!Historie (26.09.2015)

 

Urok loftu. Witamy w naszej fabryce

Andrzej Fedorowicz, 26.09.2015

Łódź

Łódź (Małgorzata Kujaw)

Budowa mieszkań na terenach poprzemysłowych nie daje gwarancji sukcesu, ale kiedy się uda, efekt jest olśniewający

Rok 2007. Do upadku Lehman Brothers, który zrewidował powszechne wyobrażenie o tym, co ile jest warte, było jeszcze wiele miesięcy. Australijska firma ogłosiła, że w byłej największej łódzkiej przędzalni Scheiblera i Grohmana zbuduje kilkaset mieszkań w stylistyce loftów, czyli mieszkań w pomieszczeniach poprzemysłowych. Cena od 6 do12 tys. zł za metr kwadratowy, dwa razy więcej niż za inne nieruchomości w Łodzi. W ciągu miesiąca zebrała zaliczki na niemal wszystkie mieszkania. Nabywcy z całego świata, wielu kupowało w ciemno.

Wkrótce jednak coś się popsuło. Ludzie zaczęli wycofywać zaliczki, podwykonawcy nie wyrabiali się z terminami. A gdy zaczął się kryzys finansowy, firma upadła.

Przez dwa lata po świetnie zaprojektowanym i urządzonym osiedlu przechadzali się tylko ochroniarze. W 2012 roku syndyk sprzedawał mieszkania już od 2,8 tys. zł za m kw.

Kupowali łódzcy lekarze, adwokaci, architekci, trochę artystów. W wysokich nawet na cztery metry lokalach łatwo można było urządzić mieszkanie połączone z gabinetem lub pracownią. Adres „u Scheiblera” stał się prestiżowy. Niektórzy kupowali po kilka mieszkań naraz, aby urządzić w nich hotele, pojawiły się sklepy, restauracja. Dziś przyjeżdżają tu wycieczki turystów, ekipy filmowe czy pary nowożeńców na sesję zdjęciową. Jest co oglądać – niektóre pomieszczenia mają po siedem metrów wysokości.

Historia loftów Scheiblera to przykład pułapki czyhającej na inwestorów i klientów. Nakręcony przez PR trend na lofty może gwałtownie spaść, jeśli wykonawca nie dopracuje należycie szczegółów oferty. Odnowiona postindustrialna przestrzeń nie może być obcym ciałem w otaczającym ją mieście, musi przyciągnąć dostawców usług, sklepy czy restauracje. A to bardziej przypomina projektowanie i budowę nowego miasta niż kolejnego osiedla.

Na co liczy bezdomny deweloper

Aby dokończyć Starą Przędzalnię w Żyrardowie, Piotr Błażejewski sprzedał rodzinny dom. Dziś ten bezdomny deweloper – jak żartobliwie o sobie mówi – jest jednym z głównych konsultantów Krajowej Polityki Miejskiej i Narodowego Planu Rewitalizacji. Błażejewski jak nikt poznał wady i zalety przywracania do życia poprzemysłowych centrów miast. Pomaga opracowywać wytyczne dla samorządów.

Przez 150 lat Żyrardów żył z przetwórstwa lnu. Błażejewski był świadkiem skali upadku miasta, przyjechał tu, gdy fabryki zostały już zamknięte. Pamiętające XIX wiek wyposażenie rozkradali złomiarze, a władze miasta nie miały pojęcia, co robić z opuszczonymi budynkami.

– Nikomu nie przyszło do głowy to, że budynki mają jakąś wartość. To była po prostu upadła fabryka – opowiada Błażejewski. – Zrozumiałem wtedy, że warunkiem udanej rewitalizacji jest edukacja, pokazanie miejscowej społeczności, jak cenne rzeczy ma obok siebie. I włączenie jej w ten proces.

Dziś Stara Przędzalnia to tętniące życiem miejsce ze sklepami, restauracjami, galeriami, hotelem z centrum konferencyjnym i mieszkalnymi loftami. Można je nazwać żyrardowską starówką. W 2012 r. prezydent RP nadał Przędzalni status pomnika historii Polski, a w 2013 r. miejsce to otrzymało nagrodę generalnego konserwatora zabytków w kategorii architektura przemysłowa i dziedzictwo techniki. Zanim tak się stało, rodzina Błażejewskich zbierała dokumentację, stare projekty budowlane, na których podstawie odtworzono XIX-wieczny wygląd budynków, wewnętrzny układ komunikacyjny i wiele elementów, które zniszczono w czasach PRL i po upadku zakładów.

Ocalono przed złomiarzami m.in. stare fabryczne lampy, oryginalną stróżówkę (dziś jest elementem dekoracyjnym klatki schodowej ), a nawet sterującą procesem produkcyjnym maszynę – odpowiednik komputera z początku XX wieku. Jednoszybowe fabryczne okna wykorzystano wewnątrz pomieszczeń, np. w ścianach dzielących salon od kuchni. Wyeksponowane zostały kamienne i żelazne „siodła” w murach, na których opierały się elementy maszyn tkackich lub silników.

Detale mają duże znaczenie. Piotr Błażejewski przekonał się o tym po postawieniu pomnika żyrardowskiej prząśniczki – hołdu dla kobiet, które przez dekady pracowały w zakładach lniarskich. Dziś jest to jeden z najważniejszych punktów orientacyjnych w mieście.

Zamieszkać w browarze, elektrowni

Czy zainteresowanie loftami będzie rosło? – To nie są mieszkania dla masowego klienta, ale znajdą entuzjastów – mówi Konrad Wesołowski z Leach & Lang Property Consultants. Ważne jest zmiksowane zagospodarowanie terenów poprzemysłowych – budowa mieszkań, ale także biur, pomieszczeń i magazynów dla firm. Ważne są lokalizacja i cena w widełkach rynkowych. Wtedy znajdą się nabywcy.

Jego firma zainwestowała w dwa miejsca w Krakowie. Browar Lubicz to cztery odrestaurowane zabytki oraz sześć budynków mieszkalnych i biurowiec, które znajdują się lub mają powstać na dwuhektarowej działce obok Dworca Głównego (koniec budowy zaplanowano na lipiec 2016 roku). Wcześniej był tu Browar Johna, którego historia sięga 1840 roku. Później przejął go Okocim, a po wykupieniu przez Carlsberga w 2001 roku produkcję piwa zakończono. Ale w zabytkowej słodowni z chłodnią już powstał mikrobrowar z restauracją. Dawny pałac Goetzów zostanie zamieniony w wysokiej klasy biurowiec.

Większość mieszkań powstała w budynkach nawiązujących do przemysłowej architektury przełomu XIX i XX wieku, wtapiających się w zabytkowy kompleks. Zwykle mają ponadprzeciętną wysokość, a ich wykończenie nawiązuje do industrialnej stylistyki. To tzw. soft lofty.

Atutem jest lokalizacja – tuż przy centrum.

Przy ul. Wawrzyńca 19 w centrum krakowskiego Kazimierza lofty i pomieszczenia komercyjne powstają w zabytkowych wnętrzach Elektrowni Miejskiej.

a może papierni?

Duże i bogate miasta mają programy rewitalizacji miejsc poprzemysłowych, ale to zwykle prywatni inwestorzy są forpocztą zmian. Tak stało się np. na Przedmieściu Oławskim – w zaniedbanej dzielnicy Wrocławia, na której rewitalizację magistrat przeznaczył 55 mln zł (dojdą dotacje państwowe i unijne). Zostaną odnowione stare kamienice i ich podwórka, a także miejsca spacerowe i rekreacyjne nad rzeką Oławą. Już wcześniej w miejscu XIX-wiecznej papierni powstał kompleks 129 loftów i lokali usługowych oraz mieszkań urządzonych w stylu industrialnym o nazwie Nowa Papiernia.

Zamieszkały tu głównie osoby w wieku 25-30 lat pracujące w branży IT, finansach oraz właściciele firm, architekci. Połowa z nich to mieszkańcy Wrocławia, są też cudzoziemcy.

Bliskość centrum, duże działki, a także niespotykane w mieszkalnym budownictwie rozwiązania skłaniają inwestorów do niekonwencjonalnego wykorzystania starych obiektów. We Wrocławiu, w dawnym budynku szpitala dziecięcego z 1899 roku, powstaje pierwsze w Polsce kompleksowe centrum opieki dla seniorów. 48 mieszkań w Angel Care przeznaczono dla aktywnych i samodzielnych starszych ludzi i małżeństw. Jest też dom opieki z centrum chorób demencyjnych – miejsce dla osób, które wymagają stałej pomocy w codziennym funkcjonowaniu i regularnej opieki pielęgniarskiej i lekarskiej.

Rewitalizacja tego obiektu była wyzwaniem dla inwestora. Uzgodnienia z miejskim konserwatorem zabytków zakładały m.in. przywrócenie oryginalnego przedwojennego kształtu zarówno XIX-wiecznej części budynku, jak i dobudowanej w latach 30. XX wieku części modernistycznej; odbudowanie neogotyckiego szczytu i przywrócenie oryginalnego układu okien. Odnowiono i uzupełniono klinkierową elewację. Jednocześnie wybudowano cztery windy, osobne łazienki dla każdego z pokoi, przestrzenie wspólne – bibliotekę, sale fitness i do rehabilitacji oraz pokój spotkań.

Zdaniem Sebastiana Bieńkowskiego z Angel Care wybudowanie od zera nowego obiektu byłoby znacznie tańsze. Podstawowymi atutami dawnego szpitala pozostają lokalizacja oraz powierzchnia działki – będzie mógł tu powstać wewnętrzny ogród. Koszt inwestycji to 50 mln zł. Miejsca w Angel Care nie będą tanie – jednoosobowy apartament będzie kosztował 4,5 tys. zł miesięcznie, dwuosobowy – 5,9 tys. zł. Pobyt w domu opieki to również koszt 4,5 tys. zł.

Uboga stolica

Paradoksalnie w Warszawie, gdzie popyt na mieszkalne lofty mógłby być największy, podaż jest skromna. Lewobrzeżna część stolicy została zniszczona podczas wojny. Zabytkowe budynki na Pradze zwykle adaptuje się na cele biznesowe. Ale są wyjątki godne wzmianki. Na pięciu hektarach dawnej Wytwórni Wódek „Koneser” przy ulicy Ząbkowskiej na Pradze powstaje 25 tys. m kw. mieszkań. Prawdziwych pofabrycznych loftów mieszkalnych jest jedynie 10, wszystkie sprzedano – mimo cen na poziomie 12,3 tys. zł za metr kwadratowy. Mieszkania w nowych budynkach powstające w Centrum Praskim „Koneser” będą soft loftami.

W Soho Factory przy ulicy Mińskiej budynki po Zakładach Zbrojeniowych „Pocisk”, a później Warszawskiej Fabryce Motocykli zaadaptowano na cieszące się popularnością centrum artystyczno-biznesowe. Dwa budynki mieszkalne (trzeci jest w budowie) nie nawiązują do industrialnej stylistyki.

To, w jaki sposób rozwinie się polski rynek loftów na terenach poprzemysłowych, zależy w dużym stopniu od przyjęcia i wdrożenia założeń krajowej polityki miejskiej i Narodowego Planu Rewitalizacji. Chodzi o powrót do miast zwartych, niskoemisyjnych, przyjaznych dla mieszkańców oraz tanich w utrzymaniu. Trzeba ograniczyć niepotrzebne rozprzestrzenianie się zabudowy na peryferie, co zapobiegnie znikaniu zieleni wokół miast i zmniejszy koszty transportu. W pierwszej kolejności mają być zagospodarowane znajdujące się blisko centrów dawne fabryki, jednostki wojskowe, porty czy niewykorzystywane budynki użyteczności publicznej. A w nich mogą powstać mieszkalne lofty.

Ciekawe inwestycje w zabytkowych budynkach poprzemysłowych

* Lofty Scheiblera w Łodzi
* Muzeum Śląskie w Katowicach (na terenie dawnej kopalni)
* Sala koncertowa w dawnej elektrociepłowni na Ołowiance w Gdańsku
* Granary Hotel we Wrocławiu – hotel w dawnym spichlerzu
* Browar Lubicz w Krakowie
* Stara Przędzalnia w Żyrardowie – kompleks mieszkalno-usługowo-handlowy w dawnej fabryce lnu z 1829 roku
* Centrum Praskie „Koneser” w Warszawie
* Stary Browar w Poznaniu
* Manufaktura w Łodzi
* Centrum seniora Angel Care w dawnym szpitalu dziecięcym we Wrocławiu

Magazyn Świąteczny to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.

W Magazynie Świątecznym:

Lewandowski. Odyseja kosmiczna 2015
Rok 2008, dzwoni Zbigniew Boniek do Cezarego Kucharskiego: – Kto to jest ten Lewandowski? – Piłkarz, będzie lepszy od ciebie

Już nie ma biforków w Damaszku
Najlepszy falafel, najśpiewniejszy z arabskich dialektów. Imprezy do rana, tętniące życiem bazary i chór muezinów wzywających z meczetów. I ludzie – gościnni, kochający żarty, dobre jedzenie i aromatyczną fajkę. Tak pamiętam Syrię

Zapłacimy za wyższy płot. Jak Unia pomaga Erytrei
Dziewiątego dnia kończy się woda. Jako ostatni zaczynam pić własny mocz. Wszyscy wyglądamy jak żywe trupy i jesteśmy pewni, że umrzemy

Jak zostać królem życia
Jeśli mam większy i szybszy samochód, to do czego on jest szybszy? Co będę robił, kiedy już szybciej przejadę? Z Robertem Więckiewiczem rozmawia Dorota Wodecka

Róbta, co chceta? To se nevrati
Przestępczość to rewers imigracji. A awers jest taki, że bez przybyszów żylibyśmy w brudzie, nie mielibyśmy lekarzy i pielęgniarek w szpitalach, kelnerów w restauracjach. Z kryminologiem Jerzym Sarneckim rozmawia Krystyna Naszkowska

Garby Volkswagena
W tym roku dopięli swego: zostali największym koncernem motoryzacyjnym świata. Pierwszy raz Niemcy sprzedali więcej samochodów niż japońska Toyota i amerykański General Motors. Ale w VW nie strzelają korki od szampana

Ewa Kopacz, Beata Szydło. Kobiety niewyzwolone
Ewa Kopacz walczy o być albo nie być. Swoje i Platformy. Dla Beaty Szydło batalia o fotel premiera to tylko kolejne partyjne zadanie?

 

wyborcza.pl

Szkoda mirabelek. Syryjczycy już tu są

Agnieszka Rostkowska, 26.09.2015

Uchodzcy z Syrii Adnan i Nahla Saad z córką Sarą

Uchodzcy z Syrii Adnan i Nahla Saad z córką Sarą (Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta)

Spadają i gniją na chodnikach, jak tak można. U nas to drogi owoc. Ale za to zatrzymujecie się na pasach i nie podsłuchujecie w kawiarniach. W sumie fajnie. Tylko po co trzymacie w domach te koty?

Nawet nie wiedzieli, w jakim mieście wylądują. Spakowali się i wyjechali, w ciemno, byle tylko ocalić życie.

Dwa miesiące temu do Polski przyjechało na zaproszenie fundacji Estera 49 rodzin syryjskich chrześcijan. Połowa już wyjechała. Trzy zgodziły się rozmawiać.

Papież Polak w mirabelkach

– 2001 rok, wizyta Jana Pawła II w Syrii. Pracowałem w ambasadzie Watykanu w Damaszku. Byłem papieskim kierowcą – wzruszony Nidal z dumą pokazuje zdjęcie, na którym podtrzymuje papieża pod rękę.

Wtedy do głowy by mu nie przyszło, że kiedyś zamieszka w kraju papieża Polaka. Rodzina żyła spokojnie i dostatnio. Chrześcijanie cieszyli się sympatią władz.

Nazywam się Milion, czyli jak przez 17 lat uciekałem z Afryki

– Zaczęło się cztery lata temu. W marcu na ulicach Damaszku pojawiły się demonstracje. Zaraz po nich różni uzbrojeni ludzie. Raz, drugi padły strzały. Nim się obejrzeliśmy, była wojna.

Pierwszy raz pomyśleli o wyjeździe, kiedy jedna z islamistycznych bojówek porwała brata Nidala.

– Jechał nas odwiedzić z Aleppo. Zabrali samochód, pieniądze, dokumenty i wyrzucili na pustyni między Homs a as-Selamije. Przeżył, bo znaleźli go żołnierze. Ale jeden z przyjaciół nie miał tyle szczęścia. Ścięli go ci z Państwa Islamskiego. Kopali jego głowę jak piłkę – 50-latkowi drży głos.

– W internecie wypisywali, co zrobią chrześcijanom, jak zdobędą Damaszek. Że zburzą domy, spalą szkoły. Długo się modliliśmy, by Bóg wskazał nam drogę z tego piekła. Dla nas Polska to cud – dołącza Lena, żona Nidala.

– Wiem, że dyskutujecie o uchodźcach. Że jesteście nieufni. Wcale się wam nie dziwię. Trzeba ich sprawdzać. Ci z Państwa Islamskiego doskonale się maskują, mogą zgolić brody – Nidal ubiega moje pytanie.

W ewangelickim kościele pod wezwaniem Chrystusa Nazarejczyka dowiedzieli się tylko, że można wyjechać do Polski. – W Syrii mówiono nam tylko, że będziemy mieć u was ochronę. Nie wyjaśniano jaką. Że musimy ubiegać się o status uchodźcy, dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu. Dla niektórych to był szok – mówią.

– Dla mnie najważniejsze było, że Polska to kraj Jana Pawła II, reszta miała już mniejsze znaczenie – dodaje Nidal.

Pierwsze wrażenie? – Inny świat. Na lotnisku w Warszawie ludzie wychodzili z samolotu jeden za drugim, równiutko w kolejce, spokojnie, krok za krokiem. Nikt nie krzyczał, nie przepychał się. Szok!

Potem okazało się, że w tych kolejkach Polacy ustawiają się wszędzie. – Na przykład w supermarkecie. Stoją i cierpliwie czekają! – opowiada z przejęciem Nidal.

Nie mogą się nadziwić, jak wielu młodych ustępuje starszym miejsca w autobusie. Że wszyscy przestrzegają przepisów; w Syrii, kiedy Nidal jechał, jak znaki każą, wszyscy na niego trąbili. – I jeszcze ludzie przy stoliku obok nie milkną, żeby nas podsłuchać, nie zerkają. Siedzą i rozmawiają, jakby nas nie było!

W Poznaniu przyjęli ich baptyści. – Wzięli mnie w ramiona. Mąż zaczął się śmiać, że chyba mamy w Polsce rodzinę, o której nie wiedzieliśmy – uśmiecha się Lena.

Razem z synem zamieszkali na przedmieściach. Mieszkanie na rok udostępniła im wspólnota. I odkryli, że nie wszyscy Polacy są tak otwarci. – W Syrii, jak ktoś się wprowadza, to ludzie z osiedla przychodzą go powitać. Przynoszą poczęstunek, oferują pomoc. Tu nic takiego nie nastąpiło – mówi Lena. Ale zaraz zastrzega, że nie czują się zostawieni sami sobie. – Prezydent Poznania przyznał nam na pierwsze trzy miesiące darmowe bilety. I obiecał, że jeśli za rok będziemy musieli znaleźć mieszkanie, możemy liczyć na ulgi w czynszu. A ludzie ze wspólnoty zabierają nas na wycieczki, zapisują do lekarzy. Mieliśmy już pierwsze lekcje polskiego.

Wioska na Dolnym Śląsku czeka na uchodźców. A mieszkańcy? Mają wątpliwości

Czego im brakuje? – Syryjskiego chleba. I bakłażanów. Są bardzo drogie. Zawsze kupowaliśmy je na worki, teraz na sztuki.

W ogóle to bardzo dziwne: owoce, za które w Syrii trzeba słono płacić, tu się marnują.

– Macie mnóstwo drzew morwowych. I wcale nie zrywacie tych morw! Tak samo z mirabelkami, spadają i gniją na chodnikach. W Syrii to drogi owoc – opowiadają.

Już dziś myślą, co będzie za rok. – Byłam nauczycielką angielskiego, tutaj też mogłabym uczyć. Syn chciałby otworzyć arabską restaurację. Tylko czy sobie poradzimy? I czy będziecie nas nadal chcieli? W czasie wojen światowych cierpieliście jak my, więc powinniście nas zrozumieć – pociesza się Lena.

Na nadgarstku ma opaskę: czerwień, biel i czerń, barwy Syrii. Nigdy jej nie zdejmuje. Kiedyś tam wrócą.

Koty na odludziu

Rima, lat 21, w Damaszku studiowała literaturę angielską. Dwaj bracia pracowali w restauracji rodziców. Aż na restaurację spadła bomba.

Ojciec zaczął dorabiać jako kierowca, brat znalazł fuchę – kiepskie pieniądze, ale zawsze – na siłowni, ale ciężar utrzymania rodziny spoczywał na matce, nauczycielce matematyki. – Od czasu tej bomby bałam się wychodzić z domu. Dostałam obsesji, że zginę – tłumaczy Rima.

Kiedy w kościele ogłoszono, że Polacy przyjmą chrześcijan, zaraz po powrocie do domu wpisała w Google’a: „Polska”. Dowiedziała się, że to kraj zimny i biedny. Potem zaczęła się zastanawiać, jak wygląda życie w Europie. Przypomniała sobie zachodnie filmy. – Wszyscy byli zamknięci w sobie, samotni. A my, Syryjczycy, jesteśmy bardzo towarzyscy. Codziennie odwiedzamy rodzinę, spotykamy się z przyjaciółmi i sąsiadami.

Nie chciała wyjeżdżać. Rodzice nalegali.

Pierwsi uchodźcy z Syrii już w Polsce. Odwiedziliśmy ich. „Marzenie? Niech Polacy pokochają nas mocno”

– Pierwsze dni w Warszawie były zimne i pochmurne. Zostaliśmy zakwaterowani w hotelu blisko lotniska. W okolicy żadnych sklepów, parków, ludzi. Pustka – opowiada.

Po trzech dniach przeniesiono ich na plebanię, jakiej parafii – nie pamięta.

– Jeszcze większe odludzie, praktycznie las. Siedzieliśmy tam dwa tygodnie. Płakałam i wyrzucałam mamie, że to przez nią. Znasz sagę „Zmierzch”? Tę o nastolatce, która musi się przeprowadzić z dużego miasta do ponurej deszczowej mieściny? Czułam się jak ona.

Aż Rima pojechała na Stare Miasto. – Tam okazało się, że w Polsce jednak jest życie.

Życie jest też w jednej z podwarszawskim miejscowości. Choć nie zawsze takie, jakiego by sobie życzyli. – Mieszkamy jeszcze z dwiema syryjskimi rodzinami w domu jednorodzinnym, w sumie trzynaście osób. Sąsiedzi, gdy tylko nas widzą, od razu krzyczą, że za głośno gadamy, że szuramy krzesłami… Ale ksiądz ostrzegał, że z nimi to raczej się nie polubimy – mówi Rima.

Szczęście przeplata im się z nieszczęściem. Jedno i drugie małe, tymczasowe, jak całe to nowe życie. Nieszczęście – jedna kuchnia. Szczęście – trzy łazienki. Nieszczęście – brak pralki.

Ta pralka stała się ich prywatnym symbolem tymczasowości. W hotelu w Libanie, gdzie przez dwa tygodnie czekali na wizy, też nie było pralki. – A teraz to już dramat. Wyobraź sobie, ile jest prania po tuzinie ludzi – Rima przewraca oczami. – Ksiądz obiecał pralkę, ale darczyńca pojechał na wakacje. Kiedy ją dostaniemy, poczujemy się trochę bardziej jak w domu.

Na razie dom przypominają im przerwy w dostawach prądu. Tu tymczasowe, w Damaszku codzienne.

Ale najbardziej doskwiera im bezczynność. Z szukaniem pracy muszą się wstrzymać, aż dostaną status uchodźcy. A Rima musi szybko znaleźć zatrudnienie, żeby opłacić czesne. – Studia kosztują, a od Estery dostajemy 1500 zł miesięcznie. Na pięć osób to naprawdę nie jest dużo. Na szczęście przez rok nie płacimy za mieszkanie.

23-letni Adad najchętniej pracowałby na siłowni. Szuka kogoś, kto wyjaśniłby mu, czy potrzebuje jakiejś licencji albo zaświadczenia.

26-letni Firas uwielbia gotować, marzy o własnej restauracji.

Na razie uczą się życia w Polsce. Chodzą do parku, trochę zwiedzają.

Warszawa przypomina im Syrię. Tę sprzed wojny. – W porównaniu z dzisiejszym Damaszkiem jest tanio. I zielono. U nas ludzie wycięli już większość drzew na opał – mówi Rima.

Kościół zorganizował im kurs języka. – Chodźmy do sklepu. Chcę kupić wodę – mówi Adad. Wie, że jego polszczyzna robi wrażenie na rodzinie – mieli dopiero kilka lekcji.

– Nie wiem, gdzie się tak szybko nauczył. Może od księdza, co rusz go o coś dopytuje – dziwi się matka.

– Ja umiem tylko policzyć do dziesięciu i powiedzieć, skąd pochodzę. To ja zawsze byłam ta pilna, on nawet nie poszedł na studia! A teraz, kiedy mówię mu, żeby mnie poduczył, chce pieniędzy! – skarży się Rima. – Dziewięć złotych za godzinę – odpowiada po polsku Adad.

Kiedy pytam, jak nas odbierają, przestają się przekomarzać i zgodnie odpowiadają: – Polacy są piękni. Wasza uroda robi ogromne wrażenie.

Rima jednym tchem wymienia rzeczy, które ją zdziwiły. – Puławska przez wiele, wiele kilometrów nie skręca, a kierowcy potrafią przepuścić pieszego na pasach. Za pierwszym razem poczułam się jak królowa! I zatrzymują się na światłach. U nas trzeba by przy każdej sygnalizacji postawić policjanta – śmieje się.

– Tylko te koty. Poprzedni najemcy mieli ich kilka. Wszędzie sierść. Jeszcze ją sprzątamy! Gdzie nie pójdziemy, koty. A jak nie koty, to psy. Czemu wy je trzymacie?

Więcej wiedzy, mniej strachu. Uchodźcy w Polsce. INFORMATOR NA SKRÓTY

Bez fotelika ani rusz

– Jesteśmy jak dzieci, które uczą się chodzić: co chwila upadamy, ale zaraz się podnosimy – śmieją się Adnan i Nahla.

W Damaszku żyli wygodnie. On, 43 lata, zajmował się remontami. Ona, dziesięć lat młodsza, pracowała w sektorze telekomunikacyjnym. – Ale z pracą było coraz gorzej. I ta atmosfera strachu. Siostra boi się o dzieci, coraz rzadziej posyła je do szkoły. Brat wyjechał z miasta, ukrywa się po wioskach. Część rodziny męża uciekła do Turcji. Baliśmy się, Sara ma dopiero kilka miesięcy – opowiadali „Wyborczej” kilka godzin po przylocie do Warszawy.

Tam mieli własny dom, tu musi im wystarczyć pokój w domu jednorodzinnym pod Warszawą.

– Jestem elastyczny, mnie to wystarczy, ale są ludzie, którzy potrzebują więcej – mówi z szerokim uśmiechem Adnan i zatrzymuje wzrok na żonie.

Razem z nimi mieszka jeszcze jedna syryjska rodzina i polscy właściciele. Piotr i Iza odpowiedzieli na maila z prośbą o pomoc, jaki fundacja Estera rozesłała do parafii w całej Polsce. Gościom oddali piętro, sami z czterema córkami jakoś pomieścili się na dole.

Piotr: – Zadeklarowaliśmy lokum i roczne utrzymanie. Excel alarmował: „Nie kalkuluje się”. Internet krzyczał: „Co wy wyprawiacie?”. Z punktu widzenia komfortu – absolutnie nie warto, bo hałas, zamieszanie. A jeśli weźmiesz pod uwagę zdrowie psychiczne, to już zupełnie bez sensu: emocje, strach, obawa o to, co będzie dalej, co inni powiedzą. Szkiełko i oko tak niestety działają. Ale dla nas to nie ma większego znaczenia. Jesteśmy po to, by sobie wzajemnie pomagać. Dzięki temu nasze chrześcijaństwo już nie jest tylko gadaniną. Uznaliśmy, że ci ludzie pod naszym dachem to przywilej.

Wszyscy spotykają się rano i wieczorem na wspólny posiłek i modlitwę. Adnan mówi, że bardzo lubią ten zwyczaj, bo buduje więź. W ciągu dnia jeżdżą do lekarza (Nahla ma problemy z cukrzycą) albo do koleżanki Izy na polski. Po lekcjach mężczyźni w rewanżu odmalowują jej mieszkanie, a kobiety wracają do dzieci. Co niedziela – spotkanie kościelnej wspólnoty, czasami zwiedzanie.

Warszawa to piękne miasto. I dobrze zorganizowane, jak cały kraj. – Fotelik dla dziecka! Trzeba go mieć nawet w taksówce, wszędzie! W Syrii po prostu bierze się dziecko na ręce. Nikt by nawet nie pomyślał o foteliku – Adnan nie może wyjść ze zdziwienia.

Przed przyjazdem wiedzieli tyle, że Polska to Europa. A jak Europa, to wolność i demokracja. Z czym teraz kojarzy im się Polska? – Z tym samym. Na każdym kroku widać, jak bardzo jesteście wolni. W centrum miasta można pokopać zośkę albo wziąć gitarę i grać! W Damaszku to niespotykane.

– To niewiarygodne, jak tu szanuje się drugiego człowieka i jak bardzo wszyscy chcą nas chronić. Radzą, żebyśmy byli ostrożni, nie podawali wszędzie nazwisk, nie upubliczniali twarzy. W Syrii życie jest brutalne i szybkie, nie ma czasu na takie delikatności.

Polacy? Mili, ale zimni. – Ludzie na ulicy czasami się nam przyglądają. Ale bez nachalności czy wrogości. Żeby przełamać lody, mówimy „dzień dobry”. A oni odpowiadają – mówi Adnan. Jest przekonany, że kiedy nauczy się polskiego, na „dzień dobry” ta wymiana zdań się nie skończy.

Piotr: – Nie jestem pewien, czy oni zdają sobie sprawę z tej fali nienawiści, która przetoczyła się przez internet A to wszystko przecież z niewiedzy. Polacy nawet nie mają świadomości, że ci ludzie nic nie kosztują podatnika. Znajomi byli w szoku, kiedy dowiedzieli się, że nie ma specjalnego ośrodka dla Syryjczyków, nie ma jakichś urzędników, którzy wszystko za nich załatwiają, tylko są wolontariusze, tacy jak ja i Iza. A uchodźcy są wśród nas i można ich spotkać na ulicy.

Adnan i Nahla chcieliby sprowadzić do Polski rodzinę. Wierzą, że wtopią się w społeczeństwo. Pierwszy krok już zrobili. – U nas czas jest bardziej elastyczny. Nie mieliśmy pojęcia, że wy na Północy uznajecie za nietakt, jak człowiek spóźni się więcej niż kwadrans.

Magazyn Świąteczny to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.

Jak konkretnie możesz pomóc uchodźcom. CZYTAJ TUTAJ >>>

W Magazynie Świątecznym:

Lewandowski. Odyseja kosmiczna 2015
Rok 2008, dzwoni Zbigniew Boniek do Cezarego Kucharskiego: – Kto to jest ten Lewandowski? – Piłkarz, będzie lepszy od ciebie

Już nie ma biforków w Damaszku
Najlepszy falafel, najśpiewniejszy z arabskich dialektów. Imprezy do rana, tętniące życiem bazary i chór muezinów wzywających z meczetów. I ludzie – gościnni, kochający żarty, dobre jedzenie i aromatyczną fajkę. Tak pamiętam Syrię

Zapłacimy za wyższy płot. Jak Unia pomaga Erytrei
Dziewiątego dnia kończy się woda. Jako ostatni zaczynam pić własny mocz. Wszyscy wyglądamy jak żywe trupy i jesteśmy pewni, że umrzemy

Jak zostać królem życia
Jeśli mam większy i szybszy samochód, to do czego on jest szybszy? Co będę robił, kiedy już szybciej przejadę? Z Robertem Więckiewiczem rozmawia Dorota Wodecka

Róbta, co chceta? To se nevrati
Przestępczość to rewers imigracji. A awers jest taki, że bez przybyszów żylibyśmy w brudzie, nie mielibyśmy lekarzy i pielęgniarek w szpitalach, kelnerów w restauracjach. Z kryminologiem Jerzym Sarneckim rozmawia Krystyna Naszkowska

Garby Volkswagena
W tym roku dopięli swego: zostali największym koncernem motoryzacyjnym świata. Pierwszy raz Niemcy sprzedali więcej samochodów niż japońska Toyota i amerykański General Motors. Ale w VW nie strzelają korki od szampana

Ewa Kopacz, Beata Szydło. Kobiety niewyzwolone
Ewa Kopacz walczy o być albo nie być. Swoje i Platformy. Dla Beaty Szydło batalia o fotel premiera to tylko kolejne partyjne zadanie?

 

wyborcza.pl

Archeolodzy zbadali piramidę na Mazurach. „To, co tam zastaliśmy, było wstrząsające”

mo, pap, 26.09.2015

Piramida w Rapie

Piramida w Rapie (Fot. Tomasz Waszczuk / AG)

– Na ziemi porozrzucanych było ponad 60 szczątków ludzkich, m.in. urwana noga czy ucho. Niektóre trumny były mocno uszkodzone. Piramida stoi z przyzwyczajenia. Może się zawalić dosłownie w każdej chwili – powiedział PAP archeolog, który badał wnętrze grobowca.

Piramida w Rapie, małej wsi między Baniami Mazurskimi a Gołdapią, to jeden z najbardziej intrygujących zabytków Mazur. Niewielka kaplica grobowa w kształcie piramidy stoi w środku lasu, na skraju małej, popegeerowskiej wsi.

Pikanterii i tajemniczości miejscu dodaje fakt, że wewnątrz kaplicy znajdują się trumny z ciałami kilku osób, wśród których kilka uległo mumifikacji. Szczątki należą do członków rodziny von Fahrenheid, której nieistniejący już majątek znajdował się w oddalonych niespełna o 2 km od piramidy Małych Bejnunach.

Klątwa mumii w pegeerze

Przez wiele lat kaplica była otwarta, co kusiło wandali, którzy urwali mumiom głowy. Według miejscowych stało się to w latach 70., gdy w pobliskim pegeerze zdychały krowy. Ktoś uznał, że urwanie głów mumiom zapobiegnie chorobie bydła. Inne źródła podają, że zbezczeszczenie zwłok dokonało się najprawdopodobniej podczas dewastacji dokonanej przez czerwonoarmistów w 1945 roku.

Zarządzające terenem nadleśnictwo Czerwony Dwór zamurowało wejście do grobowca, ale nie przeszkodziło to wandalom w dostawaniu się do wnętrza piramidy przez okna. Z czasem w okna wstawiono kraty.

Mimo że od kilkunastu lat popularność piramidy rośnie, obiekt przez lata nie został gruntownie przebadany. Dlatego w ostatnich dniach ekipa archeologów z Uniwersytetu Warszawskiego za zgodą konserwatora zabytków w Ełku i nadleśnictwa weszła do piramidy, wypiłowując kraty w oknach.

Urwane części ciała, walący się strop

– To, co tam zastaliśmy, było wstrząsające. Na ziemi porozrzucanych było ponad 60 szczątków ludzkich, m.in. urwana noga czy ucho. Niektóre trumny były mocno uszkodzone – powiedział PAP Janusz Janowski z Instytutu Archeologii UW.

Archeologów zatrwożył też stan techniczny budynku – ze sklepienia odpadło wiele cegieł, niektóre z nich uszkodziły szczątki i trumny. – Piramida stoi z przyzwyczajenia. W naszej ocenie może się zawalić dosłownie w każdej chwili – stwierdził Janowski.

Archeolodzy przekazali wyniki badań nadleśnictwu i wójtowi gminy, którzy zadeklarowali, że rozpoczną starania w szukaniu środków w renowację piramidy. Ale zaznaczyli, że choć „zależy im na ocaleniu zabytku, będą potrzebne do tego kwoty, których nie mają”. – Postaramy się je pozyskać z zewnątrz – powiedział PAP zastępca nadleśniczego Czerwonego Dworu Wiesław Bernatowicz.

Piramida masońska, a nie egipska

W trakcie badania archeolodzy dokonali też kilku ciekawych odkryć. Dotąd uważano, że piramidę wybudował ojciec rodziny Johann Friedrich Wilhelm dla swojej trzyletniej córeczki Ninette ok. 1808 roku, a kształt budowli wynika z jego fascynacji kulturą Egiptu. Jednak według badaczy budynek powstał już ok. 1795 roku. W ocenie archeologów kształt budowli nie wynika też z fascynacji Egiptem, ale masonerią.

– Nie można wykluczyć, iż J.F.W. von Fahrenheid był masonem, a ten typ budowli nierzadko pojawiał się w symbolice wolnomularskiej – stwierdził w rozmowie z PAP Jerzy Łapo, archeolog z Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie.

Archeolog ustalił też kolejną ciekawostkę – według niego budowniczy piramidy był spokrewniony z Fahrenheitem, odkrywcą skali termometrycznej. – Ze wstępnych badań wynika, że słynny gdański uczony był stryjecznym dziadkiem budowniczego piramidy – powiedział PAP.

Naukowcy z całą pewnością wykluczyli podpiwniczenie piramidy. Mają nadzieję, że to zniechęci poszukiwaczy skarbów do dalszej dewastacji grobowca.

Zobacz także

wyborcza.pl

Przez 31 lat wszyscy myśleli, że nie żyje. Dwa tygodnie temu zgłosiła się na policję

ro, 26.09.2015

Informacja o ujawnieniu się zaginionej Niemki na stronie internetowej dziennika

Informacja o ujawnieniu się zaginionej Niemki na stronie internetowej dziennika „Independent” (Fot. Independent.ie)

31 lat temu Niemka Petra Pazsitka została najpierw uznana za zaginioną, potem – za martwą. Nie wiadomo co skłoniło 55-letnią dziś kobietę do zgłoszenia się na policję.

Jak podaje „The Telegraph”, Pazsitka miała 24 lata, kiedy w 1984 roku zapadła się pod ziemię. Policja szybko zamknęła sprawę. Zwłaszcza, że aresztowano Guntera K., 19-letniego pomocnika stolarza, który przyznał się do zamordowania dziewczyny.

Teraz okazuje się, że Pazsitka zaplanowała swoje zniknięcie w najdrobniejszych szczegółach: nie tylko odkładała pieniądze, które miały jej pomóc zacząć nowe życie, ale też w tajemnicy przed znajomymi i rodziną wynajęła mieszkanie.

26 lipca 1984 roku Pazsitka wyszła do dentysty i zniknęła. Policja wszczęła poszukiwania, ale śledczy szybko założyli, że dziewczyna została zamordowana. W marcu następnego roku aresztowano Guntera K., który w 1987 roku przyznał się do zamordowania 24-latki. W dwa lata później Pazsitka została oficjalnie uznana za zmarłą.

Dwa tygodnie temu 55-latka sama zgłosiła się na posterunek policji, twierdząc, że jej mieszkanie zostało obrabowane. Policjantom, którzy przyjechali na wezwanie zdradziła, że nazwisko na drzwiach nie należy do niej. A ona sama jest zaginioną studentką z Braunschweig. Aby udowodnić, że mówi prawdę, pokazała stary, nieważny już dowód osobisty.

Pazsitka spędziła w Dusseldorfie ostatnie 11 lat. Wcześniej mieszkała też w innych miastach w zachodnich Niemczech. Przez 31 lat żyła bez ubezpieczenia społecznego, prawa jazdy, paszportu i konta bankowego.

Niemieckie władze tłumaczą, że 55-latka nie może zostać o nic oskarżona. Sama Pazsitka milczy na temat powodu swego zniknięcia. Nie chce też rozmawiać z dziennikarzami, ani swoją rodziną.

Zobacz także

wyborcza.pl