Armia (13.03.15)

 

 

 

„Jest śmierć i podatki, ale podatki są gorsze, bo…”. 13 najlepszych cytatów z Terry’ego Pratchetta

bp, 13.03.2015
Terry Pratchett

Terry Pratchett (Gazeta.pl)

Był mistrzem metafor, ripost, ciętych dialogów i zabawnych przypisów. Stworzył kultowe uniwersum Świata Dysku, na podstawie którego powstawały filmy, seriale, gry komputerowe, spektakle teatralne, komiksy i słuchowiska radiowe. Zmarły wczoraj Terry Pratchett zostawił po sobie ponad pół setki powieści. Z tysięcy napisanych przez niego stron wybraliśmy trzynaście najlepszych – naszym zdaniem – cytatów.
Rincewind wiedział na czym polegają orgazmy. W swoim czasie sam kilka przeżył, niekiedy nawet w towarzystwie.

– z książki „Blask fantastyczny”

– z książki „Blask fantastyczny”

To właśnie cali śmiertelnicy – mają tylko parę chwil na tym świecie, a poświęcają je na komplikowanie najprostszych spraw.

– z książki „Mort”

Iloraz inteligencji tłumu jest równy IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników.

– z książki „Maskarada”

– Dzieci to nasza nadzieja na przyszłość.

NIE MA NADZIEI NA PRZYSZŁOŚĆ, oświadczył Śmierć.

– Więc co nas tam czeka?

JA.

– z książki „Mort”

Zawsze pamiętaj, że tłum, który oklaskuje twoją koronację, jest tym samym tłumem, który będzie oklaskiwał twoją egzekucję.

– z książki „Piekło pocztowe”

Całe życie przemknęło mu przed oczami (tyle już razy oglądał swoje dotychczasowe życie, że potrafił zasnąć przy co nudniejszych scenach).

– z książki „Blask fantastyczny”

– A czym byliby ludzie bez miłości?

GINĄCYM GATUNKIEM, odparł Śmierć.

– z książki „Mort”

Ludzie potrzebują wiary w bogów, choćby dlatego, że tak trudno jest wierzyć w ludzi.

– z książki „Piramidy”

Kiedy widzę, co życie robi z ludźmi, to Śmierć wcale nie jest taki najgorszy.

– z książki „Kosiarz”

Bierecki – oficer obozu PiS

BIANKA MIKOŁAJEWSKA, GAZETA WYBORCZA, 13.03.2015
Grzegorz Bierecki

Grzegorz Bierecki (Fot. Stefan Romanik / Agencja Gazeta)

Prawicowe media ruszyły na odsiecz senatorowi PiS Grzegorzowi Biereckiemu, byłemu szefowi Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych.
Został on zawieszony w prawach członka klubu parlamentarnego PiS. Wcześniej media ujawniły, że Komisja Nadzoru Finansowego wysłała do najważniejszych osób w państwie i służb dokument opisujący, jak spółka należąca do Biereckiego oraz jego brata i kolegi przejęła majątek fundacji związanej przez 20 lat ze SKOK–ami i finansowanej przez nie.Portale wPolityce.pl i wGospodarce.pl w kolejnych artykułach dowodzą, że nagłośnienie sprawy jest częścią kampanii wyborczej. Według Jacka Karnowskiego, redaktora naczelnego tygodnika „wSieci”, Biereckiego zaatakowano, bo jest patriotą. „Zbudował SKOK-i – jedyną dużą polską instytucję finansową. Do tego instytucję, która od polskich obowiązków nie uciekała. ( ) Zaangażowała się w budowę polskich mediów niezależnych od władzy – a ten rodzaj niezależności jest dziś na wagę złota”.

Dobrze, że w swym artykule redaktor Karnowski podkreślił, iż media budowane przez SKOK-i są „niezależne od władzy”, a nie po prostu „niezależne”. Szkoda, że nie dodał, iż to właśnie „wSieci”, wPolityce.pl i wGospodarce.pl finansowane są – w znacznej części – przez Kasy. Wszystkie te media należą do spółki Fratria. Mniejszościowym udziałowcem jest w niej brat Jacka Karnowskiego, Michał, a większościowym – należąca do Kas spółka Apella.

W 2012 r. Apella przejęła schedę – majątek i klientów – firmy Media SKOK. Ta zaś powstała kilka lat wcześniej na bazie działu promocji Krajowej SKOK. Władze Krajowej SKOK – z Grzegorzem Biereckim na czele – zobowiązały wszystkie Kasy do korzystania z jej usług, prowadzenia za jej pośrednictwem kampanii reklamowych i akcji promocyjnych. Dodatkowo wszystkie Kasy musiały wpłacać pieniądze na fundusz reklamowy Krajowej SKOK, którym także dysponowała firma Media SKOK.

W 2010 r. Media SKOK zorganizowała kampanię reklamową towarzystw ubezpieczeniowych należących do Kas. W swym sprawozdaniu pisała potem, że akcję „przeprowadzono w okresie wyborów prezydenckich”. Billboardy, którymi okleiła wówczas całą Polskę, były łudząco podobne do plakatów wyborczych Jarosława Kaczyńskiego – kandydującego wówczas w wyborach. „Teraz Polska!” – krzyczały pierwsze, „Polska jest najważniejsza” – wtórowały drugie.

Rok później – w trakcie kampanii wyborczej do parlamentu – Media SKOK pracowała dla sztabu wyborczego PiS. Wydzierżawiła mu wówczas billboardy w całym kraju, na jego zlecenie zorganizowała również kampanię wyborczą Biereckiego na Podlasiu.

Równocześnie w szczycie kampanii wyborczej rozpoczęła na terenie Podlasia wielką kampanię reklamową SKOK Stefczyka. W ramach akcji w lokalnych mediach wypowiadał się głównie Grzegorz Bierecki. Po jego wygranej w wyborach Media SKOK kupiła lokalną gazetę „Tygodnik Podlaski”, która stała się tubą propagandową Biereckiego i PiS-u. Przed niedawnymi wyborami samorządowymi bez zahamowań promowała kandydata PiS na prezydenta Białej Podlaskiej – Dariusza Stefaniuka (współpracownika Biereckiego).

W ostatnim czasie firma – już jako Apella – skupiła się znów na PR Kas. W sprawozdaniu za 2013 r. pisała, że „duża częstotliwość działań wizerunkowych związana była ze zmianami legislacyjnymi dotyczącymi SKOK, publikacją w czerwcu i lipcu raportów KNF dotyczących kondycji sektora SKOK ( ). Działania podejmowane przez Apellę miały na celu przeciwstawienie nieprzychylnym informacjom pojawiającym się w mediach zalet SKOK-ów i tym samym zapobieżenie kryzysowi reputacyjnemu”.

Zapewne zupełnie przypadkiem w tym czasie w mediach należących do Fratrii ukazywały się dziesiątki artykułów przedstawiających Kasy w pozytywnym świetle i dyskredytujących KNF. Dodajmy, że Fratria zakończyła 2013 r. ze stratą w wysokości prawie 1,8 mln zł. W tym samym roku zaciągnęła blisko 1,8 mln zł pożyczki od Apelli i kolejne 2,2 mln zł od luksemburskiej spółki SKOK Holding.

Jacek Karnowski kończy swój artykuł apelem do PiS, by nie rezygnował tak łatwo z Biereckiego: „Obóz musi ( ) bronić swoich żołnierzy i oficerów, tak ordynarnie niszczonych i tak kłamliwie atakowanych. To warunek jakiegokolwiek sensownego sukcesu”.

Pytanie: chodzi o sukces PiS, czy wspólnych biznesów prawicowych publicystów i Kas?

Zobacz także

wyborcza.pl

Lis: „SKOKoland”. A kandydat Duda dzielnie broni Biereckiego

Anna Siek, 13.03.2015
Tomasz Lis w

Tomasz Lis w „Poranku Radia TOK FM” (Fot. tokfm.pl)

Wg Tomasza Lisa, choć klub PiS zawiesił Grzegorza Biereckiego, politycy tej partii nadal bronią twórcy SKOK-ów. – Pan Duda, zwolennik hasła „solidarna Polska”, z Lechem Kaczyńskim robili wszystko, by nadzór finansowy nie obejmował kas. Dla Jacka Żakowskiego sprawa SKOK-u to chyba największa afera finansowa III RP.
Jako pierwsza o niejasnych mechanizmach funkcjonowania SKOK-ów pisała już 10 lat temu Bianka Mikołajewska. – Przez tę dekadę było bardzo wiele politycznych zabiegów, by SKOK mógł się spokojnie rozwijać. I podejmowane były bardzo nieudolne próby kontroli. Dopiero niedawno udało się objąć spółdzielcze kasy nadzorem finansowym, po krwawych bojach. Przede wszystkim PiS się przeciwstawiał – przypomniała politolożka Anna Materska-Sosnowska w TOK FM.To dzięki objęciu SKOK-ów nadzorem finansowym dowiedzieliśmy się m.in. o wyprowadzeniu z kont kas

ponad 65 mln zł trafiło do firmy, której właścicielem jest Grzegorz Bierecki. Szef KNF poinformował o tym m.in. premier i szefów służb.

„Polski autentyczny kapitał”

Prawo i Sprawiedliwość od początku przeciwstawiało się pomysłowi objęcia kas nadzorem finansowym. Jarosław Kaczyński dwa lata temu, kiedy ostatecznie udało się przepisy „przepchnąć” przez parlament, mówił, że zmiany wprowadzono z powodu „różnych interesów politycznych, ale i ekonomicznych”. „To jest kwestia rozmaitych banków i instytucji”, dla których SKOK-i są konkurencją. Dlatego atakowane są kasy,

„czyli w istocie polski, autentyczny kapitał”.

Warto przypomnieć, że pierwsze przepisy – uchwalone w 2010 roku – zostały zawetowane przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

– Grzegorz Bierecki został zawieszony w prawach członka klubu PiS, bo nie było innego wyjścia – ocenił Tomasz Lis w TOK FM. Ale według szefa „Newsweeka”, poparcie Prawa i Sprawiedliwości dla SKOK-ów niespecjalnie spadło.

– Kandydat na prezydenta Andrzej Duda bardzo dzielnie broni pana Biereckiego. Pan Duda, zwolennik hasła „Polska solidarna”, najpierw ze swoim mistrzem – Lechem Kaczyńskim – zrobił wszystko, by nadzór finansowy objął SKOK-i jak najpóźniej. I nadal tej instytucji broni – mówił Lis w TOK FM.

I jak dodał, tak jak po wybuchu afery Rywina mówiono o „Rywinlandzie”, tak dziś możemy mówić o „SKOKolandzie”.

Takiej afery nie było

Dziennikarz przypomniał, że na dobrych relacjach ze spółdzielczymi kasami korzystali nie tylko politycy, ale także „prawicowe media”, np. portal Wpolityce.pl. – Cały ten interesik kręci się przez 10 lat, jak gdyby nigdy nic. A buzie wypchane frazesami o polskiej instytucji finansowej, w której przestrzegane są najwyższe normy etyczne.

Dla Jacka Żakowskiego sprawa SKOK-ów to „chyba największa afera finansowa III RP”. – Cały ten system stworzony był, by przepompowywać pieniądze. Miał potężne zaplecze polityczne, które bardzo z tych pieniędzy korzystało – stwierdził publicysta „Polityki”.

Żakowski nie ma wątpliwości, że najwięcej na kłopotach SKOK-ów stracą „niezbyt zamożni ludzie”, którzy korzystali z usług spółdzielczych kas.

„Pobicie urzędnika KNF na zlecenie SKOK-u? Nie mieściło mi się to w głowie – PiS powinien wytłumaczyć się z lobbingu na rzecz SKOK” – uważa Wielowieyska>>>

Zobacz także

TOK FM

Wybory i plemniki

Monika Olejnik, „Kropka nad i” TVN 24, „Gość Radia Zet”, 13.03.2015
Andrzej Duda

Andrzej Duda (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Kandydat Prawa i Sprawiedliwości na urząd prezydenta Andrzej Duda nie ma zamiaru poprawiać Pana Boga, dlatego zdecydowanie jest przeciwko metodzie in vitro.
In vitro według niego jest sprzeczne z naturą – „nie ma konkurencji ogromnej ilości plemników, gdzie wygrywa najsilniejszy”.Andrzej Duda tak się martwi o plemniki, że dwa lata temu postanowił się podpisać pod projektem PiS-u, który za stosowanie tej metody chciał wtrącać ludzi do więzienia na dwa lata. Dla Andrzeja Dudy dziecko to akt miłości, a gdzie mowa o takim akcie przy metodzie in vitro?Andrzej Duda, jak o sobie mówi, niesie ze sobą dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego. Gdzie jest to dziedzictwo?

Czy Andrzej Duda, który rozdaje tulipany imienia Marii Kaczyńskiej w Dniu Kobiet, pamięta o tym, co Maria Kaczyńska mówiła o in vitro? Była za.

Czy Andrzej Duda i PiS pamiętają, że Lech i Maria Kaczyńscy byli przeciwnikami zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej?

Czy w PiS-ie pamiętają, jak Jarosław Kaczyński łamał im sumienia, kiedy Marek Jurek chciał zmienić ustawę?

Teraz prezes obiecał bractwu „małe stópki” zaostrzenie przepisów dotyczących aborcji.

Parlamentarzyści PiS-u mówią o sobie, że są prawdziwymi katolikami, a prawdziwy katolik jest przeciwko. A kim jest 75 proc. katolików, którzy są za in vitro? Czy to są gorsi katolicy?

Episkopat od lat krytykuje tę metodę, jednocześnie zapewniając, że należy szanować dzieci z in vitro. Jak to się ma do stwierdzeń hierarchów, że in vitro to eksperyment na człowieku, a plemnik od ojca jest pobierany w akcie samogwałtu?

O plemniki najbardziej się martwią Andrzej Duda i Episkopat.

Jeszcze niedawno biskupi straszyli ekskomuniką posłów, którzy będą głosowali wbrew ich woli.

Drżyjcie panowie, posłanki i posłowie. Rozwiązły rząd wkrótce wrzuci do Sejmu projekt ustawy o in vitro, tak jak przedtem wrzucił konwencję antyprzemocową.

Mieszkamy w strasznym kraju, w którym społeczeństwo może być poddawane eksperymentom, dzieci – edukacji seksualnej, a za chwilę, gdy prezydent podpisze konwencję antyprzemocową (prezydent nazywany przez Jana Pietrzaka „cymbałem”, a przez prof. Legutko „maestrem świniowatości”), chłopcy będą przebierani w sukienki, a na ich paluszkach będzie widniał jaskrawy lakier.

Polska obyczajowość się zwija.

Cytaty pobrałam z Gazeta.pl i komunikatu Episkopatu.

Zobacz także

wyborcza.pl

Marek Falenta zastawił podsłuchowe sieci szeroko

Piotr Stasiński, 13.03.2015
Marek Falenta, właściciel SkładyWęgla.pl i akcjonariusz Hawe

Marek Falenta, właściciel SkładyWęgla.pl i akcjonariusz Hawe (Fot. mat. prasowe)

Zeznania kelnerów w śledztwie podsłuchowym to opis cwaniackiego procederu, który okazał się niewiarygodnie skuteczny – zatrząsł państwem w środku Europy. Sprzyjała temu tandetna skłonność osobistości „ze świecznika” do luksusu i beztroskiego gadulstwa.
Zeznania kelnerów dają obraz bogatego życia restauracyjnego polskich biznesmenów i polityków. Lekkomyślność zwłaszcza tych ostatnich sprawiła, że stali się łatwą zwierzyną łowną dla ludzi z trywialnej branży usługowej, którzy nie powinni mieć dostępu do poufnych rozmów ważnych osób.Kelnerzy wykwintnych warszawskich restauracji opowiadają, że rzutki biznesmen Marek Falenta skusił ich perspektywą bogactwa, by mu służyli jako „agentura” przydatna do spekulacji giełdowych. Zapewne nielegalnych, bo opartych na informacjach zdobytych pokątnie, do których nie mieli dostępu szeregowi gracze giełdowi. Takie przestępstwo jest na rynkach papierów wartościowych notoryczne, ścigają je instytucje nadzorujące ten rynek; nazywa się to „insider trading”. Przestępstw może tu być zresztą więcej, gdyż same podsłuchy były nielegalne.”Cały czas [Falenta] mówił, że będzie z tego kasa. Powiedział mi, że teraz informacja jest w cenie i że skoro u mnie w restauracji spotykają się biznesmeni, to warto, żeby on miał te informacje, kto z kim robi jaki interes, jakie akcje kupić lub sprzedać” – zeznaje menedżer lokalu dla VIP-ów Sowa & Przyjaciele.

Organizator procederu zastawił sieci szeroko – zawsze wpadnie coś, co da się wykorzystać. Kelnerzy nagrali jakieś 70 rozmów, wiele na chybił trafił. Naiwnie ryzykują i posłusznie robią, co im Falenta zleca, choć nie są pewni po co. Dają mu się kiwać, bo pieniądze nie są takie, jak obiecał („nawet miliard”). Kupują po frajersku akcje, które im Falenta podsuwa, łudząc stuprocentowym zarobkiem. Jeden kelner oszukuje drugiego, którego skaptował, wypłacając mu tylko połowę prowizji od biznesmena. Cwaniactwo miesza się z głupotą.

Podsłuchowa manufaktura dwóch kelnerów działała przez cały rok, zanim część nagrań została podrzucona do „Wprost” i opublikowana. Do czego podsłuchane przez ten czas informacje Falencie się przydały – nie jest jasne. Mogły ugodzić w ludzi, którzy się dziś do tego nie przyznają; mogły zaszkodzić jakimś spółkom giełdowym i ich akcjonariuszom.

Dopiero wiosną 2014 r. Falenta – wedle zeznań kelnerów – zwietrzył wielką okazję. „Powiedział mi, że Sienkiewicz poprzez służby celuje w Składy Węgla, bo premier chce stworzyć państwowe składy, żeby zdobyć głosy [na Śląsku]”. I dalej: „Powiedział, że najlepiej byłoby odpalić Sienkiewicza, doprowadzić do usunięcia Sienkiewicza”.

Miał to być odwet na szefie MSW Bartłomieju Sienkiewiczu za akcję policyjną przeciwko firmie Falenty importującej tani węgiel z Rosji. Biznesmen liczył wręcz, że dzięki ujawnieniu nagrań obali rząd. Przed swoim restauracyjnym agentem Falenta roztoczył wizję wspaniałej kariery, jaka go czeka już za nowego rządu -PiS-owskiego. „Powiedział mi też, że jest blisko z PiS-em i że może zorganizować z prezesem Kaczyńskim spotkanie, i że te nagrania mogą pomóc PiS-owi” – zeznaje kelner.

Czy można w wersję kelnerów wierzyć? Ostrożnie – oni bronią swojej skóry. Czy Falenta naprawdę myślał, że zdoła obalić rząd? I czy rzeczywiście działał na rzecz PiS-u? Możliwe, ale prawdopodobne jest również, że to motyw dopisany po fakcie – bo rząd jednak nie upadł. Kelnerzy mogą przecież zeznawać „politycznie poprawnie”, bo uważają, że takie są oczekiwania prokuratora.

Falentę te zeznania w zasadzie pogrążają, lecz nie wynika z nich, jakie naprawdę miał zamiary, bo swoim knajpianym agentom podsuwał różne. I czy sam podsłuchy wymyślił? Miał przecież za plecami rosyjskich kontrahentów, u których był (jest?) potężnie zadłużony, a z importu węgla się nie wywiązywał. Na podstawie tych zeznań nie da się odrzucić hipotezy, że Falenta był tylko narzędziem. Eksport surowców jest dla Rosji bronią polityczną. Jakiż piękny byłby to widok, gdyby w tej wrednej Polsce doszło do kolosalnego skandalu i obalenia władzy…

Zeznania kelnerów w aferze podsłuchowej to pyszna lektura, która zostawia niesmak.

Zobacz także

wyborcza.pl

Kelnerzy od nielegalnych nagrań zeznają: Falenta chciał „odpalić Sienkiewicza” i rząd

WOJCIECH CZUCHNOWSKI, 13.03.2015
Kelner Łukasz N. twierdzi, że głównym celem Marka Falenty w rządzie Donalda Tuska był szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz (obaj politycy na zdjęciu z 2014 r.).

Kelner Łukasz N. twierdzi, że głównym celem Marka Falenty w rządzie Donalda Tuska był szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz (obaj politycy na zdjęciu z 2014 r.). „Najlepiej byłoby odpalić Sienkiewicza” – miał mówić Falenta(AGATA GRZYBOWSKA)

Obalenie rządu Donalda Tuska i dostanie za to nagrody od PiS – takie plany miał snuć biznesmen Marek Falenta, gdy CBŚ i prokuratura zajęły się jego firmą importującą węgiel z Rosji. Tak twierdzą kelnerzy, którym biznesmen miał zlecić podsłuchiwanie ważnych osób w dwóch warszawskich restauracjach.
Wiosna 2014 r. Podsłuchowa machina obsługiwana przez Łukasza N. i Konrada L., kelnerów w Sowa & Przyjaciele i Amber Roomie, działa pełną parą. Z ich zeznań złożonych w CBŚ i prokuraturze wynika, że dzięki dostępowi do informacji o rezerwacjach saloników dla VIP-ów wiedzieli kto, kiedy i o której godzinie się w nich zjawi. Dzięki pomocy biznesmena Marka Falenty i jego szwagra Krzysztofa Rybki opracowali system nagrywania spotkań ministrów rządu, polityków i ważnych biznesmenów.Zapisy szpiegowskich, kodowanych pendrive’ów kelnerzy przerzucali na laptopy lub zewnętrzne dyski twarde, a potem – jak twierdzi Łukasz N. – przekazywali je Falencie. „Inicjatywa kodowania wyszła od Falenty. Kodowane pendrive’y były koloru zielonego z czarnym paskiem, a na ścianie przedniej znajdował się rząd przycisków ponumerowanych od 0 do 9 oraz przycisk z symbolem klucza. Falenta podał mi kod, taki sam do obu pendrive’ów” – zeznaje podczas śledztwa Łukasz N.Falenta lub Rybka na skrzynkę użytkownika „oxfordus11” miał przesłać mu mejlem link do specjalnego programu muzycznego. „Skrzynkę założyłem na polecenie Falenty, bo on chciał ukryć swój kontakt mailowy z moją osobą” – opowiada Łukasz N. Tłumaczy śledczym: „Rybka czasem przekazywał mi sprzęt do nagrywania. To był dobry sprzęt, miał dodatkowe zabezpieczenia w razie wpadki. Pan Rybka robił też program do obróbki dźwięków, mówił, jak usunąć szumy, żeby jakość była lepsza. Raz przekazał mi 10 tys. zł od Falenty, ale nie mówił, po co to jest i od kogo, nie rozmawialiśmy o tym”. Kelner podkreśla, że „nie ma pojęcia, komu Falenta przekazywał dalej nagrania”.11 czerwca 2014 r., pięć dni przed publikacją pierwszych rozmów przez tygodnik „Wprost”, Łukasz N. miał dostać dwa zakodowane dyski pamięci, które „miały służyć do zgrania wszystkich dotychczas wykonanych nagrań. Falenta powiedział mi najpierw na spotkaniu w jego mieszkaniu w Konstancinie i potem w samochodzie pod restauracją, żebym używał tego dysku dla bezpieczeństwa i żeby nie zostawić śladu nagrań na komputerze”.

Kelner twierdzi, że na tym spotkaniu przekazał Falencie najnowsze zarejestrowane rozmowy: wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej z szefem CBA Pawłem Wojtunikiem oraz lobbysty i działacza PO Piotra Wawrzynowicza z wiceministrem skarbu Rafałem Baniakiem.

Oba nagrania nigdy nie zostały upublicznione. Rozmowę Baniaka z Wawrzynowiczem ma prokuratura – Bieńkowskiej z Wojtunikiem zaginęła.

„Można by kogoś zaszantażować”

Według Łukasza N. Falenta ciągle wpadał na nowe pomysły, jak wykorzystać podsłuchy: „Mówił, że potrzebuje informacji, jaka jest sytuacja na rynku i jakie są trendy, wspominał, że mógłby dilować i załatwiać coś ze służbami, ale nie określał, o jakie służby chodzi. Raczej nie mówił, że udało mu się taki interes przeprowadzić, ale mówił, że takie rzeczy się robi. Nie pytałem go o rozwinięcie tego tematu, a on nie mówił”.

Kelnerzy cały czas czekają na „wielki deal” lub „złoty strzał”, który „uczyni ich bogaczami”. Obiecać miał im to Falenta, który miał wykorzystać podsłuchy do swoich inwestycji i „zarobić miliard”.

Inny pomysł to szantaż podsłuchiwanych osób. Łukasz N. wspomina o tym kilkakrotnie, zawsze pytany wcześniej przez prokuratora. Raz Falenta miał mówić o tym podczas rozmowy na komunikatorze internetowym WhatsApp: „Padło takie stwierdzenie, że można by kogoś zaszantażować, na co ja odpowiedziałem, by tego nie robić. Nie podałem powodu, a on nie wracał do tego”.

Łukasz N. twierdzi też, że Falenta pytał go, czy jakiś polityk „spotykał się w VIP roomie z prostytutką. Były takie nagrania i on mówił, żeby zbierać takie rzeczy, bo jemu mogą się przydać”. Kelner precyzuje, że dotyczyło to dwóch polityków, a przyciskany podczas przesłuchania podaje ich nazwiska (pomijamy je w publikacji): „To były jedynie nagrania dźwięku, nigdy nie dokonywałem nagrań filmowych. Nie mam wiedzy, czy to nagranie zostało w jakikolwiek sposób wykorzystane”.

Ostatnie nagrania, które zarejestrował Łukasz N., to rozmowy Krzysztofa Kwapisza ze spółki deweloperskiej Echo Investment z wiceministrem gospodarki Tomaszem Tomczykiewiczem, spotkanie wiceministra zdrowia Stanisława Gawłowskiego (nie podaje z kim), szefa parlamentarnego klubu PSL Jana Burego (z niezidentyfikowaną osobą), prezesa spółki Multico i jednego z najbogatszych Polaków Zbigniewa Jakubasa z Tomaszem Misiakiem, byłym senatorem PO i wspólnikiem biznesowym Falenty, spotkanie zarządu Banku Gospodarstwa Krajowego oraz Misiaka z byłym szefem BOR gen. Marianem Janickim.

„Najlepiej byłoby odpalić Sienkiewicza”

Z końcem maja 2014 r. Falenta wpada w kłopoty z powodu akcji CBŚ i prokuratury przeciwko spółce SkładyWęgla.pl. To firma, która od lat importuje tani węgiel z Rosji, a na sezon 2014/15 zapowiada ekspansję na polskim rynku. Falenta kupił właśnie 40 proc. jej udziałów. Zainwestował 100 mln zł, ma to być jego flagowy interes.

Działalność SkładówWęgla.pl budzi niepokój lobby górniczego i rządu. Premier Donald Tusk na spotkaniu w Katowicach obiecuje, że żadna kopalnia nie zostanie zamknięta i że będzie się starał „ograniczyć nieuczciwy import”. Rząd myśli m.in. o zaostrzeniu norm zanieczyszczenia węgla, co ma uderzyć w surowiec zza wschodniej granicy. W mediach pojawiają się materiały o tym, że rosyjski węgiel jest wprawdzie tańszy, ale gorszej jakości.

Tusk zleca też szefowi MSW Bartłomiejowi Sienkiewiczowi sprawdzenie, czy w sieciach sprzedaży surowca nie dochodzi do nieprawidłowości. Rząd myśli również o utworzeniu państwowej firmy sprzedaży węgla, która zmonopolizuje rynek i będzie kontrolować ceny.

3 czerwca 2014 r. policja zatrzymuje w Bydgoszczy dziesięciu menedżerów SkładówWęgla.pl. Zarzuty: oszustwa, wyłudzanie podatku VAT i pranie brudnych pieniędzy na łączną kwotę ponad 85 mln zł. Paraliżuje to działalność spółki.

Z przesłuchań Łukasza N. wynika, że Falenta już wcześniej wtajemniczał go w interesy węglowe: „Kiedy ostatni raz byłem u Falenty, akurat wrócił z Syberii, gdzie miał prowadzić rozmowy z rosyjskim dostawcą węgla. Mówił mi, że wszystko było ugadane, a Składy Węgla miały wchodzić na giełdę i w tym momencie wybuchła afera o przekręty skarbowo-podatkowe. Powiedział mi, że Sienkiewicz poprzez służby celuje w Składy Węgla, bo premier chce stworzyć państwowe składy, żeby zdobyć głosy [na Śląsku]”.

Falenta jest wściekły na akcję CBŚ i prokuratury, bo nie tylko zainwestował w udziały w spółce, lecz także za poręczeniem rosyjskiego partnera, firmy KTK, wziął ogromny kredyt na zakup surowca.

Wtedy – jak twierdzi Łukasz N. – biznesmen wpada na pomysł, by uderzyć w rząd podsłuchami. „8 czerwca Falenta był u mnie w nowym mieszkaniu. Przyjechał po nagrania, ale ja nie miałem ich wtedy przy sobie” – opowiada śledczym kelner. Tego samego dnia biznesmen miał jeszcze podjechać pod restaurację: „Przyjechał audi A6, tym co zawsze, powiedział mi, że zaaresztowali mu dużo ludzi ze Składów Węgla i ma duży problem. Za wyciągnięcie jednej dyrektorki musiał zapłacić pół miliona złotych kaucji. Powiedział mi, że jest problem z CBŚ, mówił, że jest to jawne wchodzenie służb, które podlegają Sienkiewiczowi, i pokazywał mi na telefonie pismo, które dostał od służb, że ma do zapłaty 10 mln zł na poczet jakichś tam zabezpieczeń. Powiedział, że najlepiej byłoby odpalić Sienkiewicza, doprowadzić do usunięcia Sienkiewicza. Powiedział, że zbiera ekipę mecenasów z Bydgoszczy i że przed przyjechaniem do mnie miał długie negocjacje z Rosjanami, a Rosjanie powiedzieli, że ich nie obchodzą jego problemy, bo oni chcą realizować umówione dostawy”.

Kelner wiedział, że jego mocodawca dysponuje nagraniem z lipca 2013 r. Bartłomiej Sienkiewicz rozmawiał wtedy z prezesem NBP Markiem Belką i jego doradcą Sławomirem Cytryckim. To jeden z sześciu podsłuchów przekazanych tygodnikowi „Wprost”. Treść rozmowy ma posłużyć do „odpalenia Sienkiewicza”, bo minister omawia z prezesem narodowego banku takie sprawy jak dymisja szefa resortu finansów i ewentualne wsparcie NBP w politycznych rozgrywkach z PiS-em. Wspomina też aferę z piramidą finansową Amber Gold i to, że syn premiera Tuska Michał pracował dla linii lotniczych OLT Express należących do właściciela Amber Gold. Belka opowiada, że kilka miesięcy przed upadkiem piramidy ostrzegł premiera, iż „będzie z tym problem”, ale nie wiedział, że młody Tusk pracuje w spółce związanej z Amber Goldą. Sienkiewicz mówi również o sposobach walki z „dużymi misiami”, czyli biznesmenami oszukującymi państwo.„Powiedział mi, że jest blisko z PiS-em”„W momencie akcji CBŚ Marek Falenta mówił, że na rękę byłaby mu zmiana rządu, a zwłaszcza Sienkiewicza. Równolegle wspominał o tym, że chciałby się przedostać do pana premiera, aby realizować zlecenia z tym rządem, który obecnie jest” – zeznaje Łukasz N. Według niego biznesmen chciał także zaoferować rządowi usługi internetowej firmy, „która by mogła być pomocna przy wyborach”.Podczas rozmów na WhatsApp kelner radził Falencie, „w jaki sposób dostać się do premiera, żeby odblokować sytuację”. Sugerował, by biznesmen spróbował pośrednictwa osób znanych z nagrań lub skorzystał z prywatnych kontaktów wśród gości Sowy: Wawrzynowicza, Baniaka, Burego oraz ministra pracy Władysława Kosiniaka-Kamysza (PSL). Ale Falenta miał uważać, że nie znajdzie tam pomocy, a Baniaka podejrzewał, że ma „nadzorować z MSW akcję przeciwko Składom Węgla”. Już po zatrzymaniu i wybuchu afery podsłuchowej biznesmen mówił, że Baniak złożył mu ofertę wykupienia spółki przez państwo. Wiceminister zaprzeczył.

Rozmowa Sienkiewicza i Belki zostaje upubliczniona jako pierwsza wraz z nagraniem spotkania byłego wiceministra finansów Andrzeja Parafianowicza z ministrem transportu Sławomirem Nowakiem. Ten ostatni chciał, by Parafianowicz użył swoich kontaktów do „ukręcenia” kontroli skarbowej w firmie żony Nowaka.

Kelnerzy o publikacji dowiadują się w ostatniej chwili. W piątek 13 czerwca SMS o tym, że w Sowie były pluskwy i że podsłuchy będą w mediach, przesyła Łukaszowi N. prezes Orlenu Jacek Krawiec. Ufa kelnerowi, który jako menedżer zajmował się VIP roomem w Sowa & Przyjaciele i z wieloma gośćmi był na ty. Krawiec nie wie, że to właśnie Łukasz N. nagrywał spotkania, w tym szefa Orlenu.

„Po SMS-ach od Krawca napisałem na WhatsApp do Falenty » Coś ty narobił «i że jestem skończony. Falenta odpisał, żebym w to nie wierzył i że to musi być jakiś blef. Jednocześnie napisał, żebyśmy się więcej nie kontaktowali i żebym wyczyścił historię kontaktów. Powiedział mi też, że jest blisko z PiS-em i że może zorganizować z prezesem Kaczyńskim spotkanie, i że te nagrania mogą pomóc PiS-owi” – zeznaje Łukasz N.

Mówi również, że napisał alarmującego SMS-a do Nowaka, wtedy już byłego ministra transportu, oskarżonego o złożenie fałszywego oświadczenia majątkowego (w listopadzie 2014 r. sąd uznał go za winnego i skazał na grzywnę). „Nowak poinformował mnie, że będzie teraz skończony, był przerażony. Wawrzynowicz nie odebrał ode mnie telefonu i odpowiedział mi SMS-em z treścią wielokropka. Napisałem też do Baniaka. On mi nie odpisał” – opowiada śledczym kelner.

Z pierwszej relacji złożonej w CBŚ wynika, że Łukasz N. uspokajał Konrada L., którego – jak twierdzi – „wziął na siebie” i którego wcześniej namówił na nagrywanie ważnych osób w Amber Roomie. „Pan Falenta mówił, że dzięki tym informacjom można doprowadzić do zmiany rządu. Ja mu [Konradowi] powiedziałem, że może przez to dojść do wymiany ministra Sienkiewicza, a nawet zmiany rządu na podstawie informacji podawanych w prasie” – zeznaje Łukasz N.

Początkowo kelnerzy chcieli przeczekać burzę, bo tak miał im radzić Falenta. Łukasz N.: „Myślałem, że Falenta robi to celowo, że jak się zmieni rząd i ja z Konradem przeczekamy i nie wydamy Marka Falenty, czyli tego, że dla niego były robione przez nas te nagrania, to wtedy on nam się odwdzięczy. Bo on cały czas obiecywał, że będzie wysoka nagroda, duża zapłata za to, że dostarczamy mu tych nagrań”.

Tę relację potwierdza przed śledczymi Konrad L. Według niego Łukasz N. uspokajał go jeszcze 16 czerwca, gdy „Wprost” wypuściło już stenogramy, a ABW po raz pierwszy zatrzymała menedżera z Sowa & Przyjaciele: „Łukasz mi mówił, że celem tej akcji jest obalenie rządu i musimy przeczekać. Spotkaliśmy się przez 20 minut i ja z tej rozmowy mogłem wywnioskować, że to jest celem Marka Falenty. Wiedziałem, że my jesteśmy na pierwszej linii strzału i pierwsze podejrzenie padnie na nas. I tak też się stało”.

„Pendrive’y wyrzuciłem do Wisły”

Kelnerzy postanowili sami pozbyć się śladów, które mieli na nośnikach i komputerach. Łukasz N. zrobił to już w weekend po wiadomości od Krawca: „Dostałem od niego SMS-a, że miasto podejrzewa mnie o to [nagrania]. Przyjechałem do domu, zabrałem obydwa laptopy, wykasowałem iPhone’a i tablet, zabrałem resztę pendrive’ów, które miałem w domu, wziąłem też dysk zewnętrzny i to wszystko wyrzuciłem do Wisły”.

Konrad L. wymontował z laptopa twardy dysk, potłukł go młotkiem i wyrzucił do śmietnika na warszawskim Mokotowie. Zniszczył także cały laptop i wyrzucił do kontenera. „Tego samego dnia, ok. godz. 22, sześć pendrive’ów nagrywających dźwięk wyrzuciłem do Wisły. Tam też wrzuciłem dysk zewnętrzny zabezpieczony hasłem, który dostałem 11 czerwca. Na ten dysk były skopiowane wszystkie nagrania, dysk wcześniej uszkodziłem mechanicznie”.

Z tych relacji wynika, że kelnerzy nie zdążyli oddać zleceniodawcom twardych dysków z nagraniami. Mimo to podsłuchy nadal były wysyłane do „Wprost”, bo ktoś umieścił je w tzw. chmurze, czyli wirtualnym archiwum, gdzie poza swoim komputerem można przechowywać dane.

Wyrzucone nośniki odnalazła ABW, ale – jak niedawno podała prokuratura – specjaliści nie byli w stanie odzyskać zapisu rozmów. W ubiegłym tygodniu sejmowa komisja ds. służb specjalnych dowiedziała się o kolejnych 11 nagraniach, które CBA przekazało prokuraturze. Agenci Biura mieli je zdobyć podczas „operacji specjalnej”. Według innej wersji mogli je również dostać od Falenty, który w 2014 r. współpracował z CBA i informował o treści niektórych rozmów prowadzonych w warszawskich restauracjach. Nie ujawnił jednak, że ma tę wiedzę z podsłuchów.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dr Flis: Kwoty wyborcze pomagają mężczyznom. Znieśmy je

AGNIESZKA KUBLIK, 13.03.2015
Urna wyborcza

Urna wyborcza (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Do takich wniosków doszedł dr Flis po analizie kolejnych wyborów. I radzi kobietom: – Znieśmy kwoty. – To paternalistyczne i absurdalne! – odpowiada prof. Fuszara, pełnomocniczka ds. równego traktowania.
Kwota wyborcza została wprowadzona w 2011 r. Gwarantuje jednej płci co najmniej 35 proc. na listach. Do tej pory mieliśmy trzy wybory z kwotą: parlamentarne w 2011 r., europejskie i samorządowe w 2014 r. Dr Jarosław Flis przeanalizował je wszystkie i jego wniosek jest niezmienny: kwoty szkodzą kobietom, przyczyniają się do zwiększania liczby przegranych kandydatek, a nie zwiększają liczby wygranych (albo minimalnie).Zacznijmy od ostatnich wyborów samorządowych w listopadzie 2014 r. Kwota obowiązywała w wyborach do sejmików województw i rad powiatów. W wyborach do rad gmin nie – tu wprowadzono jednomandatowe okręgi wyborcze. Kwota sprawdziła się na poziomie list. Panie stanowiły 45 proc. wszystkich kandydatów. To rekord. W 2006 r. było ich 29 proc., w 2010 r. – 30 proc.W wyborach już się nie sprawdziła. Flis przejrzał wyniki wyborów do rad powiatów. Jego wnioski są przygnębiające: kwoty przyczyniły się do „gwałtownego spadku sukcesów wyborczych kobiet”. Tego nikt się nie spodziewał.Kwoty nie pomogły kobietom także w wyborach do sejmików województw. Tu dane przeanalizował Instytut Spraw Publicznych – panie zdobyły 23 proc. mandatów, tyle samo co przed czterema laty. Bo same kwoty to za mało. Panie lądowały na dalekich miejscach, tzw. niebiorących. Np. w wyborach do sejmików jedynkę dostała co piąta kandydatka.

Wybory europejskie. I tu kwoty nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań. Wystartowało 600 pań, dwa razy więcej niż w 2009 r. Ale wtedy zdobyły 11 mandatów, w 2014 r. – 12. – Przybyła jedna – z przekąsem podkreśla Flis – a jednocześnie przybyło przegranych kandydatek. Aż 2,5-krotnie, gdy policzyć mandaty zdobyte przez tzw. wielką czwórkę (PO, PiS, SLD i PS). – Wybory do PE to kolejny dowód, że jeśli kwota coś zmienia, to najwyżej zwiększa szanse wyborcze mężczyzn. Bo startuje ich mniej, ale wygrywa tyle samo. I dlatego panowie posłowie nie protestowali przeciwko ustawie kwotowej – mówi Flis.

2011 r. – wybory parlamentarne. W tych wyborach kwota obowiązywała w ogóle pierwszy raz. Nadzieje były ogromne. Na listach pojawiło się dwa razy tyle kobiet co w wyborach parlamentarnych w 2007 r. Efekt: gwałtowny wzrost liczby przegranych kobiet – ze średnio 150 do 350 na partię w wyborach parlamentarnych. Odsetek przegranych kandydatek był w 2007 r. taki sam jak mężczyzn – teraz wzrósł o jedną dziesiątą.

Ale gdy listom w całości przyjrzał się ISP, zobaczył, że parytet pojawia się dopiero od dalekiego, 14. miejsca. W sumie na listach tylko 21 proc. jedynek to kobiety.

– Mówiłem, że tak będzie! – po wyborach chwalił się Flis. I faktycznie, przewidział, że ustawa kwotowa kobietom nie pomoże. Socjolog ocenia, że wręcz zaszkodziła: uważa, że przegrane już nie wystartują, część się zniechęci, do części zniechęcą się środowiska, które je wystawiły, a te, które były blisko zdobycia mandatu, najpewniej ponownie nie wystartują, bo ci, którzy z nimi wygrali, zatroszczą się o to, by nie znalazły się na listach w kolejnych wyborach. – To dla mnie powód do ponurej satysfakcji – przyznaje Flis.

Podobny problem miała Kostaryka. Kiedy się okazało, że ustawa kwotowa nie pomaga (udział kobiet w parlamencie wzrósł zaledwie z 15 do 20 proc.), wprowadzono kwoty na miejscach biorących w poprzednich wyborach. Zadziałało. W kolejnych wyborach już 35 proc. pań zdobyło mandaty.

Flis: – To na pewno lepsze rozwiązanie niż nasze. Bo eliminuje negatywne skutki, czyli zapełnianie list armią „naganiaczy”, kobietami, które w 90 proc. przegrają.

I dlatego badacz jest przeciwko kwotom: – Można się bez nich obejść. Kobiety są już wystarczająco ośmielone, by walczyć w wyborach jak równy z równym.

– Kolejne wybory na jesieni tego roku. Proponuje pan wycofać się z kwot? – pytam Flisa. – Teraz jest już na to za późno. Wszystkie te przykre dla kobiet doświadczenia można jednak wziąć pod uwagę przy poważnej zmianie prawa wyborczego – kolejne głosowania są dopiero w 2018 r.

Potrzebne i kwoty, i suwak

Prof. Małgorzata Fuszara, prawniczka, socjolożka, pełnomocniczka ds. równego traktowania, rozprawia się z zarzutami Flisa: – Uczestniczę właśnie w sesji ONZ poświęconej statusowi kobiet – odpisuje mi w e-mai-lu. – Podczas obrad kraje chwalą się, jak dzięki kwotom wzrósł udział kobiet w parlamentach. Najczęściej nie w pierwszych wyborach po wprowadzeniu kwot i zauważalnie dopiero wtedy, gdy towarzyszy im suwak.

Pani profesor przypomina, że o skuteczności kwot przekonują światowe statystyki – w 1995 r. było tylko pięć krajów, w których udział kobiet w parlamencie przekraczał 3 proc., na początku tego wieku było dziesięć takich krajów, w 2013 r. – 33. Niemal wszystkie osiągnęły to dzięki kwotom.

Prof. Fuszara atakuje i drugi argument Flisa, że przybywa przegranych. – Wniosek, że trzeba wobec tego „dla dobra kobiet” oszczędzić im frustracji, jest paternalistyczny i absurdalny. To tak, jakbyśmy pianistom radzili, żeby nie brali udziału w Konkursie Chopinowskim, bo wygra tylko jeden. W wyborach startują dorośli ludzie, pierwszy start jest często preludium do dalszej kariery, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Przekonywanie kobiet, żeby nie ubiegały się o wysokie pozycje, bo ich nie dostaną, o start w wyborach, bo nie wygrają, o wyższe zarobki, bo nie mają szans, jest największą szkodą, jaką można wyrządzić równości płci.

Jak naprawić kwoty? – Trzeba je uzupełnić o naprzemienność na listach wyborczych, a zacznie dawać znacznie lepsze efekty. Podczas obecnej sesji ONZ powtarza się hasło „Planeta 50-50 do 2030”. Nikt nie wątpi, że jest to cel realny i konieczny do osiągnięcia. Między innymi dzięki kwotom.

Zobacz także

wyborcza.pl

„Armia duchów” Putina – Niemcow pracował nad raportem o Rosjanach walczących na Ukrainie

Karolina Słowik, 12.03.2015
Borys Niemcow

Borys Niemcow (Fot. MIKHAIL VOSKRESENSKY/ REUTERS)

Borys Niemcow chciał opublikować raport dotyczący obecności rosyjskich żołnierzy na Ukrainie. Nie zdążył. Według brytyjskiego ośrodka analitycznego RUSI na Ukrainę przyjeżdżają żołnierze z najdalszych zakątków Rosji: Władywostoku, Wysp Kurylskich. Przynależą do 117 jednostek rosyjskiej armii.
Dzień przed śmiercią pod Kremlem Borys Niemcow omawiał ze swoją bliską współpracownicą Olgą Szoriną raport, który przygotowywali od miesięcy. Bał się podsłuchu, więc przekazał Szorinie wiadomość na kartce papieru: „Skontaktowali się ze mną komandosi z Iwanowa. Siedemnastu zginęło. Nie dali im pieniędzy. Teraz boją się mówić”. Kartkę Szorina pokazała reporterom Reutersa.

Iwanowo to rosyjskie miasto położone 300 km od Moskwy. Mieści się tam baza wojskowa 98. dywizji powietrznodesantowej. Raport, według Szoriny, dotyczy rosyjskich żołnierzy, którzy walczą na Ukrainie. Materiał zbierali głównie z ukraińskich ogólnodostępnych źródeł publikowanych w internecie, ale też kontaktowali się z rodzinami rosyjskich żołnierzy. Tytuł miał brzmieć: „Putin i wojna”. Planowali wydrukować milion kopii.

Przyjaciel opozycjonisty Ilja Jaszyn twierdzi, że Niemcow został zamordowany właśnie przez raport. – Niemcow mówił, że dowody, które zebrał, będą świadczyć o obecności militarnej Rosjan na terytorium Ukrainy. Tym samym miał ujawnić kłamstwa prezydenta Putina o tym, że nie ma tam żadnych rosyjskich żołnierzy – mówił Jaszyn Reutersowi.

Kreml, mimo wielu dowodów, długo zaprzeczał, że na Ukrainie walczą rosyjscy żołnierze. A jeśli walczą, to robią to w swoim wolnym czasie – przebywając na urlopach bądź na emeryturze (w przypadku wyższych stopniem). Analitycy oraz rodziny żołnierzy twierdzą, że jest inaczej.

Rosjanie na Ukrainie z Władywostoku i Wysp Kurylskich

Według szacunków analityka Pawło Kosta, na Ukrainie walczy obecnie około 12 tys. żołnierzy regularnej armii rosyjskiej i około 5-7 tys. najemników z Rosji.

Podobne liczby podaje brytyjski ośrodek analityczny Royal United Services Institute (RUSI). Według ich szacunków pod koniec sierpnia na Ukrainie walczyło 6,5 tys. Rosjan, w grudniu ich liczba wzrosła do 10 tys. Obecnie może ich być około 11 tys. Jak zaznacza autor raportu, oprócz walczących na froncie, przy granicy ukraińsko-rosyjskiej w pełnej gotowości stacjonuje około 30 tys. żołnierzy, którzy pochodzą ze 117 jednostek z całej Rosji.

Według RUSI, zaangażowane są rosyjskie siły specjalne, brygady artyleryjskie, pancerne, zmechanizowane i powietrznodesantowe ze wszystkich okręgów wojskowych, również z Dalekiego Wschodu (z Ussuryjska, Władywostoku, Wysp Kurylskich).

Rosyjskie jednostki militarne zaangażowane w wojnę na Ukrainie według RUSI

„Żołnierze, których nie ma”

O „armii duchów” Putina czy o „żołnierzach, których nie ma” słyszeliśmy już nieraz. Po raz pierwszy dowody na obecność rosyjskich najemników w Donbasie przedstawił Lew Szlosberg, redaktor naczelny gazety „Pskowskaja Gubernija”. Dotarł do wojskowego cmentarza, gdzie w tajemnicy pochowano żołnierzy elitarnej 76. gwardyjskiej dywizji desantowo-szturmowej. To właśnie tę jednostkę Putin odznaczył wcześniej Orderem Suworowa za „pomyślne wykonanie zadań bojowych dowództwa oraz męstwo i odwagę żołnierzy”. Z kolei Szlosberga pobili niezidentyfikowani sprawcy.

Od tamtej pory aktywnie działać zaczęły matki poległych na Ukrainie. Sporządzały listy poległych i zaginionych, śledziły transport „Ładunku 200” – cynkowych trumien z martwymi żołnierzami, walczyły o odszkodowania, które przecież nie należą się najemnikom. Miesiąc później, we wrześniu, prorządowe media rosyjskie zaczęły przyznawać, że ich wojskowi giną w Donbasie, z zastrzeżeniem, że są na urlopie.

„Lost Ivan” i Mirotworiec liczą zaginionych i poległych

Również we wrześniu pojawił się portal LostIvan.ru, w którym publikowane są zdjęcia rosyjskich żołnierzy zaginionych lub poległych na Ukrainie. Są też informacje o ich pochodzeniu i okolicznościach ich śmierci. Są podzieleni na najemników i żołnierzy regularnej armii.

Kilka przykładów: „Grigorij Surajkin, ur. w 1992 r. w Dubrowskoje, żołnierz rosyjskiej armii, zabity 1 grudnia w okolicach Mariupola”, „Aleksiej Szmielow, ur. 1995 r. w Kałudze, żołnierz rosyjskiej armii, spłonął w czołgu pod Iłowajskiem”, „Jegor Magda, ur. w 1990 r. w Szarypowie, porucznik GRU”.

Spis Rosjan walczących na Ukrainie prowadzi również rosyjskie centrum Mirotworiec. Losy Rosjan na wschodniej Ukrainie internauci śledzą też w mediach społecznościowych: na Facebooku, Vkontakte, Twitterze:

„Niezapomniany urlop w Donbasie”

„Czołgiści – elita, nikt nie został zapomniany, nic nie zostało zapomniane (wracamy do domu)”

„Gwardia imperialna. Dima w temacie”

Zobacz także

TOK FM

Dodaj komentarz