Nike (05.10.2015)

 

Ksiądz skandalista

Katarzyna Wiśniewska, 05.10.2015
Ks. Krzysztof Charamsa

Ks. Krzysztof Charamsa (Fot. YouTube)

To pierwszy w historii Kościoła coming out księdza homoseksualisty tak wysoko postawionego na watykańskim urzędzie. Teraz możemy uznać, że jego zapowiedzią był tekst w ostatnim „Tygodniku Powszechnym” słusznie krytykujący język nienawiści niektórych duchownych. „Z punktu widzenia teologii chrześcijańskiej retoryka ks. Dariusza Oko godzi w ogólnoludzkie standardy przyzwoitości” – napisał ks. Krzysztof Charamsa z watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary, zarzucając kapłanowi posługiwanie się językiem przemocy i nienawistne wypowiedzi o gejach.
„Wyborcza” również opublikowała tekst w tej sprawie.

Dwa dni później już nikt nie mówił o ks. Oko, ale wyłącznie o ks. Charamsie. „Muszę powiedzieć, kim jestem. Jestem szczęśliwym i dumnym księdzem gejem” – napisał w liście rozesłanym do wielu mediów.

Chociaż jestem zwolenniczką praw dla homoseksualistów i sprzyjam liberalnemu skrzydłu Kościoła, razi mnie zadowolenie z siebie księdza. Duchownego katolickiego obowiązuje celibat. Jeśli go łamie – niezależnie od tego, czy z kobietą, czy z mężczyzną – skazuje się na prowadzenie podwójnego życia. To jest nie w porządku wobec osoby, z którą jest związany, i wobec wspólnoty Kościoła, zwłaszcza wobec wiernych. Jako duchowny ks. Charamsa głosił uczciwość, wierność danemu słowu, a sam je każdego dnia łamał. To hipokryzja. Ludzie, którzy w kościele słuchali jego kazań, spowiadali się u niego, mogą czuć się oszukani i zgorszeni. Mają podstawę, by narzekać na obłudę księży.

Ks. Charamsa twierdzi, że chciał przeciwstawić się „kłamstwu” Kościoła, ale sam wielkie kłamstwo stworzył. Nadał mu też szczególną oprawę, manipulując opinią publiczną, precyzyjnie dozując napięcie i obdzielając informacjami o swoim życiu po kolei wszystkie czołowe media.

Na dodatek w wypowiedziach księdza nie widać cienia skruchy. Najbardziej brakuje mi słowa „przepraszam”. Zamiast tego ksiądz ogłasza nam, że jest „dumny”. Z czego? Z podwójnych standardów, które stosował? Z publicznego przedstawienia swojego partnera?

Nie dziwi natychmiastowa decyzja papieża. Rzecznik ks. Federico Lombardi już ogłosił, że Charamsa nie może pracować w Kongregacji Nauki Wiary. Jego zachowanie jest kłopotliwe i niemożliwe do zaakceptowania dla Watykanu. Papież Franciszek dał się poznać jako zwolennik przejrzystości w Kościele i stanowczych decyzji w sytuacjach moralnie nagannych z udziałem duchownych.

Co gorsza, afera wybuchła w przeddzień synodu o rodzinie. Utrudni to merytoryczną dyskusję także o miejscu osób homoseksualnych w przestrzeni Kościoła, którą wyznaczają ustalenia – zakazy i przywileje – tworzone przez hierarchów. Powstają właśnie na tego rodzaju synodach.

Ks. Charamsa twierdzi, iż „zrozumiał, że jako ksiądz i teolog musi dla mniejszości seksualnych, upokorzonych i sponiewieranych przez polski Kościół, zrobić coś więcej”. Problem w tym, że zrobił w tej sprawie więcej szkody niż pożytku.

Zgadzam się, że geje są przez księży i biskupów spychani na margines. Wielu duchownych traktuje ich jak ludzi drugiej kategorii, stosując wobec nich wulgarne metafory, odbierając im prawo do uczuć i tworzenia związków. Ale wydaje mi się mocno niefortunne, by to ks. Charamsa występował jako rzecznik krzywdzonych homoseksualistów. Jego pretensje do Kościoła hierarchicznego, w którym zrobił karierę i który oszukiwał, nabierają innego sensu. Jeśli chciał się związać z partnerem, powinien był zrezygnować ze stanu kapłańskiego.

Zamiast poważnej debaty wywołał wielki skandal. Tekst w „Tygodniku Powszechnym” był ważny, dawał nadzieję, że Watykan przyjrzy się księdzu Oko i bierności polskiego Kościoła. Ks. Charamsa własnymi rękami to storpedował.

Zobacz także

ksCharamsawystąpił

wyborcza.pl

Barbara Nowacka apeluje do Dudy. Zobacz relację ze spotkania z wyborcami w Warszawie

Mateusz Włodarczyk, 05.10.2015
Liderka Zjednoczonej Lewicy, podobnie jak kilka dni temu premier Ewa Kopacz, pojawiła się na tzw. patelni w centrum Warszawy. Nowacka zaapelowała do prezydenta Dudy o jak najszybsze przesłanie ustawy dotyczącej ustalania płci do Sejmu.
Barbara Nowacka na spotkaniu z wyborcami

Barbara Nowacka na spotkaniu z wyborcami (Mateusz Włodarczyk)

Briefing prasowy Zjednoczonej Lewicy w centrum Warszawy. Relację naszego reportera Mateusza Włodarczyka na Periscope ZOBACZ TUTAJ>>

O godzinie 7.30 przy wyjściu ze stacji metra Centrum Barbara Nowacka, liderka Zjednoczonej Lewicy, rozpoczęła briefing prasowy.

Oglądaj relację z tego wydarzenia.

Barbara Nowacka podczas rozmowy z dziennikarzami i wyborcami powiedziała, że jest bardzo zasmucona tym, że prezydent Andrzej Duda zawetował ustawę dotyczącą ustalania płci. – Prezydent miał być prezydentem wszystkich Polaków, a teraz pokazał, po której stronie stoi – powiedziała Nowacka. Dodała, że „wszystkie argumenty przeciwko tej ustawie są chybione i niezgodne z prawami człowieka”.

Zaapelowała, żeby prezydent jak najszybciej przesłał swoje uzasadnienie do sejmu, co jak podkreśla Mateusz Włodarczyk z Gazeta.pl, pozwoliłoby jeszcze Sejmowi odrzucić prezydenckie weto.

Nowacka powiedziała również, że „dużo dało zjednoczenie lewicy”. – W maju sondaże były dla nas bardzo bolesne. Usiedliśmy jednak przy jednym stole, zjednoczyliśmy się, wspólnie walczymy i już widzimy, że Polacy to cenią – powiedziała liderka Zdjednoczonej Lewicy.

Barbara Nowacka cieszy się też z tego, że kobiety w Polsce osiągają sukces. – Polska jest motorem i pozytywnych i równościowych zmian. To w Polsce były najbardziej wybitne naukowczynie. A teraz mamy trzy kobiety, jaki liderki list wyborczych – podkreśliła Nowacka, dodając, że Zjednoczona Lewica „głosuje za najważniejszymy ustawami w sprawach kobiet”.

Jak informuje Mateusz Włodarczyk, Barbara Nowacka uda się teraz na warszawską Pragę, gdzie o godzinie 11 będzie miała miejsce konferencja prasowa Zjednoczonej Lewicy, dotycząca polityki mieszkaniowej. Włodarczyk podkreśla również, że Nowacka, w przeciwieństwie do premier Ewy Kopacz i prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, spędziła na „patelni” znacznie więcej czasu, rozmawiając z wyborcami, pozując do zdjęć i rozdając autografy.

jesteścieDlaWszystkich

gazeta.pl

Rany boskie, niech to się już skończy

Jacek Żakowski, tygodnik „Polityka”, 05.10.2015
Beata Szydło, Ewa Kopacz

Beata Szydło, Ewa Kopacz (fot. AP Photo/Czarek Sokolowski, JACEK MARCZEWSKI, Jacek Marczewski / Agencja Gazeta)

Nawet dla zatwardziałego i zaprawionego demokraty to, co wyprawia tandem PiS-PO, stało się nie do zniesienia. Człowiek sam nie wie, czy bardziej się za te partie wstydzi, czy bardziej się martwi o to, co narobią, gdy zrobią to, co mówią, że zrobią. Nie wiadomo, czy łapać się za portfel, czy za głowę.
>> Czym powinni się zająć politycy? Wypełnij ankietę

Wymiana elit jest w demokracji sprawą oczywistą, konieczną i naturalną. Kampania wyborcza rządzi się swoimi ponurymi prawami. W wielu krajach sporo polityków przed wyborami mówi i robi głupstwa. Wyborcy się z tym pogodzili. Większość z nich nie traktuje dosłownie obietnic padających w kampanii. Komentatorzy się przyzwyczaili i patrzą przez palce. Ale wszystko musi mieć swoje granice.

Moją czarę goryczy przelał PiS–owski projekt o minimalnej płacy godzinowej. Trzy tygodnie przed wyborami, kilka dni przed ostatnim posiedzeniem Sejmu i już po ostatnim posiedzeniu Senatu Beata Szydło z hukiem wyciągnęła z rękawa ustawę i zażądała jej uchwalenia. Ustawa ta oczywiście dawno powinna być uchwalona i równie oczywiście już w tej kadencji uchwalić się jej nie da. Ewa Kopacz z kolei oświadczyła, że projekt jest OK i Sejm uchwali go zaraz po wyborach. Chociaż szansa, by to jeszcze od niej zależało, bliska jest już zeru. I jedno, i drugie to oczywista kpina.

Gdyby ta kpina dotyczyła kolejnej ulgi dla milionerów, tobym się nie przejął. Ale obie panie mówią o zagwarantowaniu pracującym na godziny osobom zarobków na poziomie 1,5 tys. zł miesięcznie na rękę! Mówią o minimalnej poprawie sytuacji biednych ludzi, którzy dramatycznie walczą o przetrwanie i dokonują cudów, by związać koniec z końcem. Obie świadomie i cynicznie dają fałszywe nadzieje i budzą bezpodstawne emocje. To niegodne tak kpić sobie z położenia i emocji najsłabszych.

Skąd wiem, że obie kpią? Stąd że o wprowadzeniu minimalnej płacy godzinowej piszemy i mówimy od lat, a żadna z pań ani ich partii palcem w tej sprawie nie kiwnęła. Stąd że przeszło rok bezczynnie leży w Sejmie projekt SLD, który proponował 15 zł na godzinę. A PiS i PO konsekwentnie omijały go szerokim łukiem. Stąd że rząd nam wmawiał, iż płaca godzinowa to sprawa niesłychanie złożona – właściwie niemożliwa do przeprowadzenia. A PiS nie protestował.

To jest – mam nadzieję – apogeum wyborczej kpiny ze słabych i w ogóle z wszystkich wyborców. Po bezsensownych pytaniach referendalnych zaproponowanych przez dwóch prezydentów – byłego i obecnego. Po absurdalnym pomyśle prezydenta Dudy, by wiek emerytalny zmienić na kolanie. Po zawetowaniu przez byłego prezydenta małej ustawy reprywatyzacyjnej, która ratowała m.in. warszawską oświatę, i przez obecnego prezydenta – ustawy o uzgadnianiu płci, która nic nie zmieniała poza tym, że trochę zmniejszała cierpienie osób, których płeć psychiczna jest inna niż fizyczna. Po ponadpartyjnej histerii wokół uchodźców. Po tych i wielu podobnych faktach moja odporność na polityczne kpiny i żenadę została wyczerpana.

Niech to się wreszcie skończy. Niech już będzie, cokolwiek ma być. Niech się wreszcie stanie to, co ma się stać. Byle na poważnie. Albo na mniej niepoważnie.

Zobacz także

ranyBoskie

wyborcza.pl

Kolejna ofiara selfie. Nastolatek z Rosji zginął, robiąc sobie zdjęcie na dachu budynku

ar, 04.10.2015

17-letni Andriej, który zginął podczas robienia sobie selfie

17-letni Andriej, który zginął podczas robienia sobie selfie (Fot. Instagram)

17-letni Andriej z miasta Wołogda, położonego 450 km na północ od Moskwy, upodobał sobie niebezpieczne hobby. Wchodził na dachy budynków i konstrukcje umieszczone kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów nad ziemią, by zrobić sobie zdjęcie. Niestety, próba wykonania ostatniego zdjęcia kosztowała go życie.

Był rooftopperem – czyli osobą zdobywającą dachy budynków. Zdjęcia zamieszczał na swoim koncie na Instagramie. Czasami było to ujęcie stóp, którymi beztrosko machał, siedząc na dachu wieżowca. Czasami selfie robione na dużej wysokości, z kilkunastopiętrowymi blokami w dole. A czasem zdjęcie całej sylwetki w niebezpiecznej pozie, np. wisząc kilkadziesiąt metrów nad ziemią, jedną ręką trzymając się muru.

Chłopak nie stosował żadnych zabezpieczeń na wypadek utraty równowagi. Niekiedy używał lin, ale tylko po to, by umożliwić ustawienie się w danej pozycji.

kolejnaOfiara1

Niedawno Andriej zaplanował prawdopodobnie jedno z najbardziej spektakularnych zdjęć, jakie dotychczas zrobił. Miał na nim wyglądać tak, jakby spadał z dachu budynku. Niestety, lina, której użył, by osiągnąć ten efekt, pękła. Chłopak spadł z dziewiątego piętra. Nie zginął na miejscu, upadek zamortyzowały gęste zarośla, w które wpadł. Mimo dramatycznej walki lekarzy, nie udało się go uratować. Zmarł po dwóch godzinach.

kolejnaOfiara2

W Rosji istnieje moda na robienie niebezpiecznych zdjęć – na wysokościach, w opuszczonych miejscach, na dachach pociągów. Nastolatki chętnie chwalą się nimi w mediach społecznościowych.

Zjawisko osiągnęło taką skalę, że rosyjskie ministerstwo spraw wewnętrznych wydało nawet broszurę, w której ostrzega przez niebezpiecznymi sposobami robienia selfie. – Wraz z dobrodziejstwami współczesnego świata pojawiają się również zagrożenia. Chcemy przypomnieć obywatelom, że gonitwa za lajkami w mediach społecznościowych może zaprowadzić ich na drogę ku śmierci – mówiła podczas konferencji prasowej pomocnik ministra spraw wewnętrznych Rosji Jelena Aleksiejewa.

Policjanci rozpowszechniają broszurę podczas imprez publicznych, w szkołach i na uniwersytetach, a także podczas letnich akcji organizowanych przez ministerstwo

Jak we wrześniu informował portal Petapixel, obecnie więcej osób ginie w wyniku robienia selfia niż w wyniku ataków rekinów.

Zobacz także

kolejnaOfiara

wyborcza.pl

Pani Pelagio, czy pani jeszcze może… Historia kabaretu w PRL-u cz. 3

Jacek Szczerba, 05.10.2015

„S tyłu sklepu”, sławny występ Teya na festiwalu w Opolu w czerwcu 1980 r., nie był emitowany przez TVP na żywo. Puszczono podmontowaną retransmisję. (Fot. Archiwum)

Podczas karnawału „Solidarności” Laskowik i Smoleń stali się ulubieńcami narodu. Składankę „Szlaban” grali 56 razy w wypełnionej za każdym razem po brzegi Sali Kongresowej. Kiedy w przerwie występu w Zielonej Górze poszli do toalety, gdzie udali się też dwaj generałowie, usłyszeli, jak jeden mówi do drugiego: „Ci dwaj to dopiero dop…ją, szkoda, że śmiać się nie wolno”.
– Pani Pelagio, czy pani jeszcze może…
– No, pewno.
– Pani Pelagio, czy pani jeszcze może nam powiedzieć, jakie bombki produkujecie?
– Panie, różne, różniste. Kuliste, w kształcie grzyba i cygara.
– Cały czas mowa o bombkach choinkowych.
– Też.
To znany fragment z występu poznańskiego kabaretu Tey („tey” to po poznańsku „ty”) na festiwalu w Opolu w czerwcu 1980 r., w programie „S tyłu sklepu”. Zenon Laskowik przepytywał Bohdana Smolenia przebranego za panią Pelagię, starszą pracownicę fabryki bombek. Myślę, że był to najlepszy duet w historii polskiego kabaretu.

Duży i mały

Zenon Laskowik (rocznik 1945) jest fenomenalnym talentem satyrycznym obdarzonym przy tym wielkim wdziękiem. Bohdan Smoleń (rocznik 1947) jak nikt inny umiał na scenie odgryźć się Laskowikowi. Uzupełniali się jako para przeciwieństw – pierwszy, postawny, był z Wielkopolski, drugi, drobny, z Małopolski. „On był władzą, a ja byłem uciśnionym narodem” – mówił Smoleń po latach.

Smoleń, który przez dziesięć lat studiował zootechnikę w krakowskiej Akademii Rolniczej, był gwiazdą tamtejszego kabaretu Pod Budą. W 1972 r. wykonawcy z Teya i Pod Budą spotykali się na Festiwalu FAMA w Świnoujściu, a sześć lat później Laskowik zadzwonił do Smolenia z propozycją, by przeniósł się do Poznania. Smoleń zadebiutował w programie „Zbiórka, czyli z rolnictwem na Tey” i przez rok mieszkał w eleganckim hotelu Polonez bez prawa do śniadań. Z powodu kolosalnej popularności już samo wyjście na ulicę stawało się dla nich niebezpieczne. Po wypłaty do państwowego przedsiębiorstwa Estrada chodzili co kwartał z walizkami, ale były to czasy pustych półek w sklepach. Na szczęście sprzątaczka z Teya, która na lewo załatwiała bilety do kabaretu, żądała w zamian rozmaitych towarów. Smoleń wspominał potem, że „gorzała lała się litrami” – raz po alkoholu wsiadł do samochodu, żeby go przeparkować, a tu pojawił się radiowóz i prawo jazdy przepadło. Czujnego Laskowika woził niepijący kolega Tadeusz Osipowicz. Bili rekordy powodzenia – w Wałbrzychu w dwa dni dali 13 występów, w trakcie każdego z nich wypijali po pięćdziesiątce, a stojący z boku Osipowicz przypominał im, którą scenkę teraz grają. Kiedyś wracali nad ranem od dyrygenta Zbigniewa Górnego, a że na postoju nie było taksówek, więc wsiedli do zatłoczonego tramwaju. Rozglądając się, Laskowik rzucił: „Ludzie, coście tacy smutni, przecież jedziecie do pracy”. Wzięła się z tego piosenka wykonywana przez Smolenia.

„U nas na widowni były stałe miejsca, wiedzieliśmy, gdzie kto siedział. Cenzor, gdzie ktoś z Komitetu Wojewódzkiego PZPR, z ubecji. Tak że myśmy rozpoznawali, kto jest i jaką wersję programu możemy grać” – opowiadał Smoleń. Bilety były drogie, artyści tłumaczyli, że dlatego, „żeby się tu bieda nie dostała”. Kiedy na ich występ w Krakowie wszedł spóźniony 45 min Lech Wałęsa, widownia wstała i biła brawo przewodniczącemu „S”, a Smoleń powiedział do Laskowika: „Widzisz, na kogo tu przyszli”. Wtedy zawstydzeni widzowie usiedli.

Kiedy szykowali się na tournée dla amerykańskiej i kanadyjskiej Polonii, najpierw musieli wystąpić w Warszawie wyłącznie dla cenzury, by po przedstawieniu usłyszeć: „Tego żartu nie ma, tego nie ma, tego nie ma”. Podczas tournée opiekował się nimi menedżer Wojciech Furman, odbierał im książki, które dostali na Zachodzie.

Gwiazdy Nowego Światu. Historia kabaretu w PRL-u cz. 2

Trener kabareciarzem

Tey był kontynuacją studenckiego kabaretu Klops działającego od 1965 r. przy Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Poznaniu, którą Laskowik skończył ze specjalnością trener piłki nożnej. Gdy w 1968 r. został magistrem, dostał propozycję asystentury w Zakładzie Psychologii, ale prowadził już wtedy radiowęzeł w akademiku przy Grunwaldzkiej 55, zwanym Arizoną. W sprawie Teya skrzyknął się z kolegami, m.in. z Krzysztofem Jaślarem i Aleksandrem Gołębiowskim. W 1970 r. Zbigniew Napierała, prawnik udzielający się w Zrzeszeniu Studentów Polskich, potem dyrektor poznańskiej Estrady, zaproponował im przejście na kabaretowe zawodowstwo. Pierwsza premiera Teya pt. „Czymu ni ma dżymu” miała miejsce 17 września 1971 r. w sali przy Masztalarskiej 8a. Do zespołu dołączyli zawodowi aktorzy, m.in. Tadeusz Wojtych i Józef Zembrzuski, ale mająca 160 miejsc widownia zaczęła się zapełniać dopiero od 1973 r., gdy Tey zdobył Złotą Szpilkę w konkursie kabaretów na festiwalu w Opolu.

Ich nadwornym cenzorem był Edward Pawlak, który przeczytawszy pierwszy program, zawyrokował: „Literatura to nie jest”, więc teyowcy pojechali do Warszawy zamówić teksty u Wojciecha Młynarskiego. Ten przejrzał ich dorobek, polecił odegrać jakiś kawałek i oznajmił: „Powiedzcie swojemu dyrektorowi, że sami macie pisać teksty, a nie podpierać się obcymi autorami”.

