Lech (14.09.2015)

 

Szydło, Gliński, Macierewicz… „wSieci” podaje prawdopodobny skład rządu PiS

dt, 14.09.2015
„Rząd PiS jest już prawie gotowy” – twierdzi Piotr Zaremba na łamach tygodnika „wSieci” i podaje listę nazwisk osób, które prawdopodobnie poprowadzą poszczególne ministerstwa, jeśli PiS wygra nadchodzące wybory i będzie rządził.
Jak pisze „wSieci”, premierem – zgodnie z zapowiedziami prezesa Jarosława Kaczyńskiego – w ewentualnym rządzie PiS będzie Beata Szydło. Teoretycznie to do niej należy ostateczna decyzja w sprawie resortów, ale szefów poszczególnych ministrów oczywiście będzie akceptował Kaczyński.

Ewentualni przyszli ministrowie to głównie parlamentarzyści.

* Beata Szydło – premier

* Piotr Gliński – wicepremier

* Kazimierz Ujazdowski – sprawy zagraniczne

* Konrad Szymański – sprawy europejskie

* Antoni Macierewicz – obrona narodowa

* Jacek Sasin lub Jarosław Zieliński – sprawy wewnętrzne i administracja

* Małgorzata Wassermann – sprawiedliwość

* Mateusz Morawiecki – finanse

* Paweł Szałamacha – gopodarka i skarb

* Elżbieta Witek lub Andrzej Waśko – edukacja

* Piotr Naimski – energetyka

* Marek Gróbarczyk – Gospodarka morska

* Andrzej Adamczyk – infrastruktura

* Włodzimierz Bernacki – nauka i szkolnictwo wyższe

* Jarosław Sellin – kultura

* Stanisław Karczewski – zdrowie

Brakuje ewentualnych ministrów pracy oraz rolnictwa.

Piotr Zaremba zauważa, że do gry wraca – wyraźnie schowany przez PiS na okres kampanii wyborczej – Antoni Macierewicz. Zdaniem publicysty symbolizuje on jedną z dwóch metod, którymi Jarosław Kaczyński kieruje się dobierając ministrów. Pierwsza z nich to dobieranie szefów resortów na podstawie „częściowo kompetencji, częściowo partyjnej lojalności, ale z pewnością nie z tytułu jakiegoś szczególnego autorytetu w środowiskach, którymi mieli się zajmować”.

Druga metoda, jak pisze „wSieci”, symbolizowana jest przez Mateusza Morawieckiego, syna Kornela. Ma być ona oparta na poszukiwaniu ekspertów i fachowców „na rynku.

wSieciOgłaszaskładRządu

wyborcza.pl

Jak walczyć z Państwem Islamskim

CAMBRIDGE – Państwo Islamskie przykuwa uwagę świata makabrycznymi nagraniami ze ścinania głów, bezsensownym burzeniem zabytków starożytności i sprawnym wykorzystywaniem mediów społecznościowych. Zajęło także ogromną część wschodniej Syrii i zachodniego Iraku, proklamowało kalifat ze stolicą w syryjskim mieście Rakka i przyciąga cudzoziemców-dżihadystów z różnych krajów.

Amerykański prezydent Barack Obama twierdzi, że Państwo Islamskie należy rozbić, a w końcu zniszczyć. Na czele koalicji 60 państw, która ma to zadanie zrealizować przy pomocy nalotów, misji szkoleniowych i sił specjalnych postawił generała Johna Allena. Część krytyków domaga się, by prezydent wysłał więcej amerykańskich wojsk. Inni uważają, że Stany Zjednoczone powinny zadowolić się doktryną powstrzymywania.

Do wysyłania kolejnych żołnierzy wzywają niektórzy kandydaci w toczącej się obecnie kampanii prezydenckiej. Mają rację; żołnierze są potrzebni, ale powinni to być arabscy sunnici i Turcy, nie Amerykanie, a to z racji trojakiego zagrożenia, wobec którego stają teraz Stany Zjednoczone i ich sojusznicy.

Państwo Islamskie jest po pierwsze ponadnarodowym ugrupowaniem terrorystycznym, po drugie – quasi-państwem, a po trzecie ideologią polityczną o religijnych korzeniach. Wyrosło z Al–Kaidy po nieprzemyślanej amerykańskiej inwazji Iraku i podobnie jak Al–Kaida odwołuje się do skrajnych islamistów sunnickich. Poszło jednak dalej ustanawiając kalifat i obecnie jest rywalem Al-Kaidy. Posiadanie terytorium je legitymizuje i pozwala prowadzić ofensywny dżihad, nie tylko przeciw niewiernym, ale także przeciw szyitom i muzułmanom sufi, których uważa za „fakirów”, czyli nieautentycznych islamskich monoteistów.

Państwo Islamskie chwali czystość islamu z VII wieku, ale wyjątkowo sprawnie posługuje się mediami wieku XXI. Skutecznie wykorzystuje nagrania video i media społecznościowe jako narzędzia przyciągania mniejszości muzułmanów – głównie młodych ludzi z Europy, Ameryki, Afryki i Azji – mających kłopoty z własną tożsamością. Wielu z takich niezadowolonych szuka islamistycznych stron internetowych – „Sheikh Google” – gdzie czatują na nich werbownicy z Państwa Islamskiego.

Szacuje się, że w PI służy dziś ponad 25 000 cudzoziemskich bojowników. Na miejsce zabitych szybko pojawiają się nowi.

Trojaki charakter Państwa Islamskiego rodzi dylematy polityczne. Z jednej strony ważną rzeczą staje się użycie twardych środków wojskowych, by pozbawić kalifat terytorium, które daje mu schronienie i legitymizację. Jeśli jednak amerykańska obecność militarna będzie zbyt duża, miękka siła Państwa Islamskiego zostanie wzmocniona, co korzystnie wpłynie na rekrutację bojowników na całym świecie.

Dlatego żołnierze walczący na miejscu muszą być sunnitami. Obecność wojsk cudzoziemskich albo szyickich tylko posłuży Państwu Islamskiego za argument, że jest okrążone i zagrożone przez niewiernych. Na razie, głównie dzięki skutecznym siłom kurdyjskim, w przeważającej części sunnickim, PI straciło około 30 procent obszaru zajmowanego rok temu. Jednak rozmieszczanie kolejnych oddziałów sunnickich wymaga szkoleń, wsparcia i czasu, a także nacisków na centralny rząd, zdominowany przez irackich szyitów, by stonował swoje religijne nastawienie.

Po fiasku w Libii (gdzie Państwo Islamskie wspiera milicje dżihadystów i ogłosiło utworzenie trzech „odległych prowincji”), Obama ze zrozumiałą niechęcią podchodzi do obalenia reżimu syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada, obawiając się, że PI przejmie kontrolę nad kolejnymi terytoriami, w ślad za czym dojdzie do zbrodni ludobójstwa na licznej nie-sunnickiej ludności syryjskiej. Hasło „Asad” okazuje się jednak niezwykle skuteczne w werbowaniu ochotników. Wielu dżihadystów z zagranicy przyciąga wizja pomocy w obaleniu tyrańskiego alawickiego władcy, który zabija sunnitów.

Zadaniem dyplomacji USA jest przekonanie zwolenników Asada, czyli Rosji i Iranu, by usunąć go nie rozmontowując tego co zostało ze struktur syryjskiego państwa. Amerykańską dyplomację mogłoby wesprzeć utworzenie strefy zakazu lotów i bezpiecznej strefy w północnej Syrii dla milionów ludzi wysiedlonych. A zapewnienie uchodźcom znacznej pomocy humanitarnej (co amerykańskie wojsko robi znakomicie) ogromnie zwiększyłoby miękką siłę USA.

W obecnej sytuacji finansowanie i koordynacja amerykańskiej strategii miękkiej siły są niedostateczne. Jednak, jak wiemy, sama twarda siła nie wystarcza, zwłaszcza by walczyć z Państwem Islamskim w cyberprzestrzeni – na przykład rozbudowując zdolność unieszkodliwiania botnetów (sieci komputerów zarażonych wirusem) i wrogich kont w mediach społecznościowych.

Gdyby nawet w ciągu nadchodzącej dekady USA i ich sojusznicy pokonali Państwo Islamskie, powinniśmy liczyć się z tym, że z popiołów powstaną podobne sunnickie ugrupowania terrorystyczne. Rewolucje w rodzaju tych na Bliskim Wschodzie potrzebują dużo czasu. Na źródła rewolucyjnej niestabilności składają się wątłe postkolonialne granice, zahamowanie modernizacji, nieudana arabska wiosna i sekciarstwo religijne, zaostrzone przez rywalizację rządzonej przez sunnitów Arabii Saudyjskiej i szyickiego Iranu.

W Europie wojny religijne katolików z protestantami trwały blisko sto pięćdziesiąt lat. Skończyły się pokojem westfalskim w 1648 roku, dopiero po tym jak Niemcy straciły w wojnie trzydziestoletniej jedną czwartą ludności.

Warto jednak pamiętać, że ówczesne koalicje były złożone; katolicka Francja wspierała holenderskich protestantów przeciw katolickim Habsburgom z powodów dynastycznych, a nie religijnych. Podobnych komplikacji możemy oczekiwać dziś na Bliskim Wschodzie.

Myśląc o przyszłości regionu, w którym USA mają interesy tak zróżnicowane jak energia, bezpieczeństwo Izraela, nierozprzestrzenianie broni jądrowej oraz prawa człowieka, amerykańscy politycy będą musieli kierować się elastyczną strategią „powstrzymywania i zachęt”, co oznacza opowiadanie się po stronie różnych państw i ugrupowań w różnych okolicznościach.

Niezależnie od tego, czy irańska polityka okaże się bardziej czy mniej umiarkowana, interesy Iranu będą czasem te same, a czasem przeciwne interesom USA. Niedawno zawarte porozumienie nuklearne może stworzyć warunki do większej elastyczności. Jednak by je wykorzystać, polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych w sprawach Bliskiego Wschodu będzie musiała osiągnąć wyższy poziom biegłości i finezji niż to ujawnia obecna debata.

Joseph S. Nye jr, profesor Uniwersytetu Harvarda, autor książki Is the American Century Over?, ostatnio współprzewodniczył zorganizowanej przez Aspen Strategy Group dyskusji na temat Państwa Islamskiego i radykalizmu na Bliskim Wschodzie.

jakWalczyćzISIS

naTemat.pl

Inteligentna rewolucja

Jacek Żakowski, tygodnik „Polityka”, 14.09.2015

Ewa Kopacz na konwencji PO

Ewa Kopacz na konwencji PO (Fot. Lukasz Cynalewski / Agencja Gazeta)

Rewolucja podatkowa Szczurka/Lewandowskiego to pierwsza inteligentna reforma zaproponowana przez partię z obozu IV RP.

Politykom i ekonomistom z bractwa siekiery i knuta nie może się podobać. Podobnie jak cały program, który PO przedstawiła w sobotę. Bo roi się on od inteligentnych, choć często oczywistych, dawno postulowanych przez różne środowiska rozwiązań. Czytając go, trudno się oprzeć wściekłości z powodu zapapranej dekady.

To prawda, że pod rządami PO wykonaliśmy cywilizacyjny skok na miarę Grabskiego i Gierka. Ale po pierwsze – jak widać – cena społeczna nie musiała być aż tak wysoka, a po drugie – kierując się inteligentną, a nie siłową; społeczną, a nie technokratyczną; kreatywną, a nie populistyczną logiką modernizacji – można było stworzyć dużo pewniejsze podstawy przyszłego rozwoju.

Porównując ten program z programem sprzed dekady, można się przekonać, jak dużo straciliśmy, ulegając dziesięć lat temu mirażom „szarpania cuglami”, „bolesnych reform”, walki z „haraczami” (podatkami), „urzędasami” (państwem), sąsiadami, „agentami” i ogólnie wszystkich ze wszystkimi oraz „cięcia” i „uelastyczniania” wszystkiego. A porównując tegoroczny program z tym, co Platformie udało się przez osiem lat zrobić, można się przekonać, jak marnotrawna była słynna „ciepła woda w kranie”.

Oczywiście, diabeł tkwi w szczegółach, które wywołają niejedną awanturę. Ale nowa logika zmian wydaje się oczywista: odciążyć słabszych, by ułatwić im samodzielne radzenie sobie w życiu, usunąć spod nóg silniejszych kłody utrudniające im rozwój, zlikwidować mechanizmy (np. składki), które powodują powszechną mitręgę, a dają niewielkie korzyści, uprościć i ujednolicić zasady (np. zatrudniania), gdzie to możliwe.

Inteligentność nowego programu PO wynika jednak z logicznej, a nie ideologicznej zmiany. IV RP koncentrowała się na walce z patologiami, które w dużej części sama sobie roiła lub tworzyła. Jej narzędziem były słynne „cugle Rokity” – zakazy, nakazy, nadzór, ściganie i represje. Ta logika dominowała jeszcze kilka miesięcy temu, gdy jedynym sposobem rządu na śmieciówki było wzmożenie kontroli inspekcji pracy.

W nowym programie miejsce logiki represyjnej zajmuje zasada likwidacji zachęt do patologii, np. na rynku pracy. Śmieciowe zatrudnianie traci sens, kiedy państwo zrównuje ciężary fiskalne, a prawa pracownicze zależą od okresu zatrudnienia, a nie od rodzaju umowy. Przy okazji ubędzie uciążliwych dla firm kontroli i zwiększy się strumień pieniędzy dla ZUS i NFZ, więc system emerytalny i ochrona zdrowia też na tym skorzystają, a rozszerzenie minimum praw socjalnych na kolejne grupy pomoże demografii i poprawi relacje społeczne.

Inteligentność nowych pomysłów PO polega właśnie na tym, że są tak pomyślane, by jednocześnie zmniejszać problemy w kilku różnych obszarach. Oczywiście, program PO nie jest zamkniętym projektem. Nie rozwiązuje np. sprawy „samozatrudnionych”. Ma też (np. antyzwiązkowe) osady IV RP. Ale jest to pierwsza tak inteligentnie pomyślana partyjna strategia. Nawet jeżeli PO tych wyborów nie wygra i nie będzie rządziła, to zostanie model i kapitał pomysłów, które wpłyną na innych.

rewolucjaPO

wyborcza.pl

Henryka Krzywonos: Trzeba zwinąć sztandar „Solidarności” do muzeum. Ona nie ma nic wspólnego z naszym związkiem

Henryka Krzywonos uważa, że dzisiejsza "Solidarność" nie ma nic wspólnego z dawnym związkiem zawodowym.
Henryka Krzywonos uważa, że dzisiejsza „Solidarność” nie ma nic wspólnego z dawnym związkiem zawodowym. Fot. Dominik Sadowski / Agencja Gazeta

Kolejne doniesienia o luksusowych wczasach Piotra Dudy szkodzą związkowi, który jest jednym z naszych symboli. – Po drodze gdzieś zagubiliśmy idee „Solidarności” – mówi w „Bez autoryzacji” Henryka Krzywonos, z którą rozmawialiśmy przed sobotnią konwencją PO. Dodaje, że sztandar związku powinien znaleźć się w muzeum, a obecna organizacja powinna pracować na swój dorobek.

Jak ocenia pani to, co dzieje się dzisiaj wokół „Solidarności” i Piotra Dudy, jego luksusów? Czuje pani, że legenda jest szargana?

To zależy o jakiej legendzie mówimy. Rozgraniczam dwie „Solidarności”, tę pierwszą i tę, która jest teraz. Pierwsza „Solidarność” była czymś zupełnie innym, my walczyliśmy o naszą wolność, o wolne związki zawodowe, o dobro zwykłych, szarych pracowników.

A teraz jak jest?

Teraz jest zupełnie inaczej. Do związków ciężko się dostać, a ich szefowie mają różne przywileje, których nie powinni mieć. My mieliśmy tylko strawę i dużo pracy, nic więcej. Oczywiście nie mówię, że tak musi być teraz, świat idzie do przodu, a i ludzie są inni. Ale po drodze gdzieś zagubiliśmy idee „Solidarności”.

U mnie solidarność działa od pierwszego dnia, kiedy weszłam na stocznię. I działa do dzisiaj, w moim życiu, w moim domu, u moich dzieci. Wykształciłam je z solidarnością, one wiedzą co to znaczy, wiedzą, że trzeba się dzielić. Ja to robię od 1980 r.

Niektórzy mówią, że „Solidarność” powinna być historycznym symbolem, a ten dzisiejszy związek zawodowy powinien po prostu działać pod inną nazwą.

Był czas, kiedy Leszek Wałęsa mówił, że trzeba zwinąć tamte sztandary i odłożyć je do muzeum, żeby nikt tego nie szarpał. Wtedy mówiłam, że to może jednak trochę za szybko, że trzeba zaufać młodym ludziom. Dzisiaj w pełni się z Leszkiem zgadzam.

Trzeba zostawić tamtą „Solidarność”. Zrobiliśmy to, co wtedy trzeba było zrobić, a inni powinni dzisiaj zdobywać swój dorobek, uczyć się, pokazywać jak trzeba działać. Tymczasem dzisiaj „Solidarność” nie robi nic innego poza mówieniem.

Niech pan mi pokaże jakiegoś zwykłego człowieka, który tam został przyjęty. Nie mówię o przyjaciołach czy znajomych szefów, ale o kimś, kto naprawdę tego potrzebuje. Ja takiego nie znam.

naTemat.pl

Hotel „Bałtyk” – kraina śmieciówek. „Newsweek” opisuje jak zatrudniała nadzorowana przez Piotra Dudę firma

W hotelu "Bałtyk" zatrudnia się ludzi na umowach śmieciowych i Piotr Duda o tym wie - mówi były dyrektor hotelu.
W hotelu „Bałtyk” zatrudnia się ludzi na umowach śmieciowych i Piotr Duda o tym wie – mówi były dyrektor hotelu. Fot. Łukasz Wądołowski / Agencja Gazeta

Piotr Duda oficjalnie jest pogromcą umów cywilnoprawnych. Ale w nadzorowanej przez niego firmie ok. 40 proc. załogi pracuje na tzw. umowach śmieciowych – to szacunki byłego dyrektora hotelu Marcina Zdunka, z którym rozmawia Newsweek”. Tygodnik dotarł też do kilkorga pracowników zatrudnionych na takich umowach, np. kelnerki z 30-letnim stażem, którą zwolniono.

Na konferencji prasowej (choć bez pytań) Piotr Duda przekonywał, że w „Bałtyku” nikt nie pracuje na umowach śmieciowych, a pracownicy dostali w ostatnich latach po kilkanaście procent podwyżek. Te zapewnienia obalają najnowsze ustalenia „Newsweeka”, który dotarł do kolejnych byłych pracowników zarządzanego przez „Solidarność” hotelu.

Krystyna pracowała tam 31 lat, była kelnerką i magazynierką, ale została zwolniona za braki w magazynie. Skąd się one wzięły? – Co święta kazano nam szykować paczki i wozić je do domów prezesów – opowiada „Newsweekowi”. – Dla przewodniczącego Dudy też przygotowywałam wałówkę na polecenie kierowniczki żywienia – dodaje. O trudnych warunkach pracy opowiadają też ochroniarze, których zatrudniała dla „Bałtyku” firma zewnętrzna. 24-godzinne zmiany i 9,5 zł na godzinę.

Jedna z kelnerek także należącego do „Solidarności” hotelu „Dal” w Gdańsku po 20 latach pracy zarabiała 980 zł miesięcznie na rękę. Opowiada jak chciała pojechać do „Bałtyku” z dziećmi, jej syn ma zespół Downa. Po długich staraniach dostała przydział w środku zimy, ale nie na turnus rehabilitacyjny, tylko zwykły pobyt. Najpierw w hotelu myślano, że pracuje w biurze Komisji Krajowej „S”, kiedy okazało się, że nie jest VIPem musiała płacić.

Doliczono jej też za dostawkę dla jednego z dzieci. Do tego musiała płacić za wszystkie zabiegi, nawet wizyty na basenie. Piotr Duda podczas swojego wystąpienia przekonywał, że korzystał ze SPA, bo to wliczone w koszty pobytu (czyli dla niego 85 zł).

Źródło: „Newsweek”

hotelSolidarności

naTemat.pl

Hordy złapiemy w sito

Robert Stefanicki, 13.09.2015

Jarosław Gowin ma pomysł na terrorystów kryjących się wśród uchodźców: wpuszczać tylko chrześcijan i im podobnych.

Jarosław Gowin ma pomysł na terrorystów kryjących się wśród uchodźców: wpuszczać tylko chrześcijan i im podobnych. (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Jak wyłowić terrorystów spośród uchodźców? Twórcze pomysły Gowina

W niedzielę w Radiu ZET Jarosław Gowin kolejny raz przestrzegał przed nieszczęściem, jakim będzie dla Polski wpuszczenie muzułmanów. – Powinni pojawić się imigranci z tych grup wyznaniowych i etnicznych, które są jej bliższe kulturowo: chrześcijan, jazydów, alawitów, ale nie muzułmanów. Nie mamy zapraszać tutaj nieszczęścia.

Wypowiedź byłego ministra sprawiedliwości przez przypadek dowiodła, że aby ocalić Polskę, nie wystarczą proste, na chłopski rozum, kryteria selekcji. Alawici też są bowiem muzułmanami, tylko dla zmyłki używają innej nazwy. Alawitą jest np. syryjski dyktator Baszar al-Asad, a także większość przedstawicieli jego reżimu i zwolenników. Dla bezpieczeństwa Polski należałoby więc stworzyć katalog nazw, pod jakimi islamscy migranci mogą próbować się prześlizgnąć. Pozwoli to wykluczyć szyitów, sunnitów, Kurdów, Tuaregów, Ujgurów, mahometan i kalifów. Tylko że to jak z dopalaczami: taka lista nigdy nie będzie pełna, zawsze jakiś islamista się prześlizgnie pod inną nazwą, znaną tylko autorom encyklopedii. Potrzebne są dodatkowe sita.

Jedną wskazówkę dał w tej samej audycji poseł PiS Bartosz Kownacki. – Widziała pani [to do Moniki Olejnik] skandaliczne zachowanie tej [węgierskiej] operatorki, która kopała uchodźcę. On nie uciekał z Syrii. On uciekał z Turcji – mówił Kownacki, wskazując, że uchodźcy starają się przedostać w głąb Europy z krajów, w których nie grozi im śmierć. – Należy przyjąć tych, którzy uciekają przed wojną – tłumaczył Kownacki, prezentując twórczą interpretację prawa międzynarodowego, jakiej nie powstydziłby się Lech Falandysz: uciekinier wojenny po przekroczeniu granicy, np. z Turcją, przestaje być uciekinierem wojennym.

Jeszcze nic nie jest stracone. Premier Kopacz powinna czym prędzej zwinąć „białą flagę” (określenie Gowina) i obwarować zgodę na przyjęcie uchodźców kilkoma warunkami – bo selekcja poprzez kopanie jest w sposób oczywisty niedoskonała i niehumanitarna. Warunek pierwszy: przyjmujemy wyłącznie tych Syryjczyków, którzy dotarli do Polski bezpośrednio, najlepiej LOT-em z Damaszku (połączenie zostało zawieszone, co eurokraci może przeoczą).

To jednak za mało, dla pewności oczka sita należy zagęścić. Gowin z Kownackim słusznie wskazują, że musimy mieć pewność, iż przybysze się zintegrują ze społeczeństwem, bo niezasymilowani będą roznosić zarazę terroryzmu. Recepta jest prosta: należy przyjmować tylko uchodźców ze znajomością polskiego, najlepiej mieszkających w Polsce od trzech lat, posiadających własne mieszkanie i zaświadczenie od proboszcza.

sitoGowina

wyborcza.pl

krzyżWkażdejKlasieSzkolej

naszDziennikKrzyż

Księża hejtują uchodźców w sieci

Piotr Żytnicki, Tomasz Nyczka, 14.09.2015

Obawy przed islamem zdominowały sobotnie antyimigranckie protesty. Na zdjęciu: marsz w Łodzi

Obawy przed islamem zdominowały sobotnie antyimigranckie protesty. Na zdjęciu: marsz w Łodzi (MARCIN STĘPIEŃ)

„Potrzeba mobilizacji, by postawić tamę muzułmańskiemu zalewowi” – pisze na Facebooku ksiądz pracujący w Caritasie. I dodaje: „Papież w tej sprawie nie jest nieomylny”.

Ks. Adam Kaczor kieruje zakładem opiekuńczo-leczniczym prowadzonym przez Caritas w Rabie Wyżnej w Małopolsce. Deklaruje, że jest miłośnikiem gór, Wojciecha Cejrowskiego i Andrzeja Dudy. Ma 1,5 tys. znajomych.

Gdy jeden z portali zamieszcza informację, że Polsce grozi wprowadzenie szariatu, ksiądz Adam apeluje: „Potrzeba nam mobilizacji, by postawić tamę muzułmańskiemu zalewowi”. O niemieckiej kanclerz Angeli Merkel, która chce przyjmować uchodźców: „Niech przestanie przykładać swoje ręce do dechrystianizacji Europy”. Nie zgadza się z papieżem Franciszkiem, który wezwał, by każda parafia przyjęła jedną rodzinę: „Papież w omawianej sprawie nie jest nieomylny”. Pisze też: „Pan Jezus na pewno nie kazałby mi przyjąć pod dach kogoś, kto jest realnym zagrożeniem”.

Jedna ze znajomych księdza wdaje się z nim w dyskusję: „Na 100 islamistów może być jedna rodzina potrzebująca pomocy. Co wtedy? Może ksiądz zaryzykuje życie tej jednej rodziny, ale ja nie”. Ksiądz odpowiada krótko: „Jest pani kobietą, dlatego wybaczam naiwność”.

Ks. Tomasz Brussy jest opiekunem katolickiego stowarzyszenia młodzieży w Poznaniu. Na Facebooku ma ponad tysiąc znajomych, zdjęcia z wycieczek, cytaty z rotmistrza Witolda Pileckiego. Codziennie udostępnia teksty z prawicowych portali. Jeden z nich: „Europa nie widzi, że jest w trakcie poddawania się najgorszemu rodzajowi niewolnictwa. Islamowi”. Ksiądz poleca: „Warto przeczytać!”. Pod cytatami z Viktora Orbána, węgierskiego premiera, komentuje: „Bronić chrześcijaństwa przed zalewem islamu”. O informacji, że Arabia Saudyjska nie weźmie do siebie uchodźców, ale deklaruje budowę 200 meczetów w Europie: „Szczyt bezczelności”.

Cytuje kard. Wyszyńskiego: „Nie chciejmy żywić całego świata, nie chciejmy ratować wszystkich. Chciejmy patrzeć w ziemię ojczystą”.

Ks. Adam Pawłowski uczy religii w renomowanym VIII LO w Poznaniu. Jest znany, bo ewangelizował tancerki z nocnych klubów. W wywiadach twierdzi, że homoseksualizm można leczyć. Na Facebooku prawie 5 tys. znajomych. Jednego dnia potrafi udostępnić osiem artykułów z prawicowych portali: jak muzułmanie traktują żony, jak dewastują kościoły i mordują katolików, że imigrant zgwałcił dziecko lub grozi śmiercią. Sam powstrzymuje się od komentowania.

Rozmawiamy z ks. Pawłowskim. Mówi nam, że zgadza się z papieżem, że należy przyjąć rodziny uchodźców, ale tylko chrześcijańskie. Rozumie Węgrów, którzy nie chcą przepuszczać „imigrantów ekonomicznych”. Od księdza pracującego w Niemczech usłyszał, że Niemcy przyjmują imigrantów, bo po wojnie są przeczuleni, by nikt nie zarzucił im nietolerancji. Mówi, że wśród uchodźców są też członkowie Państwa Islamskiego – chcą opanować nasze kraje, wymusić wprowadzenie szariatu. Nie możemy wpuszczać terrorystów. Nie możemy być naiwni – przekonuje nas Pawłowski. I dodaje: – Przyjmiemy obcego, damy mu schronienie, herbatę, a on zgwałci naszych bliskich, wbije nam nóż w plecy.

Te poglądy nie podobają się niektórym z jego znajomych. „Ostatnio u księdza polityka wygrywa z ewangelizacją 99 do 1” – to jeden z komentarzy.

„Ciekawe, czy ta emigracja zakończy się wojną Europy? (a bardziej Polski?) z islamem?” – zastanawia się na Facebooku ks. Paweł Bogdanowicz z 20-tysięcznego Gostynia w Wielkopolsce. Wrzuca dużo zdjęć. Na jednym z nich król Jan III Sobieski z podpisem: „Za moich czasów hordy muzułmanów szturmujących Europę dostawały wpie…, a nie azyl”. Na innym hasło: „Nie dla islamizacji Europy”. Ksiądz komentuje: „Jestem za przyjęciem uchodźców z Syrii, ale chrześcijan, a nie muzułmanów. Bo to przecież chrześcijanie są tam prześladowani”. I jeszcze plakat Młodzieży Wszechpolskiej: „75 proc. uchodźców to mężczyźni. To nie ucieczka, to inwazja”.

Ks. Paweł Bortkiewicz jest profesorem teologii, wykłada na poznańskim UAM. Na Facebooku publikuje zdjęcia z obozu uchodźców w Dolnej Saksonii. Dedykuje go „miłośnikom sprowadzania uchodźców do Polski”. I komentuje: „W obozie jest ok. 3 tys. uchodźców. Na niedzielnej mszy było ok. 15, mimo że na liturgii niemieckiej jest wiele elementów arabskich. Nie wierzę, by sprowadzano tu kiedykolwiek prześladowanych chrześcijan”.

O komentarz do internetowych wypowiedzi księży poprosiliśmy ks. Pawła Rytela-Andrianika, rzecznika Episkopatu.

„Nie mogę komentować myśli innych” – odpowiedział.

– Nie zaskakuje mnie to coraz głośniejsze „udoskonalanie” nauczania Jezusa i kontestacja papieża Franciszka przez część polskiej prawicy i niektórych duchownych – mówi ks. Andrzej Luter, który niedawno przepraszał prezydenta Bronisława Komorowskiego za słowa biskupów atakujących go za podpisanie ustawy o in vitro. – Niestety, ta fala coraz bardziej wzbiera, tym razem w kontekście dramatu uchodźców. Ale przecież papież Franciszek niemal każdego dnia rozwala polskim pryncypialistom ich system wartości. Jak widać, jest wielu duchownych mocno zaangażowanych ideologicznie, którzy uważają obecnego papieża za lewaka. Coraz większe zdystansowanie się do Franciszka jest niepodważalne. To konsekwencja zideologizowania i upartyjnienia polskiego katolicyzmu. Przestaje to być wiara, a jest ideologia właśnie, do której Franciszek żadną miarą nie przystaje.

polscyKsięża

wyborcza.pl

Lech Poznań – Podbeskidzie Bielsko-Biała 0:1. Tego się nie da oglądać, tego się nie da wytrzymać

Radosław Nawrot, 13.09.2015

Lech Poznań - Podbeskidzie Bielsko-Biała 0:1

Lech Poznań – Podbeskidzie Bielsko-Biała 0:1 (LUKASZ CYNALEWSKI)

Jest w poznańskiej gwarze słowo, które oddaje to, co wyprawia Lech Poznań w tym sezonie ekstraklasy. To słowo to „poruta”. Gra mistrzów Polski jest jedną wielką porutą, niegodną mistrzów Polski. Niegodną tego klubu. Lech jest sparaliżowany, nieskuteczny, ze spętanymi nogami, niezdolny na razie do wygrywania

Kiedy kibice zgromadzeni na stadionie przy Bułgarskiej zaczynają skandować w grubych słowach „k… mać, Kolejorz grać!”, to znak, że mają dosyć. Że ich cierpliwość pęka na tyle, by przerwać doping dla Lecha i zbesztać go, wezwać do tego, by wziął się do roboty. Takie sytuacje w Poznaniu zdarzają się wcale nie tak rzadko. Tym razem nowością było to, że kibice nie wytrzymali już przed przerwą, w 40. minucie.

Mieli jednak powody. Nadzieja na to, że faktycznie po przerwie reprezentacyjnej będziemy mieli do czynienia z nowym otwarciem, że tym razem korzystnie ona wpłynie na Kolejorza, który przemyślał sobie wszystko, zwłaszcza własne postępowanie, potrenował, odpoczął i zagra lepiej, pękła bardzo szybko. Poza życzeniami i listami do św. Mikołaja z prośbą o cudowne ozdrowienie Lecha w ciągu tych dziesięciu dni podpierał ją tylko jeden racjonalny argument – Maciej Gajos.

On jeden był dotąd nieskażony lechową dżumą niemocy, która uczyniła z mistrzów Polski piłkarskie zombie, nie do rozpoznania nawet dla kibiców chodzących na stadion od lat. On jeden nie wiedział, że nie da się grać co trzy dni ani łączyć ligi z pucharami. Rozegrał niemal tyle samo minut co najaktywniejsi gracze Kolejorza i nie miał pojęcia, że to uzasadnia zmęczenie.

Ludzie liczyli ma Macieja Gajosa.

A Maciej Gajos grał ambitnie, walczył, starał się i tak samo nic mu nie wychodziło jak pozostałym. No, może nie tak samo, bo nieudolności Denisa Thomalli pod bramką przebić nie byłby w stanie nic. To Niemiec brał udział w desancie pod bramką Podbeskidzia, podczas którego bramkarz gości odbił dwukrotnie piłkę po strzałach z bliska. I wtedy nagle kibiców Lecha olśniło – toż to Emilhus Zubas, który kiedyś już tu Lecha zatrzymywał!

Kolejorz bowiem czterokrotnie grał z Podbeskidziem Bielsko-Biała przy Bułgarskiej i czterokrotnie miał z nim problemy – albo męczył się, strzelał zwycięskiego gola w ostatniej minucie, albo w ogóle nie wygrywał. Gdyby teraz, przy tak grającym Lechu, miałoby być inaczej, zakrawałoby to na paradoks.

Nie było, a nastroje na trybunach robiły się coraz bardziej jesienne. Krzesełka pustoszały jak gałęzie drzew zrzucających na jesień listek po listku. Niedobitki trzymały się jeszcze nadziei, że rzeczywiście Lech chce „rozpocząć sezon od nowa”. Że to dzisiaj wszystko się zmieni…

Po czym Szymon Pawłowski podawał do przeciwnika, Kasper Hämäläinen przyjmował piłkę jak gorącą pyrę, Denis Thomalla znów spudłował, Marcin Kamiński posłał piłkę z rzutu wolnego aż po dach i nerwy kibiców nie wytrzymały.

Poszły okrzyki domagające się jakiejś gry, jakiegoś poziomu i spełnienia tych wszystkich zapowiedzi, których mnóstwo jest po każdym kolejnym nieudanym meczu. Domagające się, by choć w meczu z piętnastą drużyną szesnastozespołowej tabeli Lech przestał być tą czternastą.

Przestał. Zajął miejsce Podbeskidzia w strefie spadkowej, gdy w 56. minucie to goście strzelili gola. Mateusz Szczepaniak po nieudanym wślizgu kapitana Łukasza Trałki wbił piłkę do siatki zaraz po tym, jak kibice Lecha zaczęli wznosić okrzyki szkalujące uchodźców.

Emiljus Zubas raz jeszcze wybił piłkę z linii, gdy uderzył ją po rzucie rożnym Paulus Arajuuri. To było w 66. minucie i wtedy do ataku ruszył rezerwowy w tym meczu Gergo Lovrencsics, by przekonać kibiców, że jeśli ci zakładają, iż gorzej zagrać się już nie da, to jednak nie wszystko stracone. Próbując zagrać piłkę piętką, rzeczywiście to zrobił, ale w aut.

Piłkarze tacy jak Dawid Kownacki, którzy weszli do gry w drugiej połowie, biegali za piłką, próbowali coś zrobić akcjami przy linii bocznej, zerwać się do ataku. Lecha zabijał jednak brak precyzji, paraliżowała niemoc pod bramką rywali. Wszystko co zamierzali, co próbowali rozegrać, rozpływało się w tej niemocy i tylko pogłębiało irytację. Bo też taka nieskuteczność była drwiną z kibiców, ligi, z tytułu mistrzowskiego, jaki Lech ma.

W 82. minucie cała grupa lechitów nie była w stanie wbić piłki do bramki Podbeskidzia. „Dość pośmiewiska, wyp… z boiska!” – zawołali kibice.

Mistrz Polski przegrał z Podbeskidziem Bielsko-Biała. Słabszych w tej w tej lidze już trudno znaleźć.

katastrofaLech

poznan.sport.pl

Episkopat apeluje: Krzyż w każdej klasie

JK, PAP, 14.09.2015
O obecność krzyża we wszystkich salach w szkole apeluje bp Marek Mendyk, szef Komisji Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polskiego – informuje „Nasz Dziennik”.

