Nycz (03.04.15)

 

Monika Olejnik – pisowski wróg numer 1: za atakowanie Kaczyńskiego, bronienie Kopacz i promowanie Palikota

Prawica nie znosi Moniki Olejnik.
Prawica nie znosi Moniki Olejnik. Fot: TVN / Krzysztof Dubiel

Starcia Moniki Olejnik z politykami PiS to norma. To czwartkowe, z Joachimem Brudzińskim, różniło się jedynie tym, że Olejnik wyrzuciła swojego gościa ze studia. Między dziennikarką a współpracownikami Jarosława Kaczyńskiego trwa od lat wojna o różnym natężeniu.

– Kończymy tę rozmowę. Dziękuję panu bardzo, jest pan bardzo niegrzeczny, bardzo nieelegancki – stwierdziła po kilkunastu minutach rozmowy z Joachimem Brudzińskim Monika Olejnik. Czwartkowa „Kropka nad i” była więc ewenementem, bo dotychczas to politycy PiS się obrażali i wychodzili przed końcem programu. Teraz to Olejnik skończyła rozmowę.

I o ile wiele komentarzy pod tekstem o tym wydarzeniu wyraża zrozumienie wobec Moniki Olejnik, to niektóre dowodzą, że po czwartku zwolennicy PiS będą ją nienawidzić jeszcze bardziej. Bo Olejnik to ich medialny wróg numer jeden. Dlaczego?

1. Potęga

Olejnik to jedna z najbardziej wpływowych dziennikarek w Polsce. Jej program w Radiu ZET (obok „Kontrwywiadu” w konkurencyjnym RMF FM) to najważniejsza rozmowa polityczna poranka. Wypowiedzi polityków, które tam padają często ustawiają dyskusję na resztę dnia. U Olejnik goszczą najważniejsi, a i ona potrafi z nich wyciągnąć mocne opinie.

Podobnie jest z wieczorną „Kropką nad i” w TVN24. W poprzednim sezonie oglądało ją średnio 400 tys. widzów, najpopularniejszy odcinek miał prawie dwa razy więcej widzów. Do tego dochodzą jeszcze cotygodniowe felietony w „Gazecie Wyborczej”, największym (nie licząc tabloidów) z polskich dzienników.

Dlatego Olejnik jest obiektem zazdrości dziennikarzy, choć tylko prawicowi wyrażają to tak głośno i wprost. Każde jej potknięcie jest przez nic nagłaśniane jak sprawa wagi państwowej. Być może liczą, że w końcu Radio ZET straci cierpliwość i ją zwolni. Dopóki Olejnik to żyła złota i największa gwiazda stacji niepokorni nie mają co liczyć na zajęcie jej miejsca w ramówce.

2. Poglądy

Olejnik ma poglądy. To już według części prawicy dyskwalifikuje ją jako dziennikarkę. Co gorsza, są to poglądy przeciwne do tych wyznawanych przez zwolenników Jarosława Kaczyńskiego. A już całkowicie dyskwalifikujące w ich oczach jest to, że Olejnik swoje poglądy wyraża. Także w trakcie wywiadów.

Olejnik równie często, jak „co pan o tym myśli”, mówi „bo według mnie…”. Szczególnie w niedzielnym „7 Dniu Tygodnia” w Radiu ZET dziennikarka występuje nie tylko jako prowadząca, ale jako uczestnik dyskusji. Równie ostry, jak politycy.

3. Bezsilność

Takie reakcje, jak Brudzińskiego, to często wyraz bezsilności. Bo choć sposób prowadzenia Olejnik jest dość specyficzny i nie wszystkim przypada do gustu, nie można jej odmówić dociekliwości. Dzięki temu, że Olejnik od lat jest w centrum polskiej polityki, często zaskakuje gości dawno zapomnianymi historiami. Tak, jak Brudzińskiego.

Olejnik pokazała szefowi komitetu wykonawczego PiS historię Bogusława Seredyńskiego, którego po akcji CBA niesłusznie zamknięto w areszcie, co wpędziło go w depresję i długi. Brudziński był bezsilny wobec tej historii. – Chamski atak Brudzińskiego na Monikę Olejnik pokazał, że zabolało – ocenił Wojciech Czuchnowski z „Gazety Wyborczej”.

4. Palikot, Niesiołowski i spółka

Olejnik pracuje w komercyjnych stacjach, dlatego często zaprasza polityków posługujących się barwnym, choć niekoniecznie kulturalnym językiem. Właściwie co tydzień w którymś z jej programów mamy „mocnego” gościa, często jest to np. Palikot lub Niesiołowski. Prawica organicznie nie znosi tych polityków i oskarża Olejnik o promowanie ich (szczególnie lidera Twojego Ruchu). Nie zwraca przy tym uwagi, że Olejnik często ostro obchodzi się z jednym i z drugim.

5. Historia

Olejnik i politycy prawicy mają długą wspólną i burzliwą historię. Olejnik pracuje w mediach od ponad 30 lat, najpierw prowadziła rozmowy w Radiowej Trójce, od 2001 r. jej program emituje Radio ZET. Do tego jeszcze telewizja i cykl wywiadów w „GW”. To tysiące rozmów, wiele z nich ostrych.

Jak ta z Lechem Kaczyńskim w Brukseli w kiedy poszło o ostre słowa Lecha Wałęsy pod adresem Jarosława Kaczyńskiego. Po programie ówczesny prezydent miał powiedzieć, że Olejnik jest na jego krótkiej liście i że ją wykończy. Świadkami była ekipa realizująca program. Później Kaczyński przeprosił Olejnik.

Swoje przejścia z Olejnik mieli też Jacek Kurski, Zbigniew Ziobro czy Mariusz Błaszczak. Umieszczone powyżej filmiki pokazują, że w studiu potrafi być ostro. Ale obrażanie się na Olejnik to często teatr. Dlatego są też zabawne sceny jak np. obdarowywanie prezesa Kaczyńskiego gadżetami radia czy rozmowa z Joachimem Brudzińskim o butach. Ale niektórzy politycy się jej boją. Tak przynajmniej uważa Nelly Rokita.

Mimo tego, wszyscy przyjmują zaproszenia do Olejnik (z nielicznymi wyjątkami), szczególnie w czasie kampanii wyborczej. Bo Olejnik ma wpływ oraz słuchaczy i widzów, którzy są politykom niezbędni. A miano zwalczanego przez „reżimowe media” tylko umacnia ich elektorat. I do tego Olejnik jest im potrzebna.

naTemat.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeszcze nie został prezydentem, a już narobił nam problemów za granicą. Słowacy urażeni, że Duda straszy ich państwem

Słowacy nie są zbyt zadowoleni z faktu, iż Andrzej Duda wciągnął ich do swojej kampanii wyborczej i przedstawił jako zły przykład.
Słowacy nie są zbyt zadowoleni z faktu, iż Andrzej Duda wciągnął ich do swojej kampanii wyborczej i przedstawił jako zły przykład. Fot. SME.sk; Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta

Andrzej Duda właśnie dobitnie przypomniał nam, że wybierając prezydenta wskazujemy też jednego z najważniejszych przedstawicieli naszego kraju na świecie. Przy tej okazji, kandydat PiS bynajmniej nie udowodnił jednak zbyt wysokich kompetencji dyplomatycznych. Wręcz przeciwnie. Nasi sąsiedzi ze Słowacji właśnie oburzają się na polskiego polityka za wciąganie ich kraju w nadwiślańskie gierki polityczne.

Miała być reklama, wyszło jak zwykle…

„SME”

renomowany słowacki dziennik o A. Dudzie

W piątek polski kandydata na prezydenta Andrzej Duda z tłumem dziennikarzy przybył do przygranicznej miejscowości Skalité. Udał się do sklepu spożywczego, kupił chleb, jaja, mleko i pozował z rachunkiem. To samo powtórzył później w polskiej Milówce. Za słowackie zakupy zapłacił 13,29 euro, za polskie 9 euro…

Tak Słowacy opisują, jak polityk Prawa i Sprawiedliwości straszył ostatnio Polaków wspólną europejską walutą. Dla naszych sąsiadów zza górskich szczytów to jednak nie tyle kampania straszenia euro, co samą Słowacją. Lukáš Onderčanin z jednego z najpopularniejszych i najbardziej renomowanych słowackich dzienników „SME” pisze, że jego kraj „jest przedstawiany jako zły przykład” przez jednego z najpoważniejszych kandydatów do przejęcia władzy w warszawskim Pałacu Prezydenckim.

Przy okazji Onderčanin kreśli wizerunek PiS jako partii bardzo konserwatywnej, której wbrew pozorom liderem nie jest młody Andrzej Duda, a rutynowany w polskiej polityce Jarosław Kaczyński. Którego słowacki dziennik opisuje jako polityka „działającego bardzo radykalnie”. „SME” podkreśla też, że radykalizacja polityki uprawianej przez zwierzchnika Dudy nastąpiła po katastrofie smoleńskiej, w której zginał jego brat, były prezydent Polski.

Duda nie myśli o przyszłości?
W ten sposób kandydat PiS bardzo wyraźnie przypomniał Polakom, że czynny udział w wyborach prezydenckich to także decyzja w sprawie tego, jak wyglądają wizerunek i pozycja naszego kraju na świecie. Które to kształtować może w zasadzie każde prezydenckie słowo czy gest. Andrzej Duda albo postanowił zaryzykować przyszłe problemy dyplomatyczne, albo… zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki zadania czekają go po ewentualnym przejęciu władzy.

Bo w swojej kampanii straszył przecież nie tylko Słowacją, ale i innymi „obcymi”. To argument, który Andrzej Duda wyciąga szczególnie, gdy mówi do rolników. – Polska ziemia przejdzie całkowicie w obce ręce – grzmiał w styczniu na spotkaniu z rolnikami w małopolskich Wierzchosławicach. Mówiąc o „obcych rękach” zapewne myślał o Niemcach, którzy przed Słowakami byli ulubionym narzędziem PiS do straszenia nad Wisłą.

– Kandydat na prezydenta powinien wykazywać się całościowym myśleniem strategicznym. W podnoszonych dotąd kwestiach polityki zagranicznej Andrzej Duda tymczasem wykazywał się nieco krótkowzrocznością. Dowodzi temu choćby fakt, że polityk chcący zostać prezydentem powinien rozumieć różnice związane z przyjęciem euro przez małe państwa Europy Wschodniej, takie jak Słowacja, i tym, co może to oznaczać dla Polski, która pod względem gospodarczym i ludnościowym znacznie prześciga maleńkie kraje naszego regionu razem wzięte – komentuje w rozmowie z naTemat dr Wojciech Jabłoński, politolog i specjalista ds. marketingu politycznego.

DR WOJCIECH JABŁOŃSKI

politolog

Tu celem było jednak zmobilizowanie twardego elektoratu, a cel uświęca w marketingu politycznym środki. Stosuje się rożne narzędzia, byle wygrać. Kandydat w kampanii jest trochę, jak oskarżony w procesie karnym i ma prawo kłamać. Duda z tego prawa do kłamstwa korzysta obficie. Gdy za pomocą tych środków uda mu się osiągnąć cel, te różne słowa o naszych sąsiadach będzie mógł odwołać.

Oto testament Kaczyńskiego
Dobre relacje z najbliższymi dotąd sąsiadami być może nie będą jednak na liście priorytetów „prezydenta Dudy”. Pod koniec lutego najpoważniejszy kandydat do zastąpienia Bronisława Komorowskiego na fotelu prezydenckim mocno zasugerował bowiem kierunek swojej polityki dyplomatycznej podczas spotkania z ambasadorami Niemiec i Francji. – Dyskusja sprowadziła się niemal w całości do sytuacji w Europie Środkowo-Wschodniej i wojny na Ukrainie – poinformował. Tylko podobne tematy miały go też interesować w późniejszej rozmowie z ambasadorem USA Stephenem Mullem.

Izolowanie polskiej polityki zagranicznej od unijnego nurtu, kierunkowanie jej na Europę Wschodnią i konfrontację z Rosją nie powinno zresztą za rządów Andrzeja Dudy dziwić. Jeżeli po ewentualnym zwycięstwie zacznie on prowadzić polską dyplomację właśnie w ten sposób, najlepiej wypełni składane wyborcom obietnice przywrócenia w Pałacu Prezydenckim ducha Lecha Kaczyńskiego.