Gdy dostawali Złotą Szpilkę, Laskowik mówił monolog „Mamuśka”, w którym rozmawiał na estradzie z matką i babcią dzwoniącymi do niego z budki telefonicznej: „Kolacja? Przecież ja tatusiowi zostawiłem. Kaszanka jest w lodówce. Jak to w jakiej? Między oknami. Aha, i musztardę kupiłem. Uważajcie, żeby się nie stłukła, to będzie szósta szklanka do zastawy…”.

Starsi Panowie Dwaj. Historia kabaretu w PRL-u cz. 1

W PRL-u nie ma cenzury

Wielu peerelowskich artystów pragnie dziś uchodzić za odwiecznych opozycjonistów. Złośliwa wersja legendy Teya mówi, że parasol ochronny nad kabaretem roztaczał kwartet: Romuald Jezierski, towarzysz od propagandy z Komitetu Wojewódzkiego PZPR, a potem od oświaty i nauki w KC, Bogdan Gawroński – od kultury w KC, Maciej Frajtak – dyrektor Wydziału Kultury w Urzędzie Wojewódzkim w Poznaniu, i wspomniany Napierała. Zależało im, żeby Poznań miał swój flagowy kabaret, tak jak inne miasta miały Piwnicę pod Baranami czy kabaret Pod Egidą.

Tey dostawał pieniądze na porządną scenografię, na druk zaproszeń w formie paszportów albo wezwań na przesłuchanie i na kręcenie filmików przerywników puszczanych z magnetowidów. A co w zamian? Ogólna dyrektywa mówiła, by kabaret rzadko wyjeżdżał z miasta. No i na każdą premierę I sekretarz KW Jerzy Zasada przychodził z butelką Johnniego Walkera.

Teksty do cenzury nosił Laskowik. Z jednego cenzor wyciął słowo „cenzura”, tłumacząc, że w PRL-u nie ma cenzury, gdyż konstytucja gwarantuje wolność słowa. Na prośbę Laskowika akustyk nagrywał ich przedstawienia, żeby mieć podkładkę w razie zarzutów, że palnęli coś niepraworządnego.

Nie uniknęli układów. Jako reżyser programu „Na granicy” (1980 r.) na plakacie figurował niejaki Marek Wilecki, który – jak opowiadał Smoleń – był wicedyrektorem Estrady, ale nie miał z nimi nic wspólnego i był tylko wpisany, żeby dostawać za to pieniądze.

Żeby móc występować, amatorzy z Teya musieli zdać eksternistycznie egzamin aktorski, co udało im się za trzecim podejściem – gnębiono ich pytaniami typu „Wątki humorystyczne w sztukach Aleksandra Fredry”. W końcu profesor Aleksander Bardini zapytał: „Jeśli wy nie dostaniecie dyplomu, to co z tą całą resztą, która czeka dziś na egzamin?”.

Zrobieni w Misia. Na tropie największego oszustwa PRL

Fiut to jest skrót

W trzecim programie Teya pt. „Humor, skecz, piosenka, wesołe monologi i ktoś z Warszawy” (1973 r.) do zespołu dołączyli artyści z Krakowa: Krystyna Tkacz, Janusz Rewiński i Grzegorz Warchoł udający sąsiada z góry, który wścieka się na niepozwalające mu spać kabaretowe hałasy. Laskowik jako prezenter „Dziennika telewizyjnego” mówił w nim przez otwór w desce klozetowej.

Rewiński, główny – po Jaślarze i przed Smoleniem – partner Laskowika, stworzył postać Fiuta: „Fiut to jest skrót. Film i uwentualnie telewizja. Zajmuję się scenariuszostwem, pisarstwem i kontestatorstwem pod hasłem: Lepiej siedzieć pod lipą i pisać, niż pisać lipę i siedzieć (…) Popełniłem scenariusz pod tytułemFiut fiutowi fiuta nie wyfiuta. Tytuł jest charaszo, czyli horror szoł. Chorą jest baba, a szoł do niej doktor. I priszoł. W kadrze chata. W chacie porno. Porno i duszno. Na coś się Zanussi…”.

Co do porno, to w Teyu występowały striptizerki. Smoleń wspominał: „Basia Siuda rozbierała się do piosenki A ty się, bracie, nie denerwuj. Figura jak gitara, klasyka kobiecości. Oglądały ją dwie panie i jedna mówi: Patrz, ale zęby to ma nierówne„.

Gdy Tey nabierał gwałtownego przyspieszenia, Laskowika zaczęto lansować w telewizji. W 1977 r. w „Studio Gama” pojawił się w programie „Narodziny gwiazdy”, kręconym w milicyjnym domu kultury Olimpia. Wykonał wtedy m.in. przebój o małolatach „Starych nie ma, chata wolna, oj, będzie bal”. Potem w cyklu „Muzyka małego ekranu” pojawiał się jako dziennikarz prowadzący wywiady z gwiazdami, mając za hasło wywoławcze słowa: „Hallo, wóz”.

Panu już dziękuję

Po czwartym programie „Dislus Ursus Superstar” (1975 r.) Tey musiał się wynieść z Masztalarskiej, gdzie celowo urządzono długotrwały remont. Laskowik wyprosił od pewnego harcmistrza salkę w baraku przy Widnej na przedmieściach Poznania, a porządny lokal zdobyli dopiero w 1978 r., w Klubie Emeryta Transportowca, na Woźnej 44. Zastanawiali się, kim była ta woźna, że jej ulicę dedykowano, a może z kim była?

Cień stanowiły maniery Laskowika, który pozbywał się współpracowników bez słowa wyjaśnienia. Tak było z Rudim Schuberthem, który w „S tyłu sklepu” grał tępego Bolka („Nie chciało się nosić teczki, trzeba ciągnąć dziś woreczki”). Smoleń mówił wtedy do niego: „Ty góro mięsa. Ty chodzące zaprzeczenie naszej sytuacji gospodarczej”.

Jaślar odszedł z Teya, gdy w czerwcu 1974 r. cenzura wprowadziła na niego „zapis” za tekst „Quo vadis, pieronie, pieronie, quo vadis” odebrany jako satyra na Edwarda Gierka. Piosenka rozwścieczyła Jana Szydlaka, jednego z pretorianów Gierka.

Rewiński tak wspominał swoje rozstanie z Teyem: „W czasie pożegnalnego bankietu kończącego sezon podeszła do nas pani i powiedziała: Pan dyrektor Estrady chce, żebyście wystąpili jeszcze w poniedziałek. A my na to z Zenkiem mówimy nie. Ale następnego dnia się okazało, że to tylko ja mówiłem nie, a Zenek był gotów zagrać. Kolega dał głowę w piach, a ja dostałem dyscyplinarne zwolnienie za odmowę wykonania polecenia dyrektora Estrady. Jakoś udało mi się to polubownie odkręcić i pojechałem nad morze do Łaz, gdzie wypoczywał Zenek, by zapytać, co dalej? Powiedział, że nadal jesteśmy razem. Tylko po wakacjach nie odbierał już ode mnie telefonów”.

Niesnaski wywoływał także podział ról, bo to Laskowik był podpisany jako autor wszystkich tekstów, choć długo i grupowo szlifowano je na próbach. Ale gdy jakiś program emitowano w telewizji, tylko Laskowik dostawał tantiemy z ZAiKS-u. Tłumaczył kolegom: „To nieważne, kto bombki na choinkę wymyślał, trzeba było najpierw wymyślić choinkę”.

