Błasik (11.04.15)

 

Viktor Orbán ginie pod gruzami piramid finansowych

MICHAŁ KOKOT, 11.04.2015
Viktor Orbán ma problem/ Jego partia zaczyna upadać razem z piramidami finansowymi

Viktor Orbán ma problem/ Jego partia zaczyna upadać razem z piramidami finansowymi (LASZLO BALOGH / REUTERS / REUTERS)

Seria bankructw piramid finansowych na Węgrzech pozbawiła oszczędności dziesiątki tysięcy Węgrów. I pogrążyła rządzący Fidesz, który notuje kolejne spadki popularności.
Quaestor to już trzeci fundusz inwestycyjny, który zbankrutował na Węgrzech w ostatnich miesiącach. Wcześniej wypuścił na rynek obligacje warte 2,82 mld zł, z czego większość (o wartości 2 mld zł) nielegalnie. Pikanterii sprawie dodaje to, że rząd sam lokował pieniądze w wątpliwe fundusze.

Kontrowersyjne są nawet okoliczności upadku Quaestora. Na kilka dni przed bankructwem bowiem rząd polecił wycofać sporą część pieniędzy. Zaczęło to rodzić wątpliwości, czy władze nie przeczuwały upadku funduszu i tym samym nie złamały zakazu uprawiania insider trading polegającego na wykorzystaniu poufnych informacji. I czy nie przyczyniły się do utraty oszczędności przez dziesiątki tysięcy Węgrów. Że tak mogło być, wskazywała wypowiedź Jánosa Lázára, szefa gabinetu Orbána. Powiedział on dziennikarzom, że premier dostał list od właściciela funduszu Csaby Tarsolya, w którym mówił on o krytycznej sytuacji finansowej i prosił o gwarancje finansowe ze strony rządu. Odpowiedzi na list nie było.

Orbán zapewnia, że o bankructwie funduszu nic nie wiedział. – Podjęliśmy decyzję o wycofaniu środków z Queastora wyłącznie ze względu na upadek dwóch innych funduszy – Buda-Cash i Értékpap~r. Lokowanie tam pieniędzy było wysoce niepewne – tłumaczył ostatnio w publicznym radiu Kossuth.

Opozycja podkreśla jednak, że takiej wiedzy nie miało kilkadziesiąt tysięcy Węgrów, którzy zainwestowali oszczędności. Pieniądze trzymały tam również węgierskie samorządy. Wiadomo już, że większość środków jest nie do odzyskania. Sytuacja stała się dramatyczna, bo kilkudziesięciu z nich groziło wstrzymanie wypłat i zasiłków socjalnych. Przed niewypłacalnością musiał je ratować rząd, przekazując kilkanaście milionów euro dotacji na bieżące funkcjonowanie.

Rządzący dwoją się i troją, by przekonać obywateli, że nie mieli żadnego wpływu na upadek funduszów, i zrzucają winę na rządzących przed 2010 r. socjalistów. Jednak według ostatnich badań instytutu Median w taką teorię wierzy zaledwie 17 proc. Węgrów, a 56 proc. obwinia częściowo lub w całości obecnie rządzących.

Fidesz próbuje więc znaleźć sposób, aby zrekompensować straty inwestorów. Najnowszym pomysłem rządzących jest, by odszkodowania wypłacił bankowy fundusz gwarancyjny. Przeciw temu ostro protestuje Sándor Csányi, właściciel największego banku OTP udzielającego rządowi licznych kredytów. Ten najbogatszy Węgier od lat jest biznesowo związany z każdą kolejną władzą. W ubiegłym roku dostał m.in. 6 mln euro rządowej dotacji na budowę ogromnej rzeźni dla jednej ze swoich firm.

Teraz Orbán jako marchewkę w zamian za wypłatę odszkodowań z bankowego funduszu gwarancyjnego proponuje od przyszłego roku obniżenie podatku bankom. Może to nieco poprawić sytuację OTP i innych banków, które kilka lat temu ze względu na horrendalne stawki podatkowe musiały podnieść opłaty za użytkowanie kont i przerzucić koszty na klientów. W rezultacie ilość pieniędzy trzymanych przez obywateli w gotówce w skarpetach w ciągu ostatnich dwóch lat wzrosła o 32 proc., co osłabiło sektor bankowy w kraju.

