Lisicki (25.06.2015)
Na pozór kariery polityczne obu pań specjalnie się nie różnią. Obie były zaufanymi współpracownicami prawdziwych liderów, Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Obie zawdzięczają wszystko ich osobistym decyzjom. W obu przypadkach też główną cnotą, jakie okazały Ewa Kopacz i Beata Szydło, była lojalność i zaufanie. Ta pierwsza dzięki Tuskowi została ministrem zdrowia, później marszałkiem Sejmu, wreszcie premierem. Jednak – i to czyni wielką różnicę – dopiero objęcie urzędu premiera sprawiło, że Kopacz musiała zacząć uprawiać samodzielną politykę.
Rzucona na głęboką wodę zupełnie sobie nie radzi. Ma ogromny kłopot z wizerunkiem – jej doradcy i ona sama nie mogą się zdecydować, kim ma ostatecznie być. Raz występuje w roli twardej, żelaznej lady, raz współczującej, empatycznej, troskliwej pani na gospodarstwie. To osobliwe rozszczepienie tożsamości było dobrze widoczne w czasie ostatniej konwencji Platformy, kiedy to pani premier w jednym zdaniu zapraszała Beatę Szydło do poważnej dyskusji o Polsce, po to, by w następnym szydzić z niej i odbierać wszelki sens swemu zaproszeniu.
Wszakże kłopotem nie jest tylko wizerunek, ale też treść i zdolność podejmowania decyzji. Kiedy w październiku ubiegłego roku Kopacz przejmowała stanowisko po Tusku, nie zadbała o zapewnienie sobie podmiotowej pozycji. Powstał rząd, którego skład był wynikiem kompromisu. Część ministrów wprowadził Grzegorz Schetyna, a część Cezary Grabarczyk, który, nim zdążył się skompromitować nadmiernym zamiłowaniem do broni palnej, uchodził za lidera największej frakcji w PO. Trzecia grupa to osobiste znajome samej premier Kopacz, jak jej pierwsza rzecznik lub pani minister spraw wewnętrznych; w przypadku tej drugiej, wielu komentatorów do dziś ma problem z zapamiętaniem jej nazwiska. Kopacz nie zrozumiała skutków afery taśmowej, nie umiała zabezpieczyć się przed obecnością nagranych w dwuznacznych sytuacjach polityków.
Kilka miesięcy temu bodajże Adam Hofman nazwał ją prowincjonalną lekarką. Wyrażał w ten sposób lekceważenie i pogardę dla przedstawicielki małomiasteczkowej Polski, której przeciwstawiał Kaczyńskiego, jako polityka o szerokich horyzontach. Dziś Ewa Kopacz zapewne marzyłaby, żeby tak właśnie postrzegali ją wyborcy: jako reprezentantkę prowincji, ludzi pozbawionych przywilejów i rozczarowanych. Nic z tego. Za sprawą spóźnionej reakcji na taśmy została zapisana do Polski ośmiorniczek, do tych, którzy za publiczne pieniądze chleją, objadają się i drwią ze zwykłych śmiertelników.
Czas Kopacz się skończył. Okazała się liderem słabym i pozbawionym przenikliwości. Reagowała zbyt opieszale i nie dość stanowczo. Gorzej. Wszystko wskazuje na to, że do tej pory nie zrozumiała dlaczego odwrócili się od niej wyborcy, czego najlepszym znakiem jest nachalne i groteskowe otaczanie się młodymi twarzami, jakby to młodość miała stać się panaceum na klęskę. Zabawnie wygląda ten wianuszek radosnych młodzieńców i ledwo dojrzałych panien, którzy mają pokazać, że PO jest partią przyszłości.
Beata Szydło to, jak mówiono w dawnej polszczyźnie, kreatura Kaczyńskiego. Tyle tylko, że, jak pokazała kampania prezydencka, umiała swoją szansę wykorzystać. Różne osoby zbliżone do PiS twierdzą, że zarówno pomysł kampanii, jak i jej przebieg, to osobiste dzieło Szydło. Umiała narzucić swoją wizję, była odporna na porady różnej maści starych wygów od pijaru, do końca konsekwentnie grała swoje. Wytrzymała presję czasu i reagowała na czas. Kiedy kilka tygodni przed pierwszą turą wydawało się, że kampania Andrzeja Dudy utknęła w martwym punkcie, nie zmieniła planów i nie rozpoczęła, jak jej ponoć niektórzy radzili, ostrej kampanii negatywnej. Podobnie razem z całym sztabem i samym kandydatem umiała wyciągnąć wnioski z przegranej przez niego pierwszej debaty prezydenckiej i właściwie przygotować go do drugiej.
Tak samo teraz: nim Ewa Kopacz przedstawiła kandydatów na rzecznika rządu i szefa kampanii parlamentarnej, Szydło już jechała autobusem na spotkania z wyborcami. Kiedy Kopacz rozwlekle i bez pomysłu usiłowała opowiedzieć w rozmowie z Piotrem Kraśko – a nie był to rozmówca szczególnie napastliwy – po co Platformie kolejne cztery lata rządów, Szydło rozmawiała ze zwykłymi ludźmi, słuchała ich żalów i frustracji i kiwając spokojnie głową powtarzała, że to wszystko, na co się skarżą jest już w programie PiS.
To oczywiście dopiero początek. Znacznie łatwiej potakiwać i wspierać rozczarowanych, znacznie trudniej faktycznie im pomóc. Łatwiej zorganizować kampanię kandydata, po którym nikt nie oczekuje zwycięstwa, trudniej rządzić, będąc premierem wyznaczonym de facto przez Jarosława Kaczyńskiego i zależnym od prezydenta Andrzeja Dudy. Dopóki PiS idzie od zwycięstwa do zwycięstwa a sondaże rosną, nie ma miejsca na niesnaski i spory.
Prawdziwym sprawdzianem będzie moment, w którym karta się odwróci. Kiedy trzeba będzie spełniać obietnice, pojawią się napięcia i ambicje zaplecza politycznego różnych ośrodków władzy, sprzeczne oczekiwania i nadzieje. To jednak jeszcze przed nami. Na razie to Szydło, Beata Szydło, dyktuje warunki gry i śmiało podąża po zwycięstwo.