Bp Marek Mendyk

Bp Marek Mendyk (Wikimedia)

 

Jak relacjonuje dziennik, w związku z rozpoczętym w niedzielę Tygodniem Wychowania bp Mendyk wygłosił w Radiu Maryja katechezę. Dokonał w niej bilansu 25 lat obecności religii w szkołach.

Biskup wskazał na problem dotyczący krzyża. Najczęściej wisi on tylko w sali, gdzie odbywają się lekcje religii, a tak nie powinno być, zważywszy na fakt, że 90 proc. dzieci czy młodzieży z danej szkoły bierze udział w nauczaniu religii – relacjonuje gazeta.

– Tam, gdzie nie ma krzyży, trzeba przypominać rodzicom, uświadamiać im, że to jest ważny znak w procesie wychowania młodego człowieka – podkreślił bp Mendyk.

– Nie ma wątpliwości, że powrót katechezy do szkół był opatrznościowym działaniem – stwierdził biskup. Jak wyjaśnił, było to opatrznościowe m.in. dlatego, że w szkole jest kontakt też z tymi młodymi, którzy w systemie katechezy parafialnej nigdy by na zajęcia z religii nie dotarli.

 

gazeta.pl

„Newsweek”: Były szef sanatorium Bałtyk potwierdza, że za pobyty szefa „Solidarności” w penthousie nikt nie płacił

Wah, 13.09.2015

Piotr Duda

Piotr Duda (Fot. Rafał Malko / Agencja Gazeta)

Na nazwisko Piotra Dudy „zarezerwowano dwa luksusowe apartamenty na siódmym piętrze: 1708 i 1706. Piotr Duda wypoczywał w tych pokojach razem z rodziną”, po kilka dni. Zwykły gość musiałby za to zapłacić nawet 9 tys. zł – mówi tygodnikowi Marcin Zdunek

W poniedziałkowym numerze tygodnik opublikuje rozmowę ze Zdunkiem, byłym dyrektorem należącego do „Solidarności” sanatorium Bałtyk w Kołobrzegu, w którym miał m.in. spędzać czas przewodniczący związku Piotr Duda. W opublikowanym na portalu Newsweek.pl fragmencie wywiadu Zdunek mówi, że „pobyty Piotra Dudy w penthousie w Bałtyku szły na konto firmy, płacił za nie Bałtyk”. „Przewodniczący Duda przyjeżdżał do uzdrowiska regularnie dwa, trzy razy do roku prywatnie i służbowo. Czasem pojawiał się z żoną, córką, zięciem, czasem ze znajomymi. Mieszkał po parę dni. Na pewno pamiętam jego prywatne pobyty na przełomie kwietnia i maja zeszłego roku i w maju tego roku. Kilka razy gościł też jako członek Komisji Krajowej „Solidarności” – mówi były szef hotel.

Zdunek dodaje, że „na jego nazwisko zarezerwowano dwa luksusowe apartamenty na siódmym piętrze: 1708 i 1706. Piotr Duda wypoczywał w tych pokojach razem z rodziną”. Według niego, gdyby sprzedać te pokoje na rynku, to spółka zarobiłaby całkiem pokaźne kwot, nawet 9000 zł.

Zdunek ujawnia też inne informacje. Wynika z nich, że to zarząd kazał wyszywać ręczniki dla psa Dudy i „co ciekawe, koniecznie kazał zrobić zdjęcia tym ręcznikom i przesłać je na swoje adresy mailowe”.

Według ubiegłotygodniowych doniesień „Newsweeka” Duda korzystał z ekskluzywnego apartamentu w Bałtyku za darmo lub za 85 zł (cena dla zwykłych klientów – 1,3 tys. zł za dobę). Dziennikarze dotarli do dziesięciorga świadków wizyt Dudy w sanatorium. Z ich relacji wynika, że Duda nie płacił też za potrawy, alkohol i zabiegi odnowy biologicznej. „Newsweek” opisał również przypadki zatrudniania w związkowym sanatorium pracowników na umowach śmieciowych (przez firmy zewnętrzne, z którymi kierownictwo Bałtyku zawierało kontrakty na niektóre usługi), tak krytykowanych oficjalnie przez szefa „S”.

Piotr Duda nazwał artykuł „Newsweeka” „jednym wielkim stekiem kłamstw”. Na specjalnie zwołanej konferencji prasowej Duda odpierał wszystkie te zarzuty. Według niego w dniach podanych przez tygodnik w ogóle nie było go w Kołobrzegu, dlatego zamierza wytoczyć tygodnikowi proces. – Nie jestem hipokrytą i udowodnimy to w sądzie – zapowiedział. Na świadków chce powołać m.in. byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego, wicepremiera Janusza Piechocińskiego i marszałka Bogdana Borusewicza. Mają oni potwierdzić, że Duda zamiast w sanatorium był gdzie indziej. – To, co przedstawia „Newsweek”, to kłamstwa, aby mnie upokorzyć – powiedział Duda, podkreślając, że nie mógł żądać specjalnego legowiska dla swego psa z wyszywanym imieniem, bo pies zawsze śpi z nim i jego żoną w jednym łóżku.

Zobacz także

bSzef

wyborcza.pl

Dlaczego Stalin kazał ich zamordować. Rozmowa z badaczem zbrodni katyńskiej

Mirosław Maciorowski, 14.09.2015

Józef Stalin

Józef Stalin (Fot. Archiwum)

Niedługo przed egzekucją enkawudziści rozdali jeńcom ankiety, w których mieli napisać, gdzie się udadzą po rozwiązaniu obozów. Byli przekonani, że wkrótce zostaną zwolnieni, więc gdy kazano im wsiadać do wagonów, robili to spokojnie, a nawet z entuzjazmem.

Mirosław Maciorowski: Od lat słyszę, że zbrodnia katyńska to zemsta Stalina za przegraną wojnę z Polską w 1920 r…

Prof. Wojciech Materski*: Dość duża grupa historyków, w tym także rosyjskich, tak tłumaczy mord katyński, jednak w moim przekonaniu nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Stalin właśnie w tym momencie kazał wymordować prawie 22 tys. polskich jeńców wojennych i więźniów, którzy po 17 września 1939 r. znaleźli się w rękach sowieckich. Odpowiedzi na nie mogą być różne w zależności od tego, kto odpowiada. Historyk profesjonalista powie, że nie ma wystarczającej podstawy źródłowej, by to rozstrzygnąć.

Ale można stawiać hipotezy.

– Z pewnością rok 1920 miał jakiś wpływ na decyzję Stalina, ale na pewno nie bezpośredni i nie decydujący. Dyktator miał głęboki uraz do Polaków, czego przejawem były m.in. krwawa likwidacja KPP czy tzw. operacja polska NKWD, gdy w latach 1937-38 kazał wymordować ponad 130 tys. mieszkających w ZSRR Polaków. Przegrana w 1920 r. obciążała przecież i jego konto, bo jak wiadomo, nie posłuchał naczelnego dowództwa i opóźnił manewr spod Lwowa mogący zapobiec klęsce Tuchaczewskiego pod Warszawą. Ale wątpię, żeby to miało przesądzić o rozstrzelaniu Polaków wiosną 1940 r.

Zdaniem części badaczy przyczyną mogła być wojna z Finlandią rozpoczęta 30 listopada 1939 r. – Sowieci spodziewali się kolejnej masy jeńców, których trzeba było gdzieś umieścić.

– W grudniu 1939 r., gdy ta wojna się toczyła, sowieckie kierownictwo rzeczywiście zaczęło rozważać, co zrobić z zajmującymi obozy Polakami, i mógł być wówczas brany pod uwagę pomysł, by ich wymordować. Ale dwa miesiące później było to już nieaktualne. Z zachowanego meldunku Grigorija Korytowa, naczelnika oddziału specjalnego w obozie w Ostaszkowie, do szefa Zarządu NKWD ds. Jeńców Wojennych Piotra Soprunienki, z lutego 1940 r., wynika, że Polacy mieli zostać zesłani do łagrów, i tam wyniszczeni przez pracę. Dopiero na przełomie lutego i marca 1940 r. zapadła decyzja o ich zgładzeniu. Nie miało to już więc nic wspólnego z wojną z Finami, która nie toczyła się po myśli Stalina – Armia Czerwona wzięła do niewoli ledwie 700 jeńców, a 12 marca 1940 r. podpisano traktat pokojowy.

Więc dlaczego?

– Dla wielu historyków najbardziej wiarygodne wyjaśnienie brzmi: dlatego że Stalin tak załatwiał sprawy. Był okrutnym i bezwzględnym dyktatorem, dla którego liczyła się przede wszystkim skuteczność. Jak zneutralizować ludzi będących potencjalnym zagrożeniem? Najskuteczniej – zabijając ich. Jeżeli był pewien, że trwałym efektem wojny, którą wywołał razem z Hitlerem, jest unicestwienie państwa polskiego, to po co mu polska elita w ZSRR? Najlepiej ją wyniszczyć. Mało zrozumiałe jest tylko, dlaczego nie przez dającą jakiś efekt gospodarczy pracę, lecz rozstrzelanie.

Pomysł musiał przyjść nagle, bo pod koniec lutego 1940 r. zapadały już wyroki zsyłki – pierwszych 600 jeńców z Ostaszkowa miało trafić na Kamczatkę.

– Rzeczywiście, Polacy mieli być skazywani na trzy, pięć albo osiem lat łagru, ale z niewiadomych przyczyn niemal z dnia na dzień to się zmieniło. W notatce napisanej zapewne 3 marca 1940 r. ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ławrientij Beria postulował, by wszyscy polscy jeńcy z obozów specjalnych oraz więźniowie z więzień tzw. zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy zostali rozstrzelani. A dwa dni później, 5 marca, notatka zamienia się w oficjalną decyzję Biura Politycznego Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Oczywiście te orzeczone już wyroki zsyłki zostały natychmiast anulowane.

Teoretycznie więc decyzja zapadła kolegialnie.

– System Związku Sowieckiego był już utożsamiony z partią i Biuro Polityczne KC WKP(b) podejmowało najważniejsze decyzje, choć nie było instytucją administracji rządowej. Ale tylko teoretycznie, bo o wszystkim decydował Stalin. Posiedzenia Biura Politycznego odbywały się najczęściej w jego willi w Kuncewie, zwykle w trakcie mocno zakrapianych biesiad, a członkowie Biura podchwytywali i natychmiast akceptowali pomysły gospodarza. Tak było też zapewne z wymordowaniem Polaków – Beria nie mógł sam podjąć takiej decyzji, pilnie patrzył Stalinowi na usta i spijał z nich każde słowo. Musiał zostać przez niego zainspirowany do sporządzenia notatki, która stała się podstawą decyzji całego kierownictwa. Oprócz Stalina podpisali ją obecni na posiedzeniu: ludowy komisarz obrony Kliment Woroszyłow, szef rządu i ludowy komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow oraz ludowy komisarz handlu i zaopatrzenia Atanas Mikojan. Pozostałe dwa nazwiska – ludowego komisarza transportu Łazara Kaganowicza i przewodniczącego Rady Najwyższej ZSRR, czyli formalnie głowy państwa, Michaiła Kalinina – zostały dopisane jednym charakterem pisma. Prawdopodobnie stało się to później, po rozmowie telefonicznej z nimi. Wiemy mniej więcej, jak ta decyzja zapadła, ale dla mnie wciąż pozostaje niezrozumiała, nawet pomijając kwestie moralne.

To znaczy?

– To znaczy nieracjonalna z punktu widzenia samego systemu sowieckiego i zasad, które w nim panowały. Powtarzam: tych ludzi można było wykorzystać, zamęczyć przez pracę, a jednak Stalin zdecydował się na popełnienie zbrodni na kolosalną skalę, wymagającej wielkich nakładów sił i środków, by zatrzeć wszelkie ślady.

Ilu Polaków przebywało w trzech głównych obozach – Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku – oraz w więzieniach na Białorusi i Ukrainie w chwili, gdy zapadała decyzja?

– W swojej notatce Beria wymienił 25 tys., przy czym wyszczególnił, że 14 736 to jeńcy, a 11 tys. – więźniowie. Ale gdy ją pisał, nie dotarły do niego jeszcze uaktualnione dane. W rzeczywistości w tych obozach siedziały 14 552 osoby, a w więzieniach – 7305. W przeważającej liczbie byli to żołnierze, policjanci i inteligenci, tyle że aresztowani, a nie wzięci do niewoli na froncie. Razem daje to 21 857 osób.

Jaki był ich status prawny?

– Cudaczny, bo „jeniec” to kategoria precyzyjnie zdefiniowana przez prawo międzynarodowe, w tym konwencje haskie, których ZSRR nie podpisał. My przyjęliśmy określenie „jeńcy”, bo narzucili je Sowieci, ale czy jeńcem może być ktoś wzięty do niewoli na własnym terytorium przez wroga, który dokonał napaści, nie wypowiadając wojny? Ktoś, kto nie podjął walki zarządzonej i koordynowanej przez naczelne dowództwo? Przecież naczelny wódz marszałek Edward Rydz-Śmigły wydał rozkaz: „Z Sowietami nie walczyć”. Zresztą moim zdaniem to, że prezydent Ignacy Mościcki nie ogłosił formalnie wojny z Sowietami, było błędem, bo w 1941 r., po napaści Niemiec na ZSRR, gdy podpisywano polsko-sowiecki układ Sikorski-Majski, sytuacja byłaby zupełnie inna. I można by było żądać stosowania kategorii status quo ante bellum, czyli powrotu do stanu sprzed wojny. Tymczasem w tym przypadku bellum, czyli wojny, nie było. To, że układy niemiecko-sowieckie straciły moc, nie znaczyło, że straciły ją wyniki sfałszowanych przez Sowietów tzw. wyborów, w których mieszkańcy niby zagłosowali za przyłączeniem odebranych Polsce ziem do ZSRR.

A wracając do statusu Polaków – choć Sowieci określali ich mianem „jeńców”, to z prawnego punktu widzenia łatwo można było taką kwalifikację obalić. Sowieckie kierownictwo niespecjalnie się tym przejmowało, bo lekceważyło „zgniłoburżuazyjne” normy prawne. Jeśli pod względem prawnym Sowieci nie przygotowali się należycie do tej sytuacji, to logistycznie – owszem. Dokument z marca 1939 r. potwierdza, że niektóre sanatoria i domy wczasowe NKWD zostały poddane weryfikacji pod kątem przekształcenia ich w obozy jenieckie. Na przykład raport dotyczący Kozielska mówi, że zmieści się tam 5 tys. jeńców – ostatecznie trafiło ich tam znacznie mniej, a i tak siedzieli sobie na głowach.

Prześledźmy drogę polskich żołnierzy do obozów w Ostaszkowie, Starobielsku i Kozielsku. Zaczynała się w miejscowościach, do których doprowadzone były szerokie radzieckie tory kolejowe.

– W rozkazie Śmigłego czytamy m.in.: „Z Sowietami nie walczyć, wycofywać się w stronę przedmościa rumuńskiego”. Znamy go od lat 60., gdy egzemplarz został odnaleziony w archiwum, ale wcześniej nie mieliśmy o nim pojęcia, podobnie jak wielu dowódców we wrześniu 1939 r. Niektórzy witali więc Sowietów jak sojuszników wspólnej wojny z Niemcami, inni podejmowali walkę. Zamieszanie było ogromne, ale wszyscy, nawet ci, którzy początkowo potraktowali Sowietów jak sojuszników albo podpisali honorowe umowy, zostali uwięzieni. Na przykład cała kadra oficerska obrony Lwowa trafiła do Kozielska, choć w układzie kapitulacyjnym miasta otrzymała gwarancję nietykalności i możliwość opuszczenia kraju. 19 września 1939 r. zapadła decyzja, by polskich jeńców przekazywać NKWD, czyli policji politycznej, co z punktu widzenia konwencji haskich było nie do przyjęcia. Armia Czerwona dostarczała ich do miejscowości z szerokimi torami, gdzie byli wsadzani przez NKWD do wagonów i rozwożeni do obozów rozdzielczych – początkowo ośmiu, a potem dziesięciu. Tam ich selekcjonowano i wstępnie opisywano, a potem miał nastąpić ostateczny rozdział, m.in. do docelowych obozów specjalnych w Starobielsku, Ostaszkowie i Kozielsku. Szeregowców pochodzących z anektowanych przez ZSRR terenów II RP w większości zwolniono, poza 25 tys. skierowanymi do obozów pracy NKWD. Podobną kategorię, ponad 42 tys. jeńców pochodzących z terenów zajętych przez Rzeszę, wydano Niemcom.

Jak wyglądało życie w obozach specjalnych? Prof. Stanisław Swianiewicz, oficer rezerwy, który trafił do Kozielska i ocalał, opisywał, że warunki były fatalne.

– Pierwszy okres był trudny, w obozach panowało ogromne zagęszczenie, a żywność dostawali marną. Ale NKWD nie znęcało się nad jeńcami i nie musieli pracować. Z czasem, choćby z nudów, zaczęli się włączać w różne prace na terenie obozu, na przykład mogli się wykazać lekarze, bo w złych warunkach ludzie chorowali. Cały czas trwał jeszcze ruch między obozami, gdyż nie wszyscy się przyznali, że są oficerami, a wielu podało fałszywe nazwiska. Jeńców przerzucano – policjantów do Ostaszkowa, a oficerów do Kozielska i Starobielska. Niektórzy okazywali się podoficerami i szeregowcami, więc trafiali do obozów pracy. Wreszcie część wywożono w nieznanym kierunku – w Wigilię 1939 r. wywieziono wszystkich duchownych i ślad po nich zaginął. Potem zniknęli oficerowie kontraktowi, czyli obcokrajowcy służący w WP, głównie Gruzini, ale także Ukraińcy, Azerowie, górale kaukascy i Czeczeni. Prawdopodobnie wszyscy zostali wymordowani w Moskwie, na Łubiance.

Niemal od początku pobytu w obozach jeńcy byli przesłuchiwani. W Kozielsku pojawił się kombrig, czyli generał brygady Wasilij Zarubin, który za te przesłuchania odpowiadał.