Cieniem na polityce rządzących kładzie się też unijna odmowa dotacji na od dawna zapowiadaną autostradę M4 z Budapesztu do granicy z Rumunią. Niedawno Komisja Europejska wstrzymała wypłatę pieniędzy, bo uznała, że uczestnicy przetargu wzięli udział w zmowie cenowej. Wśród niedoszłych wykonawców była firma Közgép Lajosa Simicski, węgierskiego oligarchy, który niedawno popadł w niełaskę u Orbána i poprzysiągł mu zemstę. Simicska jest właścicielem wielu mediów, więc ostatnio opinia publiczna dowiaduje się z nich o wielu faktach niewygodnych dla Fideszu.

Wszystko to sprawia, że poparcie dla partii rządzącej znów spada. Teraz wynosi 24 proc. – o 3 proc. mniej niż przed miesiącem. Sprawdzianem popularności będą wybory uzupełniające do parlamentu w tę niedzielę w Tapolcy na zachodzie kraju, gdzie kandydat Fideszu walczy o reelekcję.

wyborcza.pl

Maks i lekcja tolerancji

OLGA SZPUNAR, 11.04.2015
- Wcześniej uczyłem się w szkole w Krakowie i tam bym się nie ujawnił. Nawet nie wiecie, co to za ulga iść na lekcje i być sobą. Nikogo nie udawać - mówi Maks

– Wcześniej uczyłem się w szkole w Krakowie i tam bym się nie ujawnił. Nawet nie wiecie, co to za ulga iść na lekcje i być sobą. Nikogo nie udawać – mówi Maks (MATEUSZ SKWARCZEK)

– Mam ciało dziewczyny, ale czuję się chłopakiem i powoli będę się w niego zmieniał. Biorę hormony – Maks poinformował o tym wychowawczynię i klasę. Usłyszał: „Spoko, nie ma problemu”. Bajka? To prawdziwa historia z technikum w Wieliczce.
Chłopak przed szkołą klnie siarczyście: – To zbok! – stwierdza. Ale takie reakcje to rzadkość. – Każdy ma prawo żyć, jak chce – ocenia grupka dziewczyn. Chodzi o Maksa, chłopca, który urodził się w ciele dziewczyny i jest w trakcie zmiany płci.

Ma 21 lat i jest w ostatniej klasie technikum działającego w Powiatowym Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego w Wieliczce. Już w piątej klasie podstawówki oznajmił rodzicom, że będzie chodzić w męskich ubraniach. Wyjątek zrobił na komers (impreza na koniec gimnazjum). Uległ zwyczajowi i ubrał się w sukienkę, w której czuł się fatalnie. W 19. urodziny zaczął mówić o sobie w rodzaju męskim, ale tylko w gronie przyjaciół. Pod koniec zeszłego roku szkolnego poprosił wychowawczynię o rozmowę. Powiedział jej, że ma za sobą spotkania z psychologiem oraz psychiatrą i że rozpoczyna terapię hormonalną, by zmienić płeć. Bardzo się bał się, że nauczycielka nie zrozumie. A ona wysłuchała go i powiedziała: – W porządku. Porozmawiam o tym z dyrektorem i innymi nauczycielami.

„Po wakacjach na pierwszej lekcji wychowawczej nasza pani przedstawiła jedną nową dziewczynę w klasie, a potem powiedziała: » Jest jeszcze ktoś, kogo już znacie, ale chciałby się wam przedstawić na nowo «. Wtedy wstałem i powiedziałem, że właśnie zacząłem terapię, czuję się chłopakiem i będę się przemieniał fizycznie w chłopaka. Bardzo bym prosił, byście zwracali się do mnie » Maks «, bo takie imię sobie wybrałem. Dodałem, że jeśli mają pytania, nawet takie, które mogą się wydać głupie czy niestosowne albo ze sfery intymnej, to niech pytają. Zapanowała kompletna cisza. Trwała dłuższą chwilę, jakby czas stanął. Patrzyliśmy na siebie z wychowawczynią, co to dalej będzie. Nikt nawet nie szeptał. I w końcu jedna z koleżanek powiedziała: » Spoko, Maks, nie ma problemu «. I już. Wszyscy mnie zaakceptowali” – swoją historię opowiedział w dwumiesięczniku „Replika”, magazynie zajmującym się sprawami homoseksualistów i osób transpłciowych.

– Chciałem w ten sposób podziękować szkole i kolegom z klasy za superreakcję, ale przede wszystkim zależało mi, by docenić moją wychowawczynię – mówi teraz „Wyborczej”.

Małgorzata Zielińska, wychowawczyni Maksa, nie chce rozmawiać. Chłopcu tłumaczy, że wszystko, co zrobiła, zrobiła dla niego, a nie dla rozgłosu. Razem z dyrektorem szkoły długo zastanawiała się, jak postąpić, żeby go ochronić przed przykrymi reakcjami.

Cykl spotkań dla uczniów z pedagogiem i psychologiem? Lekcje o tolerancji i odmienności? – Myśleliśmy o tym, ale obawialiśmy się, że nadamy przez to sprawie niezdrowy rozgłos. Ostatecznie postanowiliśmy zaufać intuicji – opowiada Maciej Filiciak, dyrektor.

Jeszcze przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego wraz z wychowawczynią Maksa porozmawiał o nim ze wszystkimi nauczycielami. O ich reakcji opowiada: – Byłem zdziwiony, że przyjęli to tak normalnie. To są przecież sytuacje, które wielu osobom trudno jest zrozumieć i zaakceptować. A tutaj nawet jeśli ktoś miał z tym problem, to niespecjalnie dał to po sobie poznać. Ponieważ w świetle prawa Maks cały czas jest dziewczyną, w szkolnym dzienniku widnieje jego dawne imię. Nie mogłem wymagać od nauczycieli, żeby tego nie zauważali. Ale mogłem prosić, by przychylili się do prośby ucznia i zwracali się do niego „Maks”. I poprosiłem. Większość posłuchała.

Dziś tylko geograf zwraca się do chłopca, używając jego żeńskiego imienia.

Dyr. Filiciak: – Czy jesteśmy rajem tolerancji? Nie sądzę. Dobre przyjęcie Maksa to przede wszystkim zasługa wychowawczyni. Ona przygotowała pod to grunt. Jest bardzo szanowaną i wzbudzającą zaufanie osobą. Gdy uczniowie zobaczyli, że traktuje sprawę naturalnie, poszli za nią. Poza tym świat się zmienia i to, co jeszcze kilkanaście lat temu było dla nas niepojęte, dziś staje się bardziej normalne. Mamy transseksualną posłankę Annę Grodzką.

Nie wiadomo, ile w Polsce jest transseksualnych uczniów. W 2013 r. rzecznik praw obywatelskich prof. Irena Lipowicz zapowiedziała badania dotyczące tego tematu. Nie doszły do skutku ze względu na protesty środowisk prawicowych.

Z indywidualnych skarg wpływających do RPO wynika, że szkoły nie dorastają do sytuacji. Próbują np. pozbyć się takich osób, kierując je do specjalnych placówek jako osoby zaburzone.

Maks: – Do technikum w Wieliczce przyszedłem w II klasie. Wcześniej uczyłem się w szkole w Krakowie i tam bym się nie ujawnił. Niektórzy nie chcą mi wierzyć. Podejrzewają, że zaklinam rzeczywistość i opowiadam bajkę. Nawet nie wiecie, co to za ulga iść na lekcje i być sobą. Nikogo nie udawać.

Na studniówkę Maks poszedł z dziewczyną. Tańczył poloneza ubrany w męski garnitur. Na szkolnym tableau też będzie Maksem. – Poprosiłem koleżankę, która załatwiła fotografa, żeby tak mnie podpisał. Popatrzyła zdziwiona: „Po co w ogóle o to prosisz? To chyba naturalne”.