Z Teya do Teyatru

Występując w Opolu w 1981 r. jako prokurator (Laskowik) i adwokat (Smoleń), witali publiczność „w ostatnich dniach wolności”. Wykrakali. Stan wojenny wstrząsnął zwłaszcza Laskowikiem, który w miejsce Teya założył Teyatr i wystawił w nim tryptyk: „Przedszkole” (1982 r.), „Szkoła” (1984 r.) i „Uniwersytety” (1986 r.). Jaślar: „Nie czuję się na siłach, aby omówić te trzy spektakle. Nie znam się na teatralnej awangardzie”. Smoleń wystąpił tylko w „Przedszkolu”.

Obrażony na kolegów Laskowik mówił: „Nie rozumiecie tego, co ja chcę przekazać widzom. Za karę nie będziecie grali miesiąc”. Smoleń odszedł, trzasnąwszy drzwiami, a kiedy Laskowik wołał za nim, że ma „pieniądze w oczach”, odparował: „A ty w kieszeni”. O „Przedszkolu” Laskowika mówił tak: „Pouczał publiczność. Chciał pokazać ludziom, jak mają żyć, ale było to tak niezrozumiałe, że nie wiem, o co w tym chodziło. A to, co on mówił, to był bełkot”. Późniejsze wyjaśnienia Laskowika tyczące „Przedszkola” rzeczywiście brzmią cokolwiek bełkotliwie. W 1985 r. wycofał się Gołębiowski, ostatni ze starej gwardii. Rok później Laskowik oddał klucze od Teyatru Estradzie.

Klub Byłych Współpracowników Laskowika

Tey jednak powrócił, z powodów merkantylnych. W czerwcu 1988 r. Krzysztof Zakreta z Bałtyckiej Agencji Artystycznej zaproponował trasę za Atlantykiem. Zebrał się KBWL, czyli Klub Byłych Współpracowników Laskowika: Jaślar, Gołębiewski, Rewiński, Schuberth, Smoleń. Laskowik jedyny raz odwiedził wówczas Smolenia w jego domu w podpoznańskim Przeźmierowie. „Co się takiego stało, Mały? Bzdura. Pokłóciliśmy się, a teraz jedziemy do Stanów szmal zarabiać?”.

Wyjechali jeszcze do Londynu. Niestety, poza sceną obaj panowie z trudem się tolerowali. Laskowik, teraz zaciekły abstynent, złościł się na Smolenia zamawiającego piwo, a podczas występów celowo zaczynał od kwestii, która miała być puentą skeczu, i czekał na reakcję partnera. Smoleń się wściekł: „Twoja matka miała na imię Maria, ojciec Józef, aż się dziwię, że to tobie Zenek dali (…) Pan Zenek w kolejce do Boga po talent stał trzy razy, ale po charakter jeszcze nie stanął”.

W 1989 r. 15-letni Piotr, środkowy z trzech synów Smolenia, w niewyjaśnionych okolicznościach popełnił samobójstwo, a rok później z rozpaczy powiesiła się żona Smolenia. Kolejnych złośliwości Laskowika już nie zamierzał znosić i rozstali się ostatecznie. W 1993 r. Laskowik zostawił mu kartkę, że przeprasza, iż bywał trudny, że choroba alkoholowa. Ponoć Smoleń oprawił sobie tę kartkę w ramkę, ale z Laskowikiem już się nie spotykał.

Kabaretowy slalom równoległy

W 1983 r. na festiwalu w Opolu Smoleń wykonał znakomity monolog pt. „A tam, cicho być”: „A ci Amerykanie, oni nie są wcale tacy źli. Oni napadną, a potem przeproszą. A mnie za te 40 lat to nikt, k…, nie przeprosił”. Dostał nagrodę jury, dziennikarzy i publiczności oraz skierowanie na kolegium, bo wygłosił tekst, którego nie słyszała wcześniej cenzura. Występowania zakazał mu kierownik Wydziału Kultury KC, więc Smoleń stworzył program pt. „6 dni z życia kolonisty”, bo zakaz nie obejmował występów dla dzieci. Grali o 10 rano, ale większość widzów stanowili dorośli. Zakaz zniósł dopiero premier Mieczysław Rakowski.

W 1999 r. Smoleń mówił: „Od 20 lat nie zdarzyło mi się spokojnie zjeść posiłku w restauracji”. Gdy nad Bałtykiem wchodził do wody, tłum ruszał za nim, więc Smoleń bał się, że przez niego ktoś się utopi. Przestał jeździć na wakacje.

Jest bilardzistą i myśliwym. Może dlatego w 1992 r. ktoś podrzucił mu broń do bagażu, co odkryto na nowojorskim lotnisku Newark. Potem Smoleń „romansował” z disco polo, zagrał listonosza w „Świecie według Kiepskich” i świętował 50-lecie swojej wątroby. Wciąż palił dwie paczki papierosów dziennie. W końcu zajął się hipoterapią: w jego Fundacji Stworzenia Pana Smolenia niepełnosprawne dzieci jeżdżą na szkockich kucach.

Z kolei Laskowik przez 11 lat był w Poznaniu listonoszem. Kiedy pierwszy raz ruszył z torbą na ramieniu, ludzie sądzili, że to program z ukrytą kamerą. Tak to tłumaczył: „Czytałem życiorysy ludzi, którzy coś tam tworzyli, i zauważyłem, że oni na początku musieli mieć jakieś zajęcie, które się wykonywało automatycznie, bez większego wysiłku. Ktoś był roznosicielem mleka, ktoś bułek. Ja na pocztę poszedłem nie dla awansów. Poszedłem, żeby znowu być sobą, żeby się spotkać z ludźmi i żeby te spotkania były tworzywem twórczym”.

Na scenę powrócił w 2003 r. w Ostatnim Bastionie Obrony Rozumu Artystycznie. Pojechałem wtedy do Poznania z operatorem i reżyserem Janem Laskowskim, który chciał namówić Laskowika na film według jego zapisków pt. „Świat Zenona Pocztyliona”. Dwa ówczesne numery Laskowika – jeden skecz i jeden monolog – były godne najlepszych lat Teya. Laskowik triumfował.

Później ruszył w trasę z pianistą Waldemarem Malickim i jego „Filharmonią Dowcipu”, dołączył do nich Jacek Fedorowicz, a ich wspólne występy pokazywała telewizja.

Tymczasem stan zdrowia Smolenia katastrofalnie się pogorszył – przeszedł trzy udary, teraz przechodzi rehabilitację. Ponoć Laskowik i Smoleń spotkali się i pogodzili. Na internetowej stronie Laskowika przeczytałem, że 6 grudnia będzie występował w warszawskim Palladium, prezentując nowy, grany od końca września program „Będą zmiany”. Może się wybiorę.

Korzystałem m.in. z książki Krzysztofa Jaślara „Kabaret Tey” (1992), z „Niestety wszyscy się znamy” (2011) Bohdana Smolenia i Anny Karoliny Kłys, oraz dziesiątków wywiadów prasowych z udziałowcami Teya.

Wideo „Ale Historia” to najciekawsze fakty, ciekawostki i intrygujące smaczki minionych wieków i lat. To opowieść o naszych przodkach, a więc i o nas samych, która pozwala lepiej zrozumieć świat, jego kulturę i naszą własną mentalność. Zafascynuj się przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość!