– W podobnym charakterze do Ostaszkowa przyjechał kpt. G. Antonow, a do Starobielska kpt. M. Jefimow. Wspomniany Swianiewicz opisuje Zarubina jako niezwykle grzecznego, uprzejmego i inteligentnego. Był wysokim oficerem wywiadu, wiele lat spędził za granicą, jeszcze podczas wojny został szefem rezydentury wywiadu w Waszyngtonie. Pracując w NKWD, trzeba było albo mieć prymitywną umysłowość pozwalającą na działanie bezrefleksyjne, albo czerpać z pracy w tej instytucji satysfakcję. W NKWD służyło wielu ludzi na wysokim poziomie intelektualnym, w tym właśnie Zarubin. Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, który zginął w katastrofie smoleńskiej, pracował nad jego biografią i określał go jako człowieka wybitnego. Znał języki, był oczytany, mógł rozmawiać na wiele tematów – od polityki po literaturę i muzykę klasyczną. Umiejętnie wyciągał informacje z jeńców. Chodziło o ich dokładne rozpoznanie, próbowano skłonić ich, by szczegółowo opisywali siebie i kolegów oraz nastroje w obozie. Zarubin i jego ludzie pytali o sytuację polityczną, jakie są zdaniem jeńców perspektywy odrodzenia państwa polskiego, jak potoczy się wojna. Swianiewicz pisał, że trudno im się było zorientować, o co chodzi przesłuchującym. Ja sądzę, że szło o wytypowanie osób, którym należało potem poświęcić więcej uwagi, i zapewne to wówczas wyłoniono wąską grupę ludzi upatrujących szans na odrodzenie Polski w ścisłej współpracy z ZSRR. Znaleźli się oni potem w armii Berlinga.

Ci trzej ludzie musieli być na poziomie, bo przesłuchiwać mieli elitę wroga. Każdy swą pracę zakończył raportem, których konkluzje z pewnością stały się podstawą notatki Berii. Pisząc o polskich oficerach, że to element kontrrewolucyjny, nienadający się do resocjalizacji, musiał mieć jakąś podstawę. Czy te raporty wpłynęły na decyzję Stalina? Wątpię, ważniejsza była jego psychopatyczna osobowość, którą świetnie określa jego powiedzonko: „Lepiej stracić stu ludzi, niż przepuścić jednego szpiega”.

Decyzja zapadła 5 marca, ale pierwsze egzekucje nastąpiły miesiąc później, 3-4 kwietnia. Co się działo w międzyczasie?

– Trwała procedura uruchomienia machiny zbrodni. Przede wszystkim została wyznaczona tzw. centralna trójka, która musiała wydać formalne wyroki.

Kto ją tworzył?

– Pierwszy zastępca Berii Wsiewołod Mierkułow, szef Głównego Zarządu Gospodarczego NKWD Bachczo Kobułow i naczelnik 1. Wydziału Specjalnego NKWD Leonid Basztakow. Ludzie, którzy mieli ręce unurzane we krwi już nie po łokcie, ale po pachy. Ogromnie doświadczeni, bo już wcześniej organizowali masowy terror w latach 30. Wprowadzali wówczas tzw. procedury albumowe – dwójkowe i trójkowe, czyli składy orzekające kary śmierci złożone z dwóch lub trzech wysokich rangą enkawudzistów. Skazywały one na rozstrzelanie nie konkretne osoby, tylko hurtowo ludzi umieszczonych na listach (albumach). Tak to się działo również w przypadku polskich jeńców – z obozów przychodziły listy po sto osób i centralna trójka je zatwierdzała. Prawdopodobnie listy te przeglądała jeszcze jakaś instytucja Kominternu oraz kontrwywiad, żeby ewentualnie wyreklamować kogoś, kto mógł się przydać.

395 jeńców uniknęło śmierci. Wiadomo dlaczego?

– Z bardzo różnych powodów. Na tej liście znaleźli się na pewno ci, którzy załamali się w obozie i poszli na współpracę albo jedynie chętnie opowiadali o nastrojach w obozie. A także mający jakąś wyjątkową wiedzę lub umiejętność uznaną za przydatną, jak też reklamowani drogą dyplomatyczną.

Na przykład prof. Swianiewicz, specjalista od gospodarek ZSRR i Rzeszy, który bywał przed wojną w Niemczech. Sowieci uznali, że musiał być szpiegiem i może się przydać. Swianiewicz został cofnięty z transportu tuż przed egzekucją w Katyniu.

– Na liście ocalonych znalazły się też 54 osoby znające oryginalne języki – perski, turecki czy – jak Zygmunt Berling – węgierski, którego się nauczył dzięki swej drugiej żonie Węgierce.

Nie poszedł na współpracę od razu? Przecież trafił potem do osławionej podmoskiewskiej tzw. willi rozkoszy, w której zakwaterowano tych, którzy zgodzili się współpracować.

– To nastąpiło później. Nie wiadomo, czy już w Starobielsku Berling kolaborował, być może część więźniów, w tym i on, wierzyła, że współpraca z Sowietami może być skierowana przeciw Niemcom. NKWD mogło wytypować grupę lewicujących oficerów i wiązać z nimi plany, wiemy przecież, że pomysł formowania polskiej jednostki w ramach Armii Czerwonej istniał już we wrześniu 1940 r., czyli cztery miesiące po zbrodni katyńskiej i ponad pół roku przed agresją niemiecką na ZSRR! Ale trzeba by zajrzeć do protokołów przesłuchań, żeby potwierdzić, kto takie rozmowy podjął. Te protokoły trafiły do teczek personalnych, które na pewno jeszcze w 1959 r. istniały, a potem – jak twierdzą Rosjanie – zostały zniszczone, co raczej nie jest prawdą. Szacuje się, że jakieś 120-140 osób się załamało i poszło na współpracę. To bardzo niewiele – mniej niż 1 proc. jeńców obozów specjalnych. W latach 90. dostaliśmy od Rosjan pewien dokument, który miał się znaleźć w polskiej edycji wydawnictwa „Katyń. Dokumenty zbrodni”. Do dziś pamiętam nadany mu początkowo numer – 137. Była to częściowa lista jeńców, którzy podjęli współpracę, ale w naszej komisji historyków, części Komitetu Redakcyjnego wydawnictwa, zdecydowaliśmy, że bez sprawdzenia go nie opublikujemy. Listę należałoby zweryfikować na podstawie innych dokumentów, przede wszystkim teczek personalnych, co nie jest na razie możliwe. Rosjanie mówią dziś, że ten dokument zaginął.

Wśród tych 395 ocalałych są również ci, którzy jechali na miejsce egzekucji w ostatnim transporcie z Kozielska 17 maja 1940 r. Z niewiadomych powodów został on zawrócony, a egzekucje wstrzymane. Być może wpływ na to miały międzynarodowe reakcje, bo w sprawie poszczególnych polskich jeńców interweniowały np. Litwa i Watykan.

Ilu enkawudzistów wykonywało wyroki?

– Dokładnie nie wiadomo. Po zakończeniu akcji 125 morderców dostało nagrody w wysokości miesięcznych poborów bądź po 800 rubli, ale zapewne nie była to jedyna lista uhonorowanych. Nie do końca wiemy też, jak wyglądały same egzekucje, bo jedyną relacją naocznego świadka, jaką dysponujemy, jest zeznanie Dmitrija Tokariewa, szefa NKWD w Twerze (wówczas Kalinin), złożone tuż przed jego śmiercią. Dotyczy ono jednak wyłącznie egzekucji na jeńcach z Ostaszkowa, których zabijano w piwnicy podległego mu więzienia.

Prawdopodobnie przebiegało to tak, że Wydział Komendantury Zarządu Administracyjno-Gospodarczego, bo pod tak niewinną nazwą kryła się komórka NKWD, w której służyli zawodowi mordercy, wysyłał na miejsce egzekucji komando. Najbardziej znany z tych siepaczy to osławiony Wasilij Błochin dowodzący komandem w Kalininie, który na masową skalę wykonywał wyroki w czasie Wielkiego Terroru. Wszystko wskazuje jednak na to, że morderców było zbyt mało, więc miejscowe NKWD wyznaczało dodatkowych – Tokariew mówił o strażnikach, zwykłych urzędnikach i kierowcach. A kto odmówił – znikał.

W Charkowie i Kalininie egzekucje również przeprowadzano w nocy w piwnicach. W Smoleńsku, gdzie ginęli jeńcy z Kozielska, postąpiono nietypowo – jakaś część z nich została wymordowana w tzw. więzieniu wewnętrznym, inna – w domku na terenie ośrodka wypoczynkowego NKWD w Kozich Górach położonym w Lesie Katyńskim. Jednak zdecydowana większość bezpośrednio nad dołami, tak jak to pokazał w swoim filmie Andrzej Wajda. Prawdopodobnie w ciągu jednej nocy mordowano jeńców z dwóch list zatwierdzonych przez centralną trójkę, czyli 200 osób. Początkowo w Ostaszkowie próbowano zabijać po trzy partie, ale przerastało to możliwości jednego komanda, bo pistolety się grzały i zacinały.

W ten sposób wymordowano ponad 14,5 tys. jeńców z obozów. A jak zginęło 7,3 tys. ludzi osadzonych w więzieniach tzw. zachodniej Białorusi i Ukrainy?

– Możemy tylko domniemywać, jak to się odbyło i gdzie są pochowani. Ci z terenów Ukrainy leżą w części w Bykowni, dziś dzielnicy Kijowa. Ale szacuje się, że spoczywa tam tylko około 500 więźniów spośród 3435 zamordowanych. Pozostali prawdopodobnie spoczęli w innych miejscowościach – może w Nowogrodzie Wołyńskim, może w Charkowie. Z kolei na Białorusi wszystkich więźniów trzymano prawdopodobnie w Mińsku i być może leżą w Kuropatach, ale na pewno nie wiemy. W 2010 r. prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenka obiecywał, że poszuka jakichś dokumentów na ten temat, co mogło być związane z tym, że miał trudne rozmowy gospodarcze z Rosją i wywierał w ten sposób na nią nacisk. Ale ostatecznie dostaliśmy informację, że nic nie znaleziono.

Czy wsiadając do wagonów, jeńcy mogli się domyślać, że jadą na śmierć?

– Niedługo przed egzekucją enkawudziści rozdali im ankiety, w których mieli napisać, gdzie udadzą się po rozwiązaniu obozów. Byli przekonani, że wkrótce zostaną zwolnieni, więc gdy kazano im wsiadać do wagonów, robili to spokojnie, a nawet z entuzjazmem. Tymczasem one zawiozły ich na miejsce kaźni.

*Prof. Wojciech Materski, historyk i politolog, pracuje w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Specjalizuje się w historii ZSRR i stosunków polsko-sowieckich, a także dziejach Gruzji i Zakaukazia. Autor m.in. książek: „Tarcza Europy. Stosunki polsko-sowieckie 1918-1939”, „Na widecie. II Rzeczpospolita wobec Sowietów 1918-1943”, „Katyń. Od kłamstwa ku prawdzie”, „Mord katyński. Siedemdziesiąt lat drogi do prawdy”, „Katyń… nasz ból powszedni”

Wideo „Ale Historia” to najciekawsze fakty, ciekawostki i intrygujące smaczki minionych wieków i lat. To opowieść o naszych przodkach, a więc i o nas samych, która pozwala lepiej zrozumieć świat, jego kulturę i naszą własną mentalność. Zafascynuj się przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość!

W ”Ale Historia” czytaj też:

Dlaczego Stalin kazał ich zamordować
Niedługo przed egzekucją enkawudziści rozdali jeńcom ankiety, w których mieli napisać, gdzie się udadzą po rozwiązaniu obozów. Byli przekonani, że wkrótce zostaną zwolnieni, więc gdy kazano im wsiadać do wagonów, robili to spokojnie, a nawet z entuzjazmem

Katyńska rozgrywka
Goebbels stawał na głowie, by wykorzystać sprawę mordu na polskich oficerach do poróżnienia członków koalicji antyhitlerowskiej. Ujawnienie zbrodni okazało się też dla Stalina wygodnym pretekstem do zerwania stosunków z rządem Sikorskiego

Relacje znad grobu
Piąta rano. Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!). Przywieziono nas gdzieś do lasu; coś w rodzaju letniska – zanotował tuż przed śmiercią w Lesie Katyńskim major Adam Solski

Jak ginęli jeńcy
W zbiorowych mogiłach w Katyniu, Miednoje, Bykowni, Piatichatkach i Kuropatach spoczęli nie tylko zawodowi oficerowie, policjanci i funkcjonariusze straży granicznej, ale też zmobilizowani rezerwiści

Symbol zbrodni Stalina
Rosjanie wiedzą niemało o zbrodni katyńskiej i spierają się o nią zażarcie, choć nie na pierwszych stronach gazet. Temperatura dyskusji o Katyniu jest tu znacznie wyższa niż w Polsce

Muzeum Katyńskie w warszawskiej Cytadeli
W czwartek, w 76. rocznicę ataku ZSRR na Polskę, w Cytadeli otwarta zostanie nowa siedziba Muzeum Katyńskiego – filii Muzeum Wojska Polskiego, które w przyszłości znajdzie się również w tym obiekcie

Kalendarium katyńskie

dlaczegoKazali

Wyborcza.pl

Kryzys z uchodźcami może być końcem UE, jaką znamy

Bartosz T. Wieliński, 13.09.2015

Uchodźcy na dworcu w Monachium

Uchodźcy na dworcu w Monachium (Sven Hoppe / AP / AP)

Decyzja niemieckiego MSW o wprowadzeniu kontroli na granicy z Austrią zaskoczyła, ale nie dziwi. Do Monachium przez dworce w Wiedniu i Budapeszcie w niekontrolowany sposób płynęła rzeka ludzi, która z dnia na dzień robiła się coraz szersza.

Podejmując tydzień temu decyzję o tym, że każdy uchodźca w Syrii znajdzie w Niemczech azyl, Angela Merkel postąpiła szlachetnie i po chrześcijańsku. Po tygodniu okazało się jednak, jak poważne ten krok ma konsekwencje. Kanclerz była przekonana, że kraj podoła temu wyzwaniu. Do bawarskiej stolicy – stan na niedzielny wieczór – przybyło w ciągu kilkunastu dni prawie 100 tys. ludzi. Tylko w ten weekend – według szacunków – aż 40 tys. Monachijski dworzec zaczął pękać w szwach, kraj zaczął trzeszczeć, larum lokalnych polityków – w Niemczech odgrywają sporą rolę, bo to kraj federalny – stało się jeszcze bardziej głośne. Merkel musiała coś zrobić, by uspokoić własną partię, obywateli, media.

Wprowadzenie kontroli na granicy to także w pewnym sensie jej kapitulacja, choć – według mediów – Niemcy i tak będą wpuszczać do siebie uchodźców, odsiawszy od nich emigrantów ekonomicznych z Turcji czy zachodnich Bałkanów. Tydzień eksperymentu pod hasłem otwartych drzwi pokazał jednak, że nawet tak duży i bogaty kraj, jak Niemcy nie jest w stanie sam poradzić sobie z naporem uchodźców.

Nie jest to kwestia gotowości ludzi – według badań zdecydowana większość Niemców poparła decyzję kanclerz – ale technicznych możliwości. Okazało się, że Niemcy nie są w stanie sprawnie rozdysponować 100 tys. ludzi, którzy nagle zjawili się w Monachium. Większość z nich została w Bawarii.

Widać jasno, że ten kryzys Europa może rozwiązać tylko wspólnie. I dlatego nie możemy odmawiać zachodnim sąsiadom solidarności i wsparcia. Ciężar, jaki spadł na Niemców, trzeba podzielić. Ale jak to zrobić, skoro dobrze zorganizowani Niemcy nie byli w stanie podzielić między landy czekających w Monachium? Skoro sami Austriacy nie są w stanie się w tej sprawie dogadać i w efekcie ich uchodźcy wegetują w przepełnionym obozie w Traiskirchen? Jak prowadzić wspólną politykę, skoro greckie i włoskie władze zamiast rejestrować, przepuszczały przechodzących przez kraj uchodźców i tolerowały przemytników ludzi?

No i wreszcie bardzo ważne pytanie: czy jesteśmy świadkami początku końca strefy Schengen? Merkel w tej sprawie milczy, ale tego właśnie od dawna domagają się premierzy wielu niemieckich landów.

Kryzys migracyjny może okazać się końcem UE, jaką znamy. Tworzenie wspólnej polityki wobec uchodźców będzie na pewno o wiele trudniejsze niż zeszłoroczne ustalanie jednego stanowiska Europy wobec Rosji. Co więcej, rozwiązanie nie może ograniczać się tylko do wielkości kontyngentu uchodźców, który każdy członek Unii będzie musiał przyjąć. Trzeba zwalczać przyczyny, a nie objawy.

To wyzwanie jeszcze większe. Najprostsze zadanie to finansowa pomoc krajom, które przyjęły w sumie prawie 4 mln uchodźców z Syrii, czyli Turcji, Libanowi i Jordanii oraz afrykańskim państwom, których mieszkańcy uciekają za chlebem do Europy. Bo ani UE, ani USA nie wyśle do Syrii i Iraku tysięcy żołnierzy, by pokonać Państwo Islamskie, a potem zaprowadzić pokój w samej Syrii rozdzieranej przez krwawą wojnę domową. Tym bardziej, że dyktatora Baszara al-Asada coraz jawniej wspiera Rosja, mająca prawo weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

UE miała też już dawno zacząć otwartą walkę z gangami przemytników, którzy przeładowanymi łodziami przerzucają ludzi przez Morze Śródziemne i na greckie wyspy. Ale nic z tego nie wyszło, bo to też byłaby operacja wojskowa, która wymagałaby zapewne wysłania żołnierzy do północnej Afryki, i trzeba liczyć się z tym, że po jednej i drugiej stronie będą ginąć ludzie.

Zaś w to, że na Bliskim Wschodzie i w Libii, przez którą biegnie główny szlak z Afryki, da się w najbliższym czasie zbudować stabilne państwa, chyba nikt nie wierzy. Uchodźcy będą więc do Niemiec czy Szwecji dalej płynąć. Jeśli nie przez Węgry i Austrię, to przez Ukrainę oraz Polskę. A jeśli i tę drogę się zamknie, będą nawet zapuszczać się do Rosji, za koło polarne, a stamtąd do Norwegii.

Co nam zostaje? Czy tylko zamienianie Europy w otoczoną drutem kolczastym twierdzę? Tysiące ludzi, którzy na dworcach w Monachium, Wiedniu i Budapeszcie bezinteresownie nieśli pomoc uchodźcom, wysyłało politykom sygnał, że w takiej Europie nie chcą żyć.

kryzysZuchodźcami

wyborcza.pl