naTemat.pl

Semki zabawy niegodne

Tomasz Dostatni dominikanin, 03.04.2015
O. Ludwik Wiśniewski

O. Ludwik Wiśniewski ($Fot. Micha epecki / Agencja Gazeta)

Artykuł Piotra Semki o ojcu Ludwiku Wiśniewskim wpisuje się w tradycję najgorszego PRL-owskiego dziennikarstwa. Ówcześni pismacy opluwali i cynicznie wyszydzali prawych ludzi, z którymi się nie zgadzali
„To jest tekst bardzo niesprawiedliwy” – tak mi powiedział jeden z dominikanów starszego pokolenia. A ja bym dodał jeszcze, że bardzo nieuczciwy intelektualnie. Mowa o artykule Piotra Semki („Rzeczpospolita”, 31 marca) o ojcu Ludwiku Wiśniewskim.Semka jest znany z tego, że często wali na odlew, ale teraz dotknął człowieka, który jest bardzo prawym, uczciwym kapłanem. Odważnym w latach komunistycznego ustroju – gdy odwaga coś kosztowała – i odważnym dziś – kiedy wypowiada słowa krytyczne pod adresem „kolegów z branży”, jak to ktoś niedawno określił – a to też niemało kosztuje. Mądry krytycyzm pod adresem ludzi Kościoła, szczególnie przełożonych, był i jest zawsze potrzebny.Rozczarowanie nie jest powodem, aby używać argumentów ad personam, wyszydzać, drwić i robić z kogoś wariata. Artykuł Semki ma jeszcze jedną okropną konotację. Przypomina najgorsze dziennikarstwo uprawiane przez PRL-owskich pismaków, co prawych ludzi, z którymi się nie zgadzali, opluwali i cynicznie wyszydzali, np. Jerzy Urban jako rzecznik rządu na swoich słynnych konferencjach prasowych w stanie wojennym. Dlatego mam postulat, aby ów tekst Semki zgłosić do Hieny Roku.

Erystyczny chwyt zastosowany przez Piotra Semkę, że jest rozczarowany, bo jako młodzieniec znał innego Ludwika Wiśniewskiego, tylko pozornie jest uczciwy. Bo już argumenty i uzasadnienie dalekie są od rzetelności dziennikarskiej.

Semka nie próbuje zrozumieć wątpliwości i pytań ojca Ludwika dotyczących lustracji księży i ojca Konrada Hejmy, tylko mówi: „Czekało mnie rozczarowanie… to nie był głos doświadczonego kapłana”.

Ależ to właśnie był głos doświadczonego kapłana, który zna nie tylko akta IPN-u, ale i tamte lata z własnego doświadczenia. I zna ludzi, ich słabości, lęki, załamania. I wie, że nie każdy musiał być bohaterem.

Potem Semka ostro atakuje: „Zakonnik wszedł już wyraźnie w rolę jedynego sprawiedliwego w polskim Kościele”. Przypomina list ojca Ludwika do nuncjusza w Polsce: „Unika [Ludwik Wiśniewski] przy tym odpowiedzi na pytanie, jak ów list przeciekł na łamy » Gazety Wyborczej «”. To nieprawda.

Piotr Semka nie stara się dochować dziennikarskiej uczciwości, pomija fakt, że ojciec Ludwik kilkakrotnie, np. w „Tygodniku Powszechnym”, wyjaśniał, że ów przeciek dokonał się całkowicie poza jego świadomością i bez jakiegokolwiek udziału.

Kolejna ocena wygłoszona przez tego publicystę jest także niesprawiedliwa: „Niezwykle łatwo przychodzi mu wydawać ostre wyroki bez prawa apelacji”. Widać, że Piotr Semka nie zna Ludwika Wiśniewskiego. Mieszkam z nim prawie 10 lat w Lublinie. Dzieli nas ponad 25 lat, nieraz ostro wymienialiśmy poglądy, ale ojciec Wiśniewski zawsze słucha i często przyznaje rację, gdy dostrzeże, że się mylił. Nie ukrywa, że czegoś nie rozumie czy że ma wątpliwości. Pyta innych, konsultuje.

Rozumiem, że analizy stanu polskiego Kościoła katolickiego dokonywane w różnych tekstach przez ojca Ludwika nie muszą wzbudzać aprobaty Semki, ale odmawianie komukolwiek prawa do własnych – jasno i wyraźnie przedstawionych – sądów jest nieakceptowalne.

Arcybiskup Henryk Muszyński parę razy wskazywał, że ludzi takich jak Ludwik Wiśniewski należy słuchać z uwagą, bo kochają Kościół, a mądrość czerpią ze swojego długoletniego doświadczenia. Ale rozumiem, że ten argument nie musi Semki przekonywać.

Semka dalej odnosi się do ostatnio wydanej książeczki ojca Wiśniewskiego „Blask wolności”. Wykazuje się przy tym dużą ignorancją. Wypowiada się o czymś, czego nie czytał. Pisze: „Ludwik Wiśniewski w tej książce – głos sumienia poszczególnych katolików wyniósł ponad stanowisko Kościoła”. A przecież dominikanin powtarza tylko za św. Tomaszem i nauką Kościoła katolickiego, że człowiek powinien postępować zawsze zgodnie ze swoim indywidualnym sumieniem. Także wtedy, gdy nie rozpoznając w nauczaniu Kościoła dobra, idzie za głosem własnego sumienia.

Puenta tekstu Semki: „Demonstracja pychy i brak refleksji nad faktem, że w dzisiejszych realiach hasło prymatu indywidualnego sumienia popycha zwykłych wiernych ku wygodnictwu. Zasady wiary zaś przykrawa do mód tego świata” – musi spotkać się z moim jasnym sprzeciwem. Odniesienie tych słów do ojca Ludwika Wiśniewskiego jest po prostu draństwem. Semka niezgodnie z prawdą przypisuje Ludwikowi Wiśniewskiemu pewne myśli i czyny. To zwykła insynuacja.

Równie pokrętne – w kontekście osoby dominikanina – jest parafrazowanie słów świętego Pawła: „Bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”. Bo cóż to znaczy? Czy to, że Ludwik Wiśniewski pod koniec życia utracił wiarę? Przecież to absurd.

Powtórzę więc moją tezę: tekst Semki jest bardzo niesprawiedliwy i bardzo nieuczciwy intelektualnie. A swoim tonem przypomina najgorszą propagandową produkcję z czasów PRL-u.

W czasach jeszcze honorowych za takie słowa wypowiadane o najbliższych wyzywało się na pojedynek. Dziś pozostaje tylko liczyć, że ktoś czasem potrafi powiedzieć „przepraszam”. Mimo wszystko w to wierzę.

Zobacz także

wyborcza.pl

„Kropka nad i”. Chamski atak Joachima Brudzińskiego na Monikę Olejnik

Wojciech Czuchnowski, 03.04.2015
Joachim Brudziński

Joachim Brudziński (Fot. Sebastian Wołosz / Agencja Gazeta)

Uczestniczącego w programie „Kropka nad i” sekretarza PiS Joachima Brudzińskiego rozsierdziło proste porównanie. Z jednej strony Bogusław Seredyński, niewinny człowiek zniszczony i pozbawiony środków do życia. Z drugiej sprawcy tego nieszczęścia, partyjni koledzy Brudzińskiego: Kamiński z poselską pensją i wyrokiem w zawiasach oraz poseł, agent Tomek rozbijający się porsche po Warszawie.
PiS i jego „pokorni inaczej” publicyści uwielbiają proste porównania. Ostatnio, w związku z wyrokiem na byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, epatowali takimi oto zestawieniami: Kamiński dostał trzy lata, a ścigani przez niego sprawcy korupcji tylko dwa i pół; posłanka Sawicka w ogóle została uniewinniona, no i generał Kiszczak ciągle chodzi na wolności.W szczegółach te zestawienia są bez sensu. Szef CBA i wiceprzewodniczący PiS dostał trzy lata za bezprawne prowokacje i wyłudzenie zgody sądu na kilkadziesiąt podsłuchów. Ci, których ścigał, zostali skazani za powoływanie się na wpływy w urzędach państwowych. Sawicką uniewinniono z powodu nieudolnych działań CBA. A Kiszczak z tym w ogóle nie ma nic wspólnego. No chyba że przyjąć, iż Kamiński razem z generałami wprowadzał stan wojenny.Jak Kamiński i Kaczmarek niszczyli prezesa SeredyńskiegoSkoro jednak PiS lubi takie proste zestawienia, to w czwartek wieczorem Monika Olejnik przypomniała w „Kropce nad i” historię Bogusława Seredyńskiego, prezesa Wydawnictw Naukowo- Technicznych, którego agenci Kamińskiego zatrzymali w 2009 r. za rzekomą korupcję.

Kiedy prokurator przyjrzał się dokładnie materiałom zgromadzonym w trakcie tej operacji, złapał się za głowę. Agenci z CBA (wśród nich słynny agent Tomek, potem poseł PiS – Tomasz Kaczmarek) upili bowiem prezesa i choć się opierał, zostawili mu na stole 10 tys. euro łapówki. Próbował im to zwrócić, ale nie zdążył, bo został zatrzymany razem z Weroniką Marczuk, którą też „rozpracowywał” agent Tomek występujący „pod przykrywką” biznesmena.

Ostatecznie Seredyński i Marczuk nie zostali o nic oskarżeni. Prokuratura nawet nie skierowała ich sprawy do sądu i umorzyła śledztwo z powodu braku przestępstwa. Za to Kaczmarek ma dzisiaj zarzuty za łamanie prawa. Trudno o większą kompromitację CBA.

Jednak pech chciał, że w przypadku Seredyńskiego trafiło na człowieka wyjątkowo nieodpornego na stres wywołany metodami IV RP. Po zatrzymaniu i napiętnowaniu przez brukowce, przez lata nie mógł znaleźć pracy. Popadł w depresję, jego życie prywatne się rozsypało. Roznosił m.in. piwo w knajpie, żył z pożyczek, nie miał na prąd, ogrzewanie ani nawet bilety do Warszawy, gdzie jeździł na proces, w którym domagał się odszkodowania. Do dzisiaj go nie dostał, bo sąd wprawdzie uznał, że pieniądze się należą, ale wciąż nie może ustalić, ile.

Czy PiS przeprosi za złamanie życia?

W czwartkowy wieczór fragment rozmowy z Seredyńskim – jako ofiarą metod Kamińskiego – Olejnik pokazała zaproszonemu do studia Joachimowi Brudzińskiemu, sekretarzowi generalnemu PiS. I chociaż trudno o bardziej niewinnego człowieka niż Seredyński, poseł PiS bez zmrużenia oka wygadywał komunały. Że „więzienia pełne są niewinnych”. Że „krystalicznie czysty” Kamiński jest ofiarą „sitwy”.

Na pytanie, czy PiS przeprosi Seredyńskiego za złamanie życia, Brudziński zaczął obrażać Olejnik, sugerując, że dziennikarka przyjaźni się z Jerzym Urbanem. Olejnik przerwała rozmowę i wyprosiła Brudzińskiego ze studia.

Sekretarza PiS rozsierdziło proste porównanie. Z jednej strony niewinny człowiek zniszczony i pozbawiony środków do życia. Z drugiej sprawcy tego nieszczęścia, partyjni koledzy Brudzińskiego: Kamiński z poselską pensją i wyrokiem w zawiasach oraz poseł, agent Tomek rozbijający się porsche po Warszawie.

Chamski atak Brudzińskiego na Monikę Olejnik pokazał, że to porównanie zabolało posła.

Zobacz także

wyborcza.pl

Religia poza szkołą

Katarzyna Lubnauer, 03.04.2015
Lekcja religii, 2007 rok. Coraz więcej rodziców i obywateli w ogóle jest za zniesieniem publicznego finansowania katechezy w szkole.

Lekcja religii, 2007 rok. Coraz więcej rodziców i obywateli w ogóle jest za zniesieniem publicznego finansowania katechezy w szkole. (Fot. Krzysztof Karolczyk/AG)

Dlaczego jesteśmy za zniesieniem finansowania lekcji religii z pieniędzy publicznych
Podejmując inicjatywę „Świecka szkoła” i przygotowując projekt ustawy, pod którą obecnie zbieramy podpisy, uwzględniliśmy to, że w obecnych uwarunkowaniach prawnych bez zmiany konstytucji i wypowiedzenia konkordatu nie ma realnej możliwości wyprowadzenia religii ze szkół. Nie ma również takiej woli społecznej, żeby dzieci, szczególnie te młodsze, miały katechizację poza terenem szkoły. Jednak jeśli nawet ok. 51 proc. społeczeństwa chce lekcji religii w szkołach, to aż 62 proc. Polaków (wg najnowszego sondażu „Newsweeka”) nie chce opłacania katechetów z ich podatków.Dodatkowo, gdy rozpoczęliśmy zbieranie podpisów, to z zaskoczeniem stwierdziliśmy, że równie chętnie podpisują się osoby niewierzące, mające problem, co zrobić z dzieckiem w czasie lekcji religii, jak i osoby głęboko wierzące, które uważają, że obecny stan nie sprzyja katechizacji kolejnych pokoleń Polaków, a w szczególności szkodzi ich dzieciom. Ludzie ci, sami chodzący kiedyś na religię do kościołów, uważają, że atmosfera tamtych lekcji, bez przymusu, bez ocen wliczanych do średniej i bez udziału osób, które nie czują potrzeby kontaktu z Bogiem, była znacznie lepsza.W obecnym systemie z budżetu państwa przeznaczamy na religię w szkołach ponad 1 mld 300 mln zł; wydajemy te pieniądze, mimo że władze państwowe nie mają wpływu na program przedmiotu i na wybór nauczycieli. Obecny system nie wymusza też na Kościele racjonalizacji liczby godzin religii i mimo że nawet niektórzy katecheci przyznają, że 2 godziny tygodniowo przez cały okres edukacji (12 lat) to za dużo i spokojnie mogłaby być 1 godzina (poza drugą klasą szkoły podstawowej i trzecią gimnazjum, kiedy dzieci przygotowują się do pierwszej komunii i bierzmowania), to obecny system wręcz zachęca hierarchów Kościoła do utrzymania obecnego wymiaru godzin (i liczby etatów dla katechetów). Szczególnie że pieniądze pochodzące z pensji katechety są często podstawą finansową funkcjonowania parafii. Ale czy rolą państwa jest utrzymywanie „nierentownych” parafii? Wydaje się, że raczej warto byłoby za te pieniądze utrzymywać małe wiejskie szkoły, które przez wiele lat były centrum życia społeczno-kulturalnego wsi.Zwolennicy obecnego systemu używają trzech argumentów.1. Pieniądze na katechezę pochodzą z podatków, które w większości są płacone przez wierzących. Rzeczywiście możemy tak przyjąć, ale z danych podanych w pierwszej części tekstu wynika, że również większość wierzących nie jest zwolennikami finansowania religii w szkole z pieniędzy pochodzących z ich podatków.