W ”Ale Historia” czytaj też:

Uczennica mistrza Rodina
Pani za bardzo wycierpiała przez niego. Czas nada wszystkiemu właściwe proporcje – pisał do trzymanej od lat w zakładzie dla chorych psychicznie Camille Claudel jej dawny marszand. Cierpienie, którego sprawcą stał się po części wielki rzeźbiarz Auguste Rodin, trwało z górą pół wieku

Gorset: damska zbroja
Jedni uważali gorset za strażnika kobiecej moralności, drudzy za rozpalający zmysły erotyczny gadżet. Walczyli z nim kaznodzieje i lekarze, mężczyźni i feministki. Wszyscy przegrali z kretesem

Szturm na łagier Rembertów
20 maja 1945 r. członkowie poakowskiego podziemia przeprowadzili jedną z najbardziej spektakularnych akcji w trwającej już w Polsce wojnie domowej: zaatakowali łagier w podwarszawskim Rembertowie, w którym NKWD więziło m.in. gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”

Moda bolszewików
W Kraju Rad mody nie ma – uważali bolszewiccy przywódcy u zarania komunistycznej „ojczyzny proletariatu”. W ich mniemaniu moda była burżuazyjnym przeżytkiem lub właściwością przestępczego półświatka. Z czasem się okazało, że moda jednak jest dopuszczalna w ZSRR – mogła być zarówno przepustką do wolności, jak i biletem za kraty

Monopol panny Magie
Wymyślając „The Landlord’s Game”, czyli „Grę właścicieli ziemskich”, pierwszą wersję słynnej gry planszowej „Monopoly”, chciała zaprotestować przeciwko dzikiemu kapitalizmowi. Po latach gra stała się jednym z symboli Ameryki i wolnego rynku

Pani Pelagio, czy pani jeszcze może…
Podczas karnawału „Solidarności” Laskowik i Smoleń stali się ulubieńcami narodu. Składankę „Szlaban” grali 56 razy w wypełnionej za każdym razem po brzegi Sali Kongresowej. Kiedy w przerwie występu w Zielonej Górze poszli do toalety, gdzie udali się też dwaj generałowie, usłyszeli, jak jeden mówi do drugiego: „Ci dwaj to dopiero dop…ją, szkoda, że śmiać się nie wolno”

paniPelagio

wyborcza.pl

Szkoda księdza Charamsy

Michał Wilgocki, 05.10.2015

Ksiądz Krzysztof Charamsa ze swoim partnerem Eduardem po sobotniej konferencji prasowej w Rzymie. Potwierdził na niej, że jest gejem, i odczytał manifest w obronie homoseksualistów

Ksiądz Krzysztof Charamsa ze swoim partnerem Eduardem po sobotniej konferencji prasowej w Rzymie. Potwierdził na niej, że jest gejem, i odczytał manifest w obronie homoseksualistów (ALESSANDRA TARANTINO/AP)

Wyznanie księdza Krzysztofa Charamsy, że ma narzeczonego, kosztowało go utratę watykańskich stanowisk. Może też zostać wyrzucony z kapłaństwa.

Ksiądz Krzysztof Charamsa był ważnym watykańskim urzędnikiem – członkiem Kongregacji Nauki Wiary, drugim sekretarzem Międzynarodowej Komisji Teologicznej i wykładowcą papieskich uczelni. W ub. środę zaatakował na łamach „Tygodnika Powszechnego” ks. Dariusza Oko za jego homofobiczne wypowiedzi. Zarzucił mu używanie języka przemocy i błędy metodologiczne.

Dwa dni później ks. Charamsa wyznał „Wyborczej”, „Newsweekowi” i „Wprost” (każdej redakcji niezależnie), że jest szczęśliwym i zakochanym gejem i że oficjalnie ogłosi to na konferencji prasowej w Watykanie. W sobotę – dzień przed rozpoczynającym się synodem o rodzinie, na którym biskupi rozmawiają także o homoseksualizmie – wywiad z księdzem opublikowało włoskie „Corriere della Sera”.

Na ten tekst powołał się rzecznik Watykanu ks. Federico Lombardi, kiedy tego samego dnia przed południem ogłosił, że ks. Charamsa traci wszystkie swoje watykańskie funkcje, łącznie z członkostwem w Kongregacji Nauki Wiary. „Decyzja, by dokonać tak głośniej manifestacji w przeddzień otwarcia synodu, wygląda bardzo poważnie i nieodpowiedzialnie, ponieważ zmierza do narzucenia zgromadzeniu synodalnemu nieuzasadnionego nacisku mediów” – napisał ks. Lombardi. Dodał, że dalszy los kapłaństwa Charamsy leży w rękach jego biskupa diecezjalnego.

Ks. Charamsa pochodzi z Gdyni, jest kapłanem diecezji pelplińskiej, na której czele stoi bp Ryszard Kasyna. Ten w sobotę upomniał księdza, by „wrócił na drogę chrystusowego kapłaństwa” i poprosił wiernych o modlitwę za niego.

– Dalszy los ks. Charamsy zależeć będzie od jego postawy i przyjęcia upomnień ze strony zwierzchnika – tłumaczy Michał Poczmański, adwokat kościelny i specjalista od prawa kanonicznego. Kościelne prawo pozwala w takim przypadku nawet na wyrzucenie z kapłaństwa. Rzecznik Episkopatu ks. Paweł Rytel-Andrianik nie chciał komentować sprawy, odesłał nas do wspomnianych komunikatów: watykańskiego i pelplińskiego.

Spontanicznie?

Już po oświadczeniu Lombardiego ks. Charamsa w sobotę w południe zaprosił dziennikarzy do jednej z rzymskich restauracji. Jeszcze raz przyznał, że jest gejem. Odczytał swój manifest w obronie homoseksualistów, w którym domaga się rewizji krzywdzących gejów zapisów katechizmu, a także przemyślenia interpretacji fragmentów Listu św. Pawła o gejach.

Dziennikarze poznali też Eduarda, którego ks. Charamasa przedstawił jako narzeczonego. Poinformował, że jest on Katalończykiem. Nie podał jego nazwiska, nie powiedział też, czy Eduard walczy o niepodległość Katalonii. Ale kilka tygodni wcześniej ks. Charamsa w katalońskiej rozgłośni skrytykował hiszpański episkopat za sprzeciwianie się oderwaniu Katalonii od reszty kraju. Słowa te oburzyły metropolitę Walencji kard. Antonia Canizaresa. Nazwał on wypowiedź polskiego teologa „poważną i godną ubolewania, gdyż dezawuuje całą Hiszpańską Konferencję Biskupią”.

Ks. Charamsa twierdzi, że nie planował ujawniania swojej orientacji. Miała go do tego pchnąć krytyka ze strony środowisk kościelnych po środowym tekście w „Tygodniku Powszechnym”.

Tezę o spontanicznej decyzji burzy jednak kilka faktów. W piątek wieczorem, kiedy polskie media opublikowały wyznanie ks. Charamsy, w internecie pojawił się fragment filmu „Artykuł 18”, dokumentu Bartosza Staszewskiego o mitach na temat homoseksualistów w Polsce (niezależna produkcja). Jest w nim fragment, gdzie ks. Charamsa ogłasza: – Jestem gejem. Film został nagrany kilka dni przed publikacją w „Tygodniku”.

W sobotę wywiad z księdzem wyemitował TVN 24. Katarzyna Kolenda-Zaleska napisała na Twitterze, że ksiądz zaproponował jej wywiad już we wtorek, dzień przed publikacją w „Tygodniku”.

Wreszcie na sobotniej konferencji ks. Charamsa poinformował, że niebawem ukaże się po polsku i po włosku jego książka, w której pisze o swoim homoseksualizmie.

Ks. Oko triumfuje

Jego coming out postawił „Tygodnik” w niezręcznej sytuacji. „Wszystko, co napisał ks. Charamsa o ks. Oko, pozostaje prawdą. Na pewno, mając dzisiejszą wiedzę, poprosilibyśmy ks. Charamsę, by swoim dramatycznym wyznaniem zamknął cały tekst” – napisała redakcja w oświadczeniu wydanym w piątek wieczorem.

Wiatru w żagle dostał ks. Oko: – Wiele razy, gdy miałem konflikt z jakimś duchownym, byłem przez niego krytykowany czy atakowany, po paru miesiącach wychodziło na moje. Wszyscy porzucili kapłaństwo albo zostali ukarani – powiedział portalowi wPolityce.pl.

Ks. Charamsa urodził się w Gdyni w 1972 r. Studiował w seminarium w Pelplinie, tam w 1997 r. wyświęcono go na księdza. Od razu pojechał do Rzymu, gdzie w 2002 r. na Gregorianum obronił doktorat z teologii (od 2009 r. też tu wykładał). Dwa lata później zaczął wykładać na Papieskim Ateneum Regina Apostolorum. W 2011 r. został drugim sekretarzem Międzynarodowej Komisji Teologicznej – ciała należącego do Kongregacji Nauki Wiary, które zajmuje się analizą bieżących problemów teologicznych na potrzeby Stolicy Apostolskiej.

 

 

 

 

Dla „Wyborczej”

Tomasz Dostatni, dominikanin

Ks. Charamsa swoim publicznym oświadczeniem: „Jestem gejem”, postawił przed Kościołem w Polsce nowe wezwania. Powiedział: są tacy księża jak ja. Żyjący w ukryciu, często w hipokryzji. Przeżywający swoją wiarę i kapłaństwo, będąc homoseksualistami. Mój Kościół musi teraz znaleźć w sobie także siłę i odwagę, aby odpowiedzieć na tę manifestację, ale także na jakiś krzyk rozpaczy. I dostrzec człowieka, ludzi, którzy żyją wśród nas, z nami.

Potrzeba takiego języka teologii i chrześcijańskiej wiary, który będzie uzasadniał i jasno tłumaczył, dlaczego czynni homoseksualiści nie mogą pełnić funkcji kapłańskich w Kościele katolickim. Nie może to być język ks. Oko czy Tomasza Terlikowskiego. Bo musi to być język zrozumienia, nie ośmieszania i zadawania bólu.

Wezwaniem staje się także upublicznienie problemu homoseksualizmu wśród ludzi Kościoła. Po sprawie arcybiskupa Paetza i innych przypadkach pozapolskich wydawało się, że czegoś się nauczyliśmy. A jednak argumenty obraźliwe, ośmieszające i wykluczające nie spotykają się w Kościele z jawnym potępieniem. Kiedy minie, jak to już nazwały światowe media, „bomba księdza prałata Charamsy”, potrzeba będzie refleksji, jak prowadzić rozmowę, dialog ze środowiskami gejowskimi. A dobry przykład dał biskup Berlina przed wizytą Benedykta XVI , kiedy zasiadł z nimi do stołu i zapytał ich , jakie mają problemy w swoim życiu.

Gdy ludzie się poznają i ze sobą rozmawiają, mijają strach i uprzedzenia. I nie przeszkadza wtedy nawet to, że często każdy dalej pozostaje przy swoich argumentach. Ale można żyć obok siebie i ze sobą razem.

Cezary Gawryś, były wieloletni redaktor naczelny katolickiego miesięcznika „Więź”, współautor książki „Męska rozmowa. Chrześcijanie a homoseksualizm”

Pierwszy krok, którym ks. Charamsa dał się poznać, czyli artykuł w „Tygodniku Powszechnym” o manipulacjach językowych Kościoła, był doskonały. To, co zdarzyło się potem, czyli coming out w świetle reflektorów, poważnie nadszarpnął autorytet księdza. Powinien wcześniej poinformować „Tygodnik” o tym, co zamierza zrobić, a tego nie uczynił. Wątpliwości budzi też forma jego wystąpień: zaprezentował się jako celebryta, w pewnym sensie ekshibicjonista. Jeśli ktoś występuje w poważnej sprawie, nie powinien swoich prywatnych interesów przedstawiać na pierwszym planie.

Jego negatywna ocena Kościoła nie jest w pełni prawdziwa, choć są w niej ziarna prawdy. Jednak powagę oświadczeniom ks. Charamsy odbiera także język wielkich kwantyfikatorów, uogólnień, silnie emocjonalny. Na synodzie o rodzinie duży problem będą mieć teraz zwolennicy poluzowania dyscypliny, m.in. dla osób żyjących w związkach jednopłciowych. Teraz usłyszą, że stoją w jednym szeregu z ks. Charamsą.

Nie zgadzam się natomiast z tymi, którzy uważają, że ksiądz sam siebie wykluczył już z Kościoła. Jego los leży teraz w rękach biskupa, można go przywołać do porządku, nałożyć karę czy pokutę.

Andrea Tornielli, watykanista, publicysta Vatican Insider i „La Stampa”

Zaskakuje mnie moment, jaki na coming out wybrał ks. Charamsa, tuż przed początkiem synodu. Reakcja Watykanu, czyli oświadczenie ojca Lombardiego, wydaje mi się oczywista. Nie sądzę, żeby synod poświęcony rodzinie miał się skoncentrować na temacie homoseksualizmu, choć wsparcie duszpasterskie dla rodzin, które mają w swoim gronie osobę homoseksualną ma być jednym z dyskutowanych zagadnień. Myślę, że konieczna jest odnowa języka i zmiana podejścia. I nie wolno zapominać, że geje przede wszystkim i nade wszystko są osobami ludzkimi.

Zobacz także

szkodaKsCharamsy

wyborcza.pl

Nagroda Nike 2015 dla Olgi Tokarczuk. „Księgi Jakubowe” książką roku!

Milena Rachid Chehab, jś, 04.10.2015

Olga Tokarczuk z nagrodą Nike

Olga Tokarczuk z nagrodą Nike (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

Laureatka proponowała na gali, by pisane przez siedem lat „Księgi Jakubowe” czytać jako metaforę tego, co dzieje się dziś u bram Europy. A ubiegłoroczny laureat Karol Modzelewski mówił: – Ta nagroda może zaradzić upadkowi czytelnictwa w Polsce.

– Po siedmiu latach od 2008 r., gdy dostałam Nike za powieść „Bieguni”, wracam na tę scenę z książką, która w jakimś sensie jest do tamtej podobna. Opowiada o innych biegunach szukających swojego miejsca w świecie wrogim, pełnym przemocy. Akcja dzieje się 250 lat temu, ale opowiada o współczesnym świecie. Mimo że pisałam tę książkę od siedmiu lat, teraz stała się wyjątkowo aktualna. Można ją czytać jako metaforę tego, co dzieje się dziś u bram Europy. Przypomina nam, jak trudny jest proces asymilacji, przegryzania się. Ale też mówi, że nie ma społeczeństw czystych etnicznie, nie ma narodów o oddzielnych genach, a to, co łączy, to kultura, wspólnota i solidarność – mówiła Olga Tokarczuk, odbierając główny laur za „Księgi Jakubowe”.

