Nesterowicz

 

W garniturze bez krawata jada gdzie indziej niż Van Rompuy, czyli kolejny tydzień Tuska

Tomasz Bielecki, Bruksela, 21.12.2014
Donald Tusk

Donald Tusk (Virginia Mayo (AP Photo/Virginia Mayo))

Nadzieje, że brukselski urząd Donalda Tuska przybliży Polsce tematykę UE, trochę się spełniły, ale… od dziwnej strony. Para poszła bowiem w liczenie stron, które powinien wyprodukować dobry szczyt UE
Na początek zastrzeżenie – niżej podpisany nie ma jasnego poglądu, czy dziesięć stron „konkluzji” (czyli pisemnych wniosków i decyzji szczytu) to lepiej, czy gorzej od stron trzech. Może to zależy od treści? Pierwszy szczyt Hermana Van Rompuya zakończył się jedną stroną, a pierwszy szczyt Tuska – trzema. Obaj zaczęli swe urzędowanie z zamiarem, by było na szczytach krócej i zwięźlej. Van Rompuyowi te plany wywrócił kryzys strefy euro (i burzliwe debaty o jej ratowaniu podsumowywane czasem na 20 stronach). Zobaczymy, co będzie z Tuskiem.

Świetny moment na zwrot „jump to conclusions”

Pierwszy szczyt Tuska wypadł bardzo poprawnie, czyli – co przecież normalne – wywołał też pewne spory. Janusz Lewandowski (w Radiu TOK FM) wychwalał, że Tusk swą zwięzłością „odpowiedział na oczekiwania, by zatrzymać biegunkę regulacyjną w Unii”. Krytycy, jak szef europoselskiej frakcji liberałów Guy Verhofstadt, lamentowali, że Rada Europejska chyba nie zdaje sobie sprawy, że wciąż trwa kryzys. I dlatego pozwala sobie na takie luzy… Cóż, w akcji „Wyborczej” „Polish Your English. Angielski z Premierem”, byłby to świetny moment na zwrot „jump to conclusions”, czyli „wyciągać pochopne wnioski” („biegunki regulacyjnej” lepiej nie tłumaczmy). Pierwszy szczyt był nieco rozgrzewkowy, więc trudno dopatrywać się zasług czy ich braku. Zresztą, nie po tym pierwszym szczycie będzie się w przyszłości – dobrze czy źle – oceniać Tuska.

UE nie ustępuje w sprawie sankcji czy wyciąga rękę do Putina?

Skoro nie było wielkich problemów do szybkiego rozstrzygnięcia, to skrótowość szczytu (m.in. zakończenie po jednym dniu, zamiast po dwóch, i to przed północą) wywołała spore zadowolenie i wielu dyplomatów, i dziennikarzy. Dobrze, skończyło się szybko, ale co potem o tym napisać? „Przywódcy UE nie ustępują w sprawie sankcji przeciwko Kremlowi” – zatytułował swój tekst „Financial Times”. „Nadal sankcje, ale Unia wyciąga teraz rękę do Putina” – to zobaczyła na szczycie włoska „La Stampa”. „Rosnące wątpliwości co do sankcji” – to z kolei niemiecki „Süddeutsche Zeitung”. Brytyjski „The Guardian” o ulgowym szczycie, jak dotąd, w ogóle nie napisał, i dlatego nie dowiemy się, która wersja jest mu bliższa.

Włoski premier nuci hit

Szczyt przyklasnął „planowi Junckera” – małe publiczne pieniądze ma rozmnożyć w inwestycje warte 315 mld euro i to już do 2017-2018 roku. Niejeden premier prywatnie wyraża ogromne wątpliwości, czy to w ogóle zadziała. Ale przywódcy UE postanowili odwlec prawdziwą dyskusję o planie na luty 2015 roku. A na ostatnim szczycie tylko przyklasnęli paru ogólnikom.

Tylko premier Matteo Renzi nie powstrzymał się od komentarza treściwszego, choć we włoskim stylu. „Parole, parole, parole…” („Słowa, słowa, słowa…) – nucił tuż poza zakończeniu konferencji prasowej (wspólnej z Tuskiem i Junckerem z racji końca włoskiej prezydencji). „Parole, parole, parole…” – nucił dalej przed kamerami, wychodząc z gmachu, gdzie odbył się pierwszy szczyt Tuska. „Parole, parole, parole…” – kontynuował, wsiadając do samochodu. Przypomnijmy, że to fraza z piosenki o pustych obietnicach.

Tusk nie jada tam, gdzie Van Rompuy

Co poza szczytem? Tusk – to zmiana w porównaniu z Van Rompuyem – bywa widywany w stołówce pracowniczej w podziemiach gmachu Justus Lipsius, gdzie pracuje.

„W garniturze, bez krawata” – twittował w ostatni wtorek korespondent włoskiego radia. Poprzednik Tuska jadał albo u siebie w biurze na piątym piętrze albo w jednej z pobliskich restauracji.

W piątek rano rolnicy, którym nie podobają plany zawarcia umowy o wolnym handlu UE-USA, rzucali w kierunku Justus Lipsius kurczakami. Kuchnia ich nie przechwyciła, a demonstranci dopiero na miejscu dowiedzieli się, że ich protest jest spóźniony, bo szczyt już się zakończył.

Zobacz także

wyborcza.pl

Kazali dziecku zatkać uszy. By nie słyszało, co inni robią na religii

Anna Gmiterek-Zabłocka, 15.12.2014
Pani Kamila

Pani Kamila (Fot. Archiwum prywatne)

Mama 5-latki walczy o etykę w szkole córki.
Anna Gmiterek-Zabłocka, TOK FM: Jest pani mamą 5-latki, która chodzi do zerówki. Zerówka działa przy szkole podstawowej w małej miejscowości pod Wrocławiem – nazwy miejscowości, na pani prośbę, nie będziemy podawać. Wiem, że walczy pani o etykę w szkole, choć walka nie jest łatwa.

Kamila Górnicka: Tak, to prawda. Na początku roku szkolnego, gdy moja córka zaczęła chodzić do zerówki, okazało się, że dzieci będą mieć religię, choć formalnie nie jest ona uwzględniona w programie nauczania. Byłam zdziwiona, bo uważam, że to nie jest jeszcze odpowiedni etap rozwoju, by opowiadać dzieciom o bogu. Dlatego postanowiłam zapytać dyrektorkę szkoły, dlaczego – skoro jest religia – to nie ma etyki. Co moje dziecko ma robić w tym czasie, bo ja przecież nie kończę pracy o 13, tylko o 15.

Co usłyszała pani od dyrektorki szkoły? Jakie zapadły ustalenia?

– Dostałam odpowiedź, że córka będzie mogła w tym czasie być w innej grupie, na co się zgodziłam. Tyle tylko, że już w czasie pierwszej lekcji religii pojawił się problem. Nauczycielka nie odprowadziła mojego dziecka, tylko kazała jej stać na końcu sali i zatkać sobie uszy. Dzieci w tym czasie śpiewały, a także coś malowały. Moja córka została potraktowana jak „inna” – bo przecież też mogła w tym czasie coś rysować, a nie stać z zatkanymi uszami. Opowiedziała mi o tym po powrocie ze szkoły. Interweniowałam. W tej chwili jest już odprowadzana do innej grupy, gdy jest lekcja religii. Tego problemu już nie ma.

Chciała pani też powiesić w szkole plakaty Fundacji „Wolność od religii” – plakaty informujące o możliwości zorganizowania lekcji etyki i o projekcie „Równość w szkole”.

– Tak, napisałam pismo do pani dyrektor z prośbą o możliwość powieszenia plakatów informujących o tym, że każdy rodzic ma prawo do etyki w szkole, tak samo jak i do religii. Niestety, dostałam odpowiedź odmowną. Dyrektorka tłumaczyła to tym, że nie ma z tym nic wspólnego, że decyzje podejmują inne organy, nadzorujące. Napisałam więc kolejne pismo, tym razem do urzędu miasta, skąd dostałam odpowiedź, że oni się jednak tym nie zajmują, że takie kwestie leżą w gestii szkoły.

Czyli spychanie problemu. Wtedy napisała pani kolejne pismo do pani dyrektor.

– Ponownie zwróciłam się do niej z prośbą o powieszenie plakatów. Dostałam znów odpowiedź odmowną. Dyrektorka napisała mi przy tym, że u niej w szkole nie ma dyskryminacji dzieci na tle światopoglądowym, co jest oczywiście nieprawdą.

Powiedziałabym, że jest problem dyskryminacji w dostępie do zajęć dodatkowych i informacji na ten temat. Mnie chodzi tylko o to, by pojawiła się w szkole etyka. A dziś już wiem, że rodzice w ogóle nie byli świadomi, że mają prawo do lekcji etyki, że etyka może się odbywać w szkole, że można chodzić i na to, i na to.

Od pani dyrektor dostałam też informację, że wszystko w sprawie etyki jest zamieszczone na stronie Ministerstwa Edukacji. Ale przecież wiadomo, że rodzice nie zaglądają na strony MEN i takie informacje powinni dostawać od szkoły, co też chciałam im umożliwić, wieszając plakaty informujące.

No właśnie, pani jest w tej konkretnej szkole jedyną osobą walczącą. Pani nie odpuściła i wybrała się na spotkanie ogólnoszkolnej Rady Rodziców.

– Tak, poszłam na takie spotkanie, w którym również uczestniczyła dyrektorka. Byłam ciekawa, czy rodzice wiedzą, jak wygląda kwestia zajęć z etyki i czy to, że jej nie wybierają, jest kwestią ich światopoglądu. Opowiedziałam im o kilku przykładowych lekcjach z etyki, jak to może wyglądać, czego dziecko może się nauczyć. Że dzieci poprzez zabawę odnajdują same siebie, że mogą dyskutować na różne tematy. Wiem, że w tym wieku dzieci często się ze sobą kłócą, nie potrafią rozmawiać, więc to może być dla nich ważne na tym etapie edukacji.

Przeczytała im też pani fragment pewnego tekstu.

– To był pewien artykuł z portalu etykawszkole.pl – rozmowa mamy z 13-letnim synem, gdzie syn opowiadał, jakie są plusy chodzenia na etykę. Widziałam, że rodzicom najbardziej podobał się ten fragment, w którym podkreślono, że dzieci chodzące na religię też powinny chodzić na etykę. Po to, żeby wiedziały, że ludzie moralni byli i są również poza religią i wiarą. I że można mieć odmienne zdanie niż oni i być dobrym człowiekiem. I że oni też mogą zadawać pytania i oczekiwać odpowiedzi, albo szukać tej odpowiedzi z nauczycielem i kolegami. Rodzice otwierali oczy. Wcześniej nie zdawali sobie sprawy, jakie wartości może nauczać dobrze prowadzona lekcja etyki.

Pani Kamilo, na tym spotkaniu odezwała się jedna z mam, która miała w szkole lekcje etyki.

– To było bardzo ciekawe, bo ta mama powiedziała, że chodziła do liceum chrześcijańskiego i tam miała właśnie etykę. I uważa, że takie zajęcia powinny być już od podstawówki. Że jako osoby dorosłe chodzimy na najróżniejsze kursy, choćby kształtujące nasz charakter, podnoszące poczucie własnej wartości, za co często dużo płacimy A tutaj dzieci miałyby takie zajęcia od małego, pozwoliłoby to na lepszy start w życiu – tylko trzeba dobrego nauczyciela. To było bardzo budujące usłyszeć takie stwierdzenie od rodziców.

Jaki wniosek płynął z tego spotkania?

– Że rodzicom brakuje informacji. Oni powiedzieli, że nie mieli pojęcia o lekcjach etyki. Nawet się zapytali: „Pani dyrektor, dlaczego u nas nie ma takich lekcji? My też byśmy chcieli”. Byli ciekawi, drążyli temat. Ustaliliśmy, że na styczniowych zebraniach w swoich klasach przekażą innym rodzicom wszelkie informacje w tej sprawie. I mam nadzieję, że lekcje etyki u nas teraz będą. A dodam jeszcze, że z ust pani dyrektor – chyba dla zniechęcenia innych – padł taki argument, że dzieci trzeba będzie na etykę dowozić do innej szkoły.

Czyli że byłyby to lekcje międzyszkolne, dla większej grupy uczniów, z różnych szkół?

– No właśnie, cała rzecz w tym, że dowozić nie trzeba, bo w całej gminie u nas nie ma lekcji etyki, więc spokojnie można je zorganizować u nas w szkole. Szkoła byłaby pierwsza i to również było argumentem mobilizującym dla rodziców, bo inni rodzice musieliby dowozić do nas. Aczkolwiek mam nadzieję, że inne szkoły pójdą za przykładem i myślę mieć w tym udział. Powiem szczerze, że na tym spotkaniu z rodzicami odzyskałam wiarę w ludzi, bo myślałam, że skończy się na tych pismach z dyrektorką. Ale teraz dostrzegam światełko w tunelu i widzę, że rodzice mogą być motorem napędowym wszelkich działań i inicjatyw. Tylko muszą wiedzieć, jakie mają prawa i jak to w praktyce wygląda.

Zobacz także

TOK FM

Zemsta odprawionej kochanki prezydenta Francji

Va­le­rie Trier­we­iler, była pierw­sza dama Fran­cji, którą pre­zy­dent Hol­lan­de wy­mie­nił na młod­szą ak­tor­kę, opo­wia­da o zdra­dzie, ze­mście i po­szu­ki­wa­niu nowej mi­ło­ści.

21.12.2014
Valerie TrierweilerValerie TrierweilerFoto: Getty Images

W skró­cie hi­sto­ria wy­glą­da tak: pięk­na za­męż­na dzien­ni­kar­ka (Va­le­rie) spo­ty­ka am­bit­ne­go po­li­ty­ka w związ­ku (Fran­co­is Hol­lan­de), mię­dzy nimi iskrzy, fa­scy­na­cja prze­ra­dza się w mi­łość; am­bit­na upo­li­tycz­nio­na part­ner­ka (Se­go­le­ne Royal) am­bit­ne­go po­li­ty­ka wy­pro­wa­dza się, jej miej­sce zaj­mu­je Va­le­rie; Fran­co­is zo­sta­je pre­zy­den­tem Fran­cji, po­zna­je pięk­ną młodą ak­tor­kę (Julie Gayet), mię­dzy nimi iskrzy, fa­scy­na­cja prze­ra­dza się w mi­łość; Va­le­rie wy­pro­wa­dza się. I pisze o tym be­st­sel­ler „Dzię­ku­ję za ten mo­ment”.

Hi­sto­ria stara jak świat, ale Va­le­rie opo­wia­da ją w tak in­te­re­su­ją­cy spo­sób, że wy­da­je się ide­al­nym ma­te­ria­łem na sce­na­riusz fil­mo­wy. — Mam taką na­dzie­ję — wy­ja­wia skrom­nie, się­ga­jąc po iPho­ne, na któ­rym ma zdję­cie dziew­czy­ny naj­star­sze­go syna, osza­ła­mia­ją­co pięk­nej Mayi.

Va­le­rie ma 49 lat, brzo­skwi­nio­wą cerę i trzech synów z dru­gim mężem (Denis Trier­we­iler). — Maya mo­gła­by mnie za­grać, praw­da?

— Rze­czy­wi­ście — przy­zna­ję, zgod­nie z praw­dą. — To rola dla pięk­nej ak­tor­ki. A kto mógł­by za­grać Fran­co­is? Nie jest szcze­gól­nie przy­stoj­nym męż­czy­zną. Ro­zu­miem, dla­cze­go on za­ko­chał się w tobie, ale co ty w nim wi­dzia­łaś?

— Och, to ta­jem­ni­ca mi­ło­ści. — Na­ci­skam, więc wy­ja­śnia: — Po­tra­fił mnie roz­ba­wić. Za­chwy­ca­ła mnie jego in­te­li­gen­cja i bły­sko­tli­wość. Przy nim czu­łam się naj­waż­niej­szą osobą na świe­cie.

Va­le­rie i Fran­co­is po­zna­li się 20 lat temu. — Za­ko­cha­li­śmy się, choć oboje by­li­śmy w związ­kach. Ja mia­łam męża i troje dzie­ci.

Fran­co­is i Se­go­le­ne mieli czwo­ro. Oka­zu­je się jed­nak, że Se­go­le­ne go nie ro­zu­mia­ła, a Va­le­rie ow­szem. Przy­naj­mniej na po­cząt­ku.

14 kwiet­nia 2005 roku wziął ją za rękę i po­wie­dział, że jesz­cze nie jest za późno by się wy­co­fa­ła. Nie za­bra­ła dłoni. De­cy­zję przy­pie­czę­to­wał po­ca­łu­nek „ja­kie­go dotąd nie znała”. Pierw­szy mąż dał jej „l’amour de jeu­nes­se”, drugi dał jej synów. A Hol­lan­de dał jej „nie­opi­sa­ną na­mięt­ność, która wszyst­ko po­chła­nia”.

Va­le­rie od razu przy­zna­ła się do wszyst­kie­go De­ni­so­wi. — Nie­wier­ność to trój­kąt z pie­kła — wzdy­cha. Fran­co­is nie był tak wy­ryw­ny, w końcu Se­go­le­ne od­kry­ła jego ro­mans.

Valerie Trierweiler i Francois HollandeValerie Trierweiler i Francois HollandeFoto: Getty Images

W maju 2007 roku Se­go­le­ne Royal, so­cja­li­stycz­na kan­dy­dat­ka na pre­zy­den­ta, prze­gra­ła w wy­bo­rach z Ni­co­la­sem Sar­ko­zym, a w czerw­cu za­koń­czy­ła trwa­ją­cy od 29 lat zwią­zek z Fran­co­is. Pięć lat póź­niej, z Va­le­rie u boku, Hol­lan­de po­ko­nał Sar­ko­zy’ego i zo­stał 24. pre­zy­den­tem Fran­cji.

Onet.pl

Piotr Nesterowicz: „Czy czternastoletniej dziewczynce mogła się w 1965 roku objawić Matka Boska?”

Tłum zmierzający na cudowną łąkę
Tłum zmierzający na cudowną łąkę fot. IPN

Piotr Nesterowicz zasiadał w zarządach największych spółek telekomunikacyjnych, gdy pewnego dnia rzucił biznes i postanowił zostać pisarzem. Jego reporterski debiut – „Cudowna”, wydana nakładem wydawnictwa Dowody Na Istnienie – opowiada o zapomnianym wydarzeniu z historii Polski. W 1965 roku czternastoletniej Jadwidze Jakubowskiej ze wsi Zabłudów pod Białymstokiem objawiła się Matka Boska. Na łąkę objawienia ściągnęły tłumy, a ZOMOwcy rozpoczęli z nimi otwartą bitwę; gomułkowska władza bezpardonowo zwalczała zwolenników cudu. Dlaczego? I dlaczego ta historia została zapomniana na pół wieku?

Wojciech Engelking: Zacznę od pytania, które sam pan w „Cudownej” postawił: czy czternastoletniej dziewczynce ze wsi pod Białymstokiem mogła się w 1965 roku objawić Matka Boska?

Piotr Nesterowicz: Cóż, gdyby odpowiedzieć tak, jak ludzie z Zabłudowa – skoro Jadwiga była biedna i zwykła, to mogła się pojawić. Nigdy nie analizowałem tych objawień z punktu widzenia religijnego: komu tak, a komu nie. Nie badam, jakie jest socjologiczne podłoże tego zdarzenia. Wiem, że Jadwiga była bardzo wrażliwą, raczej introwertyczną dziewczynką, bardzo silnie wierzącą. Przeżywała uniesienia, gdy w dzieciństwie chodziła z ojcem na łąkę i oglądała kwiatki; to były dla niej pierwsze przeżycia religijne. Zachwycała się, jakie rzeczy Pan Bóg stworzył.

Wychowana w religijnej rodzinie, miała duży poziom wrażliwości. Na przykład: postrzegała swoją matkę jako bardzo ciężko chorą – a właściwie trudno rozstrzygnąć, czy ona była ciężko chora. Ze sprawozdań lekarskich czasami wynika, że tak, innym razem – że jej nic nie było. Ale Jadwiga postrzegała to jako sytuację zagrożenia, która generowała u niej napięcie, stres. Wieczorami modliła się o jej uzdrowienie. Sądzę, że to były indywidualne czynniki tego objawienia.

Objawienie w samym środku rządów Gomułki w Polsce – niesamowita historia, o której przez pół wieku się właściwie się nie mówiło. Jak trafił pan na jej ślad?

Mój ojciec pochodził z Podlasia, ze wsi Orla. Orla jest znana z dwóch rzeczy – po pierwsze mieszka i działa w niej jedna z bardziej znanych szeptunek, zamawiaczek podlaskich. Wciąż stoi w Orli jej dom, który niczym się nie wyróżnia – oprócz tego, że parkuje pod nim w każdy dzień tygodnia najwięcej samochodów w całej wsi. Poza tym, Orla to gmina, która w 2003 roku, podczas referendum unijnego, miała najwyższy odsetek tych, którzy głosowali przeciw przystąpieniu. Pisałem kilka reportaży i esejów o Podlasiu, szukając inspiracji w zdarzeniach religijnych – uważam, że są one bardzo ciekawe, ponieważ wyzwalają emocje.

Przypadkowo trafiłem na informację, że było starcie ZOMO z pielgrzymami. Zacząłem o tym czytać, później pojechałem do Zabłudowa. „Cudowna” to coś więcej, niż opowieść o walce władz PRL z kościołem. To obraz ludowej polskiej religijności, która się niewiele zmieniła. Gdy się jeździ na miejsca cudownych zdarzeń, stany ludzkie są takie same, jak pięćdziesiąt lat temu. Oczywiście, zmienił się sztafaż – już nie furmanki i syrenki, tylko autobusy autokary i nowe samochody. Ale na samym początku nie wiedziałem jeszcze, że Jadwiga, będzie główną bohaterką tej książki, pojawiło się to dopiero w trakcie pisania.

Trudno było panu złapać kontakt z mieszkańcami Zabłudowa? Nie pojawiła się nieufność – oto przyjechał elegancki pan z Warszawy i szuka sensacji sprzed pięćdziesięciu lat?

Większość – rozmawiała chętnie: zarówno ci, którzy w cud wierzyli, jak i ci, którzy byli wobec cudu sceptyczni. Na ulicy św. Rocha, przy której mieszkała Jadwiga, zachodziłem od domu do domu, dzwoniłem pod numery znalezione w starej książce telefonicznej. Spora część powtarzała po prostu plotki, takie zawistne, sąsiedzkie. Ale parę osób, faktycznie, miało problem: była na przykład pani, która cztery razy nie wpuściła mnie do domu. Za pierwszym razem odczekałem 3 miesiące i znowu zadzwoniłem, była w końcu córką sąsiadów rodziny Jakubowskich. Nie chciała nic na ten temat mówić, chociaż rozmawiałem z jej braćmi. Największe obawy miałem oczywiście przed rozmową z Jadwigą.

Czy cały czas żyje objawieniem sprzed pół wieku?

I tak, i nie. Z jednej strony, z nikim o tym nie rozmawia. Nie tylko z ludźmi z mediów, ale też w ogóle z ludźmi z miasteczka, ma bardzo wąskie grono osób, z którymi utrzymuje kontakty. Można oczywiście zrozumieć, dlaczego. Zresztą, wszyscy mówili, że Jadwiga nie będzie chciała ze mną rozmawiać. Przygotowałem cały materiał i chciałem zostawić rozmowę z nią na sam koniec. Ale wyszło inaczej – byłem umówiony z kimś innym, to spotkanie zostało odwołane. I wszedłem do niej z marszu.

Jak na pana zareagowała?

Próbowałem powiedzieć jej o tym, jakie jest moje podejście. Chciałem dać jej gwarancję, że jeśli coś jej się nie spodoba, może mnie wyrzucić za drzwi – i pójdę. Wydaje mi się, że ona miała ogromną potrzebę, by o tym powiedzieć, wyrzucić z siebie gniew sąsiedzki. Opowiedzieć obcemu, ale nie do końca obcemu, bo reporter i pisarz nigdy nie jest obcy. Chwilę rozmawialiśmy w drzwiach: „Może pan wejdzie?”, spytała i usiedliśmy przy stoliku w kuchni. Pierwszego dnia przesiedziałem przy nim trzy godziny. Następnego dnia – pięć.

Jadwiga bardzo szybko się otworzyła. Nie chciała autoryzować swoich wypowiedzi, ale uznałem, że będzie fair, jeśli to zrobi. Na początku się wystraszyła – przyjechałem do niej i czytałem jej głośno fragmenty, w których mówi w pierwszej osobie. Ale w sumie dokonała bardzo niewielkich zmian. Koło wakacji wróciłem do niej ze zdjęciem, które jest na okładce, znalazłem je w esbeckich archiwach. To było dla niej odkrycie, nigdy wcześniej tego nie widziała. Tytuł reportażu ją przeraził – „Cudowna” to przecież przezwisko, które ma zdecydowanie pejoratywne znaczenie. Im bardziej książka nabierała konkretnego wymiaru, tym bardziej Jadwiga obawiała się reakcji w miasteczku. Nie dlatego, że Zabłudowa jest do niej negatywnie nastawiona – bała się bycia w centrum uwagi.

Po wydaniu „Cudownej” przez Zabłudów przetoczyła się burza?

Burza nie, raczej nie… Dużo osób „Cudowną” przeczytało, to prawda, chociaż w Zabłudowie się mało książek kupuje. Jedna kupiona książka jest pożyczana, tworzą się łańcuszki. Reakcje były – w większości – pozytywne: ludzie cieszą się, że pisze się o ich mieście. Na spotkaniu autorskim zaraz po wyborach samorządowych zjawiła się nowa władza, burmistrz. Oczywiście, znalazło się też kilka osób, którym się „Cudowna” nie spodobała. Głównie ci, którzy nie lubią samej Jadwigi. W książce nie wymieniam ich z imienia i z nazwiska, zakładając, że mniej ich to dotknie i wywoła mniej agresji. A może – pozwoli na chwilę refleksji nad ich własnym zachowaniem.

Trudno się panu przekopywało przez esbeckie archiwa?

Tak. O ile z dostępem nie ma problemu – to nie są utajnione akta – o tyle ilość jest wyzwaniem. Tysiące stron: notatki wywiadowców, którzy przez dwa miesiące krążyli po Zabłudowie, zapisywali wszystko, co działo się pod budką z piwem i gospodą, wszystko fotografowali. Zostały z tego setki zdjęć. Poza tym: raporty, zapisy z kontroli korespondencji, donosy. Ilość – ogromna w stosunku do skali zdarzenia, które raczej nie zagrażało państwu Gomułki.

Obraz polskiej wsi w „Cudownej” jest fascynujący – o ile bowiem często mówi się w Polsce, jak w PRL wyglądały miasta, są z tych czasów nawet niezłej jakości zdjęcia – o tyle niewiele wiemy o tym, jak przedstawiała się prowincja.

Za tę „wieś” mieszkańcy Zabłudowa by się obrazili – jakkolwiek w praktyce to była wieś, zachowała swoje XVII-wieczne prawa miejskie, czym zabłudowianie bardzo się szczycą. W jednej z gazet, które zamieściły relacje z Zabłudowa, znalazłem taki fragment: „O ile Białystok to Polska B, Zabłudów to Polska dawnych liter alfabetu”. To oczywiście szyderstwo, ale proszę pamiętać, że w połowie lat sześćdziesiątych tylko w trzech domach była kanalizacja. Dom, w którym dzisiaj mieszka Jadwiga, uchodził za najnowocześniejszy – dawny ośrodek zdrowia, pierwszy z centralnym ogrzewaniem, był w nim pierwszy dzwonek elektryczny. Szybko zresztą zdjęty – zamontowany go, by obudzić lekarza w nocy, ale w drodze do szkoły rzucały się na niego dzieciaki z całej wsi.

Ta pierwszyzna dobrze ilustruje to, czym była wieś w PRLu była lat 60-tych: bieda, małe drewniane domki, częściowo pożydowskie, nieduże gospodarstwa, niewykształceni ludzie – edukację większości przerwała wojna. Jeśli ktoś kończył szkołę średnią, to był inteligencją. Miejsce zaniedbane pod każdym względem. Rozrywki? Raz na jakiś czas przyjeżdżało kino. Oprócz tego gospoda, buda z piwem. Gazety mało kto czytał.

Sarkastycznie można powiedzieć, że objawienie musiało być w takim razie ogromną sensacją.

Najpierw – sensacją samo z siebie. A potem Zabłudów znalazła się w centrum uwagi. Do zapomnianego miasteczka przyjeżdżają setki, tysiące osób – praktycznie dzień po dniu. – To jest nobilitujące, to jest ekscytujące. Jednakże bardzo szybko się zmienia. Bo Zabłudów zostaje opisany w propagandowej prasie: piszą, że zabobon, zacofanie i głupota. Potem wszędzie policja i służba bezpieczeństwa. Wkraczają też codzienne problemy: tylu turystów, że PKSy są przepełnione, nie ma jak dojechać do pracy do Białegostoku. Ktoś stwierdza, że miasteczku grozi epidemia, pojawiają się przymusowe szczepienia na dur brzuszny. I wahadło się odwraca, rusza mechanizm sąsiedzkich zawiści: teraz wszyscy uznają, że skoro Jakubowscy byli tacy zwykli i biedni, to żadnego objawienia nie było.

Pojawiają się też plotki o kradzieżach.

Wszystko, co negatywne, ogniskuje się wokół nich. Idzie plotka, że Jakubowscy się na cudzie wzbogacają. Ci, którzy są za cudem – nazywa się ich cudakami; ci, którzy są przeciw cudowi – bezbożnikami. I wszyscy liczą, ile kto z tego cudu wyciągnął, bo przecież na łące ludzie zostawiali pieniądze. Wszyscy liczą, ile kto ukradł. Na dodatek plotki rozsiewa Służba Bezpieczeństwa; niektóre są żywe do dziś. Widziałem dokumenty, w których są polecenia, by konkretną osobę ze wsi o coś niesłusznie oskarżyć.

Dlaczego państwo Gomułki tak się rzuciło na objawienie w jednej, małej wsi na zapadłej prowincji? Nie było ważniejszych problemów?

Z jednej strony – zaważyła obawa, że to się może rozrosnąć i kościół wykorzysta objawienie do budowania swojej pozycji w regionie – a to był czas, gdy po chwili odwilży po 1956 roku narastała walka z kościołem. W następnym roku obchodzono tysiąclecie Państwa Polskiego i było już wiadomo, że władza zrobi swoje obchody, a kardynał Wyszyński swoje. Jeżdżenie po kraju z kopią obrazu jasnogórskiego, msze gromadzące dziesiątki tysięcy ludzi – to była ogromna konkurencja dla władz komunistycznych.

Po drugie – objawienie stawiało w złym świetle władze lokalne, które starały się pokazywać region jako rozwijający się. A gospodarczo był najbardziej zacofanym w Polsce; lokalny sekretarz partii nawet tłumaczył się z tego w wywiadzie dla „Polityki”. Objawienie podkreślało zabobonny charakter tych okolic. Zaważyły również emocje – sekretarz bał się, że ktoś wykorzysta objawienie przeciwko niemu. W końcu – 30 maja, w dzień czwartego objawienia, odbywały się wybory do Sejmu. Wieść o bitwie z ZOMOwcami rozeszła się na całą Polskę, nawet radio Wolna Europa podawało tę informację.

Chce pan jeszcze jako reporter wrócić do tematyki PRLu?

Zbierając materiały do „Cudownej” trafiłem na pamiętniki, które opublikowano w tamtych latach; chciałbym napisać powieść reporterską o życiu i losach młodych ludzi ze wsi, którzy wkraczali w dorosłość na początku lat pięćdziesiątych. Mam już wybranych kilkoro bohaterów, ich przeżycia są fascynujące, pełne „mięsistych” anegdot. Wydaje mi się, że dzisiaj mało kto pamięta o świecie tamtej polskiej wsi – jeżeli już się pisze o latach pięćdziesiątych, to w kontekście stalinizmu, wydarzeń Października 1956 roku, albo ówczesnej bohemy artystycznej. A przecież dwie trzecie z nas ma pochodzenie chłopskie. To nasi rodzice i dziadkowie w tamtych latach awansowali społecznie, migrowali ze wsi do miast. O nich byłaby ta książka.

naTemat.pl

 

 

 

Dodaj komentarz