska nie jest państwem sprawiedliwym, a sprawiedliwość jest pojęciem podstawowym. Jej brak umieją zdefiniować już 4-letnie dzieci”.

Źródło: Wyborcza.pl

powiedziałemPrezydentowi

naTemat.pl

Prezydent Duda: Polska nie jest dziś państwem sprawiedliwym. Trzeba ją przywrócić na drogę rozwoju

mkd, PAP
30.08.2015 , aktualizacja: 30.08.2015 15:10
A A A Drukuj

INTS KALNINS/REUTERS

– Polska nie jest dziś państwem sprawiedliwym, w którym obywatele traktowani są równo – mówił prezydent Andrzej Duda w Szczecinie. – Wielkim wyzwaniem jest taki rozwój kraju, z którego skorzysta zdecydowana większość społeczeństwa – dodał. Podkreślił, że związki zawodowe mają prawo mówić władzy co myślą.

 

Wystąpienie miało miejsce na zorganizowanych przed bramą główną Stoczni Szczecińskiej obchodach 35. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych oraz powstania NSZZ „Solidarność”.

Andrzej Duda mówił, że niezgoda na zniewolenie i przemoc ze strony władzy, która okłamywała obywateli, tliła się w sercach Polaków przez całe lata 70., a wybuchła po wizycie papieża Jana Pawła II, który „stał przed milionami Polaków i zwyczajnie mówił prawdę”. Przypomniał słowa papieża wypowiedziane podczas pielgrzymki w 1979 roku: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”. – I odnowił już w następnym roku, w ’80, kiedy także tu, w Szczecinie, narodziła się „Solidarność” – mówił prezydent.

Nawiązał także do swojego spotkania z prezydentem Joachimem Gauckiem.

Polska się rozwija i jest coraz nowocześniejsza

Jak mówił, prezydent Niemiec powiedział mu, że Polska pięknie się rozwija, i spytał, czy wzbudza to w Polakach zadowolenie.

Duda relacjonował, że odpowiedział niemieckiemu prezydentowi, że tak, że trudno tego nie zauważyć, że każdy, kto był w Polsce w latach 80. i 90. i kto odwiedza ją teraz, widzi, że się wiele zmieniło, że Polska stała się nowocześniejsza.

„Obywatele nie są traktowani równo”

– Jest tylko jeden w tym wszystkim problem. I mówię: „Panie prezydencie, tak, i sądzę, że ludzie dlatego mnie wybrali, bo głośno powiedziałem i nazwałem sprawy po imieniu: niestety, Polska nie jest dziś krajem, o którym można by powiedzieć, że jest państwem sprawiedliwym, sprawiedliwym dla swoich obywateli, że jest państwem, w którym obywatele traktowani są równo” – mówił prezydent.

Dodał, że „jest bardzo wielu ludzi, którzy tego powiewu wolności, nowoczesności, zasobności i poprawy jakości życia tak oczekiwanej nie odczuli w takim stopniu, jak się spodziewali, czy w takim stopniu, jak udało się to innym, niestety nielicznym”.

– I to jest dzisiaj największy problem. Jeżeli mówię, i tu mówiłem pod stocznią, że trzeba Polskę przywrócić na drogę rozwoju, to ja właśnie o takim rozwoju myślę, którego beneficjentami będzie zdecydowana większość, a nie mniejszość polskiego społeczeństwa. I to jest właśnie dzisiaj wielkie wyzwanie – powiedział prezydent.

 

„Czy pracownik jest szanowany?”

Duda nawiązał też do postawionych również podczas uroczystości pytań, czy Porozumienia Sierpniowe zostały zrealizowane, czy prawo pracy jest przestrzegane, czy pracownik jest szanowany. Według niego, „wielu ludzi niestety udzieli na to odpowiedzi przeczącej”.

– I to właśnie jest istota problemu, to jest właśnie ta zmiana, która musi zostać dokonana – mówił prezydent. Ale – według niego – uczestniczyć musi w tym również władza. – To brzemię to odpowiedzialność, powinno wreszcie zostać przez władzę podjęte, bo nie ma władzy bez odpowiedzialności, mówiłem to wielokrotnie – podkreślił.

Odbudować polski przemysł stoczniowy

Jednocześnie zaznaczył, że polski przemysł stoczniowy potrzebuje odbudowy. – I wierzę, że tak się stanie – powiedział.

Prezydent podkreślił, że na szczęście związek zawodowy „Solidarność” potrafi mówić w twarz rządzącym, niezależnie od opcji politycznej, co to znaczy dbać o pracownika, o polski przemysł i chronić polską własność.

– I jeżeli kiedykolwiek Andrzej Duda by się zagubił, to panie przewodniczący upoważniam pana dzisiaj do zwrócenia wtedy uwagi prezydentowi RP, jeżeli Andrzej Duda nim wtedy nadal będzie – podkreślił prezydent, zwracając się do szefa NSZZ „Solidarność” Piotra Dudy.

Zobacz także

prezydentDudaPolska

TOK FM

Oliver Sacks nie żyje. Genialny lekarz, pisarz, człowiek, który zderzał się z lustrem

Olga Woźniak, 30.08.2015

Oliver Sacks (ur. w 1933). Brytyjczyk, który karierę w USA zaczął w laboratorium neuropatologii w nowojorskim Albert Einstein College of Medicine, gdzie, jak wspominał.

Oliver Sacks (ur. w 1933). Brytyjczyk, który karierę w USA zaczął w laboratorium neuropatologii w nowojorskim Albert Einstein College of Medicine, gdzie, jak wspominał. „wciąż coś psuł albo gubił” i koledzy obawiali się, że zrobi krzywdę sobie lub komuś (FOT. WIKIMEDIA COMMONS)

Zajdzie daleko, o ile nie posunie się za daleko – napisał o nim jego nauczyciel. Genialny neurolog i pisarz Oliver Sacks nie żyje. Umarł w niedzielę w Nowym Jorku. Cóż to było za życie!

Gdyby się zastanowić, z czego najbardziej słynie Oliver Sacks (raczej nie z jeżdżenia na motocyklu, a jak widać, jeździł), na pewno nie byłoby to jego własne życie. Sławę przyniosły mu historie pacjentów, które opisywał w kolejnych książkach, zaglądając w głąb ich mózgów, dusz i emocji. To zresztą różniło go od „zwykłych” lekarzy. Nie opisywał przypadków. Opisywał ludzi.

– Nie pytaj, jaką chorobę ma dany człowiek – mawiał. – Zapytaj raczej, jakiego człowieka ma dana choroba.

Jego własna choroba, którą zaanonsował niemal rok temu na łamach „New York Timesa”, wybrała naprawdę oryginalnie. Sacks mierzył się bowiem z czerniakiem. I choć ten rodzaj nowotworu kojarzy się ze skórą, u niego zaatakował oko. Badacz odkrył to w 2005 r. I choć lekarz zapewniał, że ten typ czerniaka rzadko daje przerzuty i jest wyleczalny, Sacks nie miał szczęścia. Na skutek naświetlań i mikrowylewów stracił w chorym oku wzrok, potem nowotwór zaatakował wątrobę. Sacks nie byłby zresztą sobą, gdyby swojej koegzystencji z nowotworem nie opisał w książce „Oko umysłu”. – Tego nowotworu nie da się zatrzymać – oświadczył w lutym. Ale zaraz szybko dodał: – Nie, jeszcze nie skończyłem z życiem. Wprost przeciwnie, czuję, że żyję intensywnie. W czasie, który mi pozostał, chcę pogłębić moje przyjaźnie, pożegnać się z tymi, których kocham, jeszcze więcej pisać i podróżować, jeśli będę miał siły. Nie mam teraz czasu na nic zbędnego. Moim dominującym uczuciem jest wdzięczność. Kochałem i byłem kochany. Wiele otrzymałem i sam wiele dałem w zamian. Przede wszystkim byłem czującą istotą, myślącym zwierzęciem na tej pięknej planecie i to samo w sobie było ogromnym przywilejem i przygodą.

Przygoda nr 1 Olivera Sacksa. Przebudzeni

Wszystko zaczęło się od przebudzonych. Był wrzesień 1966 r. Sacks właśnie skończył trudną praktykę w szpitalu Montefiore na oddziale zajmującym się leczeniem migren. Teraz rozpoczynał pierwszą samodzielną pracę w szpitalu Beth Abraham na Bronksie. Było to miejsce zsyłki przewlekle chorych ludzi, którzy w latach 20. przeszli dość zagadkową chorobę: śpiączkowe zapalenie mózgu. 40 proc. chorych umierało, a ci, którzy przeżyli, zapadali w dziwny stan między snem a jawą. Pogrążeni w mentalnym niebycie traktowani byli niemal jak martwi za życia.

Nie było dla nich terapii. Pielęgniarki traktowały ich jak manekiny. Jednak Sacks postanawia spróbować polepszyć ich funkcjonowanie. Ostatecznie pacjenci nie mają za dużo do stracenia. Podaje im L-dopę, nowy lek stosowany wówczas w chorobie Parkinsona, i staje się cud, w który medycznemu światu niezwykle trudno uwierzyć. Oto żywe truchła wracają między żywych! Wybudzają się, chodzą, rozmawiają. Jakby wyszły wprost z przypowieści o Łazarzu.

Niestety, lek działa krótko. Pojawiają się komplikacje, przebudzeni ponownie zapadają w katatonię.

O tym doświadczeniu Sacks opowiada w książce, która ukazuje się w 1973 r. W ten sposób o niezwykłym lekarzu usłyszał świat. Po latach na motywach książki powstaje sztuka Harolda Pintera („Niby-Alaska”) oraz głośny film z Robertem De Niro i Robinem Williamsem. Sacks stał się sławny, a ludzie zaczęli się zaczytywać w jego opowieściach. Mówiono o Sacksie, że uprawia „romantyczną naukę”.

Przygoda nr 2 Olivera Sacksa. Pamięć bez granic

Kariera naukowa Sacksa zakończyła się niepowodzeniem. Był – jak wspomina w autobiografii – laboratoryjnym nieudacznikiem. Dlatego promotor doradził mu, by zajął się medycyną praktyczną. Oczekiwał, że w tej dziedzinie wyrządzi mniej szkód.

Podejścia do pacjentów uczył się Sacks od wybitnego rosyjskiego psychiatry i neurologa Aleksandra Łurii.

– Kiedy zacząłem czytać jego książkę „O pamięci, która nie miała granic”, pomyślałem, że to powieść – wspominał. To Łuria ośmielił go do pisania o pacjentach z uczuciem i pasją.

W „O pamięci, która nie miała granic” Łuria opisywał przypadek niezwykłego mnemonisty, którego badał przez blisko 30 lat. Solomon Szereszewski popisywał się w cyrku możliwościami swojej pamięci. W ten sposób zarabiał na życie. Był w stanie zapamiętać ciąg tysięcy liczb, po prostu patrząc na nie na tablicy. W 1936 r. pokazano mu długi bezsensowny ciąg sylab, a dziesięć lat później wciąż potrafił odtworzyć go z pamięci. Ale niewyczerpana pamięć była również przekleństwem Szereszewskiego. Nie był w stanie zsyntetyzować posiadanej wiedzy ani myśleć abstrakcyjnie. Mógł tylko przechowywać informacje. Wystarczyło, że jakieś słowo miało dwa znaczenia, i zaczynał się gubić. Nie bardzo nawet umiał czytać. Każde słowo wywoływało w jego głowie obraz, który go rozpraszał, i czasem nie rozumiał znaczenia całego zdania. Jak działał jego mózg? Naukowcy nigdy się tego nie dowiedzieli, choć Łuria próbował się zagłębić w wewnętrzny świat swojego pacjenta i patrzeć na rzeczywistość jego oczami. Właśnie to podejście nazywał Sacks „romantyczną nauką”. Pozostał mu wierny w całej swojej lekarskiej karierze.

Przygoda nr 3 Olivera Sacksa (albo nr 1, jeśli jesteście przywiązani do chronologii). Seks

Trzeba przyznać, że był genetycznie obciążony medycyną. Matka i ojciec byli lekarzami, podobnie jak jego brat, wujek i trzech kuzynów. Wszyscy praktykowali w Londynie, rodzinnym mieście Olivera. – Tam jest zbyt wielu Sacksów – oświadczył i po ukończeniu studiów medycznych w wieku 28 lat wyruszył do Kanady. Stamtąd przeprowadził się do USA.

„Ciągle w ruchu” („On the Move”) to tytuł jego ostatniej, autobiograficznej książki. Na okładce widzimy młodego mężczyznę w skórzanej kurtce siedzącego na motocyklu. Zdjęcie zrobiono w Nowym Jorku, ale on na swoim motorze objechał niemal całe Stany Zjednoczone. Co go gnało? Czego szukał?

Zawsze był samotnikiem, który uciekał od samego siebie. Żył w swoim świecie, w którym liczyły się praca, a wcześniej sport (jego pasją do dziś jest pływanie), ale też narkotyki. Nie było w nim jednak miejsca na intymność.

Tego prawa odmówił sobie sam. Jak wspomina, ogromny wpływ wywarły na niego słowa matki, która nie była w stanie zaakceptować odmienności syna. On sam też zresztą nie mógł.

O swojej orientacji seksualnej powiedział po raz pierwszy głośno właśnie na łamach autobiografii. Choć może trudno się temu dziwić. Kiedy w latach 50., po wycieczce do Amsterdamu, w pełni uświadomił sobie, kim jest, usłyszał od matki: – Obrzydliwość. Żałuję, że cię urodziłam.

Cóż, Wielka Brytania nie była wtedy wzorem tolerancji. Homoseksualizm uważany był za przestępstwo. A media żyły właśnie sprawą genialnego matematyka Alana Turinga, którego aresztowano za naruszenie „moralności publicznej” i skazano na więzienie lub przymusową kastrację hormonalną. W ten sposób w umyśle Olivera Sacksa rozwinął się wewnętrzny konflikt, w wyniku którego przez ponad 30 lat mężczyzna żył w całkowitym celibacie. Wielu dalszych znajomych uważało go nawet za osobę aseksualną.

Dopiero w 77. wiośnie, kiedy się dowiedział, że jest chory, Sacks pogodził się ze swoją seksualnością i po raz pierwszy związał się z kimś na stałe. Jego partnerem jest młodszy od niego Billy Hayes. Jest on znany dzięki autobiograficznej książce „Midnight Express”, na podstawie której film nakręcił sam Oliver Stone. To opowieść o przeżyciach w tureckich więzieniach, w których Hayes odsiadywał wyrok za przemyt haszyszu.

Przygoda nr 4 Olivera Sacksa. Zderzenia z lustrem

Choć pierwszą głośną książką Sacksa były „Przebudzenia”, to największą sławę zapewnił mu zbiór opowieści „O mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”. W tytułowym rozdziale opisuje mężczyznę, który nie potrafił odróżnić ludzkiej głowy od hydrantu, a głowy swojej żony od kapelusza. Gdy pokazywano mu rękawiczkę, wydawał się bardzo zakłopotany. „To powierzchnia ciągła obejmująca samą siebie – opisywał ją. – Zdaje się, że ma pięć wybrzuszeń. To rodzaj pojemnika”.

Kłopoty sprawiało mu nie tylko rozpoznawanie swoich bliskich, ale także samego siebie.

Sacks był w stanie tak przekonująco opisać świat widziany oczami swojego pacjenta również dlatego, że sam cierpi na podobną przypadłość – niezdolność rozpoznawania twarzy. Nosi ona nazwę prozopagnozji. Osoby nią dotknięte nie są w stanie rozpoznać swoich dzieci, męża, żony, nie mogą oglądać filmów, bo szybko gubią się w obsadzie aktorskiej. Poznają ludzi po głosie lub ubraniu. To dlatego wszystkich gości przychodzących na przyjęcia urodzinowe do Sacksa jego asystentka prosi o przypięcie identyfikatorów z imieniem. – Kilka razy zdarzyło się, że zderzyłem się z lustrem i zacząłem je przepraszać – śmieje się sam badacz.

Bo nie jest to jego jedyna przypadłość, którą dzieli się z czytelnikami na kartach swoich książek. Gdy nowotwór pozbawił go wzroku, zaczął doświadczać niezwykłych halucynacji. Ich tematem są zwykle figury geometryczne, ludzie lub zwierzęta. Na ogół pacjenci zachowują krytycyzm w stosunku do tych projekcji swojego mózgu. Część odbiera je nawet jako przyjemne. – To wynik działania naszego mózgu, który „lubi być zajęty” – tłumaczy Sacks. – Kiedy przestałem widzieć, grupa neuronów w mojej głowie straciła bodźce i zaczęła się nudzić. Generuje więc własne obrazy. Nazywa się to zespołem Charlesa Bonneta.

Sacks nie ma problemu, by dawać nam wgląd w meandry swojego umysłu. Sam zapuszcza się w nie z ciekawością i fascynacją małego chłopca Olliego – jak zwykł sam o sobie mówić – który z zapartym tchem oglądał niezwykłe anatomiczne preparaty przynoszone z pracy do domu przez jego matkę. Organy po operacjach, usunięte płody… Kiedy miał 12 lat, matka zabrała go na sekcję zwłok.

Ale ludzkie ciało i umysł to niejedyne fascynacje Sacksa. Czymkolwiek się zajął, to do końca. Słabość do ośmiornic skłoniła go do nauki nurkowania. Zapisał się do Towarzystwa Stereoskopowego, Klubu Mineralogicznego i Towarzystwa Miłośników Paproci. Niewiele osób wie o jego młodzieńczej słabości do kulturystyki, która przyniosła mu przydomek „Dr Przysadzisty”.

Przygoda nr 5 Olivera Sacksa. Umieranie

Umieranie było dla niego kolejnym, nowym wyzwaniem. „Nie mogę udawać, że się nie boję” – pisze, ale nawet do swojego strachu podchodzi z właściwą sobie wnikliwością badacza. Czy jednak coś z tego ostatecznego doświadczenia dla nas pozostanie?

Powyższa recenzja ostatniej książki Olivera Sacksa „On the Move. A Life” pochodzi z najnowszego, wakacyjnego numeru „Książek. Magazynu do Czytania”

Zobacz także

oliverSaksNieżyje

wyborcza.pl

Prof. Król: Polityka historyczna PiS była próbą sztucznej kreacji patriotyzmu. To nie państwo ma ją tworzyć

opr. dżek, PAP, 30.08.2015

WOJCIECH OLKUŚNIK

– To nie państwo ma tworzyć politykę historyczną, ale ona ma powstawać niejako samodzielnie, dzięki swobodzie dyskusji – uważa prof. Marcin Król. Jak dodaje, dziś potrzebujemy patriotyzmu, który wynika z tego, jak rozumiemy własną wolność.

W wywiadzie dla PAP z okazji rocznicy Sierpnia prof. Król podkreśla, że przez 25 lat wolności zaprzepaściliśmy ideę solidarności i wyraża nadzieję, że uda się ją jeszcze odzyskać.

PAP: 24 czerwca 1990 r. odbyło się spotkanie Komitetu Obywatelskiego Solidarność, które uważa się za początek tzw. wojny na górze. Ten konflikt ostatecznie doprowadził do rozpadu obozu opozycyjnego. Jakie konsekwencje miało to wydarzenie dla losów idei solidarności w polskiej polityce po 1989 r.?

Prof. Marcin Król*: Takie, że idea solidarności w ogóle zniknęła. A wcale nie musiało tak się stać. Przeciwnego zdania są tzw. realiści. Twierdzą, że to było wyjątkowe i – w związku z tym – mogło się dziać tylko przez krótki okres.

Zgadzam się, że stan „karnawału Solidarności” – a więc lata 1980-81 – był, na dłuższą metę, niemożliwy do utrzymania. Ale pewien sposób myślenia – o wartościach, wspólnocie czy polityce – który wywodził się z tych czasów, mógł mieć znaczenie i zachować aktualność również do dziś. Natomiast na przełomie lat ’80 i ’90 to wszystko zostało zatracone. Przestano o tym myśleć jako o czymś wartościowym, co może być punktem odniesienia i wzorem dla aktualnego życia politycznego.

Jednym z kluczowych momentów tego procesu było właśnie spotkanie 24 czerwca 1990 r. Oczywiście, nie jest tak, że to wszystko zostało zatracone w ciągu jednego dnia, ale to był jednak punkt przełomowy. Naprawdę, polityka w Polsce nie musiała się ukształtować tak, jak się ostatecznie uformowała.

Wydaje się, że istotnym czynnikiem tego rozpadu był udział środowisk solidarnościowych w obradach Okrągłego Stołu. Pan też w nich uczestniczył. Co pan myśli, gdy słyszy z ust prawicowych publicystów: „dogadaliście się z komunistami”?

– Uważam, że to nieprawda historyczna. Kiedy siadaliśmy do rozmów z przedstawicielami Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, to mieliśmy tylko dwa cele: wynegocjowanie zgody na ponowną legalizację Solidarności i wznowienie wydawania Tygodnika „Solidarność”.

Jakie były cele strony komunistycznej, tego ja do końca nie wiem, ale na pewno nie te, które ostatecznie osiągnięto. Dlatego uważam ten zarzut za nonsens. Wynika on z nieznajomości faktów. Choćby tego, że te rozmowy były bardzo trudne i źle je się nam prowadziło. Jestem gotów polemizować w każdej sprawie związanej z Okrągłym Stołem, o ile dyskusja będzie trzymała się faktów, a nie opierała na insynuacjach.

Niestety, w Polsce w ogóle brak poważnej i merytorycznej debaty na ten temat. Zamiast niej mamy obraźliwe pomówienia.

 

Ale czy podjęcie rozmów ze strony pana środowiska nie było podawaniem ręki tonącemu? Przecież było jasne, że ten system musi upaść z przyczyn obiektywnych: był po prostu niewydolny ekonomicznie.

– Pan się wyraża tak jak Hegel: że było wiadomo, że to było zdeterminowane… Licho wie! Niby skąd miało to być jasne? ZSRR istniał, a w Polsce nadal trzymał się komunizm. Zgadzam się z tym, że prawdopodobnie wcześniej czy później by upadł, ale mógł to robić np. jeszcze przez siedem albo i dwadzieścia następnych lat. Gdybyśmy wtedy nie podjęli rozmów, to czy nie byłby to czas zmarnowany? Postanowiliśmy wykorzystać szansę, która nam się przydarzyła.

Dlatego na tak postawione pytanie nie umiem odpowiedzieć. A w determinizm historyczny nie wierzę. Przypominam też, że nasze cele na początku obrad były bardzo skromne. Nie szliśmy do tych rozmów po to, by obalić w Polsce komunizm. To, że on upadł, było całkowicie niezamierzonym przez nas skutkiem.

Okrągły Stół stał się przyczyną szeregu trudności, o których wspominał pan również na łamach swojej ostatniej książki – „Byliśmy głupi”. Pierwszą z nich jest kwestia rozliczenia komunistów z ich politycznej przeszłości. Zawsze był Pan przeciwnikiem lustracji, za to proponował inne rozwiązanie, nazwane „symbolicznym wieszaniem”. Na czym miało ono polegać?

– Moim zdaniem, nie ma i nie było żadnego dobrego formalnoprawnego narzędzia dekomunizacji. Dobrze widać to na przykładzie dawnej Czechosłowacji, gdzie członkom partii zakazano na dziesięć lat uczestnictwa w życiu publicznym, po czym bez problemów niemal wszyscy oni powrócili do niego ponownie. Stąd uważam, że to nic nie dało.

Natomiast jestem zdania, że dużo lepszy byłby jakiś rodzaj jasno formułowanego publicznego ostracyzmu. W środowisku akademickim powinno się dać do zrozumienia np. profesorom nauk politycznych, którzy byli uwikłania w poprzedni system, że wstyd powinien im nakazać pewien okres karencji w uczestnictwie w życiu publicznym. Nie twierdzę, że należałoby tych ludzi wykluczyć całkowicie, ale z pewnością powinni oni byli wstrzymać się przez jakiś czas – przynajmniej kilka lat – od bycia politykami czy moralistami.

Ale taki ostracyzm wymagał sprzyjającej mu atmosfery, która szybko została zakłócona m.in. przez bratanie się z postkomunistami. Negatywną rolę odegrał tu również Adam Michnik i „Gazeta Wyborcza”. To było bardzo złe i zupełnie niepotrzebne.

Ale przecież jest coś niestosownego w wieszaniu tych, z którymi przed chwilą siedziało się przy jednym stole i pertraktowało…

– Tak argumentował Jacek Kuroń, zresztą bardzo rozsądnie. Ale naprawdę nie było powodu podtrzymywać dla tych ludzi zrozumienia czy jakiejś tolerancji, co robił Michnik. Nie miałem – i nie mam – dla tego ani przyzwolenia, ani akceptacji.

Przyniosło to bardzo negatywne konsekwencje, które odczuwamy do dziś. Widzę, np. u mnie na wsi, gdzie mieszkam, jak wielką rolę nadal odgrywają dawni członkowie PZPR.

 

 

Ale czy proponowane przez pana rozwiązanie nie wymagałoby jakiejś formy lustracji? Jeśli chcemy kogoś napiętnować, to jednak powinniśmy to zrobić na podstawie jakiegoś dochodzenia. W innym przypadku grozi nam rzeź, nawet jeśli tylko symboliczna…

– Prawdopodobnie tak. Znam jeszcze dwa dobre rozwiązania, które można było – przynajmniej częściowo – zastosować w Polsce. Pierwsze to słynna Komisja Prawdy z RPA, a drugie to – w przypadku życia akademickiego – usunięcie wykładowców z pracy, a potem przyjęcie ich na nowo, co uczyniono w Niemczech.

Jakaś mieszanka tych dwóch metod była, moim zdaniem, możliwa do realizacji. Nawet zwykłe ogłoszenie, kto był świnią – tak jak za komuny ogłaszano publicznie nazwiska chuliganów – byłoby moim zdaniem wystarczające.

A nie obawiałby się pan, że będzie to sprzyjało uwalnianiu się niskich instynktów społecznych?

– Coś za coś. Zawsze istnieje taka możliwość. Prawda jest jednak taka, że bardzo trudno jest dokonać przemiany politycznej bez kosztów dodatkowych, które czasem bywają niesprawiedliwe.

Weźmy jako przykład Rewolucję Francuską. Podczas niej około połowy zgilotynowanych została zabita przypadkowo lub „z rozpędu”. To było okropne, ale proces historycznej transformacji nie może odbyć się bez ofiar, choć powiedzenie tego jest dość ryzykownie.

 

Brzmi to strasznie…

– Nie ma takich cudów, by to wszystko mogło odbyć się z czystymi rękoma. Vaclav Havel pisał takie wspaniałe eseje, w których wyobrażał sobie, że polityka będzie kompletnie czysta. I my w tamtym czasie bardzo je ceniliśmy. Ale to jest niemożliwe. Myślę, że wówczas zabrakło nam odwagi – również Wałęsie – by dekomunizacje przeprowadzić w inny sposób.

Było za to miejsce na smutny pragmatyzm wybiórczej sprawiedliwości…

– To prawda. Mój przyjaciel Krzysztof Kozłowski, który był ministrem spraw wewnętrznych, zajmował się weryfikacją byłych ubeków. Olbrzymią część z nich wyrzucił ze służby, ale wielu zachował. Między innymi Sławomira Petelickiego, co akurat było dobrym wyborem.

Ten pragmatyzm był – jak pan mówi – rzeczywiście dość smutny, ale nieunikniony. Inaczej się po prostu nie dało.

W takim razie, czy ta nietykalność komunistów nie była ceną, którą musiało zapłacić społeczeństwo za Okrągły Stół?

– W pewnym stopniu tak, ale ta cena mogła być mniejsza. Czym innym byłoby pozostawienie ludzi dawnego systemu w spokoju i pozwolenie im na dalsze życie. Ale czymś zupełnie innym było pozostawienie możliwości dalszego publicznego działania i wpływania na opinię publiczną, co przecież się stało.

W takim razie, jeśli chodzi o sprawę dekomunizacji, to czy sprawiedliwość w ogóle jakoś może jeszcze zostać przywrócona? A może jedyna realna dziś opcja, to rozpłynięcie się tego problemu w niepamięci młodego pokolenia, które coraz mniej interesuje się tym tematem?

– Z pewnością nigdy nie zostanie przywrócona całkowicie. Natomiast pamięć i debata powodują, że wciąż ujawniają się nowe aspekty zagadnienia. Nie znaczy to oczywiście, że sprawiedliwości przez to stanie się zadość, bo to jest niemożliwe, ale zawsze można wiedzieć i rozumieć więcej. Inną sprawą jest to, że dzisiaj ta debata – o ile w ogóle się toczy – ma tak niski poziom, iż w znikomym stopniu dotyczy faktów. Jest raczej polem wzajemnych politycznych oszczerstw, co utrudnia dojście do jakiejkolwiek formy sprawiedliwości.

We wspomnianej książce, zwraca pan uwagę na to, że przemiany po upadku komunizmu przyniosły również osłabienie patriotyzmu w społeczeństwie. Wynikało to przede wszystkim z postawy znacznej części środowisk opozycyjnych, dla których słowo „patriotyzm” stało się, w zasadzie, równoważnikiem terminu „nacjonalizm”…

– To jest, moim zdaniem, zupełnie oczywiste, choć mało się o tym mówi. Złożyło się na to wiele czynników, nie tylko ten, na który pan wskazał. Uwypukliłbym tu jeszcze to, że w okresie komunizmu do elit społecznych weszło wiele osób o pochodzeniu robotniczo-chłopskim, które często z polskością były związane tylko formalnie. Nałożyły się na to – zupełnie przesadne – fobie antyendeckie. A do tego wszystkiego doszła jeszcze kwestia polskiego antysemityzmu, który jest chyba dla nas „genetyczny” i nieusuwalny. Splot tych wszystkich zjawisk sprawił, że sensowny patriotyzm stał się w Polsce niemożliwy.

Obecnie tę sytuację zakonserwował jeszcze pragmatyzm polityczny, który lansowali np. Donald Tusk i Bronisław Komorowski. Owszem, myślenie praktyczne jest w polityce niewątpliwie potrzebne, ale konieczny jest jeszcze pewien element symboliczny. Rozumiał to Józef Piłsudski, dla którego w tym względzie punktami odniesienia była twórczość Juliusza Słowackiego oraz powstanie styczniowe. W Polsce nie ma innej symboliki politycznej, jak właśnie symbolika romantyzmu, co doskonale pokazało choćby powstanie warszawskie. Odrzucenie mitologii romantycznej sprawiło, że obecnie nie ma na czym w Polsce oprzeć jakiejkolwiek idei patriotycznej.

Pewną próbą reanimacji patriotyzmu była w Polsce idea polityki historycznej, promowana przez Prawo i Sprawiedliwość. Natomiast pan ma do tego pomysłu stosunek mocno krytyczny, jeśli nie potępiający. Oskarża pan ten sposób myślenia o retuszowanie historii, puszenia się nią i – tym samym – brak krytycznego stosunku do polskich dziejów. Ale czy patriotyzm nie wymaga dumy z własnej przeszłości?

– Oczywiście, że tak, ale niech ona będzie rzeczywista, bo jej nie da się powołać do życia narzędziami politycznymi. Tymczasem Lech Kaczyński był przekonany, że da się jakoś ożywić polski republikanizm z czasów jagiellońskich. Pomysł był intelektualnie bardzo udany, ale w praktyce absolutnie niewykonalny. Polityka historyczna PiS była próbą sztucznej kreacji patriotyzmu. A tego zrobić się nie da, bo fundamentem patriotyzmu jest ciągłość, a ona została zerwana. A jak się coś urwie, to bardzo trudno zawiązać to z powrotem…

 

Ale o jaką ciągłość chodzi? Między czym a czym?

– Chodzi mi o więź z tym, co istniało jeszcze w latach 70., czyli wielkim sporem o polskość, co w naszym kraju – de facto – oznacza dyskusję o romantyzmie w jego różnych postaciach. Nagle to wszystko zostało ucięte. Po roku 1989 przyszedł gospodarczy neoliberalizm i pragmatyzm polityczny, a po drodze zagubiono sprawę tego, co to znaczy być Polakiem.

Ale przecież polityka historyczna to nie tylko sprawa narodowej tożsamości. To również chyba istotny element polityki zagranicznej. Piotr Semka powiedział kiedyś, że „państwo, które nie posiada własnej polityki historycznej, staje się przedmiotem polityki historycznej innych państw”. Może więc nie powinniśmy się z tą ideą ostatecznie rozstawać?

– Nie wydaje mi się, by to myślenie było słuszne. Tworzenie polityki historycznej nie jest rolą państwa, ale jego intelektualnych elit. Podam dobry przykład.

Bardzo wielu moich znajomych francuskich intelektualistów było przeciwko całkowitemu wejściu Francji do Unii Europejskiej. Mieli zresztą bardzo dobry argument. Mówili, że Francja to la Republique i obawiali się, że republikańskość, która jest jej naturą, w ramach wspólnoty europejskiej może ulec zniszczeniu. A to by oznaczało utratę specyfiki Francji – nawet nie tyle politycznej, co duchowej. I kiedy myślę o polityce historycznej, to mam na uwadze właśnie tego rodzaju debatę.

Dlatego – powtarzam – to nie państwo ma tworzyć politykę historyczną, ale ona ma powstawać niejako samodzielnie, dzięki swobodzie dyskusji. Na przykład, można rozważać obecną aktualność idei jagiellońskiej, ale do tego państwo nie jest potrzebne.

 

W takim razie jakiego patriotyzmu dziś potrzebujemy?

– Takiego, który wynika z tego, jak rozumiemy własną wolność. A do tego potrzebny jest powrót do wielkich pytań związanych z tradycją romantyczną, powrót do wyobraźni politycznej, która miała wymiar wielkości. Tylko taki patriotyzm ma sens i tylko taki patriotyzm mnie pociąga. Natomiast to, czego jesteśmy świadkami obecnie, to przeciętność. Prawda jest jednak taka, że ten patriotyzm musimy dopiero wynaleźć.

Czy wierzy Pan w jej odrodzenie idei solidarności w polskim myśleniu politycznym? Niektórzy młodzi teoretycy – choć może powinienem powiedzieć: wizjonerzy – próbują wracać do tej tradycji. Mam tu na myśli przede wszystkim Jana Sowę, który w swojej ostatniej książce – „Inna Rzeczpospolita jest możliwa” – próbuje ją reaktywować, jeśli nie czynić z tej idei nowego mitu założycielskiego. Może więc to jest narracja historyczna, której nam dziś potrzeba?

– Na oba pytania odpowiadam: tak. Moja wątpliwość jest taka, że obserwowane dziś tendencje społeczne zmierzają w zupełnie przeciwną stronę. Natomiast możliwość powrotu do idei solidarności jest możliwa tylko dzięki społecznej woli – to jest warunek sine qua non.

To, co się dziś dzieje w Polsce, opiera się raczej o zasadę wzajemnej nienawiści. Jest to oczywiście do pewnego stopnia zrozumiałe, bo w polityce zawsze łatwiej formułować negatywne programy. Ale to jest też karygodne. Doceniam Sowę, choć w kierunku jego myślenia dostrzegam też wiele naiwności. I naprawdę go popieram, choć to wszystko wydaje mi się dziś niemożliwe. Chociaż – z drugiej strony – gdy patrzę na pokolenie młodych, trzydziestoletnich intelektualistów, to robię się bardziej optymistyczny. Ale to pokolenie nie ma jeszcze dużego wpływu na politykę. Może za jakiś czas ci ludzie, korzystając z idei solidarności, skonstruują nowy obraz rzeczywistości politycznej w Polsce.

*Marcin Król – historyk idei, publicysta, działacz opozycji demokratycznej, założyciel i redaktor naczelny niezależnego miesięcznika „Res Publica”; profesor Uniwersytetu Warszawskiego, autor książek „Style politycznego myślenia”, „Józef Piłsudski. Ewolucja myśli politycznej”, „Ład utajony”, „Konserwatyści a niepodległość”, „Bezradność liberałów”, „Czego nas uczy Leszek Kołakowski”, „Europa w obliczu końca”, „Klęska rozumu”, „Wielcy władcy” i „Byliśmy głupi”.

Zobacz także

profKrólPolityka

TOK FM

Prezydent Duda mocno: Polska nie jest dziś państwem sprawiedliwym

mkd, PAP, 30.08.2015
– Polska nie jest dziś krajem, o którym można by powiedzieć, że jest państwem sprawiedliwym, w którym obywatele traktowani są równo – mówił prezydent Andrzej Duda w Szczecinie. – Wielkim wyzwaniem jest taki rozwój kraju, z którego skorzysta zdecydowana większość społeczeństwa – dodał.

Andrzej Duda

Andrzej Duda (Alik Keplicz (AP Photo/Alik Keplicz, File))

 

Wystąpienie miało miejsce na zorganizowanych przed bramą główną Stoczni Szczecińskiej obchodach 35. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych oraz powstania NSZZ „Solidarność”. Duda przypomniał, że w piątek złożył wizytę w Niemczech, gdzie rozmawiał m.in. z prezydentem Joachimem Gauckiem.

Polska się rozwija i jest coraz nowocześniejsza

Jak mówił, prezydent Niemiec powiedział mu, że Polska pięknie się rozwija, i spytał, czy wzbudza to w Polakach zadowolenie.

Duda relacjonował, że odpowiedział niemieckiemu prezydentowi, że tak, że trudno tego nie zauważyć, że każdy, kto był w Polsce w latach 80. i 90. i kto odwiedza ją teraz, widzi, że się wiele zmieniło, że Polska stała się nowocześniejsza.

„Obywatele nie są traktowani równo”

– Jest tylko jeden w tym wszystkim problem. I mówię: „Panie prezydencie, tak, i sądzę, że ludzie dlatego mnie wybrali, bo głośno powiedziałem i nazwałem sprawy po imieniu: niestety, Polska nie jest dziś krajem, o którym można by powiedzieć, że jest państwem sprawiedliwym, sprawiedliwym dla swoich obywateli, że jest państwem, w którym obywatele traktowani są równo” – mówił prezydent.

Dodał, że „jest bardzo wielu ludzi, którzy tego powiewu wolności, nowoczesności, zasobności i poprawy jakości życia tak oczekiwanej nie odczuli w takim stopniu, jak się spodziewali, czy w takim stopniu, jak udało się to innym, niestety nielicznym”.

– I to jest dzisiaj największy problem. Jeżeli mówię, i tu mówiłem pod stocznią, że trzeba Polskę przywrócić na drogę rozwoju, to ja właśnie o takim rozwoju myślę, którego beneficjentami będzie zdecydowana większość, a nie mniejszość polskiego społeczeństwa. I to jest właśnie dzisiaj wielkie wyzwanie – powiedział prezydent.

 

 

Gazeta.pl

Biskup Ryczan w rocznicę „S”. O niewinnych ofiarach Smoleńska i „fabrykach produkcji człowieka”

Angelina Kosiek, 30.08.2015

Kielce, 11 października 2014 rok, katedra. Biskup Kazimierz Ryczan podczas poświecenie sztandaru Bractwa Kurkowego

Kielce, 11 października 2014 rok, katedra. Biskup Kazimierz Ryczan podczas poświecenie sztandaru Bractwa Kurkowego (PAWEŁ MAŁECKI)

– Otrzymaliśmy prezydenta, który nie udaje, ale rzeczywiście kocha Polskę, kocha też Kościół. Szanuje człowieka uczonego i ubogiego – mówił w niedzielę w bazylice katedralnej biskup senior diecezji kieleckiej Kazimierz Ryczan.

Homilię wygłosił podczas mszy świętej w 35. rocznicę powstania „Solidarności”.

– Godni czci patrioci, nie mogę uwolnić się od konieczności powtórzenia słów Mojżesza, twórcy i organizatora życia społecznego Izraela – mówił biskup Ryczan. Dodał, że Mojżesz radził, by wierni zachowali nakazy Boga.

Przypomniał, że od 1050 lat te słowa powtarzane są Polakom, a „krzyż Chrystusa zdobi polskie świątynie i polskie drogi”. Nawiązał do 35. rocznicy powstania „Solidarności” i powtórzył słowa Mojżesza, by nic nie dodawać i nic nie odejmować z nakazów Boga. – Bóg nie pozwoli się z siebie naigrywać, a zło ugotuje się we własnym sosie – wieszczył biskup Ryczan.

Nikt nie bał się sutanny

Zastanawiał się, dlaczego Bóg wybrał „małą Polskę do tak wielkiego dzieła”. Biskup Ryczan szukał przyczyn w tym, że naród nie utracił wiary mimo zaborów, okrutnej wojny czy komunizmu. – W ubogich salkach katechetycznych, mieszczących się w prywatnych domach rodzinnych, księża, siostry zakonne i katecheci świeccy uczyli o Bożym porządku (…) Nikt nie bał się ani sutanny, ani habitu. Polacy bali się milicyjnego munduru. Bali się sierpa i młota – przypomniał.

Chwalił czas „Solidarności”, kiedy „narodziła się wspólnota, ludziom urosły skrzydła”. – Jedni walczyli o sprawy drugich. Robotnicy strajkowali za nauczycieli i lekarzy. Rolnicy dowozili chleb robotnikom. A dziś? Modne staje się odkrywanie dobrej woli ówczesnych komunistycznych sekretarzy i generałów – krytykował biskup Kazimierz Ryczan.

Pseudopolitycy i posługujący dziennikarze

Zaznaczył, że Kościół nie był i nigdy nie będzie przeciwko wolności. – Za to za kłamstwo powinni być ścigani z mocy prawa wszyscy pseudopolitycy i posługujący za pieniądze dziennikarze. Zapytajcie tych wysokich urzędników państwowych, którzy w czasach stanu wojennego otrzymywali wynagrodzenia w kuriach biskupich. Dzisiaj służą nieprawdzie – grzmiał biskup. Zauważył, że ważna dla nich jest jedność Europy i „wolność od dekalogu”. – Co stało się z polskim domem? W pośpiechu na życzenie światowej ideologii laicyzmu wprowadziliście ustawę o przemocy w rodzinie, która w myśl ideologii gender burzy porządek i fundamenty rodziny. Mądry parlament i mądry prezydent wie, że przy fundamentach rodziny nie można manipulować – podkreślał. I tłumaczył, że „poszanowane fundamenty przynoszą szczęście i miłość. Zlekceważone przynoszą sieroctwo”.

Szanuje ubogiego i uczonego

– Kościół w Polsce zakorzeniony od 1050 lat, jak stary dąb, prosił ustami biskupów, profesorów, etyków, filozofów: „Uporządkujcie nową fabrykę produkcji człowieka, in vitro” – mówił. Dodał, że „daru życia nie wolno rzucać przed wieprze” oraz „wygrał biznes, przegrała mądrość”.

Wiernym radził, by głęboko wierzyli w zmiany. – Otrzymaliśmy prezydenta, który nie udaje, ale rzeczywiście kocha Polskę, kocha też Kościół. Szanuje człowieka uczonego i ubogiego – chwalił. Przypomniał, że Andrzej Duda w dniu zaprzysiężenia wezwał do odbudowy wspólnoty. – Członkami tej wspólnoty pozostaną także ci, którzy odeszli. Także ofiary spod Smoleńska. Nie możemy zapomnieć również o Wyklętych. Nie możemy również zapomnieć o ofiarach spod Smoleńska. Oni nie mogą być wyklęci. Uczeń powinien wiedzieć, że ich niewinna krew została przelana za Polskę – nauczał biskup Ryczan.

Hierarcha ostrzegł, że być może zbliża się niebezpieczny okres w historii Polski. – Po bezkrwawej bitwie wyruszyły na arenę wszelkiego rodzaju hieny, by zagospodarować polityczne przedpole. I znowu człowiek zostaje zapominany – niepokoił się.

biskupRyczanWrocznicę

kielce.gazeta.pl

 

Mucha i Gawkowski u Olejnik mnożą wątpliwości ws. Dudy: Powinien odliczać zarobki na uczelni od pensji posła

Gawkowski i Mucha mają kolejne wątpliwości związane z pracą Andrzeja Dudy na prywatnej uczelni.
Gawkowski i Mucha mają kolejne wątpliwości związane z pracą Andrzeja Dudy na prywatnej uczelni. Fot. Zrzut ekranu z radiozet.pl

Otoczenie Andrzeja Dudy nadal ma problemy z wytłumaczeniem sprawy wyjazdów prezydenta na wykłady. A rodzą się kolejne wątpliwości – Joanna Mucha i Krzysztof Gawkowski mówili w „7. Dniu Tygodnia” Moniki Olejnik o wątpliwościach wokół zarobków Dudy i ich rozliczania.

Prezydent Andrzej Duda poza zdawkowymi zaprzeczeniami nie wytłumaczył opisanej przez tygodnik „Newsweek Polska”. Także jego współpracownicy i dawni koledzy z partii mieli z tym problemy. W „7. Dniu Tygodniu” Moniki Olejnik Krzysztof Szczerski w ogóle nie chciał komentować doniesień tygodnika. Wyraził tylko pewność, że prokuratura potwierdzi wersję wydarzeń prezydenta.

Krzysztof Gawkowski z SLD (i Zjednoczonej Lewicy) oraz Joanna Mucha zaczęli mnożyć wątpliwości wokół dochodów Andrzeja Dudy z tego okresu. Tłumaczyli, że jeśli był zatrudniony na umowie o pracę i wliczany do tzw. minimum kadrowego, jego dochody musiały być odliczane od pensji poselskiej. Podobnie jak prezydencki minister wyrazili nadzieję, że sprawę wyjaśni prokuratura.

– To jest potwarz – mówił prezydent Andrzej Duda w środowej rozmowie z Krzysztofem Ziemcem na antenie TVP i TVP Info o ujawnionych przez „Newsweek” wątpliwościach dotyczących sposobu wydatkowania przez niego publicznych środków w czasach, gdy był on posłem.

mnożąSięWątpliwości

naTemat.pl

Po tekście „Newsweeka”: Prokuratura wystąpiła o grafik zajęć prezydenta Dudy

30-08-2015

duda andrzej

 fot. VALDA KALNINA  /  źródło: PAP

Prokuratura badająca sprawę podróży prezydenta Andrzeja Dudy wystąpiła do uczelni o grafik zajęć prowadzonych przez niego w latach 2012-2014 – dowiedział się „Newsweek”.

W tekście „Niewygodne rachunki” tydzień temu opisaliśmy sprawę podróży prezydenta do Poznania. Andrzej Duda jeszcze jako parlamentarzysta latał tam i nocował za pieniądze Sejmu. Oficjalnie wykonywał obowiązki poselskie, w rzeczywistości prowadził w Wielkopolsce wykłady na prywatnej uczelni.

Kancelaria Sejmu zapłaciła za te podróże w sumie 11 tys. zł: 1,7 tys. na hotele i 9,3 tys. na loty. Aby dostać zwrot za nocleg, poseł Duda musiał za każdym razem własnoręcznie napisać oświadczenie, że podróż miała związek z wykonywaniem mandatu. Zdaniem konstytucjonalistów – prof. Marka Chmaja i dr. Ryszarda Piotrowskiego – także loty powinny mieć związek z działalnością poselską.

Zaraz po naszej publikacji prokuratura wszczęła postępowanie sprawdzające dotyczące podróży prezydenta. – Wystąpiliśmy już do Kancelarii Sejmu o dokumentację lotów i noclegów oraz do uczelni o grafiki zajęć. Wysłaliśmy też zapytanie do regionalnego biura PiS o to, czy w tym czasie poseł Duda odbywał w Poznaniu spotkania – mówi „Newsweekowi” rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie Przemysław Nowak.

Śledczy mają 30 dni na podjęcie decyzji, czy podróże prezydenta zostaną objęte śledztwem.

Już po naszej publikacji Kancelaria Sejmu opublikowała oświadczenie, z którego wynika, że posłom przysługuje nieograniczone prawo do zwrotu kosztów za przejazdy. Czy faktycznie tak jest. Zapytaliśmy konstytucjoinalistę prof. Marka Chmaja.

NEWSWEEK: Kiedy posłom przysługują bezpłatne przejazdy?

PROF. MAREK CHMAJ: Przywilej bezpłatnego korzystania ze środków komunikacji publicznej przysługuje parlamentarzystom wyłącznie, kiedy wykonują obowiązki. Prawo jasno to precyzuje. Wielokrotnie zdarzało mi się podróżować z w towarzystwie posłów lub senatorów w celach rekreacyjnych. Zawsze płacili za te podróże z własnej kieszeni. Ta zasada dotyczy także podróży posłów związanych z wykonywanie innej niż posłowanie pracy zarobkowej. Wtedy bezwzględnie poseł sam powinien pokryć jej koszty.

NEWSWEEK: A jak jest z pokrywaniem kosztów noclegów?

PROF. MAREK CHMAJ: To identyczna sytuacja. Zwrot kosztów przysługuje parlamentarzystom tylko, kiedy nocleg jest konieczny do wykonywania obowiązków. Podobnie jest zresztą z tzw. „kilometrówkami”, czyli zwrotem nakładów poniesionych przez posłów na podróże prywatnym samochodem. Trudno zresztą, żeby było inaczej, bo gdyby płacić za wszystkie przejazdy, to doszłoby do sytuacji, w której z kieszeni podatnika poseł mógłby opłacić noc w hotelu z kochanką. A to byłoby przecież absurdalne.

NEWSWEEK: A co, jeśli okaże się, że poseł nie miał prawa, by domagać się zwrotu kosztów?

PROF. MAREK CHMAJ: Przyjęło się, że Kancelaria Sejmu ma zaufanie do posłów i nie sprawdza czy mają prawo do refundacji. Ale jeżeli zostanie udowodnione, że podróż czy nocleg nie miały związku z wykonywaniem mandatu, to Kancelaria Sejmu może domagać się zwrotu opłaty za bilet i wynajęcie pokoju. Przy okazji warto też zauważyć, że problem dotyczy Sejmu i posłów  incydentów związanych z niezgodnym z przepisami wykorzystaniem funduszy było mnóstwo – wystarczy przypomnieć choćby sprawę posłów PiS z Adamem Hofmanem na czele czy podobne sytuacje w PO. Tymczasem wobec senatorów, którym zwrot kosztów też przecież przysługuje, żadnych zarzutów nigdy nie było.

Newsweek.pl

Sasin: Publikacja „Newsweeka” to kolejna odsłona wojny wytoczonej prezydentowi Dudzie przez PO

WB, 30.08.2015
Jacek Sasin oświadczył w programie Moniki Olejnik, że linia redakcyjna „Newsweeka” „wpisuje się w scenariusz kierownictwa PO”. Politycy PiS przekonywali, że magazyn przedstawiał antysemickie wątki i powinien zostać wykluczony z „poważnej dyskusji publicznej”.

Jacek Sasin

Jacek Sasin (Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta)

 

– Gołym okiem widać, o co chodzi w tej sprawie. To kolejna odsłona wojny, którą Andrzejowi Dudzie wytoczyła Platforma Obywatelska. „Newsweek” nie pierwszy raz wpisuje się w scenariusz pisany w kierownictwie PO – mówił Jacek Sasin w „Siódmym dniu tygodnia” w Radiu ZET. – „Newsweek” się kompromitował wielokrotnie. Antysemickie aluzje powinny go wykluczać z poważnej dyskusji publicznej – dodał. Również Krzysztof Szczerski mówił o tym, że „Newsweeka” nie czytuje, bo „posługiwał się antysemickimi aluzjami”, co on, minister, uważa za „obrzydliwe”.

Joanna Mucha próbowała tłumaczyć, że „nie było żadnego antysemickiego wątku”, jednak Sasin perorował dalej: – To jest wojna z prezydentem Dudą, która jest prowadzona na wszystkich obszarach, próba zdyskredytowania prezydenta.

„Wyciąganie” sprawy Dubienieckiego

Monika Olejnik dopytywała o sprawę ułaskawienia wspólnika Marcina Dubienieckiego. – No więc właśnie. To są takie kolejne sprawy, za każdym razem wyciągane. Nie było żadnych nieprawidłowości, a przy każdej okazji się to wyciąga – oburzał się.

Jednocześnie stwierdził, że nie widzi powodu, dla którego ma się wypowiadać na temat Dubienieckiego. – Pewnie w Polsce jest wielu przestępców, nie widzę powodu, żebym się odnosił do takich osób – ucinał.

sprawaDubienieckiego

– Lech Kaczyński rękami Andrzeja Dudy ułaskawił jego wspólnika, który prowadził dokładnie taką samą działalność, jaką teraz prowadził Dubieniecki. Na osobach niepełnosprawnych robił oszustwa na dużą skalę – wyjaśniała Mucha, a Olejnik podsumowała: – Ułaskawiać człowieka, który żerował na niepełnosprawnych? Po prostu słabo mi się robi.

 

atakNewsweeka

gazeta.pl

Zdjęła krzyż w pokoju nauczycielskim, ale ten znowu zawisł. Nauczycielka wraca do pracy

Anna Gmiterek-Zabłocka, TOK FM, 28.08.2015

Grażyna Juszczyk mówi mamie, że jej syn Jacek nie pójdzie do komunii. Słyszy: jesteś wyzuta z człowieczeństwa

Grażyna Juszczyk mówi mamie, że jej syn Jacek nie pójdzie do komunii. Słyszy: jesteś wyzuta z człowieczeństwa(FOT. ŁUKASZ GIZA)

Nauczycielka z Krapkowic, która zdjęła krzyż ze ściany w pokoju nauczycielskim, wraca do pracy. Pani Grażyna spotkała się z szykanami dyrekcji i kolegów z pracy. Teraz wraca. Krzyż wrócił na ścianę wcześniej. Czy znów go ściągnie?

Grażyna Juszczyk uczy matematyki od ponad 30 lat, w tym kilkanaście w Zespole Szkół Sportowych w Krapkowicach. Była doceniana przez uczniów, miała bardzo dobre oceny przełożonych. W szkole nigdy nie było krzyża w pokoju nauczycielskim, ale gdy w lutym 2013 roku miał przyjechać biskup, krzyż zawisł. Grażyny Juszczyk nie było wtedy w szkole, miała dłuższy urlop zdrowotny.

Po powrocie z urlopu podjęła decyzję, że krzyż zdejmie. Nie kryje, że nie chodzi do kościoła, nie jest katoliczką i nie chciała symbolu krzyża w swoim miejscu pracy.

 

Czuła się wykluczona, bo obecność krucyfiksu, jej zdaniem, oznacza, że to miejsce dla wierzących katolików. Początkowo nikt nie zauważył, że krzyża nie ma, ale powieszono go z powrotem. Zdjęła ponownie. Sprawa zatoczyła szersze kręgi: była słynna rada pedagogiczna, na której zdjęcie krzyża nazwano kradzieżą, grożono policją. Matematyczka czuła się napiętnowana – wtedy, ale także później. Ostatecznie poszła do sądu cywilnego, przed którym walczy o przeprosiny ze strony dyrektorki szkoły i odszkodowanie za dyskryminację na tle światopoglądowym.

Na procesie – zeznania innych nauczycielek. A potem? „Szykany wobec nich”

Proces zmierza już do końca. Zeznawały już m.in. inne nauczycielki, w tym kilka potwierdziło słowa pani Grażyny. Na procesie pojawił się również wątek słynnej ankiety, którą przeprowadzono w szkole w Krapkowicach, choć władze oświatowe jasno mówiły, że takie rzeczy dziać się nie powinny. Ankieta zawierała kontrowersyjne, skierowane do rodziców pytanie: „Czy przeszkadza ci krzyż w wychowawczej przestrzeni naszej szkoły?”; poniżej było miejsce na podpis. W trakcie procesu jedna z nauczycielek powiedziała przed sądem, kto stał za przygotowaniem ankiety. To zatrudniony przez panią dyrektor specjalista od ochrony danych osobowych w szkole.

Rewizja w sali lekcyjnej?

– Zapewniałam moje koleżanki, że w sądzie mogą się czuć bezpieczne, pokazałam im odpowiednie przepisy, mówiłam, że te przepisy je chronią, ale okazało się, że wcale tak nie jest – mówi pani Grażyna. Nauczycielki też zaczęły być szykanowane. – Pani dyrektor upoważniła tego pana od ochrony danych do skontrolowania moich koleżanek pod kątem przestrzegania ustawy o ochronie danych – mówi matematyczka. Opowiada, że administrator zrobił swoisty egzamin, miał przy tym zadawać pytania kompletnie niezwiązane z danymi osobowymi. Co więcej, miał też wtargnąć do klasy i przy uczniach zacząć sprawdzać, kontrolować zawartość szafek w sali lekcyjnej. – To była normalna rewizja, moja koleżanka czuła się bardzo upokorzona. Mówiłam, żeby napisała do burmistrza, ale u nas w Krapkowicach nie ma sensu pisanie jakichkolwiek skarg – mówi matematyczka.

Drugiej z nauczycielek, która też zeznawała przed sądem w procesie pani Grażyny, administrator zabrał z niezamykanej na klucz szafki w jednej z pracowni szkolnych zestaw kartkówek i sprawdzianów uczniów. – Zrobił to po to, by oskarżyć moją koleżankę, że nienależycie je przechowuje, ponieważ powinna je przechowywać pod kluczem. Problem tylko w tym, że nie ma szafek z kluczem – mówi pani Grażyna.

Zawiadomienie do prokuratury, a ta wszczęła śledztwo. Chce dokładniej sprawę zbadać

Szykanowane nauczycielki obawiały się, co dalej. Pani Grażyna wzięła więc sprawy w swoje ręce – złożyła zawiadomienie w prokuraturze w Strzelcach Opolskich, opisując szykany wobec nauczycielek. Zarzuciła przekroczenie uprawnień m.in. dyrektorce szkoły i administratorowi ochrony danych osobowych. Prokuratura – jak ustaliliśmy – zdecydowała się wszcząć śledztwo w tej sprawie. Zastępca prokuratora rejonowego Renata Trochim potwierdziła nam, że takie śledztwo jest prowadzone. Prokuratura uznała bowiem, że trzeba wszystko sprawdzić procesowo, w tym m.in. chodzi o przesłuchania świadków. – Śledztwo powinno trwać do trzech miesięcy, ale może też zostać przedłużone. Na razie nikt nie ma zarzutów – słyszymy od śledczych.

Dyrektorka rezygnuje z pracy, będzie konkurs. „Czuję ulgę” – mówi pani Grażyna

Tymczasem z Zespołu Szkół w Krapkowicach odchodzi dyrektorka. W ostatnim czasie, jak przekazał nam sekretarz gminy Krapkowice Harald Brol, wpłynęła rezygnacja i będzie ogłoszony konkurs na nowego dyrektora. Dodajmy, że dyrektorka już od dłuższego czasu była na emeryturze, ale dalej pełniła funkcję dyrektora. – Wracam do pracy od września i w związku z tym odczuwałam duży lęk i niepokój, co będzie się działo, jak będą wyglądały moje stosunki z dyrekcją. To, że pani dyrektor złożyła rezygnację, przyjęłam, nie ukrywam, z ogromną ulgą. Wierzę, że teraz będzie możliwe dojście do sytuacji równowagi i zgody i że będzie możliwa normalna praca – mówi Grażyna Juszczyk.

Krzyż na ścianie? „Przyjdzie czas i o tym porozmawiać”

Krzyż w pokoju nauczycielskim w Krapkowicach wciąż wisi. Pani Grażyna od września zaczyna zajęcia z dziećmi. Na nasze pytanie, czy go zdejmie, odpowiada, że nie ma takiego zamiaru. Chce podjąć inne działania, ale szczegółów na razie nie ujawnia. Krzyż na ścianie? – Przyjdzie czas i o tym porozmawiać – odpowiada matematyczka.

Zobacz także

nauczycielkaKtóra

TOK FM

S. Dunin-Wąsowicz: Upodmiotowić pracowników

ilustracja: Janusz Kapusta
ilustracja: Janusz Kapusta

Jedną z recept na utrzymanie przemysłu w Polsce oraz na zwiększenie jego produktywności jest stworzenie warunków do budowania podmiotowości pracowników.

Powinni mieć oni poczucie tożsamości i związku z organizacją, w której pracują, a także świadomość, że są dla firmy ważni. Transformacja taka do pewnego stopnia może zostać dokonana wewnątrz przedsiębiorstw, np. poprzez zmianę kultury organizacyjno-zarządczej czy modyfikacje systemów motywacyjnych. Z moich spostrzeżeń wynika, że zaczynają już one powoli następować – pewne pozytywne wzorce są do naszych firm kolportowane, m.in. dzięki praktykom menedżerskim osiedlających się w Polsce zagranicznych firm. Proces ten jest szczególnie istotny, gdy ma się na uwadze młode pokolenie, które coraz mocniej puka do drzwi przedsiębiorstw. Wychowane ono zostało w dobie nowoczesnych technologii, zna swoją wartość i oczekuje od pracodawcy należytego traktowania. Uchrońmy je od ryzyka zetknięcia się z postfolwarczną strukturą naszych organizacji.

Same zmiany wewnątrz firm to jednak za mało. Głęboka i trwała transformacja charakteru tzw. relacji przemysłowych, a więc stosunków pomiędzy zarządzającym a pracownikiem, nie będzie możliwa bez zmian w prawie. Podstawą obowiązujących dziś w Polsce przepisów są uwarunkowania z początku lat 90. ubiegłego stulecia. W ówczesnej sytuacji dominował strach przed masowymi zwolnieniami i – generalnie – profilaktyka łagodzenia skutków transformacji. Dlatego też zbudowany wówczas system prawny oparty został na ochronnej relacji zbiorowej. Tym samym jednak zdejmował on z pracownika to, co dziś stanowi jego szczególną wartość – podmiotowość. Rozwiązania te nie przystają do dzisiejszych realiów – w ciągu ostatniego 25-lecia w polskiej gospodarce wykreował się bardzo silny sektor przedsiębiorstw, który jest w stanie wchłonąć szeroką rzeszę osób szukających pracy. W chwili tworzenia przepisów takiego komfortu jeszcze nie było. Powielanie starych schematów, podtrzymywanych przez zbędne regulacje, hamuje dziś rozwój funkcjonujących w Polsce firm, uniemożliwiając im elastyczne reagowanie na sytuację rynkową.

Obecna podstawa prawna zbudowała pewne szkodliwe dla naszej współczesnej gospodarki odruchy, które należy porzucić. Z jednej strony kreuje ona poczucie winy u pracodawcy, który zatrudniając pracownika, od samego początku niepokoi się tym, co nastąpi, gdy będzie chciał zakończyć z nim współpracę. Z drugiej natomiast wytworzył się swego rodzaju bufor bezpieczeństwa – zatrudniony ma świadomość, że szefowi nie będzie łatwo się z nim rozstać.

Dzisiejsze prawo – za pomocą chociażby znacznej ilości tzw. przywróceń do pracy, które w zdrowej sytuacji nie powinny mieć miejsca – wzmacnia zatem roszczeniową postawę pracownika. Taki związek jest całkowicie bezproduktywny, gdyż korzyści z niego nie odnosi ani pracodawca, dla którego pracownik staje się potencjalnie trudnym do zrzucenia balastem, ani też – nie licząc samej płacy – zatrudniony, który czuje się w firmie uprzedmiotowiony i nie będzie się w niej rozwijał tak, jakby mógł w innych okolicznościach.

Jak dokonać dobrych zmian w prawie? Wbrew pozorom nie jest to aż tak trudne zadanie. Po pierwsze, należy zdjąć z pracodawcy wspomniane już poczucie winy, nie wymagając od niego ekonomicznego uzasadniania decyzji o zwolnieniu pracownika. W moim odczuciu relacja pracy powstaje wtedy, gdy pracodawca zatrudnia kogoś, gdyż mu ufa, a kończy się wtedy, kiedy przestaje mu ufać. Nie powinna być ona zależna od tak wielu ochronnych instrumentów prawnych, które – często wbrew zasadom rynkowym – sztucznie przedłużają współpracę przełożonego z niespełniającym oczekiwań pracownikiem. Przy czym nie mam tu oczywiście na myśli okresu wypowiedzenia, do którego zwalniane osoby jak najbardziej powinny mieć prawo. Problem stanowią chociażby obwarowania dotyczące wymaganego obecnie sposobu wręczenia wypowiedzenia. Po drugie, każda forma podejmowanej pracy powinna być źródłem udziału w systemie ubezpieczeń społecznych, budującym przyszłą emeryturę zatrudnionego i jego ochronę społeczną. W nowoczesnym państwie niedopuszczalna jest sytuacja, w której jakakolwiek forma pracy, bez względu na typ, czas czy przedmiot umowy, znajduje się poza tym systemem. Pozwala to na tworzenie nieakceptowalnych, półpańszczyźnianych relacji. Praca na umowach śmieciowych, kiedy to część wynagrodzenia nierzadko otrzymuje się „pod stołem”, wymusza na pracownikach ślepe posłuszeństwo wobec zarządzającego, zabijając w nich wszelką inicjatywę. Ostatnim elementem transformacji jest to, by zatrudniony miał więcej wyboru, jeśli chodzi o formę i wielkość płaconej składki ZUS. Zmiana taka nie byłaby trudna do wprowadzenia pod względem technicznym, a zasadniczo zmieniłaby postawę pracownika. Upodmiotowiłaby go – czułby się on ważniejszy, mając pełną świadomość tego, co wynika z jego pracy. Każdej pracy.

***

Autor jest prezesem Efekt Technologies, członkiem Rady Programowej Kongresu Obywatelskiego

Artykuł ukazał się w „Rzeczpospolitej” 06.07.2015 r. we wkładce „Idee Kongresu Obywatelskiego. Przyszłość polskiej gospodarki„.

naTemat.pl

J. Szomburg: Potrzebujemy rozwoju sekwencyjnego

ilustracja: Janusz Kapusta

Dobra przyszłość polskiej gospodarki to przejście trzech faz rozwojowych. Od poddostawców konkurujących niskimi kosztami, przez etap zwiększania produktywności, skali i siły kapitałowej przedsiębiorstw oraz rozpychania się w łańcuchu wartości, do pozycji kreatorów i integratorów, w którym będziemy posiadali własne marki, produkty i usługi, istotnie zaznaczając swą obecność na rynkach międzynarodowych.

Jest to droga od rozwoju zależnego i gospodarki obsługującej wyżej rozwinięte centrum, do rozwoju podmiotowego opartego na potencjale kreatywnym, talentach i sile polskich firm oraz ekosystemach naukowo-gospodarczych. Nie da się jej jednak pokonać inaczej niż stopniowo, poprzez często niedostrzegany etap pośredni – wzrostu skali i produktywności.

I. Wypełnianie luk rynkowych

Po zmianie ustrojowej w 1989 r., nasz nowopowstały sektor przedsiębiorstw prywatnych koncentrował się głównie na wypełnianiu wewnętrznych luk rynkowych, jakie zostawiła po sobie gospodarka socjalistyczna. Duży polski rynek dawał komfort łatwego rozwoju, ale jednocześnie oddalał konfrontację ze światem i jego trudniejszymi wymaganiami. W tym czasie firmy zachodnie intensywnie wpisywały się w globalizację i zakorzeniały na rynkach „wschodzących”. Nam pociąg z napisem „globalizacja” odjechał. Gdy krajowe zapotrzebowanie zostało już zasadniczo zaspokojone, ekspansja międzynarodowa polskich przedsiębiorstw stała się koniecznością, a jednocześnie dużym wyzwaniem. Również z tego względu, że za sprawą relatywnie niskich kosztów pracy i inwestycji zagranicznych, nasza gospodarka wyspecjalizowała się w eksporcie prostych, niskomarżowych produktów i usług, głównie na rynek Unii Europejskiej. Cechą charakterystyczną tego etapu rozwoju była gloryfikacja maszyn i urządzeń, a niedocenianie pracowników, sposobu zarządzania i przede wszystkim rynku. Na park maszynowy pieniądze się zwykle znajdowały, lecz na kompetencje ludzi, analizy, marketing, budowanie relacji – już nie. Był to etap „Zoś Samoś” nieumiejących współpracować z otoczeniem i gromadzących potencjał produkcyjny, którego nie były w stanie wykorzystać.

II. Nabieranie masy

Dziś wkraczamy w drugi etap rozwoju, którego hasłami przewodnimi są: produktywność, większe marże, większe płace. Jak to osiągnąć?

Po pierwsze, poprzez procesy konsolidacyjne i zwiększanie skali działania i produkcji przedsiębiorstw. Po drugie, w drodze zmian w sferze organizacji i zarządzania. Odejścia od kultury folwarku. Wprowadzania bardziej demokratycznych kultur organizacyjnych i biznesowych, opanowania tzw. „miękkich” kompetencji, pozyskania nowych, bardziej podmiotowych współpracowników, wykształcenia się też bardziej profesjonalnej i otwartej grupy menedżerów. Po trzecie, poprzez otwarcie się na rynek i powolne zdobywanie na nim własnych przyczółków i przestrzeni. Przez budowanie własnej marki oraz kanałów dystrybucji. Ofensywa rynkowa – i w kraju, w grze z zagranicznymi sieciami, i za granicą – jest kluczowa. Z czempionów produkcji powinniśmy stać się czempionami marketingu i sprzedaży oraz gry rynkowej. Nie będzie to łatwe, bo wymusi na nas przezwyciężenie barier mentalno-kulturowych i wypełnienie luk kompetencyjnych. Pomocni mogą być tu polscy emigranci.

Wejście na tę ścieżkę rozwoju wymaga zmiany filozofii działania biznesu. Od nastawienia na maszyny i produkt do nastawienia na rynek i konsumenta. Trzeba będzie się nauczyć nowych kompetencji – np. rozumienia emocji klienta, konkurenta i pracownika. Potrzebować będziemy więcej otwartości oraz gotowości do zaufania i kolejnej współpracy. Nauczenia się logiki gry wielorazowej, w której nie chcemy kogoś jednorazowo przechytrzyć tylko razem uzyskać długofalowe korzyści. Również i przełykania goryczy wydawania pieniędzy na tak „ulotne” wartości jak analizy rynkowe, reklamę i marketing czy pośredników rynkowych, bez których za granicą często nie sposób się poruszać.

Charakterystyczną cechą tego etapu rozwoju są innowacje adaptacyjne, różne kapitałooszczędne ulepszenia tego, co wymyślili inni, wchodzenie z produktami niszowymi. Nie oznacza to jednak, że w sferze start-upów nie mogą się pojawiać przedsięwzięcia prawdziwie innowacyjne i adresowane od razu do rynku globalnego, czyli niejako przeskakujące ten etap. Nasz rozwój będzie więc w pewnym stopniu wielotorowy.

III. Kreowanie i integrowanie

Jako naród twórczy, wszechstronny a jednocześnie przedsiębiorczy, elastyczny i ciągle – miejmy nadzieję – energetyczny, mamy szansę na trzecia fazę: rozwoju proinnowacyjnego i podmiotowego. Są trzy drogi zajęcia tej, jakże pożądanej pozycji w międzynarodowym podziale pracy i ról, które musimy przejść jednocześnie.

Po pierwsze, jest to wielka zmiana kulturowo-mentalna i kompetencyjna. Nie tylko w sferze gospodarki, ale i całego społeczeństwa. Jeśli chcemy rozwoju podmiotowego, musimy sami stać się podmiotowi i uwierzyć, że centrum jest w nas. Nabrać poczucia własnej wartości i pewności, umocnić swoją tożsamość. Na tej bazie łatwiej będzie rozwinąć takie metakompetencje jak: komunikacja, zaufanie, otwartość, szacunek, lojalność, dzielenie się, współpraca.

Po drugie, musimy z powodzeniem przejść przez drugą fazę rozwoju, umocnić się na rynkach, wzmocnić siłę kapitałową (długie kieszenie) przedsiębiorstw, stworzyć realne, organicznie działające ekosystemy gospodarki i nauki.

Po trzecie, trudno będzie zbudować innowacyjną i podmiotową gospodarkę bez prorozwojowego, empatycznego państwa, które zasługiwałoby na szacunek i samoidentyfikację swoich obywateli.

Dopiero gdy te warunki będą spełnione powinniśmy pomyśleć o polityce B+R w większym rozmiarze i o rozwoju opartym na wiedzy i innowacjach. Kierowanie większych środków na ten obszar będzie wówczas stwarzało szanse ich dobrego wykorzystania w sensie efektów ostatecznych – podniesienia konkurencyjności i dynamiki gospodarki. Sekwencyjności rozwoju musi towarzyszyć sekwencyjność polityki publicznej.

Ryzyko pomylenia etapów

Błędem byłaby dziś próba natychmiastowego wskoczenia – np. przy pomocy środków unijnych – z etapu poddostawcy do gospodarki innowacyjnej. Nie ma do tego odpowiedniego „podglebia” ani po stronie gospodarki, ani też nauki. Przykładowo, tłoczenie zbyt dużej masy pieniędzy w sektor B+R bez sprawnie funkcjonujących ekosystemów i dostatecznego dostępu do rynku nie może przynieść trwałych rezultatów. Podobnie zresztą jak sztuczne wywoływanie innowacji za pomocą przesadnych zachęt finansowych czy presji politycznej mody. Nacisk powinien zostać położony nie tyle na selekcję projektów (bo jest ich mało) oraz na ostateczne efekty komercjalizacyjne, ile na tworzenie stałych mechanizmów działań i współpracy między samymi firmami oraz między przedsiębiorstwami a sektorem nauki. Inaczej bowiem wygląda wyzwanie innowacyjności w krajach Europy Zachodniej i z perspektywy Brukseli, a inaczej u nas, gdzie główną przestrzenią rozwoju jest wzrost produktywności, wartości dodanej, marż i płac oraz stopniowa zmiana skali działania i pozycji w łańcuchu wartości. Co z tego, że nasze przedsiębiorstwa wyposażylibyśmy w najnowsze technologie, skoro nie byłyby w stanie sprzedać wytworzonych na ich bazie produktów i usług? „Wepchana” im poniekąd na siłę innowacyjność stałaby się wówczas dla nich de facto obciążeniem. W polskiej polityce publicznej pokusa proinnowacyjnej imitacyjności nie powinna wygrać ze zrozumieniem realnych potrzeb i możliwości naszej gospodarki w zakresie zmiany sposobu konkurowania. Wielki skok proinnowacyjny nie jest obecnie ani możliwy ani potrzebny. Teraz potrzebna jest konsolidacja, profesjonalizacja, budowa „miękkiego” podglebia dla przyszłego skoku.

***

Autor jest prezesem Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, inicjatorem Kongresów Obywatelskich.

Artykuł ukazał się w „Rzeczpospolitej” 06.07.2015 r. we wkładce „Idee Kongresu Obywatelskiego. Przyszłość polskiej gospodarki„.

naTemat.pl

B. Rogala: Jak wzmocnić polski przemysł?

Nasza baza przemysłowa dysponuje nowoczesnym parkiem maszynowym oraz wykwalifikowanymi kadrami, lecz wiele jest jeszcze do zrobienia po stronie postaw i kompetencji.
Nasza baza przemysłowa dysponuje nowoczesnym parkiem maszynowym oraz wykwalifikowanymi kadrami, lecz wiele jest jeszcze do zrobienia po stronie postaw i kompetencji. https://www.flickr.com/photos/giuseppemilo/14419610138/

W ciągu ostatnich 25 lat Polska z zacofanej gospodarki postsocjalistycznej przeistoczyła się w znaczącą bazę przemysłową o europejskim znaczeniu.

Prosperują u nas zarówno rodzime przedsiębiorstwa zbudowane po okresie transformacji od zera, sprywatyzowane i zrestrukturyzowane zakłady pamiętające PRL, jak i zagraniczne inwestycje typu greenfield. Możemy być szczególnie dumni z tych pierwszych – powstawały od podstaw w niełatwych warunkach, mozolnie budując swoją pozycję na krajowym rynku. W ostatnich latach niektórym z nich udało się wejść na rynki zagraniczne i rozwijać się poprzez eksport.

Dlaczego na ulokowanie swoich zakładów produkcyjnych w Polsce zdecydowało się tak wiele firm z zagranicy? Jeszcze w latach 90. ubiegłego stulecia mogliśmy im zaoferować przede wszystkim dostęp do znaczącego i szybko rosnącego polskiego rynku oraz konkurencyjne koszty pracy. Na przełomie wieków, wraz z otwarciem się na świat chińskiej gospodarki, zaczęliśmy jednak tracić ten atut, a fabryki amerykańskich oraz zachodnioeuropejskich gigantów coraz chętniej relokowały swoją produkcję i zakupy na Daleki Wschód. Mimo że w ostatnich latach ceny wyrobów i komponentów z Państwa Środka wyraźnie wzrosły, to pod względem kosztów produkcji Chińczycy nadal pozostają konkurencyjni w stosunku do państw Europy Środkowej. Dysponujemy dziś jednak pewnymi atutami, których nie są w stanie zaoferować.

Pierwszym z nich jest „lokalność”. Umiejscowienie w samym sercu wielkiego rynku europejskiego zmniejsza koszty związane m.in. z logistyką oraz transportem towarów, a także skraca jego czas. Jesteśmy też dobrym miejscem do budowania przyszłego eksportu na inne kontynenty – chociażby do znajdującej się względnie blisko Afryki czy na Bliski Wschód. Po drugie, sprzyjają nam światowe trendy. Rynek jest w tej chwili mało przewidywalny, co wymaga niezwykłej elastyczności produkcji, a wiele spośród zlokalizowanych w Polsce zakładów potrafi szybko i skutecznie reagować na zmieniające się potrzeby klientów. Rozwija się też sprzedaż online, do czego niezbędny jest bardzo sprawny serwis logistyczno-informatyczny. W sektorach tych polskie firmy radzą sobie dobrze. Po trzecie wreszcie, wielką rolę odgrywają czynniki miękkie. Jesteśmy krajem stabilnym politycznie, mającym bogate tradycje przemysłowe, a także zbliżonym kulturowo do państw, z których wywodzą się inwestujące u nas firmy. Naszym atutem jest też przedsiębiorczość oraz postawy polskich pracowników, którzy uchodzą za zmotywowanych i zaangażowanych.

Największym jednak błędem byłoby w tym momencie popaść w samozachwyt. Myślmy o kolejnych wyzwaniach. W moim odczuciu w najbliższych latach powinniśmy się skupić na dwóch rzeczach – utrzymaniu w Polsce obecnej bazy produkcyjnej oraz pobudzaniu polskiego przemysłu do wspinania się w łańcuchu wartości, jeśli chodzi o wartość dodaną produkcji oraz działalność badawczo-rozwojową. Obecnie przeważa u nas produkcja niskomarżowa o ograniczonej innowacyjności. Innymi słowy: ktoś nam mówi, co mamy wytworzyć jako podwykonawca, i w związku z tym jego udział w podziale wartości jest dominujący. Jak zmienić tę sytuację? Bardzo wiele zależeć będzie od tworzonych przez państwo regulacji. Pomyślmy chociażby, jakie korzyści mogłyby się wiązać z organizacją przetargów publicznych, które w różnych sektorach gospodarki obligowałyby uczestników do wykorzystywania najnowocześniejszych technologii. Z jednej strony byłoby to bodźcem rozwojowym dla polskich firm chcących zwiększać swoją innowacyjność. Ucierpiałyby na tym oczywiście przedsiębiorstwa niechętne zmianom, które i tak niebawem musiałyby jednak ograniczyć lub zamknąć przestarzałą produkcję.

Z drugiej strony innowacyjne firmy mogłyby wykorzystać skalę krajowego rynku, nabierając impetu do dokonania późniejszej ekspansji zagranicznej. Najlepszym tego przykładem jest PESA, która w dużej mierze dzięki wygranym przetargom dla polskich samorządów mogła wyjść dalej na rynki eksportowe naszego regionu. Gdzie bowiem łatwiej zaistnieć i ugruntować swoją pozycję niż na własnym podwórku, gdzie zna się kulturę, język, kanały dystrybucyjne itd.? Im więcej firm idących tą drogą, tym więcej korzyści dla całej gospodarki, w postaci m.in. eksportu, dobrych miejsc pracy czy wzrostu płac. Ważne też, byśmy dostrzegli, jak duże rezerwy produktywności wciąż drzemią w polskich przedsiębiorstwach. Co prawda nasza baza przemysłowa dysponuje nowoczesnym parkiem maszynowym oraz wykwalifikowanymi kadrami, lecz wiele jest jeszcze do zrobienia po stronie postaw i kompetencji, związanych chociażby z pracą zespołową czy zarządzaniem projektami. Duża tu rola systemu edukacji, który powinien uczyć młodych Polaków m.in. tego, jak myśleć procesowo, jak adaptować się do zmian, jak pracować z innymi kulturami, jak współpracować wirtualnie. I na sam koniec – nie dopuśćmy, by nasz wysiłek został zmarnotrawiony przez biurokrację. Gąszcz zmieniających się przepisów, przez który muszą się przedzierać funkcjonujące w naszym kraju firmy, pochłania znaczną część ich czasu oraz energii, które mogłyby spożytkować na swój rozwój. Bez redukcji barier prawnych i zmiany mentalności wspierającej przedsiębiorczość trudno nam będzie zwiększyć tempo rozwoju.

***
Autor jest wiceprezesem Philips Lighting Poland SA, członkiem Rady Programowej Kongresu Obywatelskiego

Artykuł ukazał się w „Rzeczpospolitej” 06.07.2015 r. we wkładce „Idee Kongresu Obywatelskiego. Przyszłość polskiej gospodarki„.

kongresObywatelski

naTemat.pl

F-22 Raptor, najnowocześniejsze samoloty świata, przylatują do bazy w Łasku. To mocny sygnał, jaki NATO wysyła Rosji

Bartosz T. Wieliński, 29.08.2015

F-22 Raptor

F-22 Raptor (GLENN E. BLOORE / US AIR FORCE)

Eksperci wątpili, czy F-22 kiedykolwiek pojawią się w Polsce. Tymczasem według informacji „Wyborczej” do Łasku przybędą w poniedziałek cztery maszyny. Amerykańscy piloci będą ćwiczyć z pilotami polskich F-16, którzy przylecą z podpoznańskich Krzesin. To będą pierwsze tego typu ćwiczenia pod polskim niebem.

Po zakończeniu ćwiczeń Amerykanie odlecą do bazy w Spangdahlem w zachodnich Niemczech. Ich krótki przelot nad polskim terytorium raczej na pewno wywoła reakcje Kremla. Możemy spodziewać się oświadczeń oburzonego rosyjskiego MSZ, które zarzuci NATO, że podgrzewa atmosferę i prowadzi demonstrację siły rodem z zimnej wojny.

W arsenałach Rosji i Chin ciągle nie ma samolotu, który mógłby mierzyć się z F-22 Raptor. Skonstruowano je tak, by były niewidzialne dla radarów. To zasługa kształtu kadłuba i skrzydeł i pochłaniającego fale radarowe materiału, z którego wykonano samolot, oraz farby, którą go pokryto. Nawet hełmy pilotów i wyposażenie kabiny projektowano tak, by dawały jak najmniejsze echo radarowe.

W samolocie, choć napędzają go dwa siniki Pratt & Whitney F119 o ciągu 16 ton, udało się ograniczyć emisję ciepła. Dzięki temu raptora trudno namierzyć czujnikom podczerwieni, które naprowadzą rakiety przeciwlotnicze. Konstruktorzy wzięli pod uwagę nawet to, że należy utrudnić wykrywanie raptorów gołym okiem. A maszyna lata z prędkością dwa razy szybszą niż prędkość dźwięku. I nawet przy takich prędkościach zachowuje wspaniałą manewrowość. Można nią zrobić tzw. kobrę, figurę akrobacyjną, w której samolot unosi dziób o 90 stopni i dosłownie staje w powietrzu.

Ale F-22 to nie tylko wspaniały myśliwiec. W lukach z uzbrojeniem można umieścić inteligentne bomby, którymi można niszczyć cele naziemne. To najnowocześniejszy i zarazem najdroższy samolot świata. Jeden kosztował amerykańskich podatników 412 mln dolarów. Dlatego, choć amerykańskie lotnictwo planowało zakup 750 maszyn, ostatecznie wzięło tylko 183 samoloty.

W zeszłym roku raptory po raz pierwszy wzięły udział w walce, bombardując pozycje Państwa Islamskiego. Wcześniej nad Zatoką Perską odganiały irańskie myśliwce od amerykańskich dronów albo eskortowały rosyjskie bombowce strategicznie, które podlatywały pod Alaskę. A teraz pojawią się na stałe w Europie.

Amerykanie, w odpowiedzi na podsycanie przez Rosję wojny na Ukrainie, postanowili przerzucić cztery samoloty do swoich baz na Zachodzie. Do tej pory maszyny trzymano z dala od Rosji i Chin, by nie przekazywać im żadnych informacji o samolocie. Zastosowane w F-22 technologie są tak tajne, że maszyn nie wolno sprzedawać nawet najbliższym sojusznikom USA. Ale teraz sytuacja się zmienia.

Eksperci – właśnie z powodu bliskości Rosji – wątpili, czy F-22 kiedykolwiek się u nas pojawią. Amerykanie, decydując się na ten krok, wysyłają więc Rosjanom bardzo mocny sygnał o tym, że są zdeterminowani, by bronić swoich sojuszników na wschodniej flance NATO. Pytanie, czy poniedziałkowa wizyta i ćwiczenia będą jednorazową imprezą, czy też piloci raptorów i polskich jastrzębi będą ze sobą regularnie ćwiczyć.

Zobacz także

aJednakf22

wyborcza.pl