Tokarczuk jest weteranką tego wyróżnienia. Jej książki znajdowały się w finale aż sześciokrotnie, a w 2008 r. „Bieguni” zdobyli statuetkę Nike dłuta Gustawa Zemły. W dodatku aż pięć z zakwalifikowanych do finału książek Tokarczuk zwyciężało w głosowaniu czytelników. „Księgi Jakubowe” również.

Na galę w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego przybył ubiegłoroczny laureat Karol Modzelewski. Nagrodzony za autobiografię „Zajeździmy kobyłę historii” historyk, marksista, więziony w PRL-u opozycjonista, ale też krytyk polskiej „niespełnionej rewolucji”, opowiadał, jak dużo zmieniła Nike w jego przypadku: – Było więcej niż wcześniej spotkań autorskich, nastąpił skok sprzedaży. Wtedy uprzytomniłem sobie, że ta nagroda jest w stanie zaradzić upadkowi czytelnictwa w Polsce.

Podczas gali (wieczorem pokazała ją TVP 2) fragmenty książek, które znalazły się w finale Nike, czytali siedzący na widowni aktorzy, m.in. Magdalena Popławska, Katarzyna Herman i Adam Woronowicz. Prowadząca galę Grażyna Torbicka rozmawiała z każdym z laureatów.

Wyraźnie pozazdrościł jej funkcji Ignacy Karpowicz – ostatecznie umówili się z Torbicką na wywiad-rzekę albo przynajmniej na wspólne poprowadzenie następnej gali. Olga Tokarczuk dziękowała czytelnikom za ciepłe przyjęcie blisko tysiącstronicowych „Ksiąg Jakubowych” i nawet za te spotkania autorskie, na których następowały spektakularne wyjścia i trzaskanie drzwiami.

Jacek Dehnel nie dał się namówić na kolejną część „Matki Makryny”, bo „sequele są dobre w kryminałach, a nie w poważnej literaturze”. W czasy Wielkiej Emigracji nie chciałby się przenieść, bo „nie każde ciekawe środowisko jest takie, że człowiek chciałby w nim żyć”. Magdalena Tulli sypała złotymi myślami, za które publiczność hojnie nagradzała ją brawami. Największe owacje wzbudziło stwierdzenie, że w „Szumie” jest dużo osobistego materiału, „ale to wszystko przemontowane. Literatura polega na montażu”.

Mieszkająca na wyspie Wight Wioletta Grzegorzewska przyjechała z Wielkiej Brytanii specjalnie na galę. Opowiadała, że wyspiarskie krajobrazy, z wyjątkiem morza, przypominają jej Jurę Krakowsko-Częstochowską. To klify Wight wskrzesiły w niej wspomnienia, które postanowiła opisać w „Gugułach”.

Dużym zaskoczeniem dla wszystkich, łącznie z prowadzącą galę, było przybycie Jacka Podsiadły. To, że znalazł się w finale, nie znaczyło jeszcze, że znajdzie się na widowni. Zwykle omija on bowiem tego typu imprezy szerokim łukiem. – Bycie kontestatorem jest chyba trudniejsze, gdy ma się już na koncie ważne nagrody? – pytała Torbicka. – Moim wzorcem jest Pipi, która zjadła pigułki przeciw dorosłości. I tego się trzymam – odparł Podsiadło.

Tylko Szczepan Twardoch nic nie powiedział, bo nie dojechał. W kuluarach żartowano, że jego mercedes się popsuł – było to aluzja do reklamy, w której ostatnio wziął udział pisarz.

Nowy wymiar powieści historycznej

Po raz szósty Olga Tokarczuk znalazła się w finale Nagrody Literackiej „Nike” – zdobyła ją wcześniej tylko raz, w 2008 r., za „Biegunów”. Za to od dawna jest faworytką czytelników. Docenili oni nie tylko „Biegunów”, lecz także „Prawiek i inne czasy” (1997 – to była pierwsza edycja nagrody), „Dom dzienny, dom nocny” (1999), „Grę na wielu bębenkach” (2001), a w końcu właśnie „Księgi Jakubowe”.

>>Wszystko o nagrodzie Nike w serwisie wyborcza.pl/nike

W pobitym polu zostało sześć książek finalistek Nike: „Matka Makryna” Jacka Dehnela, „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej, „Sońka” Ignacego Karpowicza, „Przez sen” Jacka Podsiadły, „Szum” Magdaleny Tulli i „Drach” Szczepana Twardocha.

„O ‚Księgach Jakubowych’ pisano, że to nowy wymiar powieści historycznej, pochwała herezji i anty-Sienkiewicz. Tokarczuk wraca tutaj do formy klasycznej powieści, XIX-wiecznej z ducha, panoramicznej i dygresyjnej. Narzekano, że tak szalony bohater, jak Jakub Frank zasługiwał na więcej dzikości w konstrukcji i w języku. Moim zdaniem jednak właśnie taki szeroki nurt opowieści daje możliwość zanurzenia się w opisywaną rzeczywistość” – pisała w „Wyborczej” Justyna Sobolewska.

Olga Tokarczuk czyta fragment „Ksiąg Jakubowych”:

„W drugiej połowie XVIII w., pośród wojen, grabieży, pogromów i rozbiorów, pojawił się człowiek, który wyprowadził Żydów z niewoli. Wyprowadził niewielu, kilkuset, może kilka tysięcy, ale dokonał z nimi i dla nich rzeczy niezwykłej: zapewnił im bezpieczeństwo i szacunek. ‚Oto nikt już ich nie nazywa (…) przechrztami, i z tej pogardy, która była przecież częścią powietrza, jakim wtedy oddychali, nic już nie zostało’.

Mesjaszem był Jakub Frank, który urodził się jako podolski Żyd, a zmarł jako polski arystokrata. ‚Spośród wszystkich historii, które dotąd zdarzyły się na świecie, historia ich kompanii pod wodzą Jakuba jest wyjątkowa’ – stwierdza skarbnik frankistów Antoni Czerniawski. I ma rację” – pisał w recenzji Przemysław Czapliński.


POWIEŚĆ
Olga Tokarczuk
Księgi Jakubowe

Wydawnictwo Literackie
Kraków
Ebook jest dostępny w Publio.pl >>

CZYM JEST NIKE

To nagroda za najlepszą książkę roku. W konkursie mogą startować wszystkie gatunki literackie. Nagrody nie można podzielić ani nie przyznać.

Lista 20 nominowanych jest ogłaszana w maju, siedmioro finalistów – na początku września. Decyzję o laureacie jury podejmuje w dniu jej wręczenia, zawsze w pierwszą niedzielę października. Zwycięzca otrzymuje 100 tys. zł i statuetkę. Fundatorami są „Wyborcza” i fundacja Agory.

Jury Nike 2015: Piotr Bratkowski, Tomasz Fiałkowski, Mikołaj Grabowski, Irena Grudzińska-Gross, Ryszard Koziołek (przewodniczący), Rafał Marszałek, Stanisław Obirek, Maria Anna Potocka, Maria Zmarz-Koczanowicz.

Patron medialny:

Zobacz także

nagrodaNike

wyborcza.pl