2. Katecheci powinni otrzymywać pensje za pracę. Zgadzam się, każda osoba pracująca za swoją pracę powinna dostawać pieniądze, my nie chcemy odebrać nikomu tego prawa, chcemy tylko, żeby zmienił się płatnik. Uważamy, że katechizacja jest zadaniem i celem Kościoła. Czyli Kościół powinien ze swoich pieniędzy za nią zapłacić. Wtedy sytuacja będzie jasna: kto płaci, ten wybiera nauczyciela i układa program, według którego ma on uczyć.

3. Przecież każdy ma wybór, a w szkole jest też etyka opłacana z podatków. Wielokrotnie już zwracałam uwagę w swoich tekstach na Lubnauer.liberte.pl na pozorność wyboru stawianego przed uczniami i rodzicami. Wybór ograniczają m.in. lekcje religii w środku planu, brak etyki, naciski środowiska czy waga oceny z religii, liczącej się do średniej na świadectwie.

Na co liczymy, proponując zmianę ustawy i zmianę finansowania?

Plan długofalowy jest jasny: lekcja religii mogłaby rzeczywiście stać się lekcją nieobowiązkową dla chętnych odbywającą się tak, jak życzy sobie 81 proc. społeczeństwa – po lub przed innymi lekcjami. Katecheta przestałby być pracownikiem szkoły i stałby się pracownikiem Kościoła realizującym jego program. Oczywiście ocena z religii powinna przestać funkcjonować na świadectwie szkolnym, a jeśli taka byłaby wola rodziców, to katecheza mogłaby odbywać się nie w szkole, ale w salkach przy kościołach. Religia i wiara przestałyby być zadaniem szkoły, skończyłoby się zbieranie deklaracji uczestniczenia w lekcjach religii i obecność religii na innych lekcjach, a szkoła stałaby się bardziej świecka. Może nawet Kościół rozważyłby zmniejszenie liczby godzin do jednej tygodniowo w celu racjonalizacji wydatków.

A plan na dziś? Pierwszy raz od momentu wprowadzenia religii do szkół mamy szansę na otwartą dyskusję między stronami w sporze. Za element tej dyskusji można uznać głos publicystki „Gazety Wyborczej” reprezentującej zwolenników status quo w kwestii finansowania religii. Katarzyna Wiśniewska w tekście „Wylewanie religii z kąpielą. Polemika z prof. Środą” (27 marca) stawia m.in tezę, że przygotowany przez nas projekt kłóci się z konstytucją i konkordatem. Tego zdania nie podzielają jednak specjaliści, np. prof. Paweł Borecki, specjalista od prawa wyznaniowego.

Nieprawdą jest też, że postulujemy konieczność płacenia za sale szkolne użyczane na potrzeby lekcji religii. Jednak z radością zauważamy, że autorka próbuje skłonić hierarchów Kościoła do poważnego potraktowania obiekcji obywateli zgromadzonych wokół naszej inicjatywy dotyczących jakości programu lekcji religii i wymagań stawianym katechetom. Apeluje ona do władz państwowych, aby skorzystały z posiadanych uprawnień i miały realny wpływ na to, czego i jak uczy się w polskiej szkole. Namawia do wprowadzenia lekcji etyki we wszystkich szkołach, bo, jak sama zauważa, obecnie „etyki uczy się zaledwie w kilkuset na 37 tys. szkół”.

I zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego dopiero ostry sprzeciw Polaków skupiających się wokół „Świeckiej szkoły” skutkuje dostrzeżeniem faktów, które musiał zauważyć każdy rodzic, nauczyciel, polityk i przedstawiciel Kościoła – że religia w szkołach przypomina bardziej farsę i naukę konformizmu niż edukację czy wychowanie. Dlatego, chociaż nie zgadzam się z tezami tekstu redaktor Wiśniewskiej, to doceniam podjęcie dyskusji. Dyskusji, której tak w Polsce dotychczas brakowało.

dr Katarzyna Lubnauer – matematyk, Uniwersytet Łódzki, inicjatywa „Świecka szkoła”

Zobacz także

wyborcza.pl

Kardynał Nycz: O kompromisie nie ma mowy. In vitro dla katolika to metoda niedopuszczalna

Daria Krotoska, 03.04.2015
Kardynał Kazimierz Nycz

Kardynał Kazimierz Nycz (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

Nawet jeśli in vitro nie wymagałoby zamrażania i zabijania embrionów, to i tak pozostaje „niegodne z punktu widzenia prawa bożego” – grzmiał kardynał Nycz w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. Tłumaczył to prostą zależnością: jedyną dopuszczalną przez Kościół formą poczęcia nowego życia jest akt. Stwierdził, że każdy człowiek powinien być „owocem miłości swoich rodziców”.
Kardynał Nycz dalece sprzeciwia się in vitro. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” tłumaczył, że apel do polityków, w którym Kościół nawoływał do głosowania przeciw ustawie, było pójściem za głosem Jana Pawła II. O in vitro, kresie cywilizacji Zachodu i przesłaniu Jana Pawła II z kardynałem Nyczem rozmawiali Bogusława Chrabota i Tomasz Krzyżak z „Rzeczpospolitej”.In vitroZapytany o in vitro kardynał zaznaczył, że w tej kwestii nie ma mowy o kompromisie. Dodał, że nawet jeśli prawo konkretnego kraju zezwala na takie zabiegi, to dla katolika nie jest to metoda dopuszczalna. Podkreślił, że nawet jeśli in vitro nie wymagałoby zamrażania i zabijania embrionów, to i tak „pozostaje niegodne z punktu widzenia prawa bożego”. Tłumaczył to prostą zależnością: jedyną dopuszczalną przez Kościół formą poczęcia nowego życia jest akt. Stwierdził, że każdy człowiek powinien być „owocem miłości swoich rodziców”.

Apele do polityków

Kardynał zaznaczył, że apelowanie do wierzących polityków jest obowiązkiem każdego duszpasterza. Podkreślił, że Kościół zawsze będzie tłumaczył swoim wyznawcom, jak postępować, nawet jeśli są nimi posłowie. Powołał się również na słowa Jana Pawła II, który w latach dziewięćdziesiątych, kiedy trwała dyskusja o aborcji, dawał wskazówki politykom, które później zostały spisane w encyklice „Evangelium Vitae”. Zdaniem kardynała Jan Paweł II miał wtedy powiedzieć, że każdemu katolickiemu politykowi, który sprzeciwia się aborcji, „wolno udzielić poparcia dla propozycji, której celem jest ograniczenie szkodliwości ustawy”. Kard. Nycz stwierdził, że obecna sytuacja w Polsce jest najgorsza z możliwych i jeśli in vitro nie da się całkowicie zlikwidować, to należy wprowadzić rozwiązania prawne ograniczające możliwość wykonywania zabiegów w jak największym stopniu.

Zachód i islam

Kardynał wyraził również głębokie zaniepokojenie laicyzacją Europy. „Europa zmierza ku upadkowi” – stwierdził. Dodał, że jeśli coś się nie zmieni i nie nastąpi „nawrócenie, chociaż w wymiarze demograficznym, to powinniśmy czuć się zagrożeni”. Jest przekonany, że możliwa jest utrata ciągłości cywilizacyjno-kulturowej.

Podkreślił jednak, że jeśli czeka nas wojna, to nie religijna, a religii ze świeckością. Zapytany o to, czy islam jako religia w pewnym sensie „przewyższa” dzisiejszy chrześcijanizm, na przykład w podejściu do rodziny i ogólnej obecności w życiu każdego wierzącego, odparł, że z pewnym smutkiem, ale nie sposób się nie zgodzić. Powołał się na międzynarodowe konferencje, podczas których często rodziła się teza, że „przyjdą ludzie cywilizacji głęboko wierzącej i pokonają nas swoją pobożnością”. Kardynał wyraził obawę, że takie stwierdzenia są prawdziwe.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszej „Rzeczpospolitej”.

Zobacz także

TOK FM

 

Komentarze

Dodaj komentarz