Duda (02.09.2015)

 

Skąd się wzięli współcześni Europejczycy?

Andrzej Hołdys, 01.09.2015

Tajemniczy przodek. DNA wyodrębnione ze znalezionej w Rumunii żuchwy sprzed 37-42 tys. lat zawiera aż 6-9 proc. materiału genetycznego od neandertalczyka - osobnik, który przekazał obce geny, żył najwyżej 200 lat wcześniej. Żuchwa pochodzi od człowieka o ciemnej skórze i budowie anatomicznej takiej jak nasza.

Tajemniczy przodek. DNA wyodrębnione ze znalezionej w Rumunii żuchwy sprzed 37-42 tys. lat zawiera aż 6-9 proc. materiału genetycznego od neandertalczyka – osobnik, który przekazał obce geny, żył najwyżej 200 lat wcześniej. Żuchwa pochodzi od człowieka o ciemnej skórze i budowie… (Fot. PNAS.ORG)

Genetycy dokopują się do naszych prehistorycznych korzeni ukrytych w DNA. Odnajdują w nich ślady kilku fal migracji oraz brutalnego wypierania dawnych ludów przez nowych przybyszów.

Przez setki lat archeolodzy i antropolodzy próbowali poznać wczesne dzieje zasiedlenia Europy, grzebiąc w ziemi i wydobywając z niej ludzkie kości i artefakty. Niedawno dołączyli do nich przedstawiciele jeszcze jednej dyscypliny naukowej. Oni też grzebią, lecz nie w grobowcach i resztkach pierwszych osad, ale w kolejnej fantastycznej bazie danych o naszych przodkach – ich DNA.

W 2002 r. speleolodzy penetrujący rumuńską jaskinię Pes´ tera cu Oase odnaleźli ludzką żuchwę, którą z miejsca zainteresowali się antropolodzy. Wiek kawałka kości z kilkoma świetnie zachowanymi zębami trzonowymi oszacowali na 37-42 tys. lat. Oznacza to, że pochodzi on z czasów, gdy w Europie pojawili się pierwsi ludzie naszego gatunku. Oględziny potwierdziły, że żuchwa, owszem, należała do przedstawiciela Homo sapiens, lecz ów osobnik, choć już bardzo do nas podobny, miał również kilka cech typowych dla neandertalczyków.

Wymarły krewniak

Neandertalczycy byli odrębnym gatunkiem. Zamieszkiwali Europę od co najmniej 300 tys. lat, a zniknęli z niej około 35 tys. lat temu. Powszechnie uważa się, że to my wyparliśmy ich z kontynentu. Homo sapiens przybył do Europy około 45 tys. lat temu, kiedy klimat na Ziemi wyraźnie się ocieplił. Przez kolejne 10 tys. lat neandertalczycy i nasi przodkowie żyli obok siebie. Z pewnością ze sobą się kontaktowali, ale czy krzyżowali? Żuchwa z rumuńskiej jaskini sugeruje, że tak. Jednak czy można to jakoś potwierdzić?

Obudź w sobie neandertalczyka. Jego geny ma każdy z nas

Owszem, tak. W rozwiązaniu zagadki mogła pomóc analiza DNA. Ponad dekadę temu, kiedy żuchwa została odnaleziona, byłoby to niemożliwe, ale od tego czasu genetyka odważnie wkroczyła do antropologii. Badanie wymagało jednak wysiłku i czasu. Najpierw trzeba było takie DNA odnaleźć, wydłubać z żuchwy, oczyścić, a na końcu wyłuskać z niego te fragmenty, które mówiły najwięcej o relacjach ludzi rozumnych i neandertalczyków. Zaczęto to robić pięć lat temu, a skończono… pod koniec czerwca tego roku, kiedy to w magazynie „Nature” opublikowano wyniki analiz. Okazało się, że w DNA znajduje się aż 6-9 proc. materiału genetycznego pochodzącego od neandertalczyka.

– Uznaliśmy to za rewelację. Tak dużo nie znaleźliśmy do tej pory u żadnego przedstawiciela Homo sapiens. Neandertalczyk, który przekazał mu geny, żył najwyżej 200 lat wcześniej. Był jednym z jego praprapradziadków – opowiadał David Reich z Uniwersytetu Harvarda, jeden z dwóch liderów projektu. Drugim był Svante Paabo z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej im. Maksa Plancka w Lipsku. Obaj są światowymi autorytetami w odczytywaniu kopalnego DNA. Mają własne laboratoria, najlepszy sprzęt oraz rzesze asystentów i doktorantów zgłaszających się do nich z całego świata. Nie pierwszy raz ci giganci połączyli siły – pięć lat temu odczytali genom neandertalczyka.

Neandertalczyk, nasz partner czy uczeń?

Migranci szturmują Europę

W nauce często bywa tak, że rozwiązanie jednej zagadki daje początek kolejnej. Osobnik z rumuńskiej jaskini, choć należał do naszego gatunku, nie był wcale bezpośrednim przodkiem dzisiejszych mieszkańców kontynentu. Nie miał w sobie europejskich genów. Te przybyły z inną falą migrantów sprzed ponad 40 tys. lat. To oni skolonizowali kontynent, wypychając z niego neandertalczyków. Kim byli ci, od których się wywodzimy? Skąd w ogóle wzięli się współcześni Europejczycy? Antropolodzy i archeolodzy zadają sobie to pytanie od dawna, ale wiele wskazuje na to, że odpowiedź na nie znajdą genetycy.

Rewolucję w ich pracy przyniosły nowe narzędzia – szybkie maszyny do odczytywania (sekwencjonowania) DNA. Pamiętacie prace nad odczytaniem ludzkiego genomu? Opublikowano go w 2003 r., po ponad dziesięciu latach badań i wydaniu około 3 mld dol. Dekada w tej dziedzinie to więcej niż epoka. Dziś maszyny do odczytywania DNA (sekwenatory) mieszczą się na biurku, a odczytanie ludzkiego DNA zajmuje im półtorej doby. Większe urządzenia w ciągu trzech dni odczytują od razu 16 genomów człowieka. Lada dzień koszt wykonania takiej analizy zejdzie poniżej 1 tys. dol.

Nowe instrumenty uruchomiły lawinę badań. Dwie dekady temu publikowano rocznie 10-20 prac poświęconych kopalnemu DNA, a w tym roku może ich być ponad 300. Paabo twierdzi, że niedługo będą to tysiące publikacji rocznie.

Wśród tegorocznych publikacji znalazła się też niezwykle ważna praca Reicha i jego ludzi poświęcona naszym europejskim korzeniom. Badacze z Harvardu chcieli zbadać DNA dawnych mieszkańców Europy sprzed 3-8 tys. lat, a następnie porównać je z genami współczesnych mieszkańców kontynentu oraz z genami tych wędrowców z gatunku Homo sapiens, którzy do Europy przybyli jako pierwsi. Zebrali 69 próbek kości, które dostarczyły im zadziwiających informacji na temat naszego pochodzenia. – Odkryliśmy, że Europejczycy są potomkami trzech grup ludzi, którzy w różnym czasie przybywali na kontynent. Ostatnia z tych wielkich fal migracyjnych pojawiła się zaledwie 5 tys. lat temu – mówi Iosif Lazaridis, współpracownik Reicha, jeden z głównych autorów tych badań.

Łowcy mamutów, rolnicy i…

Pierwsi byli oczywiście paleolityczni zbieracze i myśliwi, którzy 45 tys. lat temu zaczęli przenikać do Europy z Bliskiego Wschodu. Mieli ciemną skórę i anatomicznie byli tacy sami jak my. Stopniowo rozprzestrzeniali się na kontynencie. Łowili ryby, zbierali orzechy, korzonki i owoce leśne, a przede wszystkim polowali – na mamuty, bizony, nosorożce włochate i innych wymarłych dziś przedstawicieli megafauny zamieszkującej Europę podczas epoki lodowcowej. Neandertalczyków, których znali już z Bliskiego Wschodu, gdzie już wcześniej się z nimi krzyżowali, wypychali coraz bardziej na zachód Europy. W końcu, gdy ciepły okres przeminął i warunki do życia na kontynencie stały się bardziej surowe, zostali na nim sami. Wciąż mamy ich geny (wzbogacone domieszką genów neandertalskich).

Przez 30 tys. lat łowcy-zbieracze byli jedynymi mieszkańcami Europy. Aż nagle to się zmieniło. Około 9 tys. lat temu, gdy świat zaczął się szybko ocieplać po zakończeniu epoki lodowcowej, na kontynent dotarła druga wielka fala przybyszów. Oni także należeli do Homo sapiens, ale różnice między nimi a łowcami-zbieraczami były na tyle wyraźne, że naukowcy z Harvardu z łatwością wyodrębnili tę nową populację.

Imigranci tak jak ich poprzednicy przywędrowali z Bliskiego Wschodu. Byli rolnikami, hodowali zwierzęta, zajmowali się rzemiosłem, zakładali wsie z rzędami długich domów. Znali pojęcie własności. Ostatnie odkrycie w Niemczech (grób ofiar masowego mordu) dowodzi, że akty agresji wobec bliźnich nie były im obce. Badania DNA wykazały, że mieli jasną skórę, ciemne włosy i brązowe oczy. – Jeden z genów odpowiedzialnych za jasną karnację skóry błyskawicznie rozpowszechnił się w tym czasie w Europie – mówi Lazaridis.

Jednak łowcy-zbieracze żyli konsekwentnie po swojemu. – To niezwykłe, ale wygląda na to, że przez kilka tysięcy lat w Europie funkcjonowały obok siebie dwie populacje: zbieracko-łowiecka i rolnicza – mówi Reich. Obie społeczności, początkowo żyjące w izolacji, stopniowo zaczęły się jednak zbliżać. W DNA rolników sprzed 6-7 tys. lat udział genów charakterystyczny dla paleolitycznych łowców jest większy aniżeli u rolników sprzed 8-9 tys. lat. Najwyraźniej bariera kulturowa została przełamana i geny obu grup się wymieszały. My tę mieszankę odziedziczyliśmy. A także coś jeszcze…

Wszyscy jesteśmy nomadami?

Około 4,5 tys. lat temu, na początku epoki brązu, Europa dostała nowy potężny zastrzyk genów. Przybyły wraz z wojowniczymi ludami pasterskimi zamieszkującymi wcześniej stepy dzisiejszej Rosji i wschodniej Ukrainy. Ci wędrowni hodowcy bydła, koni i owiec należeli do kultury grobów jamowych (swoich zmarłych układali w jamach wydrążonych w ziemi i przysypanych kurhanami). Lazaridis twierdzi, że pojawienie się pasterzy ze wschodu kompletnie odmieniło krajobraz genetyczny kontynentu, szczególnie jego środek i północ. – Zbadaliśmy DNA tych nomadów oraz DNA ludzi, którzy zamieszkiwali środkową Europę niedługo po ich inwazji. Pasowały do siebie w 75 proc. – mówi naukowiec. Jedna populacja zastąpiła drugą, i to w krótkim czasie.

Pasterze ze stepów między innymi wynaleźli wozy drabiniaste, którymi przewozili żywność i wodę, co pozwalało im podejmować długie wyprawy. Choć przez tysiąclecia sąsiadowali z rolnikami, to nie przejęli ich wieśniaczego trybu życia. Swój rodowód wywodzili z dawnych ludów łowiecko-zbierackich zamieszkujących Azję Środkową. W pewnym momencie ruszyli również na wschód, co ustalił Eske Willerslev z Uniwersytetu w Kopenhadze we współpracy m.in. z polskimi naukowcami. Geny pasterzy zespół Willersleva odnalazł w DNA ludzi, którzy 4 tys. lat temu mieszkali nad Jenisejem, a nawet u dawnych mieszkańców Kotliny Kaszgarskiej w zachodnich Chinach.

Willerslev, który swoją pracę opublikował w czerwcu tego roku równocześnie z Reichem, zebrał do analiz aż 101 próbek kości z Europy i Azji (także z Polski). We wszystkich przypadkach udało się odczytać całe genomy prehistorycznych ludzi, co można uznać za kolejny niesamowity wyczyn genetyków. Dzięki temu wiemy między innymi, że nomadzi mieli jasną karnację skóry, ciemne włosy i prawdopodobnie brązowe oczy. Pod tym względem nie różnili się więc specjalnie od europejskich rolników, chociaż kości wskazują, że byli od nich trochę wyżsi i bardziej smukli.

Z DNA trudno wyczytać, czy ci nowi Europejczycy zastępowali starych w sposób pokojowy. Willerslev zwraca jednak uwagę na szybkie tempo tej wymiany i jej olbrzymią skalę, co może sugerować niezbyt sielankowy przebieg zdarzeń. Nawet jeśli przybysze ze stepów nie wyrzynali wieśniaków i nielicznych już wtedy łowców-zbieraczy, to z pewnością ich dominacja nad resztą musiała być olbrzymia. Współautor badań, archeolog Kristian Kristiansen z Uniwersytetu w Göteborgu, uważa, że podbój Europy mógł przypominać kolonizację Ameryki Południowej przez Hiszpanów i Portugalczyków.

Wyjątkowo młody kontynent

W późniejszych tysiącleciach udział tych „stepowych” genów w europejskiej mieszance nieco spada na rzecz genów rolników z drugiej fali. Wciąż jednak mamy ich sporo. – Pod względem genetycznym współcześni Europejczycy są znacznie bardziej podobni do tych ludzi, którzy pojawili się na kontynencie zaraz po migracji nomadów ze wschodu, aniżeli do tych, którzy żyli tu wcześniej – zauważa Willerslev. Najrzadziej te nowe geny występują na południowych i zachodnich krańcach Europy, dokąd jeźdźcy z eurazjatyckich równin nie dotarli.

Nasi pradziadowie ze wschodu prawdopodobnie pozostawili nam w spadku swoją mowę. Analizy odkopanego DNA milczą oczywiście na temat tego, jakim językiem porozumiewali się dawni ludzie, ale wskazują na kierunki ich migracji.

Jedna z hipotez mówi, że język protoindoeuropejski, z którego potem wykiełkowały niemal wszystkie współczesne języki europejskie, przybył z Azji Mniejszej, inna, że właśnie ze stepów. – Nasze badania nie przesądzają o tym, ale wspierają ten drugi pogląd. Przybysze mogli narzucić swoją mowę wszędzie tam, gdzie docierali. Mniej więcej w tym samym czasie język protoindoeuropejski rozprzestrzenił się też w Azji Środkowej – zauważa Willerslev.

Wszystko to oznacza, że genetyczne i językowe korzenie współczesnej Europy są bardzo młode. Liczą zaledwie kilka tysięcy lat. Z tego punktu widzenia określenie Stary Kontynent nabiera mocno wątpliwego wydźwięku.

Oglądaj wideo „Nauki dla każdego” i odkrywaj największe zagadki otaczającego Cię świata. Daj się wciągnąć, zafascynować, zadziwić. Spójrz na siebie i rzeczywistość z innej, naukowej strony!

W ”Nauce dla Każdego” czytaj:

Uczniowski poradnik. Jak się uczyć żeby się nauczyć
Kilka naukowych trików, z których warto skorzystać, idąc do szkoły

Uczniowski poradnik. W angielskim jesteśmy elfami
Jak się NIE uczyć języków

Uczniowski poradnik
Nauczyciele mówią, jak uczyć skutecznie

Wprowadźmy filozofię do szkół!
Jedna z prostych definicji filozofii mówi, że to „ciągłe zadawanie pytań”. A kto zadaje ich więcej niż dzieci? Brytyjscy naukowcy dostarczają dowodów, że z najmłodszymi warto filozofować.

Choroba wysokościowa zamęcza alpinistów
Człowiek nie jest stworzony do wysokości. A jednak wciąż się wspina i pokonuje kolejne szczyty. Także własnych fizycznych ograniczeń.

Jak fizycy radzą sobie z ołówkami
W średniowieczu rysowało się ołowianymi pręcikami. Ale kiedy w Anglii znaleziono pokłady czystego grafitu, nimi zaczęto pisać. Wciąż jednak myślano, że to forma ołowiu. Dlatego do dziś mówimy ołówek, a nie grafitówek

Co by było, gdyby zabrakło Księżyca?
Jego obecność na niebie wydaje się tak pewna, że wielu zapewne zaskoczy wieść o tym, że Księżyc się od nas oddala. Co roku o mniej więcej 4 cm

Skąd się wzięli współcześni Europejczycy?
Genetycy dokopują się do naszych prehistorycznych korzeni ukrytych w DNA. Odnajdują w nich ślady kilku fal migracji oraz brutalnego wypierania dawnych ludów przez nowych przybyszów

skądSięWzięli

wyborcza.pl

 

Starcie Lis i Pawłowicz na Facebooku. „Wiara radykalna” kontra „lewacki światopogląd”

past, 02.09.2015
Krystyna Pawłowicz zaatakowała na swojej stronie na Facebooku Hannę Lis, pisząc o jej wpadkach w TVP i sugerując powrót do szkoły. Na krytykę odpowiedziała sama dziennikarka, a pod wpisem wywiązała się ostra dyskusja.

Krystyna Pawłowicz | Hanna Lis

Krystyna Pawłowicz | Hanna Lis (PRZEMEK WIERZCHOWSKI | vod.tvp.pl)

 

Posłanka Pawłowicz – znana ze swojej aktywności na Facebooku – tym razem zaatakowała dziennikarkę Hannę Lis. „Kontrowersyjna pracownica mediów, p. H. Lisowa zalicza kolejne wpadki braku profesjonalizmu i niewiedzy” – napisała Pawłowicz.

http://www.facebook.com >>>

„Próbuje rozmawiać o czymś, czego nie zna i czego nie rozumie. Teraz ‚norymberski’ zamiast ‚normandzki’. A wie Pani już co to ‚jow’ i kim był niedawny Pani rozmówca?” – atakowała posłanka.

Sama Lis opowiedziała Pawłowicz pod jej wpisem na Facebooku. W komentarzach wywiązała się ostra dyskusja między posłanką a dziennikarką.

Wpadki Lis w TVP

Do jakich wpadek Hanny Lis odnosiła się Pawłowicz w pierwszym wpisie? Chodziło m.in. o niedawną rozmowę dziennikarki z prof. Adamem Rotfeldem nas antenie TVP INFO. Gdy Lis kończy rozmowę, próbuje przedstawić swojego gościa, jednak sprawia wrażenie, jakby zapominała jego nazwiska.

– Miałam producentkę „na słuchawce” i nie wiedziałam, czy kończyć, czy dalej prowadzić rozmowę – tłumaczyła później Lis, podaje branżowy portal Wirtualnemedia.pl

Z kolei w rozmowie z Romanem Giertychem w programie TVP „Po przecinku” Lis dwa razy powiedziała „format norymberski” zamiast „format normandzki” w kontekście rozmów pokojowych z Rosją i Ukrainą.

Tę wpadkę tłumaczyła „zmęczeniem” i przeprosiła widzów. – Dziennikarz też człowiek, mam nadzieję, że państwo zrozumieją – stwierdziła.

Jeszcze w kwietniu, w rozmowie z Pawłem Kukizem, dziennikarka nie potrafiła rozwinąć skrótu „JOW”, a gdy próbowała – powiedziała o „jednookręgowych”, a nie „jednomandatowych” okręgach wyborczych.

„Serdeczności, Hanna Lis”

„Życzę więcej wyrozumiałości dla bliźnich, jak głosi Kościół, na którego nauczanie przecież nierzadko się Pani powołuje. Zapewniam Panią, że doskonale wiem, o czym rozmawiam, przejęzyczenie może zdarzyć się każdemu” – odpowiedziała Lis na oskarżenia posłanki.

Dziennikarka poruszyła też temat dyskusji o formach „wziąć” i „wziąść”, wywołanej innym wpisem Pawłowicz, a także oskarżeń „bliskiego Pawłowicz portalu” wobec Andrzeja Turskiego. „Serdeczności, Hanna Lis” – zakończyła.

Na tym się nie skończyło – po kilku godzinach Pawłowicz odpowiedziała. „po WIELU wpadkach nieprofesjonalizmu nie ma dla Pani dobrej obrony (pisownia oryginalna)” – stwierdziła posłanka.

Pawłowicz była wyraźnie zirytowana tym, że Lis odbiega od tematu, poruszając wątki Turskiego i „wziąć”. „A co to ma do rzeczy, podobnie jak moja wiara, do której Pani, jako osoba radykalnie nie wierząca nie bardzo może się odwoływać, bo też i moja wiara NIE MA związku z PANI wpadkami” – napisała.

„Jest TYLKO RADYKALNA wiara”

Dalej dyskusja zeszła na temat wiary. Lis określiła się jako osoba wierząca – „choć może nie tak radykalnie jak pani”. Na co Pawłowicz odpowiedziała: „Proszę Pani, jest TYLKO RADYKALNA wiara. Letniej nie ma. Jest tylko „tak, tak, nie nie”, a co reszta od ZŁEGO pochodzi”.

Lis skontrowała, że „radykalizmy do niczego dobrego nie prowadzą” . „Pamięta Pani słowa Franciszka? Kościół jako szpital polowy? Nie wykluczać, nie nienawidzić, próbować zrozumieć drugiego człowieka” – pytała dziennikarka.

„Miesza pani sprawy ziemskie z niebieskimi” – napisała na to Pawłowicz i dodała, że „tylko w sprawach ziemskich można ‚zakopywać podziały’, co także mogłaby Pani WZIĄŚĆ pod uwagę w swych programach”.

„Pani ocenia mnie na podstawie ‚gęby'”

„I w programach Tv , i w życiu Pani Profesor, i w Sejmie, w którym ma Pani zaszczyt zasiadać: warto ludzi lubić. Nie nazywać ich zboczeńcami’, ‚ubekami’, nie odczłowieczać” – kontrowała Lis.

„Pani ocenia mnie na podstawie „gęby”, którą Pani środowisko mi na co dzień przyprawia” – odpowiedziała posłanka. Pod koniec dyskusji temat zszedł na kwestię Służb Bezpieczeństwa PRL.

Lis sugerowała, że „partia Pawłowicz” ma „całkiem przyjazne kontakty” z byłymi funkcjonariuszami UB. „Nie jestem też członkiem żadnej partii”, odpowiedziała posłanka w ostatnim wpisie.

Pisała też o „antychrześcijańskim, lewicowym, a nawet lewackim” światopoglądzie dziennikarki, która wcześniej stwierdziła, że Pawłowicz „błędnie ocenia” jej poglądy.

„Uwielbiam Pani komentarze”

W komentarzach pojawiły się głosy przychylne posłance Pawłowicz. „Pani Krystyno uwielbiam Pani komentarze. Jakże trafne” – napisała jedna z komentujących osób.

Pomimo kilku pozytywnych głosów większość śledzących dyskusję sprzyjała raczej dziennikarce. Komentarz Lis „polubiło” więcej osób niż pierwszy wpis Pawłowicz.

 

gazeta.pl

Tym o obchodach Porozumień Sierpniowych: Duda, Szydło i urzędnicy w komżach

klep, 02.09.2015

Stanisław Tym jest satyrykiem i publicystą

Stanisław Tym jest satyrykiem i publicystą (Fot. Michał Mutor / Agencja Gazeta)

„Słowo solidarność zawłaszczone przez PiS oraz dzisiejszy związek zawodowy, który uważa się za spadkobiercę tamtych idei – oznacza nienawiść. Widocznie dla niektórych to jest właśnie piękne” – ubolewa w „Polityce” Stanisław Tym.

 

Stanisław Tym pisze w „Polityce” o weekendowych obchodach rocznicy Porozumień Sierpniowych, na których gościł prezydent Andrzej Duda.

„Oprócz kilku świec i urzędników w komżach, towarzyszyli mu Piotr Duda oraz Beata Szydło” – opisuje publicysta. „W przemówieniach nie padło nazwisko Wałęsy, nie zaproszono też premier Kopacz ani marszałków” – dodaje. A wszystko z troski, by uniknęli „gniewnych okrzyków i buczenia”.

 

„Słowo solidarność zawłaszczone przez PiS oraz dzisiejszy związek zawodowy, który uważa się za spadkobiercę tamtych idei – oznacza nienawiść. Widocznie dla niektórych to jest właśnie piękne” – kwituje Tym.

Odbywające się w weekend w Gdańsku obchody 35. rocznicy Porozumień Sierpniowych wzbudziły sporo kontrowersji. Na miejscu obecna była Beata Szydło, kandydatka PiS na premiera, ale zabrakło Ewy Kopacz, Małgorzaty Kidawy-Błońskiej czy Bogdana Borusewicza. Komentatorzy wytykali prezydentowi Dudzie, że podczas krótkiego przemówienia nie wspomniał Lecha Wałęsy, choć poświęcił chwilę Janowi Pawłowi II i ks. Jerzemu Popiełuszce. Ogromne wzburzenie spowodował też incydent z końca obchodów, kiedy Andrzej Duda i Ewa Kopacz nie podali sobie ręki.

Więcej w najnowszej „Polityce”.

Zobacz także

tymOobchodach

TOK FM

„Kto stracił? Ofiary i papież Franciszek”. Prof. Stempin zadaje cztery pytania po śmierci Józefa Wesołowskiego

Prof. Arkadiusz Stempin, Wyższa Szkoła Europejska im. ks. Józefa Tishnera, Uniwersytet we Fryburgu, 02.09.2015

Prof. Arkadiusz Stempin

Prof. Arkadiusz Stempin (AGATA GRZYBOWSKA)

Prof. Arkadiusz Stepin zadaje cztery ważne pytania po śmierci b. abpa Józefa Wesołowskiego oskarżanego o molestowanie nieletnich.

 

1. Dlaczego Józef Wesołowski, skazany za czyny pedofilskie i wykluczony ze stanu kapłańskiego nie został pochowany jako osoba świecka tylko duchowna w ramach katolickiego pogrzebu?

Józef Wesołowski został pozbawiony przez papieża Franciszka stanowiska nuncjusza apostolskiego, a po wyroku Trybunału Apostolskiego przy Kongregacji Nauki Wiary (sądu pierwszej instancji) godności biskupiej i przeniesiony do stanu świeckiego, zgodnie z Kodeksem Prawa Kanonicznego 1395a § 2.

Skoro jednak Józef Wesołowski odwołał się od wyroku, to Najwyższy Trybunał Apostolski przy Kongregacji Nauki Wiary w drugiej instancji osądził go kanonicznie raz jeszcze i utrzymał w mocy poprzedni wyrok. Natomiast go nie upublicznił, co ujawniono dopiero po śmierci Wesołowskiego. Upublicznienie wyroku w myśl kanonu 292 Kodeksu Prawa Kanonicznego skutkowałoby utratą praw i obowiązków wynikających ze statusu osoby duchownej. Taka osoba nie może ani nosić sutanny, odprawiać mszy, ani też udzielać sakramentów.

Jednocześnie nie zostaje automatycznie zwolniona z obowiązku celibatu – chyba że takie zwolnienie nastąpiłoby na drodze dodatkowej dyspensy papieskiej. Nienaruszone jednak zostaje prawo do pogrzebu katolickiego. Ponadto do przeprowadzenia uroczystości pogrzebowej Józefa Wesołowskiego zobligowany był Watykan, gdyż były arcybiskup pomimo utraty powyższych godności i urzędów, nie stracił automatycznie obywatelstwa państwa watykańskiego.

Warto w tym momencie przypomnieć, że w 1998 roku w Watykanie wicekapral Cédric Tornay zastrzelił pułkownika Gwardii Szwajcarskiej, Aloisego Estermanna, i jego żonę , a na końcu według raportu Watykanu popełnił samobójstwo. Wszystkie trzy trumny z ciałami zostały wystawione w kaplicy gwardii szwajcarskiej w Watykanie. Modlił się przy nich papież Jan Paweł II, a msza żałobna za całą trójkę została odprawiona przez kardynała sekretarz stanu Angelo Sodano. Doczesne szczątki Tornay’a zostały w ramach pogrzebu katolickiego, z udziałem duchowieństwa i Gwardii Szwajcarskiej złożone w rodzinnej miejscowości w Saint-Maurice.

Józef Wesołowski w efekcie nieuprawomocnienia się wyroku miał prawo do pogrzebu katolickiego jako osoba duchowna. Czy jako (arcy)biskup? Jak zaznaczyła agencja ANSA został on pochowany „w stroju liturgicznym”, przy czym wyszczególniono dwa jego elementy: sutannę i pierścień biskupi. Wynikałoby z tego, że odebrano Józefowi Wesołowskiemu inne przywileje biskupiego pochówku: ornat, fioletową piuskę, białą albę i zdobiącą jego trumnę mitrę, kielich i stułę.

Katolicki portal Vatican Insider, prowadzony przez wybitnego watykanistę Andrea Tornielliego, wyraźnie zaznaczył, że podczas mszy żałobnej na trumnie nie widniała biskupia mitra. Również wystawienie trumny w podrzędnej kaplicy Gubernatoratu Watykańskiego i powierzenie ceremonii abp Konradowi Krajewskiemu obniżyło splendor biskupich egzekwii w Watykanie.

Gdyby śmierć Wesołowskiego nie poprzedził skandal pedofilski i wyrok trybunału, ceremonii pogrzebowej przewodniczyłby papież, ta odbyłaby się w bazylice watykańskiej, a sam zmarły mógłby zostać pochowany w podziemiach kościoła Jana Pawła II w Krakowie. Wzniesiono tam sarkofagi polskich kardynałów pracujących w Watykanie, Andrzeja Marii Deskura i Stanisława Nagy’ego. Ceremonia pogrzebowa Wesołowskiego w Watykanie odbyła się więc myśl wykładni prawnej, by nie za bardzo kłuć w oczy zgorszonych pedofilią biskupa katolików, wybrano hybrydową formę ceremonii pogrzebowej. Cichy pogrzeb w Polsce na wiejskim cmentarzu na Podhalu był natomiast wstydliwą ucieczką przed pręgierzem oburzonej opinii publicznej.

2. Czy antycypowano w Watykanie śmierć Wesołowskiego, który w ten sposób miał ubiec wydanie wyroku przez sąd cywilny?

Za takim hipotetycznym, ale nie fantasmagorycznym scenariuszem przemawiałaby przede wszystkim okoliczność zatajenia upublicznienia odrzucenia rekursu (odwołania) od wyroku Trybunału Apostolskiego o wydaleniu ze stanu duchownego. W ten sposób obcujący na co dzień administracyjnie z transcendencją hierarcha, mógł spokojnie odejść do domu Pana, uspokojony gwarancją katolickiego pogrzebu. Z kolei przeciąganie ad Kalendas graecas rozpoczęcia procesu cywilnego, pierwotnie planowanego w grudniu 2014 roku, uwolniło go od kary więzienia. Trudno bowiem przypuszczać, że te same pedofilskie czyny, które skutkowały wyrokiem Trybunału Apostolskiego, przez sąd cywilny zostałyby potraktowane łagodniej.

Możliwe że watykańscy sojusznicy Wesołowskiego, którzy go nie opuścili do końca, zdawali sobie sprawę ze złego stanu jego zdrowia i pewnie tym żarliwiej modlili się o jego śmierć. Co w końcu wymodlili, skoro jak napisał na Twitterze polski ksiądz w Watykanie, „Bóg sprawiedliwy i miłosierny wziął sprawę w swoje ręce”.

Prasa włoska twierdziła jednak, że Wesołowski w bardziej trywialny sposób niż modlitwą zamierzał przenieść się na drugi świat: Miał cierpieć na myśli samobójcze i mieszać leki z alkoholem, czym podwyższał sobie ciśnienie. Przyrządzającego sobie mikstury duchownego i jego depresję można nawet zrozumieć. Stanął bowiem Wesołowski nad egzystencjonalną przepaścią. Ze szczytów watykańskiej władzy runął w dół, choć jako 68-latek miał przed sobą (do 75. roku życia, wieku przejścia biskupów na emeryturę) perspektywy na dalszą karierę watykańską. A i potem mógł liczyć na dostatnią emeryturę i uznanie wśród klerykalnej śmietanki w Watykanie.

 

3. Kto „zyskał” na śmierci Wesołowskiego?

Tzw. lobby gejowskie w centrali Kościoła Katolickiego. Eteryczne, a jednocześnie realne. Jego istnienie za Spiżową Bramą było zdaniem większości watykanistów, oprócz skandalu związanego z Bankiem Watykańskim i walką frakcji w Kurii Rzymskiej, trzecim kluczowym powodem, jaki zmusił 86-letniego papieża Benedykta XVI do oddania steru Kościoła w młodsze ręce. Przecieki i konkluzje watykanistów nie pozostawiają wątpliwości, że w 300-stronicowym raporcie hiszpańskiego kardynała Juliana Herranza, jaki na krótko przed abdykacją trafił do papieża Benedykta XVI, jest mowa o homoseksualnej siatce, operującej na szczytach kościelnej centrali.

Istnienie loby poświadczył papież Franciszek, a także ultrakonserwatywny naczelny egzorcysta Watykanu Gabriele Amorth. Watykańską siatkę pedofilska opisał z perspektywy insidera David Berger („Der heilige Schein. Als schwuler Theologe in der katholischen Kirche” – Święta hipokryzja. Jako gejowski teolog w Kościele katolickim, Ullstein-Verlag, Dortmund 2010).

Pedofilski network w Watykanie został poświadczony również w zeznaniach księdza Patrizio Poggi. Ten skazany za seksualne molestowanie nieletnich i suspendowany ze stanu kapłańskiego, po pięciu latach opuścił więzienie, a po odrzuceniu prośby o przywrócenie do kapłaństwa, zeznał przed policją, że w niektórych budynkach kościelnych na północy Rzymu dziewięciu wysokim urzędnikom watykańskim dostarczano rumuńskich chłopców – ich wiek przeważnie 14 lat. Siatka posługiwała się samochodem z napisem „transport krwi”, a całą akcją rekrutacyjną na ulicach Rzymu zarządzał były policjant, a sprawny sutener Giuseppe Buonviso. Nieletnim płacono od 150 do 500 euro. Watykan ustami kardynała wikariusza Rzymu Agostino Valliniego zdementował oskarżenia księdza Patrizio Poggi, który miałby się kierować zemstą. Jego zeznania potwierdziła jednak jedna z małoletnich rumuńskich ofiar.

Uporczywym wątkiem, jaki pojawiał się przy Wesołowskim, były jego powiązania nie tylko z klubem gejowskim w Watykanie, ale, jak domniemywano, przynależność do międzynarodowego gangu pedofilskiego. Tu papieski nuncjusz byłby cenny źródłem informacji, w tym o kompanach w sutannach. Te informacje jednak zabrał ze sobą do grobu.

Śmierć Wesołowskiego jest na rękę watykańskim konserwatystom, których nie można automatycznie utożsamiać z klubem gejowskim w Watykanie. Choć ich cele są wspólne: przeczekanie nieszczęsnego papieża Franciszka i jego niebezpiecznych teologiczno-duszpasterskich pomysłów. Ostatni z nich, możliwość udzielania absolucji (rozgrzeszenia) przez szeregowych księży w konfesjonale za grzech aborcji. Zarówno konserwatystom, jak i klubowi gejowskiemu za spiżową Bramą zależy na zachowaniu watykańskiej centrali w stanie, w jakiej pozostawił ją papież Benedykt XVI i jak rozkwitła nieustannie w polorze bezkarnej władzy, w tym także na styku z polityką włoską, od czasów papieża Pawła VI (1963-1978).

4. Kto „stracił” na śmierci Wesołowskiego?

Moralnie – ofiary biskupa-pedofila. Trudno by satysfakcjonowała je śmierć ich oprawcy, któremu nigdy nie starczyło odwagi, by publicznie przeprosić molestowanych przez siebie nieletnich. Zamyka to też sprawę finansowych dla nich odszkodowań.

W ramach „Realpolitik” wielkim przegranym jest papież Franciszek, który w obranym przez siebie kursie wobec pedofilów w sutannach wykazywał twardą rękę i aż trzykrotnie osobiście interweniował w sprawie b. nuncjusza. Pierwszy raz, tuż po ujawnieniu skandalu odebrał mu stanowisko swojego przedstawiciela na Dominikanie. Po raz drugi, gdy spotkał się z generalnym prokuratorem Dominikany, i po raz trzeci, gdy wsadził Józefa Wesołowskiego do aresztu domowego. Nim papież doczekał się przykładnego ukarania b. nuncjusza w ramach bezkompromisowej walki z pedofilią duchownych. Causa Wesołowski została zamieciona pod dywan. Stanowiła ona jedną z kluczowych aren zmagań papieża z konserwatywnymi oponentami jego wizji „ubogiego, miłosiernego Kościoła dla ubogich ludzi”. Im przyświeca wizja Kościoła bogatego w splendor i wymachującego z ambony kaznodziejską pałką. Porażka papieża Franciszka na polu konfrontacji „causa Wesołowski” potwierdzałaby tezę włoskiego watykanisty Marco Politiego, który zawarł ją w tytule napisanej rok temu książki: „Samotny wśród wilków” (Papa Francesco tra i lupi).

Zobacz także

ktoStracił

TOK FM

Afera Dubienieckiego. Jarosław Kaczyński wspiera Martę

02.09.2015
PREZES WSPIERA MARTĘ
MARTA KACZYŃSKA I JAROSŁAW KACZYŃSKIfoto:

Areszt i prokuratorskie zarzuty dla Marcina Dubienieckiego (35 l.) pomagają scalić rodzinę Kaczyńskich. Marta Kaczyńska (35 l.) całym sercem wspiera stryja Jarosława (66 l.) w kampanii wyborczej. Prezes PiS odwdzięcza się bratanicy w trudnych dla niej dniach.

Kryminalne zarzuty dla Marcina Dubienieckiego to przykra sprawa dla Marty Kaczyńskiej. Nie tylko z powodu złej opinii żony człowieka oskarżanego o kierowanie grupa przestępczą. Marcie Kaczyńskiej jest też zapewne trudno z powodów rodzinnych. Małżonkowie nie mieszkają wprawdzie wspólnie od kilku lat, Dubieniecki był jednak mocno zaangażowany w opiekę nad córkami. Na początek i zakończenie roku byli zazwyczaj u dzieci w szkole. Tym razem ojciec dziewczynek przebywa w areszcie, więc do szkoły odprowadziła je tylko mama. Córki na pewno mocno przeżywają oskarżenia pod adresem ich ojca.

W tych trudnych dniach Marta Kaczyńska nie jest jednak sama. Może liczyć na wsparcie stryja Jarosława, który nigdy nie darzył szczególną sympatią Marcina Dubienieckiego. – Mam cię jako zięcia w spadku po Lechu Kaczyńskim – miał mu kiedyś powiedzieć. Ale Marta to co innego. Dla Jarosława Kaczyńskiego jest przecież najbliższą rodziną. Tym bardziej teraz. Podczas uroczystości z okazji 35. rocznicy podpisania porozumień sierpniowych byli razem, obok siebie. Marta pochwaliła się wspólnymi zdjęciami na Facebooku. Być może chce nadrobić błędy sprzed lat – uważała, że za mało wspierała stryja w walce o prezydenturę. – Potem poznałam sondaże, które mówiły, że gdybym mocniej wsparła stryja, wynik byłby dużo lepszy. Żałuję, że nie było mnie więcej – przyznała córka Marii i Lecha Kaczyńskich.

Zobacz: Duda: Polska nie jest państwem sprawiedliwym

ŚwięcenieTornistrów

ŚwięcenieTornistrów1

se.pl

Prawnik donosi do prokuratury ws. złotego pociągu. „To jakiś absurd. Możemy mieć do czynienia z mistyfikacją”

rozmawiała Agnieszka Dobkiewicz, 02.09.2015

Niektórzy twierdzą, że złoty pociąg może znajdować się w Górach Sowich

Niektórzy twierdzą, że złoty pociąg może znajdować się w Górach Sowich (KORNELIA GŁOWACKA-WOLF)

– Generalny konserwator zabytków wywołał zupełnie niepotrzebną gorączkę złota. Jestem przekonany, że pociągu nigdy nie było. To wytwór wyobraźni poszukiwaczy i nawiedzonego urzędnika – mówi Piotr Lewandowski, prawnik, specjalizujący się w prawie ochrony zabytków i prezes zarządu Fundacji Thesaurus.

Agnieszka Dobkiewicz: Żąda pan dymisji generalnego konserwatora zabytków Piotra Żuchowskiego. Złożył pan też w sprawie konserwatora doniesienie do prokuratury. Powodem są wypowiedzi konserwatora w sprawie „złotego pociągu”.

Piotr Lewandowski: – Tak, to prawda. Zachował się nieodpowiedzialnie i nieprofesjonalnie. Naraził na szwank dobre imię Polski.

Co mu pan zarzuca?

– Z kolejnych wypowiedzi ministra Żuchowskiego dowiadujemy się, że o sprawie „złotego pociągu” wie od marca, że odbył w związku z tym kilka spotkań. To rodzi szereg domysłów i wątpliwości co do roli pana ministra. Nie mamy jeszcze znaleziska, nic nie jest potwierdzone, a pan minister już działa. To wykracza poza zakres jego kompetencji. Co w tym czasie zrobił dla zweryfikowania autentyczności dostarczonych mu materiałów i informacji?

W czerwcu rząd skończył prace nad Ustawą o rzeczach znalezionych. Uważa pan, że to jeden z tropów w sprawie?

– Niewykluczone. Ze zgłoszeniem rzekomego znaleziska zwlekano od marca aż do sierpnia. Teraz obowiązuje już nowa ustawa i przepisy wykonawcze gwarantujące znalazcom nagrodę. Zastanawiający zbieg okoliczności.

Co będzie, jeśli za chwilę złożę do odpowiedniego urzędu pismo, że wiem, gdzie jest Bursztynowa Komnata, wskażę jedno z miejsc znanych z opowieści? Czy rząd wyśle wojsko do zabezpieczenia znaleziska i wydobędzie je na swój koszt, a ja otrzymam 10 proc. znaleźnego?

– Właśnie dlatego mówię o nieodpowiedzialności generalnego konserwatora zabytków. Wywołał zupełnie niepotrzebną „gorączkę złota”. Dlaczego państwo ma na swój koszt komuś fundować badania i jeszcze płacić znaleźne? To jakiś absurd. Indolencja urzędnicza jest ogromna. Państwo nie zdało egzaminu w sumie w prostej sprawie.

Konserwator wiele mówił o zdjęciu z georadaru. Tymczasem specjaliści alarmują, że to bzdura. A może fotomontaż?

– Na konferencji wojewody dolnośląskiego i prezydenta miasta Wałbrzycha dowiedzieliśmy się, że jedyną osobą, która widziała „zdjęcie” georadarowe, był pan minister Żuchowski. Słowa generalnego konserwatora zabytków o wysokiej jakości obrazie, o widocznych szczegółach, takich jak np. działa, budzą mój sceptycyzm. Nie znam nikogo, kto słyszałby o cudownym georadarze pokazującym takie detale. Zakładam, że możemy mieć do czynienia z mistyfikacją, fotomontażem.

A może jednak dobrze, że informacje wyciekły. Dolny Śląsk lepszej promocji nie mógł mieć? Wałbrzych przeżywa oblężenie.

– Ten region zasługuje na wypromowanie go jako najlepszego produktu turystycznego. To piękna kraina. Jednak to, co się stało w sprawie rzekomego pociągu, odbije się fatalnie na wizerunku Polski i Polaków, a co za tym idzie, także na wizerunku Dolnego Śląska.

Zatem uważa pan, że „złoty pociąg” nie istnieje?

– Nie. Jestem przekonany, że go nigdy nie było. To wytwór wyobraźni poszukiwaczy i nawiedzonego urzędnika.

Czy Dolny Śląsk w ogóle kryje jeszcze skarby? Jak powinni się zachować potencjalni znalazcy, by nie doszło do takiej medialnej paniki?

– Jestem przekonany, że w Polsce są miejsca skrywające cenne rzeczy, skarby. I warto ich szukać. Także na Dolnym Śląsku. Trzeba jednak to robić z głową, odpowiedzialnie i legalnie. Państwo nie powinno się bawić w poszukiwania, bo efekty będą opłakane. Od tego są organizacje pozarządowe czy instytuty naukowe. One mają ludzi, wiedzę i możliwość gromadzenia sprzętu oraz – co bardzo ważne – pieniędze. Badania nie są tanie. Kwerendy archiwalne, poszukiwania terenowe czy wreszcie wydobywanie skarbów przeszłości kosztuje.

Czasy Schliemanna (odkrywcy ruin Troi) to przeszłość. A na zabawy rodem z filmów o Indianie Jonesie też nie ma już miejsca. Bez specjalistycznego sprzętu, bez wiedzy, dokumentów i naukowców niewiele zdziałamy.

O tym, że w okolicach Wałbrzycha (Dolnośląskie), zlokalizowano historyczny pociąg z okresu II wojny światowej, media informują ponad 2 tygodni. Prawnicy reprezentujący dwie osoby prywatne zgłosili ten fakt miejscowemu samorządowi. Domagają się od skarbu państwa uznania prawa do zażądania przysługującego im – ich zdaniem – 10 proc. znaleźnego.

Pojawiły się spekulacje, że może chodzić o tzw. pociąg ze złotem i innymi cennymi rzeczami, którym pod koniec wojny rzekomo wywieziono z Wrocławia kosztowności, m.in. dzieła sztuki. Nigdy nie odnaleziono jednak zawartości ani samego pociągu.

złotyPociąg

wroclaw.wyborcza.pl

Argument ad Smoleńsk. PiS chce zapewnić Dudzie nietykalność, więc każdą krytykę uznaje za wstęp do drugiego Smoleńska

PiS próbuje załatwić Andrzejowi Dudzie nietykalność strasząc drugim Smoleńskiem.
PiS próbuje załatwić Andrzejowi Dudzie nietykalność strasząc drugim Smoleńskiem. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Po wygranej Andrzeja Dudy politycy PiS straszą, że jakakolwiek krytyka prezydenta to powtarzanie scenariusza z 2010 r., który „wiadomo jak się skończył”. Duda jest uczestnikiem polityki jak wszyscy inni, nie przysługuje mu prawo do nietykalności. A sięganie po argument Smoleńska to po prostu intelektualna kapitulacja.

Wydawało się, że dzięki kampanii wyborczej opinia publiczna przestanie być bombardowana kolejnymi odsłonami politycznej awantury o katastrofę smoleńską. Przed wyborami to niewygodny temat dla PiS, który najczęściej był inicjatorem sporów o katastrofę. Dlatego praktycznie zanikła publiczna aktywność Antoniego Macierewicza, wiceprezesa PiS. Ale szef zespołu smoleńskiego ma godnych zastępców.

Wizje Kuźmiuka
– Rząd wchodzi na ścieżkę, która doprowadziła nas do tego, co stało się w Smoleńsku – stwierdził w TOK FM Zbigniew Kuźmiuk, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego. Polityk posunął się do takiej analogii mówiąc o rozszerzeniu o Polskę grona państw dyskutujących o przyszłości Ukrainy. Taki postulat postawił Andrzej Duda, ale szybko wykluczył to Petro Proszenko. Zdaniem Kuźmiuka, Duda nie powiedział nic ponad to, co mówi rząd, a pomimo tego jest krytykowany przez PO.

– To jakaś obsesja – komentował to wiceminister spraw zagranicznych Rafał Trzaskowski w rozmowie z „Super Expressem”. – Kiedy my mówimy o potrzebie koordynacji, przywołując przy tym konstytucyjne zapisy, słyszymy, że szykujemy drugi Smoleńsk. To zarzut najcięższego kalibru, kompletnie niezrozumiały i niepotrzebny w dostatecznie już gorącym okresie wyborczym.

Kościół i polityka
Jeszcze ostrzej sprawę stawia o. Leon Knabit, dotychczas znany raczej z wyważonych opinii. Wprost sugeruje, że władza chce zlikwidować prezydenta, a najszybciej zrobi to wysyłając go do Smoleńska.

O. LEON KNABIT

benedyktyn

Jesteśmy świadkami niebywałego ataku na Prezydenta Rzeczypospolitej. To było do przewidzenia. (…) Obecnie podkopywanie autorytetu władzy jest działaniem wybitnie antypaństwowym. Może Go jeszcze do Smoleńska wysłać!!!! Czytaj więcej

Powszechny strach
Ale nawet politycy uznawani dotychczas za spokojnych i wyważonych snują analogie. Adam Bielan z Polski razem robi to jednak w lepszym tonie niż Zbigniew Kuźmiuk i ostrożniej niż o. Knabit. Jednak zakończenie ciągu wydarzeń nakreślonego przez polityka każdy może sam sobie dopisać. A zwolennicy PiS na pewno.

ADAM BIELAN

Polska Razem

Mamy kampanię, w której Platforma Obywatelska uznała, że powtórzy manewr z lat 2007-2010 i będzie zbierać punkty na atakowaniu prezydenta. (…) Atmosfera była dobra do czasu, gdy PO nie uznała, że zatrzyma spadek notowań poprzez ostrą konfrontację. Czytaj więcej

Nieuczciwa gra
To oczywiste, że PiS chce, by Andrzej Duda nie podlegał normalnym zasadom gry, w tym prawu do oceniania działań polityka. Aby zapewnić mu nietykalność, sięga po szantaż emocjonalny, najsilniejszy wstrząs z historii III RP. Nie wydaje mi się, żeby to było skuteczne, a tylko szkodzi pamięci o tragicznym wydarzeniu z 10 kwietnia 2010 roku.

nietykalny

naTemat.pl

„Mamy jarmark z twarzą uśmiechniętego posła Andrzeja Dudy” – Władysław Frasyniuk ostro krytykuje prezydenta

Władysław Frasyniuk w "Faktach po faktach" użył mocnych słów krytykując Andrzeja Dudę.
Władysław Frasyniuk w „Faktach po faktach” użył mocnych słów krytykując Andrzeja Dudę. Fot. Mieczyslaw Michalak / Agencja Gazeta

Władysław Frasyniuk w „Faktach po faktach” ostro ocenił prezydenta Dudę – Andrzej Duda został prezydentem, tak jakby obywatel Kowalski na chybił trafił obstawił Toto-Lotka i wygrał milion (…) moim zdaniem jest kompletnie nieprzygotowany do tej roli – mówił Frasyniuk. Były opozycjonista sugerował między innymi również to, że prezydent nie wie czego dotyczyła obchodzona dwa dni temu rocznica.

„Solidarność”
Frasyniuk odniósł się do obchodów 35. rocznicy porozumień sierpniowych i faktu, że prezydent nie uwzględnił w swoim przemówieniu Lecha Wałęsy. – Po drugie, jeśli nie wie, czego dotyczy rocznica Sierpnia 80′, to niech zapyta albo niech nie chodzi – na pytanie Justyny Pochanke, czy myśli, że prezydent nie wie, Frasyniuk odpowiedział: „Jak wie, to byłby chamem i głupkiem, więc wierzę w to, że nie wie”.

Więcej o przemówieniu prezydenta, z obchodów rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych, pisaliśmy wczoraj. Przypomnieliśmy też o wcześniejszej krytyce Andrzeja Dudy wobec Lecha Wałęsy.

Podróże prezydenckie
Frasyniuk nie krył również swojego zdania na temat podróży Dudy – Życzę mu, żeby naprawdę został prezydentem, a nie cudakiem jarmarcznym, który objeżdża Polskę. – dodał również: „Mam wrażenie, że nie mamy prezydenta. Mamy jarmark, w którym mamy cudowny obrazek, na którym jest akurat twarz uśmiechniętego posła Andrzeja Dudy, a nie twarz poważnego polityka, którym powinien być prezydent Polski”.

Były opozycjonista zwrócił się też do pani premier, by nie błagała o spotkanie z prezydentem, bo jak ocenia, jest to żenujące – Rząd poradzi sobie bez prezydenta. Andrzej Duda musi zrozumieć, że prezydent bez rządu nic nie zrobi – powiedział Frasyniuk.

Źródło: TVN24.pl

mamyJarmark

naTemat.pl

Gumkowanie Wałęsy

Jarosław Kurski, 02.09.2015

Lech Wałęsa

Lech Wałęsa (Fot. Tomasz Stańczak / Agencja Gazeta)

Klasę człowieka ocenia się po tym, czy potrafi oddać honor politycznym adwersarzom.

Wielce Szanowny Panie Prezydencie!

Proszę wybaczyć osobisty ton, ale swoim przemilczeniem zmusił mnie Pan do wejścia w rolę sprzed 25 lat, w rolę rzecznika Lecha Wałęsy, którym byłem w latach 1989-90.

Pracowałem wówczas w gdańskiej centrali „Solidarności” razem z mentorem Pana Prezydenta, na którego dziedzictwo często się Pan powołuje – Lechem Kaczyńskim. Leszek, bo tak – po imieniu – wówczas wszyscy się do siebie zwracaliśmy, był wiceprzewodniczącym związku, zastępcą Lecha.

Dziś wobec Pana Prezydenta muszę się ująć za swoim byłym szefem, za Lechem. Niestety, podczas trzydniowych obchodów 35. rocznicy Porozumień Sierpniowych i powstania „Solidarności” ani razu nie wspomniał Pan nazwiska Lecha Wałęsy.

Praktyka gumkowania Lecha Wałęsy z historii sięga czasów PRL. Leszek Kaczyński, jeden z bliskich doradców Lecha w latach 80., też się temu sprzeciwiał i podkreślał, że Lech jest dla czerwonych solą w oku, bo jako robotnik stanął na czele buntu przeciw władzy, która mieniła się robotniczą. Gumkowali komuniści, ale nawet oni wiedzieli, że Wałęsy, legendarnego przywódcy „Solidarności”, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, nie da się wymazać. Dlatego propaganda PRL ustami Jerzego Urbana, owszem, zauważała go, ale nazywała „obywatelem Wałęsą” lub „osobą prywatną”. Było to tematem niezliczonych zjadliwych dowcipów Polaków, a Jacek Fedorowicz spuentował to powielanym w podziemnych drukarniach „Portretem nieznanego mężczyzny z wąsem (II połowa XX wieku)”. Próbowano Wałęsę zniesławić, np. podsłuchaną i zmontowaną rozmową z bratem, a do Komitetu Noblowskiego dostarczono dokumenty mające świadczyć o współpracy Wałęsy z SB.

W roku 1980 był Pan, Panie Prezydencie, bardzo młodym człowiekiem, ale czy może Pan nie znać roli, jaką Lech Wałęsa odegrał w polskich przemianach lat 1970-89?

Nie wspomnieć Wałęsy w Gdańsku w rocznicę „S” to tak, jak pod Racławicami nie wspomnieć o Tadeuszu Kościuszce, to jak świętować zwycięską wojnę 1920 r. bez wymieniania Józefa Piłsudskiego, czcić bitwę pod Monte Cassino, nie wymieniając gen. Władysława Andersa, mówić o pielgrzymce papieża do ojczyzny w 1979 r. i zapomnieć, że był to Karol Wojtyła – Jan Paweł II.

Tak, Panie Prezydencie, po prostu się nie godzi. Wałęsa to nasz symbol znany na całym świecie.

Recepcjonista hostelu w Tanzanii u podnóża Kilimandżaro, gdy go zapytałem, nie wiedział wprawdzie, gdzie leży Polska, ale wręczając klucze do pokoju, powtarzał jedyne znane mu polskie nazwisko: Waleza, Waleza.

Pan wie, gdzie leży Polska, nie jest recepcjonistą w Tanzanii, tylko naszym prezydentem, a mimo to nie wymienił Pan nazwiska przywódcy największego bezkrwawego zrywu Polaków w II połowie XX w. Czy to jest przejaw ignorancji, co byłoby najmniejszym przewinieniem? Małostkowości? Czy też celowym fryzowaniem historii pod PiS-owski strychulec? Tylko po co wówczas opowiadać o wspólnocie Polaków, skoro dzieli się ich na lepszych i gorszych, pisząc historię na nowo?

Prezydent Lech Kaczyński – przynajmniej na początku prezydentury – inaczej rozumiał budowanie wspólnoty. Proszę więc wybaczyć, że zacytuję samego siebie, ale nie robię tego z narcyzmu, tylko z pragnienia unaocznienia Panu Prezydentowi, jak zachowywał się Jego Mistrz. Otóż na tej samej drugiej stronie „Gazety Wyborczej” 25 września 2009 r. napisałem komentarz „Sprawiedliwy gest prezydenta”, odnoszący się do zorganizowanych przez niego obchodów rocznicy powstania Komitetu Obrony Robotników:

Obchody 30. rocznicy KOR-u w Pałacu Prezydenckim były wyjątkowe. Nie tylko z uwagi na niezwykłą skalę imprezy i emocjonalny charakter. Wyjątkowe było wzniesienie się ponad historyczne i polityczne podziały.

Prezydent nadał uroczystości najwyższą państwową rangę. Obecni byli: premier, marszałkowie Sejmu i Senatu, ministrowie. Pałac Prezydencki gospodarz oddał do dyspozycji ludziom, którzy okazali odwagę w czasach, gdy za świadectwo moralnego sprzeciwu płaciło się wolnością, narażaniem najbliższych, zdrowiem, czasami życiem. I choć sam Lech Kaczyński i jego brat mogli się znaleźć w gronie osób odznaczonych, prezydent ani słowem nie wspomniał o własnych zasługach.

Dziś – gdy jesteśmy świadkami ideologicznej reinterpretacji dziejów najnowszych przy udziale historyków państwowych instytucji; gdy pomniejsza się zasługi jednych, by powiększyć zasługi innych; gdy obrzuca się błotem legendarnych przywódców opozycji przeciw PRL – Lech Kaczyński zdobywa się na gest obiektywizmu i dziejowej sprawiedliwości. Gest uczyniony, co trzeba zauważyć, wbrew opinii środowisk, z których wywodzi się wielu jego zwolenników.

Klasę człowieka ocenia się po tym, czy potrafi oddać honor politycznym adwersarzom. W tym przypadku ludziom, z których wielu wyżej niż prezydent Kaczyński ocenia dokonania III Rzeczypospolitej. Prezydent Lech Kaczyński pokazał się jako człowiek „Solidarności” w najlepszym sensie tego słowa.

Proszę wybaczyć, Panie Prezydencie, ale Pan nie pokazał się jako człowiek „Solidarności” w najlepszym sensie tego słowa.

List do „Wyborczej”

Szanowny Panie Redaktorze!

Tak niedawno profesor Bartoszewski przestrzegał nas, że najważniejsze jest być przyzwoitym. Otóż uważam, że nieprawdopodobnym szczytem nieprzyzwoitości w życiu publicznym jest obchodzenie uroczystości podpisania Porozumień Sierpniowych bez wymienienia osoby Lecha Wałęsy.

Prof. dr med. Joanna Penson
więźniarka Ravensbrück, wybitny lekarz, wieloletnia współpracownica Lecha Wałęsy

Zobacz także

kurskiDoPrezydentaDudy

wyborcza.pl