Agata Chaber z Kampanii przeciw Homofobii: – Reakcja szkoły jest wzorowa. Szacunek dla niej i dla chłopca. Ale nie popadajmy w huraoptymizm. Dostajemy listy od uczniów takich jak Maks. Piszą, że nauczyciele ich nie akceptują, a koledzy wyśmiewają. To, co zdarzyło się w Wieliczce, jest ewenementem, tym bardziej, że to mała miejscowość, a nie wielka metropolia, że to technikum, a nie renomowane liceum. Brawo.

wyborcza.pl

Eksperci prokuratury obciążają dowódcę sił powietrznych

AGNIESZKA KUBLIK, WOJCIECH CZUCHNOWSKI, 11.04.2015
Generał Andrzej Błasik podczas swojej nominacji na dowódcę sił powietrznych, Pałac Prezydencki 19.04.2007

Generał Andrzej Błasik podczas swojej nominacji na dowódcę sił powietrznych, Pałac Prezydencki 19.04.2007(WOJCIECH OLKUŚNIK)

Gen. Andrzej Błasik nie rozkazał, by piloci tupolewa zaczęli się wznosić, przeciwnie, akceptował lądowanie – to końcowe wnioski zespołu biegłych prokuratury wojskowej.
Zawarli je oni w kompleksowej opinii sporządzonej na potrzeby śledztwa smoleńskiego. „Wyborcza” poznała końcowe oceny grupy 20 biegłych, wśród których byli m.in. psychologowie, lekarze, piloci oraz specjaliści od budowy samolotów i od fonoskopii.

W rozdziale „Czynniki, które wpłynęły na zaistnienie katastrofy” w punkcie pierwszym eksperci stwierdzają, że jednym z takich czynników była „obecność w kabinie załogi gen. A. Błasika, który znając warunki meteorologiczne, nie polecił odejść na lotnisko zapasowe, a poprzez pasywne włączenie się do procesu zniżania samolotu, przez odczytywanie kolejnych malejących wysokości lotu » 230 metrów «, » 100 metrów «, akceptował dalsze zniżanie do lądowania”.

To trzecia interpretacja zachowania generała w kokpicie. W opublikowanej przez rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) w 2011 r. gen. Błasik do końca tragicznego lotu przebywał w kabinie pilotów, a jego obecność była „bezpośrednią presją na pilotów”, by lądowali.

Polska rządowa komisja Jerzego Millera w swoim raporcie z połowy 2011 r. była pewna, że generał był w kokpicie, ale interpretowała jego obecność jako „presję pośrednią”: „wypowiedzi dowódcy sił powietrznych ograniczyły się jedynie do podawania wysokości lotu odczytanych z wysokościomierza barometrycznego”.

Teraz biegli wojskowej prokuratury – na podstawie na nowo odsłuchanych nagrań z kokpitu (stenogram stanowi załącznik do kompleksowej opinii) – tego „biernego” zachowania generała nie kwalifikują jako cnoty.

Według najnowszego stenogramu ujawnionego najpierw przez Radio RMF FM, a potem upublicznionego przez prokuraturę wojskową gen. Błasik wszedł do kokpitu o godz. 8.22, czyli na 19 min przed katastrofą. Miał być tam do końca. Eksperci podpisani pod stenogramem bez żadnych wątpliwości przypisują mu wypowiedzi: „Po-my-sły!” (godz. 8.40) i „Zmieścisz się śmiało”, prawdopodobnie zaś: „Faktem jest, że my musimy to robić do skutku”. Gen. Błasik miał też podawać wysokość, na jakiej znajduje się samolot: „230 metrów” (8.40:24) i „100 metrów” (8.40:42).

W sprawie tych wypowiedzi wątpliwości ma jedna z siedmiorga biegłych od fonoskopii – prof. Grażyna Demenko, szefowa Zakładu Fonetyki w Instytucie Językoznawstwa UAM i przewodnicząca Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Fonetycznego. Prof. Demenko nie przygotowywała odsłuchów z całości nagrania, analizowała wybrane fragmenty. Jej zdaniem tych dwu fraz nie wypowiedział żaden z członków załogi, ale nie ma stuprocentowej pewności, że są to słowa gen. Błasika.

„Nie można wykluczyć, iż niezidentyfikowany głos wypowiadający pod koniec lotu frazę » 100 metrów «(czy też frazę » 230 metrów «) mógł należeć do gen. Andrzeja Błasika lub innej osoby o podobnym głosie” – napisała prof. Demenko.

O tym, że to dowódca sił powietrznych wypowiedział te słowa, może świadczyć to – czytamy w kompleksowej opinii – że „spośród osób trzecich znajdujących się w kabinie w ostatniej fazie lotu tylko gen. Błasik dokładnie znał przyrządy pokładowe i ich rozłożenie w kabinie i tylko on był w stanie prawidłowo odszukać i odczytać wskazania wysokościomierza”.

W końcowej opinii biegli wśród czynników, które wpłynęły na katastrofę, wymieniają także:

– brak decyzji rosyjskich kontrolerów o skierowaniu tupolewa na zapasowe lotnisko, choć taki obowiązek wynikał z rosyjskiego prawa;

– zaniedbania dyżurnego w Centrum Hydrometeorologicznym Sił Zbrojnych RP, który nie przekazał dalej informacji o fatalnych warunkach atmosferycznych na lotnisku w Smoleńsku otrzymanych od załogi jaka-40;

– brak rzeczywistego nadzoru Dowództwa Sił Powietrznych nad szkoleniem pilotów Tu-154 w 36. specpułku wożącym VIP-ów. Dowództwo nie wykryło nagminnych przypadków fikcyjnego nadawania uprawnień, fałszowania dokumentacji lotniczej i nierzetelnej realizacji zaleceń profilaktycznych po katastrofie wojskowego samolotu CASA na lotnisku w Mirosławcu w 2008 r.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dla niej mowa jest jak odciski palców

NATALIA MAZUR, WSPÓŁPRACA PIOTR ŻYTNICKI, 11.04.2015
Prof.  Grażyna Demenko

Prof. Grażyna Demenko (ARCHIWUM PRYWATNE)

Dzięki niej policjanci nie muszą spisywać zeznań. Kim jest prof. Grażyna Demenko, autorka ekspertyzy w sprawie katastrofy smoleńskiej, o której od kilku dni mówi cała Polska?
Jako biegła prokuratury wojskowej prof. Demenko z Poznania odczytywała nagrania rozmów toczonych w kokpicie prezydenckiego tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku. Odkąd zostały upublicznione, prof. Demenko broni się przed kontaktem z mediami – nie chce być kojarzona z politycznym sporem wokół katastrofy.

Zespół kierowany przez prof. Demenko odczytał znacznie więcej informacji z czarnych skrzynek tupolewa, niż udało się autorom wcześniejszych ekspertyz. Sama prof. Demenko zajmowała się przypisywaniem wypowiedzi konkretnym osobom oraz odczytywaniem ich emocjonalnego znaczenia. Wychwyciła niepokój, który zapanował w kokpicie już po pierwszych dziesięciu minutach lotu. Znajdujące się w nim osoby silnie akcentują wyrazy kojarzące się z bezpieczeństwem: „wylądujemy”, „mgła”, „tragedii”. Analizując cechy charakterystyczne głosów poszczególnych członków załogi (m.in. wysokość głosu, intonację), badaczka wskazała frazy – padające tuż przed rozbiciem się samolotu – których z pewnością nie wypowiedział nikt z załogi.

Komputer wykryje kłamstwo

W środowisku naukowym jest świetnie znana. To jedna z najwybitniejszych specjalistek od analizy fonetyczno-akustycznej ludzkiego głosu.

– Bo mowa jest jak odciski palców: pozwala zidentyfikować osobę. Rozpoznajemy znanych sobie ludzi po głosie, odczytujemy ich nastrój, intencje, jesteśmy w stanie powiedzieć, czy kłamią, czy mówią prawdę. My to robimy intuicyjnie, a prof. Demenko pracuje nad oprogramowaniem, które pozwoli to samo robić komputerom – mówi prof. Ryszard Tadeusiewicz, automatyk i informatyk, który napisał wraz z Demenko kilka tekstów naukowych dotyczących m.in. analizy mowy jako narzędzia w walce z terroryzmem.

Demenko studiowała automatykę na Politechnice Poznańskiej. Po studiach pracowała w Instytucie Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk, gdzie zrobiła doktorat. Od 1997 r. pracuje w Zakładzie Fonetyki Instytutu Językoznawstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Pracowała też w Bonn, Kolonii i Londynie. Szefowała Laboratorium Technologii Mowy w Poznańskim Centrum Superkomputerowo-Sieciowym.

– Jako promotor pracy habilitacyjnej prof. Demenko bronionej na wydziale neofilologii, typowo humanistycznym, czułem się dziwnie. Byłem wtedy rektorem typowo inżynieryjnej Akademii Górniczo-Hutniczej. A prof. Demenko jest przykładem, jak nauki humanistyczne wiążą się ze ścisłymi – mówi prof. Tadeusiewicz. Habilitacja badaczki dotyczyła cech prozodycznych języka polskiego, czyli np. akcentu, intonacji czy długości trwania sylab i głosek. W języku polskim po cechach prozodycznych rozpoznajemy np., czy wypowiedź jest pytaniem czy stwierdzeniem, ale są języki – jak rosyjski – w których inaczej postawiony akcent zmienia znaczenie słowa.

Słyszy więcej, niż powiesz

Prof. Demenko współpracuje także z policją. Gdy policjant nie musi spisywać zeznań, czas przesłuchania zmniejsza się o jedną trzecią. Wyręcza go program komputerowy opracowany przez zespół naukowców z Poznańskiego Centrum Superkomputerowo-Sieciowego pod kierunkiem prof. Demenko.

W pamięci programu jest 330 tys. słów, komputer rozpoznaje nie tylko poszczególne wyrazy, ale też ich kontekst. Po przesłuchaniu wystarczy skorygować błędy. Zamienić „spożyłem tory i butelki wina” w zeznaniach pijanego rowerzysty, na „spożyłem półtorej butelki wina”. Ale oszczędność czasu i tak jest duża.

Badania prof. Demenko przydają się nie tylko do protokołowania. Technologia przekształcania języka mówionego na pisany, może szerzej przysłużyć się walce z przestępczością. Przykład? Odsłuchiwanie nagrań z pomieszczeń, w których założono podsłuchy, trwałoby godzinami. Jeśli komputer skonwertuje nagrania do tekstu, to zapis można przeszukać błyskawicznie. I sprawdzić, czy nazwa stacji metra, na której wybuchła bomba, pojawiła się podczas rozmów toczonych w podsłuchiwanym miejscu.

Rozwój badań nad mową może sprawić, że już wkrótce bankomat będzie nas rozpoznawał nie po numerze PIN, ale po głosie, a drzwi do mieszkania się otworzą, gdy je o to poprosimy. Analiza nagranych wypowiedzi pozwoli zdiagnozować u mówcy raka krtani i inne schorzenia układu mowy, a nawet rozpoznać niektóre choroby psychiczne. Prof. Demenko już współpracuje z lekarzami. Analizowała m.in., jak badać słuch, diagnozować dysleksję i unikać zaburzeń fonetycznych u osób noszących protezy. Wraz z prof. Krzysztofem Izdebskim, psychologiem głosu, zajmowała się wpływem stresu na mowę.

Konkretna i wymagająca

W 2013 r. dostała nagrodę prezesa Rady Ministrów za osiągnięcia naukowo-techniczne. Uznanie zdobyły opracowane przez badaczkę lingwistyczne i pozalingwistyczne podstawy przetwarzania języka mówionego w systemach technicznych.

– Jest bardzo konkretna. Chwyta problem i odpowiada na pytanie – mówi o Demenko prof. Andrzej Obrębowski z poznańskiego Uniwersytetu Medycznego, specjalista otolaryngolog. Osoby, które miały okazję z nią współpracować, podkreślają, że jest wymagająca, ale też dokładnie wie, czego chce, i nie daje innym zadań, których rezultat nie jest na 100 proc. potrzebny.

Czy przyjaciele i współpracownicy nie boją się przy niej odzywać? Jeszcze usłyszy coś, czego nie chcieli zdradzać. – Przeciwnie: świetnie się z nią rozmawia. Miło też napić się szklaneczki whisky, którą profesor bardzo lubi. Czasem zażartuje: „Słyszę fałsz w twoim głosie”, ale podejrzliwość zdecydowanie nie jest jej cechą – podkreśla prof. Tadeusiewicz.

Zobacz także

wyborcza.pl

Macierewicz nadal wybucha

WOJCIECH CZUCHNOWSKI, 11.04.2015
W piątą rocznicę katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz przedstawił teorię kompleksowego zamachu i nakreślił kontekst polityczny tragedii z 10 kwietnia 2010 r.

W piątą rocznicę katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz przedstawił teorię kompleksowego zamachu i nakreślił kontekst polityczny tragedii z 10 kwietnia 2010 r. (Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta)

W piątą rocznicę katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz przedstawił teorię kompleksowego zamachu i nakreślił kontekst polityczny tragedii z 10 kwietnia 2010 r.
– Nawałnica ze Wschodu zaczęła się właśnie wtedy. Tragedia smoleńska była pierwszą salwą wymierzoną w pokój w Europie. Usunięto tych, którzy bronili Polski i Europy i byli rzeczywistym przedmurzem cywilizacji zachodniej – rozpoczął wczoraj Macierewicz posiedzenie swojego zespołu parlamentarnego.

Zespół od 2011 r. zajmuje się wyjaśnianiem katastrofy, składa się z posłów oraz senatorów PiS i w każdą rocznicę wydaje raport o tym, że w Smoleńsku doszło do zamachu na samolot z delegacją prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Co roku podaje też zmodyfikowaną wersję, do ilu wybuchów doszło na pokładzie.

W tym roku raport nosi tytuł „Kto odpowie za Smoleńsk”. Na okładce znalazło się zdjęcie Putina i Tuska z ich spotkania na lotnisku kilka godzin po tragedii. Wewnątrz w raporcie podpis: „Władimir Putin i Donald Tusk zadowoleni na miejscu smoleńskiej tragedii”.

Według raportu „materiał dowodowy jest jednoznaczny: nikt bardziej niż władcy Federacji Rosyjskiej nie skorzystał na śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej i na eliminacji elity stanowiącej fundament niepodległościowej polityki Polski”. Jak czytamy we wstępie, „obecna ekspansja Rosji na Zachód nie byłaby możliwa, gdyby żył Prezydent Kaczyński”.

Z wniosków raportu wynika, że polski samolot był obiektem podwójnego zamachu. Z jednej strony winni tragedii są kontrolerzy lotów ze Smoleńska, którzy „od początku podawali załodze nieprawidłowe informacje” i sprowadzali samolot do wysokości 100 metrów. Inne wnioski mówią o wybuchu w tupolewie i trzech eksplozjach: pierwsza oderwała końcówkę lewego skrzydła, kolejna tylną część kadłuba, zaś „końcowym etapem katastrofy był wybuch w prezydenckiej salonce”.

Twórców teorii zamachu nie zrażają ujawnione ostatnio nowe odczyty rozmów z kabiny samolotu (nie potwierdzają, by na pokładzie doszło do detonacji) ani ekspertyzy chemiczne na obecność śladów materiałów wybuchowych (biegli nie znaleźli niczego, co wskazywałoby na wybuchy). Widziany przez świadków język ognia, który wydobywał się z silnika, eksperci zaś uznają za efekt dostania się do turbiny gałęzi drzew, o które zahaczał samolot.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz