Ka (19.06.2015)

 

Nie o takim kapitalizmie marzyliśmy [ORLIŃSKI O „CWANEJ MENDZIE Z KORPORACJI”]

Wojciech Orliński, 19.06.2015
Pracownicy call center

Pracownicy call center (Fot. 123RF)

To, co Grzegorz Sroczyński opisał w swoim głośnym felietonie metaforą „cwanej mendy”, nieco wcześniej prof. Andrzej Szahaj zdiagnozował w swojej książce „Kapitalizm drobnego druku”. Książka przeszła trochę bez echa, pozwolę ją więc sobie przy tej okazji przypomnieć.
>> List do cwaniaka, który wcisnął mojej mamie przebój w telefonie: „Szanowna mendo!

>> Byłam cwaną mendą” – Anna Pawłowska do Sroczyńskiego

O co chodzi? O to, że kapitalizm ma różne oblicza. Doktryna neoliberalna, którą po 1989 r. przyjęliśmy jako jedynie słuszną, nigdy nie była jedyną na Zachodzie. Nawet w latach 80., gdy ta doktryna była u szczytu popularności, nie wszędzie ją przyjęto.

Dziś ta doktryna jest w światowym odwrocie. Porzucił ją już nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Można odnieść wrażenie, że w neoliberalizm wierzą już tylko polscy politycy i kibicujące im grono publicystów, którzy od 25 lat piszą w kółko ten sam komentarz – że wtrącanie się przez państwo w gospodarkę „kojarzy im się z PRL”.

Jeśli zapytamy kogoś z PO czy PiS, jaką ma receptę na ożywienie gospodarki, odpowiedzi będą zdumiewająco podobne. Że chcą upraszczać procedury, deregulować, znosić niepotrzebne bariery, otwierać zawody i ułatwiać zakładanie firm. Towarzyszy temu naiwna nadzieja, że od samego ułatwienia zakładania firm pojawi się koniunktura na ich towary i usługi.

Prof. Ha-Joon Chang, nieortodoksyjny ekonomista z Cambridge, lubi się posługiwać kontrprzykładem ze swojej ojczystej Korei Południowej. W latach 90. do założenia firmy w Korei trzeba było uzyskać prawie 400 zezwoleń od prawie 200 instytucji – a jednak wzrost gospodarczy był na poziomie 6 proc.

Gdzie przedsiębiorca widzi okazję na zarobek, tam i tysiąc formalności go nie powstrzyma. Gdy jej nie widzi – żadne ułatwienia nie pomogą.

Deregulacja nie przynosi więc wzrostu, za to wiążą się z nią nowe problemy. Bo na czym polega silna obecność państwa w gospodarce rynkowej?

Na tym, że państwo mówi bankom, ubezpieczycielom, przewoźnikom, operatorom telekomunikacyjnym, spółkom medialnym, firmom farmaceutycznym i innym molochom: „OK, pozwolimy wam dalej zarabiać te miliardy, ale w zamian musicie robić dla społeczeństwa to i to, a nie wolno wam robić tego i tego. I nie próbujcie oszukiwać klientów przy pomocy zapisów drobnym druczkiem w umowach, bo przywalimy wam za to taką karę administracyjną, że się nie pozbieracie”.

Tak wyglądał kapitalizm na Zachodzie jeszcze w czasach mojego dzieciństwa. Tak wyglądał kapitalizm, o którym wtedy marzyliśmy, tęsknie wzdychając do amerykańskich filmów i niemieckich samochodów. W niektórych krajach nadal tak wygląda (epidemia neoliberalizmu nigdy nie dotarła na przykład na Nową Zelandię).

W takim kapitalizmie klient ufa swojemu bankowi, bo wie, że ten go nie może przekręcić na „polisolokaty” ani grać jego oszczędnościami w giełdową ruletkę. Ufa ubezpieczycielowi, że ten nie odmówi wypłaty odszkodowania, zasłaniając się jakimś drobnym druczkiem – bo takie drobne druczki są tam z góry uznawane za nieważne. I tak dalej.

Co za tym idzie, w ogóle jest tam więcej zaufania. Przedsiębiorcy nie potrzebują do negocjacji sztabu prawników – zamiast kontraktu na 200 stron, zabezpieczającego przed każdą możliwą i niemożliwą sytuacją, wystarczy uścisk ręki.

Tak działał kapitalizm na Zachodzie w latach 1945-75. I wcale nie był to okres stagnacji – przeciwnie. Amerykanie i mieszkańcy „starej Unii” wspominają ten okres jako „złotą erę” albo, jak mawiają Francuzi, „les trente glorieuses”, „chwalebną trzydziestkę”.

W tym okresie przeciętna konsumpcja na Zachodzie wzrosła średnio trzykrotnie. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie obserwowano takiego wzrostu. To silny argument za tym, że kapitalizm regulowany i nadzorowany działa po prostu lepiej od „kapitalizmu drobnego druku”.

Owszem, w takim regulowanym kapitalizmie nie ma tego, co dziś uważamy za oczywistość – promocji, w których jakiś atrakcyjny towar lub usługa oferowane nam są gratis albo za symboliczną złotówkę. Poza kilkoma tradycyjnymi przecenami w rodzaju poświątecznej wyprzedaży w domach towarowych nie było tam już tych fantastycznych okazji, na które dziś ciągle polujemy – typu „30 proc. taniej, jeśli zdecydujesz się już teraz”.

Ale to nie znaczy, że nie było innowacji. Przeciwnie, do dzisiaj przemysł używa głównie innowacji wymyślonych w tamtej regulowanej gospodarce. Telefon komórkowy, system operacyjny UNIX, bankowość online, układ scalony, nawet wirtualny seks – to wszystko wymyślono ok. 40 lat temu w telekomunikacyjnych molochach, silnie regulowanych przez państwo (albo wręcz należących do państwa), jak AT&T, Nordisk MobilTelefoni czy France Telecom.

T-Mobile, który tak zirytował Sroczyńskiego, to następca niemieckiego państwowego monopolisty, Deutsche Telekomu. Firmę sprywatyzowano (choć państwo zachowało symboliczne udziały), a rynek usług telekomunikacyjnych zderegulowano.

Jaki tego skutek? Ano taki, że zamiast wymyślać coś naprawdę nowego, telekomy cały wysiłek kierują w oszukiwanie swoich klientów przy pomocy „drobnego druczku”. Kiedyś AT&T w swoim ośrodku badawczym robiło odkrycia godne Nagrody Nobla – dziś wymyśla innowacyjne sposoby na zrobienie klienta w bambuko przy pomocy „drobnego druczku”.

Korporacje zawsze będą szły po linii najmniejszego oporu, bo taka jest ich natura. Zadaniem państwa jest stawianie im barier, by inwencją kierowały z pożytkiem, nie ze szkodą dla społeczeństwa. Niestety, nasze państwo tego nie robi.

Zobacz także

wyborcza.pl

Śledztwo ws. asystentów może położyć się cieniem na prezydenturze Dudy. Prokuratura przesłucha jego pracowników

Prokuratura bada nieprawidłowości przy zatrudnianiu asystentów przez posłów PiS. To może położyć się cieniem na prezydenturze Andrzeja Dudy, bo śledztwo dotyczy też jego.
Prokuratura bada nieprawidłowości przy zatrudnianiu asystentów przez posłów PiS. To może położyć się cieniem na prezydenturze Andrzeja Dudy, bo śledztwo dotyczy też jego. Fot. PE

Prokuratura dokładnie zbada płacenie pieniędzmi Parlamentu Europejskiego ludziom, którzy wykonują partyjną robotę dla PiS. Także asystenci Andrzeja Dudy brali udział w jego kampanii, choć to wbrew zasadom. Śledczy zapewniają, że prezydent-elekt będzie traktowany jak inni posłowie. Na razie na przesłuchanie wezwano asystentów, także Dudy.

Praca w Parlamencie Europejskim daje politykom wiele możliwości, bo Unia Europejska nie szczędzi środków na posłów. A także na ich asystentów (22 tys. euro miesięcznie). Każdy poseł dostaje stałą kwotę na swoich pomocników, którzy będą prowadzić jego biura w kraju i w Brukseli. Polscy deputowani korzystają z tej możliwości bardzo obszernie.

Czy chcesz oglądać najnowszy sezon Gry o Tron już od 1 zł miesięcznie?
tak, chcę
nie jestem zainteresowany

Bruksela stawia
Andrzej Duda miał 17 asystentów, na liście u Ryszarda Czarneckiego jest 15 osób, a bydgoski poseł Kosma Złotowski aż 18. W marcu Michał Krzymowski opisał w „Newsweeku”, że europosłowie PiS dostali polecenie zatrudnienia pracowników, których partia musiała zwolnić w ramach zaciskania pasa. Dzięki temu nadal robili to samo, ale płaciła Bruksela, a nie Nowogrodzka.

Tak mieli być zatrudnieni m.in. pracownica biura partii, która zajmuje się też makijażem prezesa czy pielęgniarka, która opiekowała się Jadwigą Kaczyńską przez ostatnie półtora roku jej życia. Opłacani przez Unię asystenci odegrali też sporą rolę w kampanii wyborczej Andrzeja Dudy. Wg „Newsweeka” strukturami partii w Małopolsce zajmował się Włodzimierz Pietrus. Najpierw przez miesiąc zatrudniał go Duda, później Ryszard Legutko. Na pokładzie Dudabusa niemal zawsze była obecna Magdalena Żuraw, dawny „aniołek Kaczyńskiego”. Widać to choćby na jej koncie na Twitterze.

Duda też pod lupą
Często na kampanijnych wydarzeniach można było też spotkać Marcina Kędrynę, znanego głównie jako blogera, ale także zatrudnionego przez Andrzeja Dudę. (Pełną listę asystentów Dudy można było przeczytać na jego stronie w Parlamencie Europejskim, ale po wygaszeniu mandatu zniknęła). Zgodnie z unijnymi regulacjami asystenci mogą pracować tylko nad sprawami związanymi z pracą ich szefów w Parlamencie Europejskim. Kampania prezydencka w Polsce zdecydowanie do takich nie należy.

Dlatego polska prokuratura wszczęła śledztwo, w którym zbada, czy polscy politycy oszukali Parlament Europejski. – Przede wszystkim będziemy badali regulacje dotyczące zatrudniania asystentów, ich pracy, zakresu obowiązków – wyjaśnia w rozmowie z naTemat Przemysław Nowak, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która prowadzi śledztwo. Bo to nie polskie prawo, a właśnie przepisy Unii i Parlamentu określą co oszustwem jest, a co nie.

Prokuratura wezwała asystentów
– Zakres śledztwa w tej chwili wyznacza zawartość artykułu w „Newsweeku”, dlatego będziemy badać wszystkich posłów w nim opisanych. Nie ma powodów, by Andrzeja Dudę traktować jakoś inaczej – zaznacza Przemysław Nowak. Na razie na przesłuchania zaproszono asystentów. – Jako, że śledztwo toczy się w sprawie, a nie przeciwko komuś, wezwano ich w charakterze świadków. Przesłuchania zaplanowano na lipiec – mówi naTemat Przemysław Nowak.

W tej chwili nie wiadomo jednak jeszcze jak długo potrwa śledztwo. Na razie standardowe trzy miesiące, ale zapewne będzie przedłużane. Może jednak uda się uniknąć konieczności długotrwałego procesu uzyskania pomocy prawnej z Belgii. – Oczywiście decyzja leży po stronie prokuratora prowadzącego śledztwo, ale wydaje mi się, że będziemy próbowali na własną rękę uzyskać publicznie dostępne dokumenty, które regulują warunki pracy asystentów – dodaje rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie.

Łagodny Schulz
Jeśli śledczy uznają, że politycy złamali prawo, grozi im nawet 8 lat więzienia. To wzbudziło reakcję polityków PiS. – Każdy gospodaruje pulą, tak jak uważa – tak w RMF FM bronił Dudy Krzysztof Szczerski, przyszły minister w jego kancelarii. Poseł PiS dziwi się też, dlaczego polska prokuratura zajęła się sprawą, skoro Parlament Europejski nie wnosił o jej ściganie. Zgodnie z Kodeksem karnym prokuratura ściga oszustwa z urzędu, wyjątkiem jest jeśli sprawa dotyczy członków rodziny – wtedy zajmuje się sprawą na wniosek pokrzywdzonych (paragraf 4).

To nieco zastanawiające, że Parlament Europejski nie przygląda się dokładniej polskiej delegacji, bo jak pisał „Newsweek” wcześniej poprosił o śledztwo w sprawie analogicznych praktyk u francuskich konserwatystów. Jak dowiadujemy się w Parlamencie Europejskim, Martin Schulz nie był tak srogi wobec polityków PiS i nie zdecydował się na zawiadomienie OLAF (instytucja do badania nadużyć finansowych w UE).

Ale to nie oznacza, że to koniec kłopotów posłów PiS. – Urząd może sam rozpocząć dochodzenie na podstawie informacji medialnych – wyjaśnia w rozmowie z naTemat przedstawicielka biura prasowego Parlamentu Europejskiego. Ale wystarczająco niebezpieczne będzie już, jeśli do konkluzji dojdą warszawscy prokuratorzy. Ta sprawa może się położyć cieniem na prezydenturze Andrzeja Dudy i na kampanii wyborczej PiS.

naTemat.pl

Skąd przyszli Europejczycy?

Margit Kossobudzka, 19.06.2015

„Inwazja” pasterzy ze stepów (Gazeta Wyborcza)

I skąd się wziął język indoeuropejski, który dał życie większości dzisiejszych języków w Europie – w tym polskiemu – i części tych azjatyckich? Odpowiedzi na te pytania zaczyna udzielać genetyka.
Coraz śmielej „grzebiemy” w antycznym DNA. Ledwie dekadę temu uczeni odczytali z włosa liczącego sobie 4 tys. lat (pochodzącego od Eskimosa) pierwszy genom prehistorycznego człowieka. Dziś czytanie w genach ludzi od dawna nieżyjących odbywa się na skalę masową. W tempie bardzo zbliżonym do sekwencjonowania DNA ludzi współczesnych! To efekt rozwoju nowych, coraz tańszych technologii i umiejętności odsiewania materiału genetycznego od narosłych przez wieki zanieczyszczeń, które mogłyby zafałszować wyniki.Dzięki analizie prastarego DNA uzyskamy wreszcie odpowiedzi na pytania, które od dawna stawia nauka – m.in. antropologia, etnologia czy lingwistyka.Genom 101

Sekwencjonowanie DNA ludzi żyjących kilka tysięcy lat temu ma choćby odpowiedzieć na pytanie, jak żyła i wyglądała ludzkość w epoce brązu. Ten okres intensywnego rozwoju w latach 3000-1000 p.n.e. przyniósł Europie nowe technologie, kulturę i tradycje – począwszy od stosowania zdobionej broni, a skończywszy na nowych obrządkach pogrzebowych. Uczeni są zdania, że nowinki te rozprzestrzeniały się w Europie i Azji, biorąc początek na stepach między morzami Czarnym a Kaspijskim.

Dzięki nowym informacjom z odczytanych genomów badacze coraz dokładniej mogą „odmalować” obraz tamtych czasów i zdarzeń, które uformowały ówczesną populację ludzi. I miały wpływ na ludzkość współczesną – od tego, co dzisiaj jemy, po choroby, z którymi się zmagamy.

W przedostatnim wydaniu tygodnika „Nature” zespół uczonych kierowany przez paleogenetyka Mortena Allentofta i Eske Willersleva z Muzeum Historii Naturalnej w Kopenhadze przedstawia największą dotąd analizę antycznego DNA ludzi z epoki brązu – genomy 101 osób, które żyły na terenie Eurazji w okresie od 3000 r. p.n.e. do początków naszej ery.

Naukowców ciekawiła m.in. odpowiedź na pytanie o korzenie języka indoeuropejskiego – przodka wielkiej rodziny językowej – w tym polskiego. Czy roznieśli go po Europie pradawni rolnicy z Anatolii – jak twierdzi jedna z hipotez – czy właśnie pasterze ze stepów Europy Południowo-Wschodniej?

Skąd jesteś, języku?

Wyniki analizy pokazują bardzo duży przepływ genów wśród Europejczyków zamieszkujących północną i centralną część kontynentu na samym początku epoki brązu. Jeśli spojrzeć na okres sprzed 5 tys. lat, to DNA ówczesnych ludzi przypomina te należące do wczesnych ludów rolniczych z Bliskiego Wschodu, a nawet wczesnych europejskich grup zbieracko–łowieckich.

Ale już 4 tys. lat temu środkowoeuropejskie DNA zbliżyło się do tego, które mieli jasnoskórzy i ciemnoocy ludzie żyjący na stepach południowo-wschodniej Europy w tzw. kulturze grobów jamowych datowanej na lata 3400-2700 p.n.e. Jej nazwa pochodzi od typowego pochówku szkieletowego pod kurhanem w jamie grobowej.

Potwierdzają to również opublikowane przez „Nature” doniesienia innych uczonych, którzy odczytali DNA 69 antycznych Europejczyków żyjących 8-3 tys. lat temu. Badania wykonał zespół kierowany przez genetyków Davida Reicha i Iosifa Lazaridisa z Harvardu oraz Wolfganga Haaka z Uniwersytetu w Adelajdzie w Australii.

Obie grupy naukowe twierdzą też, że migracja ludzi z kultury jamowej przynajmniej częściowo odpowiadała za rozprzestrzenienie się języków indoeuropejskich w Europie. Te najdawniejsze z nich pojawiły się w pierwszej połowie drugiego tysiąclecia p.n.e. Przypuszcza się, że rozpad wspólnoty indoeuropejskiej nastąpił najpóźniej 1,5 tys. lat wcześniej.

Prace opublikowane w „Nature” zaprzeczają więc hipotezie stworzonej przez brytyjskiego archeologa i paleojęzykoznawcę Andrew Colina Renfrew, który uważa, że język indoeuropejski przynieśli do Europy z Anatolii rolnicy szukający urodzajnych pól i sprzyjającego klimatu.

Zespół prof. Allentofta odkrył także genetyczne ślady ludzi z kultury jamowej niedaleko Ałtaju – pasma górskiego znajdującego się w Rosji Środkowej. To według niego wyjaśnia, dlaczego językami indoeuropejskimi do tej pory mówi się na terenie Azji.

Mleko? Tylko dla dzieci

Badanie antycznego DNA pozwala też na zajrzenie w fizjologię pradawnych ludzi – można np. zbadać zdolność ówczesnych dorosłych do trawienia świeżego mleka, co dziś potrafi niemal każdy Europejczyk z Północy. Okazuje się, że w epoce brązu ta umiejętność była bardzo rzadka. To zaprzecza tezom, że mleko pomogło wczesnym Europejczykom w pozyskiwaniu większej ilości kalorii. Najwyraźniej dopiero imigranci ze stepów wprowadzili je do Europy.

Niedługo uczeni będą też badać, w jaki sposób zdarzenia z przeszłości modelowały naszą podatność na choroby. Np. ludzie, którzy przeżyli epidemię dżumy w XIV w. (zabiła niemal połowę Europejczyków), mogli mieć warianty genów chroniące ich przed infekcją.

– To bardzo ciekawe czasy dla naukowców, technologia posuwa się naprzód w takim tempie, że zaczyna wyprzedzać szybkość zadawanych przez nas pytań – cieszy się Greger Larson, genetyk ewolucyjny z Oksfordu. Jego laboratorium przeanalizowało już około 4 tys. próbek antycznych psów i wilków w poszukiwaniu korzeni udomowienia psa.

– Odczytujmy wszystko, co się da, a pytania będziemy zadawać później – śmieje się uczony.

wyborcza.pl

 

Prawa ręka Dudy o śledztwie ws. asystentów: „To nie są żadne fikcyjne, lewe etaty”

Krzysztof Szczerski (z prawej) zapewnił, że asystenci europosłów PiS nie byli i nie są zatrudniani na "lewych etatach"
Krzysztof Szczerski (z prawej) zapewnił, że asystenci europosłów PiS nie byli i nie są zatrudniani na „lewych etatach” Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Wszczęcie śledztwa ws. asystentów europosłów PiS zaskoczyło Krzysztofa Szczerskiego, przyszłego ministra ds. zagranicznych w Kancelarii Prezydenta. – To normalne, legalne umowy o pracę, to nie są żadne fikcyjne, lewe etaty – zapewnił Szczerski.

O działania prokuratury, która sprawdza, czy europosłowie PiS zatrudniali w charakterze swoich asystentów pracowników partii, by odciążyć jej budżet, Szczerski został zapytany na antenie radia RMF FM. Prowadzący rozmowę Konrad Piasecki przypomniał, że europoseł Andrzej Duda miał 16 asystentów.

 

– Nie istnieją fikcyjni asystenci, oni wszyscy są zatrudnieni na umowie o pracę i są raportowani do Parlamentu Europejskiego. Parlament Europejski nie zgłosił w tej sprawie żadnych uwag. Dziwne, że prokuratura prowadzi śledztwo na rzecz poszkodowanego, który nie czuje swojej szkody – powiedział Szczerski.

Według niego dziwne jest także to, że prokuratura zajmuje się wyłącznie jedną partią. Szczerski zasugerował jednocześnie, że zatrudnienie aż 16 asystentów było przejawem gospodarności obecnego prezydenta elekta.

– Kto lepiej gospodaruje pieniędzmi: ten, kto zatrudnia za te same pieniądze 10 osób, czy ten, kto zatrudnia za te same pieniądze dwie, trzy osoby? – zapytał Szczerski.

Prokuratura Okręgowa w Warszawie poinformowała Radio ZET, że śledztwo dotyczy „doprowadzenia Parlamentu Europejskiego do niekorzystnego rozporządzenia mieniem w bliżej nieustalonej kwocie poprzez fikcyjne zatrudnienie w charakterze asystentów posłów do Parlamentu Europejskiego osób faktycznie zatrudnionych w organach partii”

Chiny zapraszają prezydenta Dudę
Odnosząc się do spraw zagranicznych, Szczerski dodał, że pierwsze podróże nowego prezydenta mogą mieć charakter atlantycki, europejski bądź regionalny. Ostateczne decyzje ws. pierwszych wizyt prezydenta Dudy nie zostały jeszcze podjęte.

Duda wciąż nie zdecydował też, czy przyjmie zaproszenie Chin, które chcą, by prezydent Polski był obecny na defiladzie, która odbędzie się 3 września z okazji 70. rocznicy pokonania Japonii.

źródło: RMF FM

naTemat.pl

 

Serce

Izabela O’Sullivan, rys. Maja Wolna, 17.06.2015

Rys. Maja Wolna

Rodzina zmarłej 22-latki przeprowadziła śledztwo, z którego wyszło, że serce pojechało na Śląsk. To wystarczyło, by powiązać Justynę z Renatą.
KarieraRenata niemal codziennie zostaje po godzinach. Pracuje w spółce Whitney&Pratt w Kaliszu. Idzie jej tak dobrze, że szkoda przerywać dobrą passę odpoczynkiem. Są pochwały i poczucie, że znów coś się udało, że tak smakuje sukces. Ma 33 lata i awansuje na główną księgową.Na faliZaciąga się kolejnym papierosem i nagle czuje ostre szarpnięcie w prawej ręce. – Zabolało tak, jakby urwała mi się w nadgarstku.Z niewładną ręką chodzi przez kilka dni, jest niezdolna do wykonywania nią jakichkolwiek ruchów. Szybko jednak pojawia się myśl, że przecież lewą też można pracować. Do lekarza idzie dopiero po kilku dniach. Tu okazuje się, że źródłem bólu jest zator tętniczy. Skrzep zostaje sprawnie usunięty, a Renia wraca do biura. I na nowo wpada w dawny rytm. Postanawia, że rzuci papierosy, choć w 1997 roku to nie jest łatwe, bo jeszcze można palić w pracy.Pięć lat później łapie grypę. W łóżku zostaje tylko z gorączką ponad 40 stopni. Jak temperatura trochę spada, biegnie do biura, mimo że czuje się wciąż kiepsko. Historia powtarza się rok później.

W pracy jest na fali, czuje, że płynie. W domu – cisza, obojętność, mijanie się. Wraca zazwyczaj późno wieczorem, kiedy córki szykują się do snu. Nie ma czasu, by zapytać, jak minął im dzień w szkole. Jest też zbyt zmęczona i rozdrażniona, by pogadać z mężem. Dziewczyny, Joasia i Ania, przestają przychodzić do niej z problemami, ze wszystkim zwracają się do taty. – Zaczęliśmy sobie dawać święty spokój – wzdycha Renata.

Sygnały

Męczy się przy najdrobniejszym wysiłku. Gwałtownie przybiera na wadze, bo organizm zatrzymuje wodę. Spać może tylko w pozycji siedzącej. Rano budzi się coraz bardziej zmęczona. Nie ma apetytu, wszystko ją boli.

Mąż i córki nalegają, by poszła do lekarza. Bezskutecznie.

– Byłam wtedy niereformowalna – opowiada. – Ciągle był nieodpowiedni czas – a to koniec miesiąca, a to zamknięcie roku…

Ostatecznie przekonuje ją ból nie do zniesienia.

W 2004 roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, trafia do Kliniki Kardiologii Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, a tam prof. Andrzej Cieśliński wylewa na nią kubeł zimnej wody. – Pani stan zagraża życiu. Jeśli się pani nie położy natychmiast do szpitala i pani nie zdiagnozujemy, to może się to źle skończyć.

Renata zaczyna płakać, ale jednocześnie negocjuje. – Mam inną propozycję: skoro jest tak niedobrze, to chciałabym te święta spędzić w domu. Zaraz po nich stawię się w klinice.

Kiedy robią jej badania, okazuje się, że serce jest bardzo niewydolne.

Rozmowa z prof. dr hab. n. med. Jadwigą Nessler, kardiologiem: Z powodu niewydolności serca umiera około 60 tys. osób rocznie

Stymulator

Profesor Cieśliński wszywa Renacie rozrusznik. Niestety, działa tylko przez trzy tygodnie. Jedynym rozwiązaniem staje się przeszczep.

– Mimo swojego wieku, wykształcenia i doświadczenia kompletnie wtedy nie wiedziałam, z czym to się je – wspomina Renata. – Byłam przerażona.

Zostaje wpisana na pilną listę biorców. Niespełna miesiąc później leży w klinice przy ul. Długiej w Poznaniu. W dniu, kiedy jej starsza córka ma absolutorium. – Błagałam profesora, by pozwolił mi pójść na uroczystość, a on tylko patrzył ze spokojem i pobłażaniem. – Dziecko, gdzie ty się pchasz? A te pompy z lekami, a te monitory, defibrylator? Ty z tym wszystkim chcesz iść do auli?

Wieczorem dzwoni do niej koordynator ze Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu i oznajmia: – Jest dawca.- Gdyby mi wtedy powiedzieli: „Kobieto, jak teraz wybiegniesz ze szpitala, to będzie szybciej”, tobym to zrobiła i nie czekała na samolot – śmieje się. Emocje nie opadają w helikopterze. Jest maleńki. Renia od razu zaczyna sobie wyobrażać, że na takiej małej przestrzeni trzeba ją będzie reanimować, i wydaje jej się to nie do wykonania. – Boże, proszę, tylko nie migotanie komór. Jak już dotrę na miejsce, to zrobię wszystko, żeby się udało – modli się.

Jak wojskowi po serca dla Zbigniewa Religi latali: do Szczecina, Moskwy i Berlina. Reportaż Dariusza Kortki i Judyty Watoły

Jest bosko

– Czy to się uda? – pyta nieśmiało doktora.

– Proszę pani, NFZ za nieudane operacje nie zwraca pieniędzy, więc nie mamy wyjścia – żartuje kardiochirurg dr Bronisław Czech. – I proszę się nie bać, nawet nie zdaje sobie pani sprawy, jak dobrze operuje się pozytywnie nastawioną osobę.

Transplantacja zaczyna się o 9.00, a kończy przed 19. Zajmuje się nią kilkunastoosobowy zespół. Z narkozy budzi się w środku nocy. – Bosko było – wspomina ten moment – bo mnie nic nie bolało.

W sali panuje półmrok, Renata leży pod respiratorem, od monitora bije światło. Ledwie otwiera oczy, czuje dotyk pielęgniarki. – Wszystko dobrze, pani Reniu – mówi miękkim głosem.

Cyborg

– Mamuś, jak ty fajnie wyglądasz, jak cyborg – młodsza córka Ania sili się na dowcip. Po przeszczepie Renata waży 47 kilogramów, prawie nie ma włosów (wypadły na skutek złego krążenia), z tętnicy szyjnej wystaje jej kilkanaście kraników. Widzi przerażenie starszej córki, ale i ona, i mąż trzymają fason.

Przyjeżdżają regularnie. Dziewczyny są na zmianę dwa razy w tygodniu, Piotr spędza z żoną weekendy. Cierpliwie znosi jej zgryźliwości – a to nie tak ułożona poduszka, a to zapomniał czegoś przywieźć.

Sąsiedzi

Po powrocie do domu w Zbiersku przez trzy miesiące unika skupisk ludzkich, bo każda infekcja jest dla niej niebezpieczna. Kiedy w końcu wychodzi z domu, dzieci pokazują ją sobie na ulicy. – Zobacz, to ta pani, co ma nowe serduszko. Sąsiad każe obsłużyć Renię w sklepie bez kolejki. Innym razem zagaduje ją starsza sąsiadka. – Gdyby mnie to spotkało, to ja bym się nie zgodziła – wypala tamta. – Jak w ogóle pani mogła się na to zgodzić? Jak pani może żyć z obcym sercem?

Renata czuje, że opadają z niej wszystkie siły. – Życzę pani, żeby nigdy nie musiała pani mieć takich wyborów, bo myślę, że zmieniłaby pani zdanie – odburkuje cicho.

– Wtedy jeszcze nie byłam gotowa na taką rozmowę – wyznaje. – Pogodzenie się z faktem, że żyje się tylko dlatego, że kto inny umarł, nie jest łatwe. Powtarzam sobie, że muszę tak żyć, żeby przeżyć życie nie tylko za siebie, ale też za moją dawczynię.

Tadeusz Żytkiewicz z sercem od Religi żyje już 27 lat

Rower

Renata odpoczywa, cieszy się powrotem. Któregoś dnia dzwoni Jurek Górski – były mistrz świata w podwójnym triatlonie, a prywatnie mąż jej przyjaciółki.

– Powiedz mi, Reniu, jaki był pierwszy ruch, który musiałaś wykonywać po operacji? – zagaja.

– Przynieśli mi dwa pedały na drążku.

– Sama widzisz, jesteś skazana na rower!Tak zaczęła się jedna z jej największych pasji. Od 2007 roku, w czerwcu, wraz z innymi osobami po przeszczepie, Renata wyrusza na rajd rowerowy z Zabrza do Krakowa. – Wiem, że nie mogę zmarnować daru, jaki dostałam – mówi.Ciekawość, kto był dawcą, pojawia się zawsze. Po operacji Renata dowiaduje się tylko tyle, że jej serce pochodzi od młodej dziewczyny z Wybrzeża, która zginęła w wypadku. To jej wystarcza, więcej nie drąży.Jednak niebawem dowie się znacznie więcej.Szybko angażuje się w propagowanie wiedzy na temat przeszczepów. Działa w Stowarzyszeniu Transplantacji Serca w Zabrzu i w Fundacji Śląskiego Centrum Chorób Serca. W 2007 roku, po słynnej konferencji Zbigniewa Ziobry dotyczącej sprawy Mirosława Garlickiego, kardiochirurga oskarżonego m.in. o korupcję oraz zabójstwo pacjenta zmarłego po przeszczepieniu serca, liczba transplantacji spada o 30 procent. Renata i inne osoby po takich operacjach na stronie Przeszczep.pl zaczynają publikować swoje historie.- Zgubiła mnie własna głupota – wzdycha. – Podałam tam za wiele szczegółów.

Mowa o transplantacji musi być wszędzie, w kazaniu księdza też

Justyna

Niespodziewanie w skrzynce odbiorczej maila fundacji znajduje wiadomość od wujka swojej dawczyni. Mężczyzna pisze, że po przeczytaniu historii Renaty przeprowadzili prywatne śledztwo, z którego wynika, że w tym czasie na Wybrzeżu było tylko jedno pobranie i że serce pojechało na Śląsk. Prosi jedynie o to, by napisała, czy przeszczep się powiódł i czy dobrze się czuje.

Renata nie wie, co robić. Popłoch miesza się z paraliżującym strachem. O tym, że dostała taką wiadomość, mężowi przyznaje się dopiero po kilku dniach. Piotr radzi, by ją skasowała i zapomniała, że taki kontakt miał miejsce. Renata nie słucha. Tłumaczy sobie, że winna jest tej rodzinie choćby słowo „dziękuję”. Przecież o nic więcej nie proszą.

Jakiś czas później przychodzi kolejny mail. Tym razem pisze ojciec dawczyni. Poza tym, że dość szczegółowo opisuje Justynę, kilka faktów wstrząsa Renatą. Dziewczyna, podobnie jak ona, studiowała na uniwersytecie ekonomicznym. Jej ojciec ma tyle lat co Renata, a mama – takie samo imię. Kolejna zbieżność: Justyna była w wieku jej młodszej córki.

Do maila dołączone jest zdjęcie. – Ono mnie kompletnie załamało.

Tym razem Renata natychmiast o wszystkim mówi mężowi. – A tak cię prosiłem, żebyś nie odpisywała – robi jej wyrzuty. Sytuacja jednak sama się rozwiązuje. Kilka dni później psuje się komputer. Renata o naprawę prosi znajomego informatyka. Nalega, by odzyskał pocztę. Nie udaje się.

– Być może mój mąż maczał w tym palce. Nie wiem, nie chcę dociekać. Dobrze, że tak się skończyło.

Wrażliwość

Profesor Roman Danielewicz kieruje Poltransplantem od czterech lat. Zapytany, dlaczego rodzinie dawcy nie zdradza się danych biorcy, i vice versa, przywołuje przepisy z ustawy transplantacyjnej. Lekarzom wolno podać biorcy jedynie dwie informacje: płeć i wiek dawcy. Zwykle to wystarcza, ale zdarzają się pacjenci, którzy zaczynają prowadzić własne dochodzenie. – My w żaden sposób nie chcemy i nie wolno nam przykładać ręki do sukcesu tego typu poszukiwań – mówi profesor. – I ta ochrona danych ma głęboki sens. Pozwala zapobiegać nie tylko możliwym traumatycznym przeżyciom biorców czy rodzin dawców, ale też ewentualnym roszczeniom ze strony bliskich zmarłej osoby. Nie jesteśmy w stanie przewidywać wrażliwości po obu stronach czy też niepożądanych sytuacji. Dlatego przestrzegamy poufności tych danych.

Szeptem

Justyna towarzyszy jej codziennie. – Dzielę swoje życie na dwa wcielenia: poprzednie i obecne – opowiada Renata. – Tamto było zwariowane, nieodpowiedzialne. Ale nie mogę powiedzieć, że było złe. Dowodem na to są wspaniałe córki i cudowny mąż.

Podkreśla też, że ma świetnego pracodawcę. – Przez cały czas choroby byłam z szefem i współpracownikami w stałym kontakcie. A kiedy było wiadomo, że muszę mieć przeszczep, udziałowiec kanadyjski zaoferował wszelką pomoc, również tę materialną.

Dziś Renata pracuje w tej samej firmie, ale nie na stanowisku głównej księgowej.

Zwolniła.Autorka jest studentką Polskiej Szkoły Reportażu

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj też:

Oddaj dziecko, matko nieletnia
Chciałam biec po córeczkę, ale byli szybsi, złapali mnie i zamknęli drzwi. Podetkali mi pod nos postanowienie sądu

Na wyspie szczęśliwych dzieci
Obiecałem sobie, że gdy będę miał dzieci, to zrobię wszystko, by mieć dla nich czas. Z Nel, Noem i Kazimierzem Ludwińskimi, którzy opłynęli Ziemię katamaranem, rozmawia Krzysztof Boczek

Jadą Grecy do nas w tajemnicy
Tuż po wojnie biedna i zniszczona Polska przyjęła 14 tysięcy uchodźców z Grecji. Do dziś są wdzięczni

Reporter, który umarł ze smutku
Najbardziej się boję oporu bohatera, by nie okazało się, że nie może on unieść własnego losu

Dron polski
W Singapurze wypierają kelnerów, bo same obsługują gości. W Indiach same rozpędzają zamieszki. W Szwajcarii roznoszą przesyłki. W Polsce liczą jelenie. Deweloperzy powinni się zastanowić nad wysuwaną platformą w parapecie – wielkości deski do wyrabiania ciasta. Na niej przyjmowalibyśmy drony z przesyłkami kurierskimi

Tu mieszkamy. Obcokrajowcy w Polsce [FOTOREPORTAŻ]
Dlaczego w Polsce? Bo tu znałem ludzi, którzy pomogli mi na starcie. Bo moja babcia była Żydówką. Bo nie ma tu wszechobecnej korupcji

Obce ciało. Marokańczyk w Polsce
Abdel miał w Polsce rodzinę i pracę. Został pobity przez rasistów. Stracił zdrowie, wylądował na ulicy. Państwo polskie mu nie pomoże, bo nie ma obywatelstwa

Wyborcza.pl

Tajemnicza podróż 26-letniego kota. Przemierzył 17 tys. km z Australii do Irlandii Północnej

kb, 19.06.2015
Kot Ozzi

Kot Ozzi (Armagh Cats Protection)

Ozzi to 26-letni, bezdomny kot. Przemierzył 17 tys. km, by dostać się z Australii do Irlandii Północnej. Pod drodze zahaczył o Londyn. Nikt nie wie, w jaki sposób zwierzę przebyło taki szmat drogi. Jeśli nie znajdzie się jego właściciel, najprawdopodobniej historia tej kociej podróży na zawsze pozostanie tajemnicą.
Nie do końca jasną historię kota opisują media na całym świecie, m.in. „Die Welt” i „The Telegraph”.Przemokniętego Ozziego znalazła wolontariuszka organizacji Armagh Cats Protection. Kobieta zauważyła, jak zwierzę kręciło się w jej ogrodzie w miejscowości Laurelvale w hrabstwie Armagh w Irlandii Północnej. Złapała kota, nakarmiła i od razu zwiozła do weterynarza.Okazało się, że Ozzi ma wszczepiony mikroczip. Na tej podstawie ustalono, że pochodzi z Australii i urodził się w 1989 r. Ma więc 26 lat. Średnia długość życia kotów wynosi 15.Z danych zapisanych na mikroczipie wynika również, że w 2004 r. Ozzi został zarejestrowany jako bezpański kot w Londynie. Niestety, z urządzenia nie można odczytać żadnych danych dotyczących byłego właściciela zwierzęcia.

Wolontariusze z Cats Protection mają nadzieję, że gdy uda im się odnaleźć właściciela Ozziego, wtedy ustalą, jak przebył 17 tys. km.

– Jesteśmy zdeterminowani. Chcemy rozwikłać przeszłość Ozziego i mamy nadzieję, że to nam się uda – mówi Gillian McMullen gazecie „Belfast Telegraph”. Ale czasu jest niewiele. Nerki Ozziego przestają pracować. Zwierzę jest podłączone do kroplówki, to jednak nie przynosi oczekiwanych efektów. – Jeśli przeliczyć lata Ozziego na lata ludzkie, to wychodzi, że ma 121 lat. Kiedy pierwszy raz to usłyszałam, nie mogłam w to uwierzyć. Dwa razy sprawdziłam informację z mikroczipa – przyznaje McMullen.

I dodaje, że zamierza zabrać kota do swojego domu, martwi się jednak kosztami jego leczenia.

Zobacz także

wyborcza.pl

Tomasz Lis: Utrudnię sytuację pani Beacie Szydło i powiem, że mi się bardzo podoba

mcia/Tok Fm, 19-06-2015
WARSZAWA PIS KONWENCJA WYBORCZA ANDRZEJ DUDA

 fot. Jakub Kamiński  /  źródło: PAP

„Polityczne nudziarstwo” pani Beaty Szydło będzie tym większym atutem, im bardziej rozedrgana będzie pani premier Ewa Kopacz – mówił w Poranku Tok Fm redaktor naczelny „Newsweeka”.

Tomasz Lis w Poranku Tok Fm pytany o planowaną na jutro konwencję PiS i sugestie, że Beata Szydło będzie kandydatką PiS na premiera, powiedział: „Utrudnię sytuację Beacie Szydło i powiem, że mi się bardzo podoba, to jedna z polityczek, która się bardzo rozwinęła. Spokojna, merytoryczna, efektywna – to bardzo imponuje.” Jednocześnie redaktor naczelny „Newsweeka” zaznacza, że istotą całego projektu jest jednak ukrycie Jarosława Kaczyńskiego, który „na końcu chciałby zdobyć władzę absolutną.”

Komentatorzy podkreślali, że spokój i „polityczne nudziarstwo” służy Prawu i Sprawiedliwości. „To podchody pod elektorat. Nuda PiS-u zawsze była walorem partii, a tzw. nuda pani Szydło będzie tym większym atutem, im bardziej rozedrgana będzie pani premier Ewa Kopacz” – mówił redaktor naczelny „Newsweeka”.

W kontekście jutrzejszych wydarzeń politycznych Tomasz Lis mówił także, że premier popełniła w ostatnim czasie wiele błędów wizerunkowych. „Mówienie, że odzyskamy kontakt z ludem i jednoczesne odwrócenie się od dziennikarzy tuż po wydaniu oświadczenia sprawia, że obraz, który widzimy, przeczy słowom. Polityka jest teatrem, to co mówi polityk jest ważne, ale w sytuacji kryzysowej równie ważne jest jakiego lidera widzimy w momencie stresu. Mam wrażenie, że pani Ewa Kopacz nie panuje nad materią i swoimi emocjami” – podkreślił.

Newsweek.pl

„Zgłoszenie Szydło na premiera byłoby niezwykle zręcznym ruchem. Większe szanse PiS”

Anna Siek, 19.06.2015
Prof. Wiesław Władyka uważa, że Platforma będzie miała duży kłopot, jeśli PiS zdecyduje, że ich kandydatką na premiera będzie Beata Szydło. – Wytworzyłoby się wrażenie, że Jarosław Kaczyński zamknął się w biurze przy ul. Nowogrodzkiej, a cały układ rządzący to elekt Duda i pani Szydło – mówił publicysta „Polityka” w TOK FM.

 

Ogłoszenie, że to Beata Szydło będzie kandydatką PiS na premiera, może nastąpić już podczas jutrzejszej konwencji partii w Warszawie.

– Gdyby tak się stało, to byłoby niezwykle zręczne politycznie. Strach związany z rządzeniem przez PiS zostałby schowany przez tzw. merytorykę rządzenia i spokój pani Szydło – ocenił prof. Wiesław Władyka.

 

Dodatkowym atutem dla PiS byłoby to, że w czasie kampanii premier Ewa Kopacz nie rywalizowałaby z Jarosławem Kaczyńskim – tylko z inną kobietą.Prof. Staniszkis ostro: Szydło to aparatczyk. Ma wady Kaczyńskiego, nie ma jego zalet>>
Zobacz także

 

TOK FM

Prof. Staniszkis o Szydło: Nie nadaje się na premiera. Ma złe cechy Kaczyńskiego, ale nie ma jego zalet

opr. dżek, 19.06.2015
Jarosław Kaczyński i prof. Jadwiga Staniszkis na konwencji PiS w Warszawie (2 października 2011)

Jarosław Kaczyński i prof. Jadwiga Staniszkis na konwencji PiS w Warszawie (2 października 2011) (Fot. PETER ANDREWS REUTERS)

– Jestem przeciwna nominacji Beaty Szydło jako kandydata na premiera. Premier nie powinien być poniżej poziomu wiedzy i energii swoich ministrów – mówi w wywiadzie dla „Polski The Times” prof. Jadwiga Staniszkis.

 

W sobotę odbędzie się kongres Prawa i Sprawiedliwości. Od kilku dni krążą plotki, że na nim ogłoszone ma być, że kandydatem partii na premiera będzie Beata Szydło, a nie Jarosław Kaczyński. Politycy PiS nie potwierdzają, ani nie zaprzeczają, powtarzają tylko, że szefowa sztabu Andrzeja Dudy jest osobą o wielkich kompetencjach.

– Jestem przeciwna nominacji Szydło – mówi w wywiadzie dla „Polski The Times” prof. Jadwiga Staniszkis. – Uważam, że premier nie powinien być poniżej poziomu wiedzy i energii swoich ministrów. Szydło, która jest człowiekiem aparatu od wielu lat i trudno będzie jej się porozumieć z pozaaparatowymi ludźmi Kukiza, którzy doceni profesjonalizm, ale nie przetrawią tego typu doświadczenia politycznego, jakie ma Szydło. Ona ma w sobie złe cechy Kaczyńskiego – podejrzliwość, brutalność w traktowaniu ludzi – ale żadnej jego zalety – ocenia socjolog.

 

Jej zdaniem premierem – po wygranych przez PiS wyborach – powinien być Jarosław Kaczyński (praktycznie nieobecny w kampanii wyborczej i po niej). – Tylko Kaczyński bardziej ufający ludziom, zostawiający przestrzeń do działania – zastrzega prof. Staniszkis w „Polsce The Times”.Cały wywiad w dzisiejszym wydaniu dziennika.
Zobacz także

TOK FM

PiS-owskie boje i wojenki o miejsca na listach do Sejmu i Senatu

wojenkiwPiS
Małgorzata Bujara (Rzeszów), Bartłomiej Kuraś (Kraków), Wojciech Bielawa (Bydgoszcz), Magdalena Kozioł (Wrocław), Tomasz Dybalski (Radom), 19.06.2015
Kongres Prawa i Sprawiedliwości w Sosnowcu

Kongres Prawa i Sprawiedliwości w Sosnowcu (Fot. Dominik Gajda / Agencja Gazeta)

Walka o miejsca, wycinanie niewygodnych, walka o wpływy i szukanie młodych. PiS-owski teren jest w przedwyborczej gorączce. – Nikt nie może być pewny miejsca na liście do Sejmu. Senat daliśmy przystawkom. Ludzie są wkurzeni, bo zdrajcy, gowinowcy czy ziobryści dzięki nam znowu wejdą do parlamentu – opowiada polityk PiS-u.
Listy PiS-u mają być ustalone ok. 20 lipca. Praca nad ich układaniem już trwa. Na Podkarpaciu, w bastionie PiS-u (71,4 proc. poparcia dla Andrzeja Dudy), każde miejsce do dziesiątego włącznie może być premiowane mandatem poselskim. Kandydowanie do Senatu z poręczenia PiS-u to raczej pewne miejsce.Poseł Zbigniew Chmielowiec z Kolbuszowej: – Ci, którzy układają listy, łatwo nie będą mieli.Co z tym PodkarpaciemJest u nas tak duże zagęszczenie, że nikt nie może być pewny miejsca na liście do Sejmu – mówi inny polityk PiS-u. Żeby wprowadzić jakąś logikę, PiS stworzył algorytm. Opowiada o nim Władysław Ortyl, marszałek podkarpacki, szef PiS-u w okręgu rzeszowskim: – Jedną trzecią muszą stanowić kobiety, tak każe ustawa. Kolejna jedna trzecia to parlamentarzyści, jeszcze jedna trzecia – radni wojewódzcy. A w każdej z tych grup jedną trzecią mają stanowić młodzi – mówi.Jest jedynym PiS-owskim marszałkiem w kraju. Ale i on, a raczej kwestia jego ewentualnego startu w wyborach, wzbudza na Podkarpaciu emocje. Są tacy, którzy powtarzają, że to być może przyszły minister infrastruktury i rozwoju. Jeśli wystartuje, mandat weźmie raczej na pewno. A wtedy może dojść do przegrupowania sił w sejmiku. Może nawet PiS straci władzę, bo do Sejmu wybierają się też wszyscy jego zastępcy z zarządu. Zanim sejmik wybierze nowy, opozycja może spróbować przejąć władzę.- Ale jeśli Ortyl myśli o karierze ministerialnej, musi wystartować w wyborach. Dlatego to tak ważna sprawa, która powoduje w partii zamieszanie – dowiadujemy się w PiS-ie.Ortyl: – Do parlamentu nie chcę startować. Niemniej ostateczne decyzje w sprawie kształtu naszych list jeszcze nie zapadły. – Dostanie polecenie od Kaczyńskiego, to wystartuje – mówią krótko w PiS-ie. Ale on zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństw i na razie mówi „nie”. Jego niechęć do startu może wiązać się i z tym, że jedynkę na rzeszowskiej liście znów dostanie prof. Józefa Hrynkiewicz. Choć niezwiązana z regionem, to właśnie z Rzeszowszczyzny zdobyła mandat cztery lata temu. Gdyby Ortyl miał startować, musiałby zadowolić się drugim miejscem. Czy jego polityczne ego to przełknie?Niewygodni do wycięciaPiS-em na Podkarpaciu rządzi Marek Kuchciński. Dotąd jego przywództwo nie było kwestionowane. Aż teraz, w przedwyborczej gorączce, pojawiły się głosy, że odchodzi w cień. – On wystartuje w następnych wyborach do europarlamentu, już uczy się angielskiego. A na prawdziwego szefa wyrasta Ortyl – słyszymy od niektórych. Ale równie wielu obstaje przy tym, że pozycja Kuchcińskiego jest niezachwiana. Ortyl twierdzi, że ktoś wypuszcza te plotki, by skłócić ich ze sobą przed wyborami.

W PiS-ie nie ma jednomyślności. Pokazała to sprawa Lucjana Kuźniara. To ten sam, który w 2013 r. porzucił PSL i zagłosował za wyborem Ortyla na marszałka. Podobnie zrobił wtedy szef klubu PO w sejmiku. To spowodowało upadek koalicji samorządowej PO–PSL-SLD i przejęcie władzy przez PiS. W nagrodę Kuźniar został wicemarszałkiem. Na początku tego roku jego żona, która prowadzi rodzinny biznes, dostała prokuratorskie zarzuty: udział w zorganizowanej grupie wyłudzającej VAT z tytułu fikcyjnego handlu olejem rzepakowym.

Kuźniar został zawieszony przez prezesa Kaczyńskiego dwa tygodnie temu. Decyzję wręczył mu Kuchciński. – Wycinamy wszystkich, którzy mogą być dla nas obciążeniem. I nie ma żadnych sentymentów – tłumaczy jeden z polityków PiS-u. Ortyl zażądał od Kuźniara, by sam zrezygnował z pracy w zarządzie. Kuźniar odmówił. Odwołać go mogą oczywiście radni na sesji, ale Ortyl tego punktu nie zgłosi na najbliższym, przedwakacyjnym posiedzeniu. Dlaczego? – Klub PiS jest w tej sprawie głęboko podzielony. Są głosy, że nie możemy krzywdzić człowieka, dzięki któremu przejęliśmy władzę. A Ortyl nie może pozwolić sobie na luksus przegrania takiego głosowania – wyjaśniają w PiS-ie nieoficjalnie. Sam Ortyl dyplomatycznie odłożył sprawę na czas powakacyjny.

Senat na przystawkę

Podkarpacki PiS cztery lata temu wprowadził 14 posłów. To ponad połowa wszystkich mandatów. Wziął też pięć miejsc w Senacie, czyli wszystkie. W trakcie kadencji trzech posłów odeszło, dziś są działaczami Zjednoczonej Prawicy. Od PiS-u odkleił się też jeden senator – słynny z walki z aborcją i in vitro oraz przyjaźni z o. Tadeuszem Rydzykiem – Kazimierz Jaworski. Teraz PiS ma porozumienie z dawnymi uciekinierami. Dla terenu oznacza to jednak po prostu oddawanie miejsc „zdrajcom”.

– A ludzie są wkurzeni, bo wielokrotni zdrajcy, gowinowcy, ziobryści, jurkowcy dzięki nam znowu wejdą do parlamentu – mówi nasz informator z PiS-u.

Przykłady? W Rzeszowie numerem 8 na liście do Sejmu ma być Bogdan Romaniuk z Prawicy Rzeczypospolitej. Na miejscu 5. – reprezentant Gowina, zapewne Stanisław Kruczek, obecnie członek zarządu województwa. W okręgu krośnieńskim miejsce to rezerwowane jest dla Marii Kurowskiej, również z zarządu województwa, działaczki Solidarnej Polski.

– Tymczasem nasz Chmielowiec może mieć problem z pierwszą dziesiątką. Ludzie tego nie rozumieją – słyszymy w PiS-ie.

Są na Podkarpaciu politycy PiS-u, którym bardzo zależało na starcie do Senatu. – Usłyszeliśmy jednak, że Senat sprzedali już przystawkom. Dla nas większych szans nie ma – mówią. Jedynie Alicja Zając z PiS-u, wdowa po senatorze Stanisławie Zającu, który zginął pod Smoleńskiem, może być pewna startu do Senatu. Nikt nie śmie jej odmówić.

Do Senatu z Małopolski ma powędrować Zbigniew Ziobro. Paweł Kowal rozważany jest jako kandydat do tej izby z Małopolski, Podkarpacia lub Świętokrzyskiego.

– A do Sejmu na Podkarpaciu będziemy mieć „listę śmierci”. Wystartują wszyscy posłowie, obecni senatorowie, radni, którzy jesienią dostali ponad osiem tysięcy głosów, prawie wszyscy z zarządu województwa. Listy będą tak mocne, że będziemy się nawzajem zjadać, ale chodzi o to, żebyśmy zdobyli w sumie jak najwięcej głosów – mówią w PiS-ie.

– Przystawki wyślijmy do Senatu, bo Senat się nie liczy. Sejmu im nie powinniśmy dawać po tym, gdy nas trzy lata temu zdradzili, a potem próbowali dobić. Wpuszczenie ich do Sejmu to zaproszenie do kolejnej awantury – ocenia jeden z posłów PiS-u.

To idzie PiS-owska młodośćZagadką są młodzi. Ci najbardziej przebojowi już przebili się w wyborach samorządowych i dziś są nawet prezydentami znaczących miast, jak np. Lucjan Nadbereżny w Stalowej Woli. Według jakiego klucza wśród właściwie nieopierzonych politycznie osób szukać kandydatów na posłów? Jedną z metod PiS pokazał przy okazji Kuźniara. W partii nie brakuje głosów, że jego wycięcie wiązało się z próbą wypromowania Anny Szmidt. To radna sejmiku podkarpackiego, współpracownica posła Adama Lipińskiego, w przeszłości jeden z „aniołków prezesa”, czyli atrakcyjnych kobiet, którymi można się pochwalić na plakatach wyborczych. Jeśli wystartuje, będzie zbierać głosy w mateczniku Kuźniara – w okolicach Jarosławia i Przeworska. On tam mieszka, ona się tam urodziła. Start obojga – wykluczony.Łatwiej jest w tych województwach, gdzie młodzi już pełnią ważne funkcje w partii. Jak choćby w Bydgoszczy, gdzie szansę na przyzwoite miejsce, choć raczej poza pierwszą piątką, ma Łukasz Schreiber, szef lokalnych struktur, radny i syn posła Grzegorza Schreibera.Gdzie indziej dochodzi do ostrych starć. W Krakowie o swoje dopomina się środowisko związane z posłem Krzysztofem Szczerskim zajmującym się polityką zagraniczną u prezydenta elekta Andrzeja Dudy.42-letni Szczerski to doktor politologii, naczelny prawicowego dwumiesięcznika „Arcana”. To on w 2013 r. wpadł na pomysł założenia w Krakowie fundacji Dyplomacja i Polityka, która zwerbowała kilkudziesięciu młodych absolwentów politologii, prawa czy stosunków międzynarodowych. Teraz wśród nich ludzie Dudy i Szczerskiego mają szukać kandydatów na listy wyborcze. Drogę przetarła działaczka fundacji Małgorzata Popławska, która do stycznia była przewodniczą Forum Młodych PiS-u w Krakowie. Wystartowała w ostatnich wyborach samorządowych i dostała się do rady miasta.- Relacje, jakie nawiązałam w fundacji, bardzo mi pomogły w wyborach. Takie zaplecze jest bardzo pomocne przy stawianiu pierwszych kroków w polityce – ocenia Popławska. – Młodzi działacze, przy poparciu Dudy i Szczerskiego, mogą zastąpić starszych – twierdzi małopolski polityk PiS-u.Tarcia w MałopolsceW Małopolsce już dochodzi do tarć dotyczących miejsc na listach. Na Podhalu do gry chce wrócić były senator Tadeusz Skorupa. Przepadł w poprzednich wyborach po tym gdy „Tygodnik Podhalański” opublikował nagranie, na którym uskarżał się na swój los: „Bo ja za chwilę nie będę miał na kampanię wyborczą pieniędzy. Bo te, co dostaję z Senatu, to są, k a, psie pieniądze”. Skorupa angażował się w kampanię Dudy. Część lokalnych działaczy PiS-u jest z tego niezadowolona. Obawiają się, że start Skorupy przypomni wyborcom dawne grzechy partii Kaczyńskiego.Wiele do powiedzenia w sprawie kształtu małopolskich list będzie miała pochodząca z tego terenu posłanka Beata Szydło typowana na przyszłą premier.

– Ale to nie ona będzie miała decydujące zdanie na temat kształtu list wyborczych ani nawet nie prezydent elekt. Wszystkich kandydatów będzie musiał zaaprobować Kaczyński. Jak zawsze – zauważa krakowski działacz PiS-u.

We Wrocławiu miesza Czarnecki

Do tej pory liderką listy wydawała się Mirosława Stachowiak-Różecka. Rywalizując o fotel w ratuszu z Rafałem Dutkiewiczem, doprowadziła do drugiej tury, zdobywając 45,28 proc. poparcia. Partia to doceniła i wrocławska radna, zupełnie nieznana na ogólnopolskiej scenie politycznej, miała zostać szefową sztabu Andrzeja Dudy. Ale w Warszawie zaczęła od krytyki przygotowywania przemówienia Dudy i jej notowania spadły. Wciąż ma jednak mocne oparcie w wiceprezesie partii Adamie Lipińskim. Ale jego wpływy we Wrocławiu ścierają się z pozycją europosła Dawida Jackiewicza, który najchętniej na jedynce listy do Sejmu widziałby Piotra Babiarza – byłego radnego miejskiego, od czerwca 2014 r. posła.

Kolorytu polityce wrocławskiej dodaje klan Czarneckich. Syn europosła Ryszarda – Przemysław, jest dziś posłem. Ojciec stale zabiega o jego wysoką pozycję na liście wyborczej. O tym, że lobbing Ryszarda Czarneckiego za synem właśnie się rozpoczął, napisał prawicowy portal Wdolnymslasku.pl: „Senior już rozpoczął wewnętrzną kampanię i promuje syna wśród działaczy. Mimo wstawiennictwa słynnego ojca szanse posła są jednak niewielkie”.

W partii mówi się, że Ryszard Czarnecki chciałby, aby syn był numerem dwa albo trzy do Sejmu. Przemysław Czarnecki: – Nic mi nie wiadomo, żeby ojciec lobbował za wysokim miejscem dla mnie. To naturalne, iż każdy z kandydatów na posłów zabiega o jak najlepszą pozycję. Ja pracuję na swój rachunek.

Ryszard Czarnecki: – On jest dorosły i sam zajmuje się swoim życiem. Na razie najbardziej wylobbowali go wyborcy, którzy przesunęli go z ostatniego miejsca na piąte, dzięki temu jest teraz posłem. Myślę, że wynik wyborczy powinien decydować o miejscu na liście. To najbardziej obiektywne kryterium.

Tu, podobnie jak w innych regionach, o wysokie miejsca walczą ci, którzy kiedyś opuścili partię Kaczyńskiego. Czwarte miejsce ma zapewnione posłanka Beata Kempa z Solidarnej Polski. Do Wrocławia wraca ze Świętokrzyskiego, gdzie cztery lata temu zdobyła ponad 70 tys. głosów i nieustannie popiera ją o. Rydzyk.

Przed Kempą znajdzie się poseł Jacek Świat, a za nią – dwóch ludzi od Jarosława Gowina. Od siódmego miejsca w dół – inni politycy partii Kaczyńskiego.

Radom po porażce

Są i takie regiony, gdzie do ogólnego ciśnienia dopisać trzeba jeszcze chęć odnalezienia się w nowej rzeczywistości. W Radomiu kolejka chętnych do wpisania na listy PiS-u do Sejmu jest wyjątkowo długa, bo w wyborach samorządowych PiS stracił władzę w mieście i wielu działaczy teraz chce wejść do Sejmu. O kandydowaniu do parlamentu mówi były prezydent Andrzej Kosztowniak, start w wyborach zapowiedział też Dariusz Wójcik, przewodniczący rady miasta. Na wpisanie na listy liczy też m.in. była wiceprezydent Anna Kwiecień. Muszą się jakoś pomieścić ze wszystkimi obecnymi posłami PiS-u: Markiem Suskim, Dariuszem Bąkiem i Krzysztofem Sońtą.

Zobacz także

wyborcza.pl

 

Makijażystki Kaczyńskiego za „lewe” pieniądze, a w tle prezydent elekt. „Boję się, że prokuratorzy mogą nie mieć zapału do prowadzenia śledztwa”

Anna Siek, 19.06.2015
Jacek Żakowski

Jacek Żakowski (Fot. Przemek Wierzchowski)

Prokuratorzy prowadzą śledztwo w sprawie wyłudzenia pieniędzy z europarlamentu przez polityków PiS. W sprawę jest zamieszany prezydent elekt Andrzej Duda. – To poważne przestępstwo. Z tych pieniędzy Prawo i Sprawiedliwość zatrudniało pracowników, partii, opiekunkę chorej matki prezesa, makijażystki Jarosława Kaczyńskiego – wyliczał w TOK FM Jacek Żakowski.

 

Śledztwo w tej sprawie prowadzi warszawska prokuratura. – Trochę się boję, że prokuratura może nie mieć wielkiego zapału do prowadzenia sprawy, wiedząc że idzie zmiana polityczna – komentował publicysta „Polityki” w „Poranku Radia TOK FM”.

Sprawę nielegalnego opłacania pracowników partii z pieniędzy Parlamentu Europejskiego ujawnił w marcu „Newsweek”. Tygodnik poinformował, że w proceder są zamieszani m.in. Andrzej Duda, Ryszard Legutko i Zbigniew Kuźmiuk.

Zgodnie z przepisami unijnego prawa, opłacania pracowników partii z pieniędzy europejskich jest nielegalne.
Zobacz także

 

TOK FM

Buszujący w internecie. Monika Olejnik na 66. urodziny Jarosława Kaczyńskiego

Monika Olejnik („Kropka Nad I” TVN 24, „Gość Radia Zet”), 19.06.2015
Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński (Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta)

O tym, by zostać premierem, Jarosław Kaczyński marzył od 12. roku życia. Udało mu się to raz, był szefem rządu przez dwa lata.
Przez całe aktywne życie pracował tylko u prezydenta Lecha Wałęsy. Ale jest postrzegany przez wielbicieli i fanów partii jako genialny strateg, demiurg, który wykreował na prezydentów Wałęsę, swojego brata i Dudę.Pan prezes ostatnio chowa ambicje. Nie kandydował w wyborach prezydenckich, bo być może miał traumę sprzed pięciu lat, kiedy to przegrał z Bronisławem Komorowskim. A teraz, kiedy istnieje duża szansa na powtórne bycie premierem, prezes Kaczyński chowa się za spódnicę Beaty Szydło. Coraz więcej wiewiórek pisowskich szepcze o tym, że to ona ma stanąć na czele rządu.Nie wiadomo, czy to zagrywka, taka jak w przypadku Kazimierza Marcinkiewicza, czy prezes zrozumiał, że czas na innych. Tak jak napisał jeden z publicystów, dorobiono mu taką gębę, że trudno z nią będzie zwyciężać PiS.Szkoda. Bo nikt nie ma tak cudownego języka jak Jarosław Kaczyński. O przeciwnikach mówił: „Mamy do czynienia z niebywałym skundleniem politycznym establishmentu”; o Ewie Kopacz nigdy nie powiedział dobrego słowa. Zawsze podważał jej kompetencje. Choć, kiedy się mówi o kompetencjach ekonomicznych Szydło, nikt jej nie wyśmiewa, że jest etnografką.Prezes Kaczyński zawsze miał w tyle głowy relacje polsko-niemieckie, bał się kanclerz Angeli Merkel, której marzeniem było odbudowanie mocarstwowości. Jak widać nie ziściło się – Niemcy są i będą naszymi sąsiadami, a prezydent Duda z pierwszą wizytą zamierza się udać do Berlina. Oj, co by to było, gdyby Komorowski miał jechać do Berlina z pierwszą wizytą!Kaczyński zna się na subkulturze. Pytany kiedyś o narkotyki powiedział: „Co do konopi to na pewno trzeba walczyć z marihuaną, ale czy marihuana jest z konopi, chyba nie, ja o tym nic nie wiem”. O muzyce: „Komeda to tak, ale rap, hip-hop – nie słyszałem, ale rozpoznaję”. Jest człowiekiem, który zna się świetnie na mediach. Wie, że BBC to stacja lewicowa, a media niemieckie rządzą w Polsce. Jedyną ostoją jest imperium ojca Rydzyka, któremu wszystko prezes potrafi wybaczyć, nawet obrazę brata i bratowej.Jeszcze niedawno zwolennicy Kaczyńskiego krzyczeli: „Jarosław, zbaw nas!”. Czy to już jest ten czas, że zbawić Polskę ma Szydło, a prezes zostanie tylko recenzentem?W przeszłości mówił różne rzeczy: że nie zawiąże koalicji z Samoobroną, że Marcinkiewicz będzie premierem przez cztery lata, ale świat się zmienia i prezes też.Kiedyś nie doceniał roli internetu: „Nie jestem entuzjastą tego, żeby sobie młody człowiek siedział przed komputerem, oglądał filmiki, pornografię i pociągał piwo z butelki, i zagłosował, jak mu przyjdzie na to ochota. Zwolennicy głosowania przez internet chcą odebrać powagę głosowaniu. Dlatego wiadomo, kto ma przewagę w internecie i kto się nim posługuje. Tą grupą najłatwiej manipulować, sugerować, na kogo ma zagłosować” – tak mówił w 2008 r. A teraz się okazuje, że Duda zwyciężył dzięki internetowi.Pan prezes zapewne w swoje 66. urodziny siedzi w sieci i buszuje. Czy pije piwko? Tego nie wiem.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz