Oskary (12.02.15)

 

Jak pić (dla zdrowia), to tylko na emeryturze

Wojciech Moskal, 12.02.2015
Alkohol może przynosić korzyści dla zdrowia, ale tylko w przypadku starszych kobiet. A i ten wynik badań trzeba przyjmować z dużym znakiem zapytania – ostrzegają naukowcy
Wojna na alkoholowo-naukowo–medycznym polu trwa, a w ostatnim czasie przybiera nawet na sile. Nie ma tygodnia, by w którymś z czasopism naukowych nie publikowano pracy, która opowiada się za piciem alkoholu w celach zdrowotnych (oczywiście w umiarkowanych ilościach) bądź przeciw niemu.Francuski paradoks

Od lat uznawano niemal za pewnik, że owe umiarkowane ilości, czyli np. lampka czerwonego wina dziennie, skutecznie bronią nas chociażby przed miażdżycą, zawałem czy udarem. Jako główny dowód na poparcie takich tez podaje się zwykle tzw. paradoks francuski, który ma polegać na tym, że przedstawiciele tej nacji niestroniący, jak wiadomo, od obfitych, wyszukanych i często tłustych potraw stosunkowo rzadko umierają z powodu powikłań krążeniowych, a chronić ich ma właśnie zamiłowanie do czerwonego wina.

Przeciwnicy alkoholu przytaczają jednak swoje racje. Cóż z tego, że Francuzi nie umierają na serce, skoro zabija ich marskość wątroby i będący często jej konsekwencją rak tego narządu – twierdzą np. hepatolodzy.

Także korzystne działanie alkoholu na układ krążenia jest w ostatnim czasie dość mocno podważane. Na przykład w jednym z ostatnich wydań „Stroke” opublikowano wyniki kilkudziesięciu lat obserwacji ponad 11 tys. szwedzkich bliźniaków, z których wynika, że konsumpcja w średnim wieku dwóch porcji alkoholu dziennie zwiększa o jedną trzecią ryzyko przejścia udaru mózgu. Przy tym porcja to np. kieliszek wina, 50 g wódki albo jedno piwo.

Czy owe dwie porcje to już jednak „dużo” czy jeszcze „umiarkowanie”? Bo o ile wiele badań pokazuje, że umiarkowane spożycie alkoholu pomaga, o tyle zbyt duże ilości trunku już tylko wyłącznie szkodzą, z czym chyba wszyscy się zgadzają.

Problem w tym, gdzie wytyczyć granicę. Ponadto, jak zwraca uwagę wielu specjalistów od leczenia alkoholizmu, rekomendowanie częstego picia alkoholu w celach zdrowotnych nierzadko, niestety, jest wstępem do późniejszego rozwoju uzależnienia.

Kto w tych sporach ma rację?

Błędy w badaniach

Dwa dni temu na łamach prestiżowego „BMJ” ukazała się praca, która w sposób bardzo przekonujący wytrąca większość argumentów tym, którzy są przekonani, że picie alkoholu może być dobre dla zdrowia.

Jej autorzy – zespół z University College London i University of Sydney – przypominają m.in., że picie alkoholu wiąże się dziś z ponad 200 rodzajami ostrych i przewlekłych schorzeń, których koszty – zarówno te czysto medyczne, jak i gospodarcze oraz socjalne – sięgają 55 mld funtów w samej tylko Anglii. – Szacuje się, że na całym świecie z powodu chorób związanych z alkoholem umiera 3 mln osób rocznie – piszą kierujący badaczami dr Knott-Craig z Londynu i prof. Emmanuel Stamatakis.

Uczeni przeanalizowali dane pochodzące od ponad 50 tys. dorosłych mieszkańców Wysp Brytyjskich. Wszyscy byli wypytywani m.in. o ilość alkoholu wypijaną w poszczególne dni tygodnia (konkretnie chodziło o to, kiedy pili najwięcej), status materialny i oczywiście stan zdrowia. Bardzo dokładnie określano też, co to znaczy być „niepijącym”. – Wynika to z tego, że wiele czy nawet większość badań, które w przeszłości dowodziły korzyści z picia alkoholu, miało bardzo poważne błędy metodologiczne – pisze w „BMJ” prof. Stamatakis.

Chodzi o to, że często do „niepijących” zaliczano byłych alkoholików, którzy rzeczywiście nie pili, ale dlatego, że ich organizm był już zniszczony i stanowczo zabraniali im tego lekarze. Nic dziwnego, że w takich badaniach „pijący”, w dodatku tylko umiarkowane ilości, mogli zyskać istotną „zdrowotną” przewagę nad „niepijącymi”.

Tym razem, jak już wspomniano, zwracano bardzo dokładną uwagę na to, kto pije lub pił dużo, umiarkowanie, a kto jest abstynentem.

Po porównaniu wszystkich informacji okazało się, że jedyna grupa, która może osiągać jakiekolwiek potencjalne korzyści z wypicia drinka dziennie, to kobiety powyżej 65. roku życia.

Ochrona przed ALS?

Nie wiadomo, czy opisane wyżej badanie wpłynie na konsumpcję alkoholu. Można jednak być pewnym, że wciąż będą publikowane nowe prace, których autorzy będą nas przekonywać do korzyści z picia alkoholu. Jedna pojawiła się prawie równocześnie z krytycznym opracowaniem w „BMJ”, choć w jej przypadku nawet najwięksi zwolennicy tezy o ochronnym wpływie etanolu formułują bardzo ostrożne wnioski.

Przede wszystkim dlatego, iż nie mówi ona o umiarkowanym piciu, ale o zdecydowanym nadużywaniu alkoholu. Naukowcy ze Szwecji prześledzili losy 420 tys. osób, u których pomiędzy 1973 a 2010 r. rejestry medyczne odnotowały wyraźny problem z alkoholem. Okazało się, że są oni wyraźnie mniej narażeni na rozwój ALS, czyli stwardnienia bocznego zanikowego (to ta choroba od Ice Buckett Challenge; w sieci zresztą już zaczęły krążyć żarty o potrzebie zorganizowania z tej okazji akcji Ice Vodka Challenge), zwanej też chorobą Lou Gehriga. We wspomnianym okresie chorobę tę rozpoznano u ok. 8 tys. osób.

Nikt nie ma na razie pojęcia, na czym miałoby tu polegać ochronne działanie alkoholu. Naukowcy z Uniwersytetu w Lund, publikując swoją pracę w „The European Journal of Neurology”, piszą, że z eksperymentów na szczurach może wynikać, iż duże ilości alkoholu niszczą komórki nerwowe, które mogą być źródłem patologicznych białek przyczyniających się do rozwoju ALS.

Jakkolwiek by było, trudno jednak rozważać na serio nadużywanie alkoholu jako metodę profilaktyki nawet tak ciężkiej choroby jak ALS.

Jak na razie więc adwokaci „prozdrowotnych” promili są w zdecydowanym odwrocie.

wyborcza.pl

Jak Rosja straciła Ukrainę

Rozmawiał Bartosz T. Wieliński, 12.02.2015
Petro Poroszenko ogląda w Krematorsku skutki ostrzału rakietowego, który we wtorek przeprowadzili rebelianci

Petro Poroszenko ogląda w Krematorsku skutki ostrzału rakietowego, który we wtorek przeprowadzili rebelianci(MIKHAIL PALINCHAK/AP)

Moskwa właśnie ponosi strategiczną klęskę. Dziś dopełnia się proces tworzenia narodu ukraińskiego, który buduje swój mit założycielski – legendę obrony przed Rosją – mówi Radosław Sikorski, marszałek Sejmu, były minister spraw zagranicznych
BARTOSZ T. WIELIŃSKI : Angela Merkel i François Hollande spotykają się w Mińsku z Władimirem Putinem, by rozmawiać o pokoju na Ukrainie. Podobnych rozmów było wiele, Rosja nie dotrzymała żadnych zobowiązań.RADOSŁAW SIKORSKI: Powinniśmy trzymać kciuki za sukces negocjacji i wdrożenie ewentualnych porozumień. Będzie to sprawdzian intencji obu stron. Jeżeli Rosji chodzi o ochronę tożsamości kulturowej rosyjskojęzycznych Ukraińców, to Kijów będzie w stanie na takie warunki przystać. Natomiast jeżeli ceną za pokój będzie ograniczenie suwerenności Ukrainy czy też jej paraliż jako państwa, to każdemu demokratycznemu rządowi trudno się będzie na to zgodzić.Dwa tygodnie temu, przemawiając w waszyngtońskim think tanku Atlantic Council, wzywał pan Amerykę, by wzięła na siebie więcej odpowiedzialności za rozwiązywanie kryzysu na Ukrainie. Europa sobie z tym nie radzi?

– Berlin i Paryż przejęły przywództwo i oby im się udało. Niestety, jako Europa reagujemy za późno, kilka miesięcy za wydarzeniami. Tymczasem USA mają większe możliwości i szybciej podejmują decyzje. No i ciągle są przywódcą wolnego świata, jeśli chodzi o bezpieczeństwo.

Czy Ameryka da Ukrainie broń?

– W Waszyngtonie rozmawiałem z wiceprezydentem Joe Bidenem i z kongresmenami. Odniosłem wrażenie, że w Kongresie, tak wśród Republikanów, jak i Demokratów, rośnie liczba zwolenników zbrojenia Ukrainy. Ale administracja prezydenta jest w tej sprawie podzielona – a to Obama ewentualnie podejmie taką decyzję. Zresztą nie sprowadzajmy wszystkiego do broni. Ważniejsze jest wsparcie Ukrainy jako państwa, bo to jest, zdaje się, stawka tego konfliktu. USA dały Ukrainie kolejny miliard dolarów gwarancji kredytowych. To sporo.

Nie sądzę, by Rosji chodziło tylko o skrawki Ukrainy. Sądzę, że cel jest ambitniejszy – chodzi o to, by Ukraina nie odniosła sukcesu jako wolnorynkowa, europejska demokracja. A przy okazji – o rozbicie jedności Europy i jej sojuszu z USA.

Nie chcieliśmy tej konfrontacji, ale skoro jest nam narzucana, powinniśmy mieć strategię jej wygrania.

W Europie rozważania o dostawach broni wywołują niepokój. Słychać głosy, że to prowokowanie Putina.

– To mi przypomina dyskusje o uzbrajaniu Bośniaków na początku lat 90. Że jak pomożemy ofiarom, to będzie im jeszcze gorzej. Dywagacje trwały dwa lata, zginęło 200 tys. ludzi i dopiero wtedy Stany Zjednoczone wkroczyły do akcji.

Na Ukrainę ani Ameryka, ani NATO nie wyślą jednak wojsk. Politycy powtarzają, że tego konfliktu nie da się rozwiązać militarnie.

– Na razie jest on rozwiązywany militarnie, tyle że nie przez nas, ale przez Rosję. Gdyby nie dostawy broni i amunicji, gdyby nie rosyjscy najemnicy, ten konflikt by się już wypalił. A tak Ukraina traci kolejne skrawki terytorium. Prawdą jest, że Ukraina nie jest w stanie wygrać wojny z Rosją. Latem zeszłego roku próbowała odbić terytorium, ale prezydent Putin pokazał, że nie zostawi swoich protegowanych na pastwę losu. Teraz trzeba przekonać prezydenta Putina, że rozbiór Ukrainy będzie dla niego zbyt kosztowny.

A co by było, gdyby na szczycie NATO w Bukareszcie w 2008 r. Ukraina została zaproszona do Sojuszu?

– Dziś nie byłaby jeszcze jego członkiem. W 2008 r. mogła co najwyżej zostać objęta MAP-em, czyli planem przygotowania do członkostwa. Wdrażanie go w życie potrwałoby dobrych parę lat. Pod rządami Wiktora Janukowycza ten proces zapewne mocno by zwolnił. Ukraińska armia była skorumpowana, nie spełniała standardów.

Ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby Ukraina była dziś członkiem NATO, a wobec agresji Sojusz nie byłby zdolny do jej obrony.

Jakie szanse na członkostwo w NATO ma Ukraina obecnie?

– Od czasu szczytu w Bukareszcie tego tematu nie ma.

Pod koniec stycznia w Austerlitz szefowie rządów Austrii, Słowacji i Czech opowiedzieli się przeciw sankcjom wobec Rosji, bo ich zdaniem są nieskuteczne. Czy to znak, że europejska jedność się sypie?

– To, że Europa jest różnorodna, że są różne interesy, to nic nowego. Historia zaś pokazuje, że ze skutecznością sankcji bywa różnie. Zadziałały na RPA czy Iran, ale na Kubę już nie. Ale jeśli nie sankcje, to co? Jaką Europa ma alternatywę?

W przyszłym tygodniu Władimir Putin przyjedzie do Budapesztu, gdzie będzie witany z honorami.– Cóż, zawsze jest pokusa, by uszczknąć coś dla siebie kosztem solidarności europejskiej. A w Polsce są politycy, którzy chcieliby zrobić Budapeszt w Warszawie.Po stronie Rosji jednoznacznie opowiadają się też nowe władze Grecji

– Życzę rządowi greckiemu, żeby nie zmarnował wysiłku włożonego w reformy, szczególnie w momencie, gdy gospodarka zaczęła rosnąć.

Nie ma pan wrażenia, że Rosja wygrywa w tej konfrontacji, obnażając podziały i bezsilność Europy?

– Rosja ma swoje atuty. Ma jedność dowodzenia, ma spójną, choć anachroniczną ideologię. Odnowiła przed nami swoje siły zbrojne, jest bezpieczna, bo jest mocarstwem nuklearnym. I to daje jej przewagę wobec słabszych krajów ościennych.

Ale z drugiej strony okazało się, że europejski model jest mimo kryzysu bardziej atrakcyjny. Ukraińcy wybrali proeuropejskiego prezydenta i proeuropejski parlament. Mimo wojny i prób destabilizacji chcą się integrować z nami, a nie z Rosją.

Mam wrażenie, że prezydent Putin dopełnia proces tworzenia się narodu ukraińskiego. Ten naród dziś buduje legendę obrony państwa, swój mit założycielski. Rosja obróciła przeciw sobie ukraiński nacjonalizm. Przy wszystkich taktycznych sukcesach to nie będzie strategiczne zwycięstwo Rosji.

Rok temu, dokładnie 19 lutego, wraz z szefami niemieckiej i francuskiej dyplomacji Frankiem Walterem Steinmeierem i Laurentem Fabiusem pojechał pan do Kijowa mediować między prezydentem Janukowyczem a Majdanem. Jaki był wówczas wasz optymistyczny scenariusz?

– Chcieliśmy powstrzymać przelew krwi, skrócić kadencję prezydenta i wrócić do bardziej demokratycznej konstytucji, sprzed zmian, jakie Janukowycz wprowadził w 2011 r. Zakładaliśmy, że będzie to proces ewolucyjny. Zakładałem, że autorytet Janukowycza będzie się wypalał. Ale w ciągu kilku tygodni, a nie paru godzin. Nie spodziewaliśmy się, że system tak szybko się zawali.

Jeden z pana współpracowników wspominał, że podczas negocjacji Janukowycz sprawiał wrażenie nieobecnego

– To był dość nieprzenikniony człowiek, zawsze nadrabiał gadaniem. Na początku bardzo ostro negocjował. Rozmawialiśmy w pałacu prezydenckim, a na Majdanie, 300-400 metrów od nas, zabijano ludzi. Widzieliśmy łunę, dym. To była apokaliptyczna atmosfera. Snajperów, którzy strzelali do Majdanu, widzieliśmy, wchodząc do gmachu administracji prezydenta. Zrobiłem im nawet zdjęcia i wrzuciłem na Twittera.

O tym, co się dzieje, Janukowycza na bieżąco informowali jego współpracownicy. My też dostawaliśmy informacje o rosnącej liczbie ofiar. Po kilku rozmowach telefonicznych Janukowycza z zagranicą nastąpił przełom. Zgodził się na skrócenie swojej kadencji.

Z zagranicą, czyli z Rosją. Jaki wpływ miał Kreml na rozmowy?

– W rozmowach uczestniczył Władimir Łukin, wtedy rosyjski rzecznik praw obywatelskich. Był wówczas ostatnim prawdziwym liberałem na orbicie Kremla. Był konstruktywny, w jednym czy dwóch momentach wręcz pomógł pchnąć rozmowy do przodu. Ale następnego dnia rano dostał instrukcję z Moskwy, że nie może podpisać porozumienia, jeśli w umowie nie będzie zapisu o federalizacji Ukrainy. Na tym Rosji zależało od początku.

Równolegle Janukowycz rozmawiał z Putinem. Informacje o tych dość burzliwych rozmowach docierały do nas od otoczenia ukraińskiego prezydenta.

Premier Arsenij Jaceniuk twierdzi, że prawdopodobnie montowano prowokację z waszym udziałem. Władze miały utopić Majdan we krwi, twierdząc, że wasze życie znalazło się w niebezpieczeństwie.

– Słyszałem takie pogłoski, ale potwierdzić ich nie potrafię. Wersja siłowa z pewnością była rozważana. Docierały do nas informacje, że brygada wojska ma przejść pod rozkazy MSW. Głównodowodzący NATO wystosował nawet ostrzeżenia do ukraińskich dowódców. Później odnaleziono plany rozprawy z Majdanem. Ja Radzie Majdanu mówiłem: nie lekceważcie siły władzy, nie róbcie błędu naszej „Solidarności” z grudnia 1981 r. Bo władza nadal ma broń. Tłumaczyłem, że czasami warto pójść na kompromis, by zyskać na czasie. Rada Majdanu posłuchała. Zagłosowała 35:2 za porozumieniem, które wynegocjowaliśmy.

Porozumienie podpisano rano 21 lutego. A wieczorem Janukowycz uciekł. Dlaczego?

– Wydaje mi się, że nie planował ucieczki. Już wcześniej nam mówił, że wybiera się z wizytą na wschód. Chciał pojechać do matecznika Partii Regionów, pokazać się wśród zwolenników i utwierdzić swój autorytet. Ale chyba nie docenił reakcji Ukraińców na krwawe żniwo na Majdanie. Ludzie zaczęli go traktować z rezerwą, by nie powiedzieć z odrazą.

Jednocześnie zmieniała się konstelacja sił w parlamencie ukraińskim. W ambasadzie Unii Europejskiej, gdzie spisywaliśmy jedną z pięćdziesięciu wersji tekstu, dołączył do nas szef jednej z frakcji w Partii Regionów. To był dowód, że Janukowycz traci większość w parlamencie. To było kluczowe.

Podobno po podpisaniu porozumienia okazało się, że nie ma nawet ochrony.– Osobistą ochronę miał. Chodzi o ochronę gmachu administracji prezydenta. To było już widać, gdy wychodziliśmy. Minister Steinmeier i ja mieliśmy konferencje prasowe przed wejściem. Gdy się zakończyły, na naszych oczach funkcjonariusze Berkutu załadowali się do autobusów i odjechali. Z ustaleń „New York Timesa”, „Spiegla” i innych redakcji wynika, że funkcjonariuszy przeraziły zapisy porozumienia mówiące o pociągnięciu do odpowiedzialności winnych masakry na Majdanie. Uznali to zapewne za zdradę ze strony Janukowycza.Wcześniej Polska głaskała Janukowycza po głowie. Było warto?

– Cała Europa uznała go za demokratycznie wybranego prezydenta. A na inauguracji byłem razem z prezydentem Lechem Kaczyńskim i baronową Ashton. To zresztą Janukowycz jako jeszcze ukraiński premier zainicjował porozumienia UE. Stracił jednak swoją wielką historyczną szansę, gdy na szczycie w Wilnie w grudniu 2013 r. odmówił podpisania umowy stowarzyszeniowej.

Gdy na początku marca 2014 r. na Krymie pojawiły się „zielone ludziki”, przypuszczał pan, że to początek anszlusu?

– To, że Krym będzie miejscem zapalnym, przewidywałem już pięć lat wcześniej. Wówczas podjąłem decyzję o ustanowieniu polskiego konsulatu w Sewastopolu – jedynej unijnej placówki dyplomatycznej na półwyspie. Odwiedziłem ten port. Widok rosyjskich i ukraińskich okrętów wojennych stojących w porcie obok siebie i sąsiadujące ze sobą dowództwa marynarek – to wszystko kojarzyło się z Wolnym Miastem Gdańskiem.

Gernot Erler, pełnomocnik niemieckiego rządu ds. stosunków z Rosją, mówił „Wyborczej”, że tematu Krymu na razie nie ma sensu ruszać.

– Póki prezydent Putin pozostaje na stanowisku, póty Krymu nie odda. Ale nie znaczy to, że nie powinien płacić ceny za bezprawną aneksję. Ceną są sankcje. Przyszłość Krymu to sprawa, którą muszą ze sobą uregulować Ukraina i Rosja. Gdyby np. kiedyś Kijów i Moskwa uzgodniły przeprowadzenie uczciwego referendum, to można by to poprzeć. Ale to musi być decyzja Ukrainy.

W Europie słychać głosy, że Polska wprowadziła Unię Europejską na ukraińskie bagno. Gdybyśmy tak nie naciskali na zbliżenie Kijowa i UE, to nie byłoby przelewu krwi?

– Inicjując program Partnerstwa Wschodniego, chciałem poszerzenia na Wschód strefy wolności, wolnego handlu, prawa europejskiego. Był to plan miękkiego, długofalowego oddziaływania, który szanował rosyjskie interesy w sferze bezpieczeństwa. I Rosja długo dawała do zrozumienia, że sama jest zainteresowana gospodarczą integracją z Europą. Nie zgadzała się jedynie na rozszerzenie NATO. To Rosja zmieniła zdanie i postanowiła tworzyć alternatywne centrum integracji pod swoim przywództwem.

Zresztą Unia Europejska stara się być wzorem dla swojego otoczenia także w basenie Morza Śródziemnego i nikt tam nie uważa tego za zagrożenie.

Dlaczego Polski nie ma w tych gremiach, które teraz próbują mediować w konflikcie ukraińskim?

– Nie ma też USA, Wielkiej Brytanii, Włoch, Hiszpanii i nie ma UE. W chwili, gdy rozmawiamy, nie ma też efektów tych rozmów. Uważam, że lepszy byłby format genewski – Ukraina, Rosja, UE i USA.

Jaki cel ma Zachód? Chodzi o to, by Ukraina stała się europejskim państwem, z szansą na wejście do UE, czy tylko o to, żeby tam zapanował święty spokój?

– Unia oficjalnie potwierdziła, że stowarzyszenie nie będzie ostatnim etapem w relacjach Ukrainy z UE. Czy to się stanie, zależy głównie od tego, czy Ukraińcy przeprowadzą reformy. Katastrofalnym błędem byłoby, gdyby Kijów uznał wojnę za pretekst do niewdrażania reform. Teraz Ukraina jest w nadzwyczajnej sytuacji. I to właśnie jest najlepsze wytłumaczenie dla cięć, dla reform. Oby tym razem Ukraina z tego skorzystała.

Zobacz także

wyborcza.pl

Jedenaście milionów na żłobki przy uczelniach. Żeby można było pogodzić role rodzica i studenta

Sebastian Klauziński, 12.02.2015
Nowe żłobki to ogromna pomoc dla studiujących rodziców

Nowe żłobki to ogromna pomoc dla studiujących rodziców (MIKOŁAJ KURAS)

Od wczoraj uczelnie wyższe mogą się starać o dofinansowanie przy zakładaniu żłobków dla dzieci studentów. To jeden z elementów programu „Maluch na uczelni”, który ma pomóc studiującym rodzicom w połączeniu nauki z macierzyństwem.
Wspólny program Ministerstwa Nauki i resortu pracy zakłada m.in. dofinansowanie do żłobków lub zatrudnienia dziennych opiekunów dostępnych dla dzieci studentów. Do tej pory, jeśli takie obiekty funkcjonowały przy uniwersytetach, były przeznaczone głównie dla pracowników naukowych. Od wczoraj uczelnie mogą się starać o 80 proc. dofinansowania do powstania żłobków i tyle samo do ich prowadzenia. Na ten cel resort przeznaczył w 2015 r. 11 mln zł.- Dzięki temu studenci nie będą musieli już wybierać: nauka czy dziecko? – mówi minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz.O pieniądze mogą się starać uczelnie publiczne i prywatne. Dofinansowanie nie obejmuje jednak tworzenia innych obiektów przydatnych rodzicom: typu pokoje dla karmiących matek, przewijaki czy miejsca na zostawienie wózków. To pozostanie w gestii uczelni. Jednym z zainteresowanych programem jest Uniwersytet Śląski w Katowicach. – Działa już u nas żłobek przeznaczony zarówno dla dzieci studentów, jak i pracowników naukowych. Najchętniej korzystają z niego doktoranci. Żłobek cieszy się tak dużym zainteresowaniem, że będziemy starać się o dofinansowanie na nowy żłobek – mówi rzecznik UŚ Jacek Szymik-Kozaczko. Wnioski o dofinansowanie uczelnie mogą składać w urzędach wojewódzkich od 11 lutego do 11 marca.W ministerialnym programie jest też „Podręcznik dobrych praktyk”, czyli zbiór proponowanych zmian. Ma on ułatwić żakom pogodzenie roli rodzica i studenta. Niektóre uniwersytety takie rozwiązania już wprowadziły. Te zmiany to np. możliwość zaliczania egzaminów w innym terminie, urlop od zajęć z powodu ciąży i porodu, przesunięcie terminu oddania pracy dyplomowej czy bezpłatna pomoc psychologiczna.

Problem nagłośnili członkowie Niezależnego Zrzeszenia Studentów.

– Nasze propozycje pomocy dla rodziców-studentów przedstawiliśmy ministrowi pracy i minister nauki – mówi Michał Moskal, wiceprzewodniczący NZS UW. – Prace nad projektem szły błyskawicznie, przy pełnej współpracy z ministerstwami. Od przedstawienia naszego pomysłu minął niespełna rok – dodaje.

Zobacz także

wyborcza.pl

Miliony z JSW pod lupą. Sprawdzamy wydatki JSW, które podważają związkowcy

Jacek Madeja, 12.02.2015
Jarosław Zagórowski

Jarosław Zagórowski (Fot. Dominik Gajda / Agencja Gazeta)

Związkowcy twierdzą, że zarząd Jastrzębskiej Spółki Węglowej „wyprowadził” ze spółki 100 mln zł. Kwota robi wrażenie, ale oskarżenia związkowców już nie.
Jak mówił we wtorek Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskiej „S”, chodzi o „wątpliwe umowy” dotyczące m.in. sponsoringu, doradztwa i usług prawnych. Łącznie na 100 mln zł. Według związkowców problemem nie jest ich legalność, ale wysokość kwot. Mówią o wypływie pieniędzy przez „układ górniczy” oraz o „okradaniu górników w świetle prawa”.Największa pozycja to 37,14 mln zł (związki podają kwoty netto), wynikająca z pięcioletniej umowy sponsoringu siatkarskiego klubu Jastrzębski Węgiel. Wychodzi prawie 8 mln zł rocznie.To niemało, ale drużyna jest w czołówce polskich klubów, a w 2014 r. zajęła trzecie miejsce w europejskiej Lidze Mistrzów.W dodatku Polska Grupa Energetyczna, w której również większościowe udziały ma skarb państwa, na siatkarską Skrę Bełchatów wydaje jeszcze więcej, bo około 10 mln zł rocznie.

Co ciekawe, kiedyś związkowcy zasiadali w zarządach zarówno Jastrzębskiego Węgla, jak i Jastrzębskiego Klubu Hokejowego (w tym przypadku związkowcy zarzucają, że przez pięć lat spółka na wsparcie hokejowego klubu ma wydać 9,4 mln zł) i wtedy zabiegali, żeby dotacje dla klubów były jak największe.

Ale kwoty faktycznie wypłacone obydwu drużynom będą mniejsze, bo z powodu kryzysowej sytuacji JSW obniżyło tegoroczne dotacje o mniej więcej 10 proc.

O remoncie hotelu Różany Gaj w Gdyni (27 mln zł) prezes JSW Jarosław Zagórowski mówił we wtorkowej „Wyborczej”.

Najpierw hotelem zarządzała spółka należąca do trzech związkowców.

– Kiedy zobaczyłem, jak ten hotel został zrujnowany, JSW sama zaczęła nim zarządzać. Najpierw próbowaliśmy obiekt sprzedać, ale za cenę, którą oferowaliśmy, nie znalazł się chętny. Dlatego hotel został wyremontowany, wynajęliśmy firmę, która nim zarządza, a my dostajemy 70 tys. zł miesięcznie. To były czasy, kiedy mieliśmy pieniądze. Teraz, w sytuacji kryzysowej, hotel zostanie sprzedany – zastrzega Zagórowski.

Związkowcy alarmują, że mimo ogromnej straty w 2014 r. członkowie zarządu JSW dostaną najwyższe w historii wynagrodzenie – łącznie 7,75 mln zł. To nieprawda. Związkowcy błędnie odczytali dokumenty.

– Taka kwota rzeczywiście się pojawia, ale to maksymalna kwota ze wszystkimi dodatkami, które moglibyśmy uzyskać. Wpisanie takiej kwoty wynika z zasad budżetowania. Brak wiedzy i kompetencji przy odczytywaniu dokumentów kończy się potem takimi przekłamaniami – mówi Zagórowski.

O tym, jakie wynagrodzenie za rok 2014 otrzymali członkowie zarządu, wszyscy będą mogli się dowiedzieć z publikowanego wkrótce raportu rocznego. Z powodu poniesionej przez JSW straty na pewno będzie mniejsze niż w 2013 r. Wtedy prezes Zagórowski zarobił 1,14 mln zł.

Kolejny zarzut to prawie 3,4 mln zł wypłacone jednej z kancelarii prawnych. Dostała ona takie honorarium za przygotowanie planowanej emisji euroobligacji oraz wsparcie przy zakupie kopalni Knurów-Szczygłowice (chodziło o szczegółową analizę, wycenę i przygotowanie umowy). Kupno kopalni za prawie 1,5 mld zł było największą transakcją kapitałową w Polsce w minionym roku. W przypadku tak ogromnych transakcji obsługa i doradztwo prawne tyle kosztują.

Związkowcy oburzają się, że zarząd zatrudnia drogich doradców. Wśród nich wymienili Krzysztofa Sędzikowskiego, obecnego prezesa Kompanii Węglowej, i Andrzeja Tora, który wcześniej był jednym z wiceprezesów JSW. Pierwszy od 2011 r. miał dostać 900 tys. zł, natomiast drugi, w ciągu jednego roku – 240 tys. zł.

Tutaj nie sposób nie zgodzić się ze związkowcami, że doradcy dostawali sowite wynagrodzenia sięgające 20-30 tys. zł miesięcznie.

– W tamtym okresie realizowaliśmy duże projekty. Była też luka, bo przez pewien okres nie było obsadzone stanowisko jednego z wiceprezesów. Obecnie zatrudniamy trzech doradców, którzy zarabiają miesięcznie 4,5 tys. zł – wyjaśnia Zagórowski.

Zobacz także

wyborcza.pl

Wiceminister Neumann i 41 SMS-ów z prezesem prywatnej kliniki okulistycznej

Mariusz Jałoszewski, 12.02.2015
Wiceminister zdrowia Sławomir Neumann (PO)

Wiceminister zdrowia Sławomir Neumann (PO) (Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta)

Wiceminister zdrowia Sławomir Neumann interweniował w sprawie kontraktu dla prywatnej kliniki okulistycznej. Prawa nie złamał. Są pytania o standardy.
Chodzi o głośną sprawę kontraktu dla warszawskiej kliniki okulistycznej Sensor Cliniq. Było o niej głośno za sprawą zeszłorocznego tekstu w tygodniku „Wprost”. Teraz dzięki śledztwu warszawskiej prokuratury wiadomo więcej.Prokuratura prowadziła trzy postępowania. Najważniejsze dotyczyło donosu na wiceministra Neumanna (PO), który – według anonimu – miał przyjąć 50 tys. zł łapówki. Donos podpisał „emerytowany pułkownik i wieloletni urzędnik Ministerstwa Zdrowia”. Podał swoje nazwisko, ale okazało się, że taka osoba nie istnieje.”Emerytowany pułkownik” donosił, że Neumann miał w 2013 r. w restauracji niedaleko Ministerstwa Zdrowia przyjąć 50 tys. zł od Andrzeja Mądrali w zamian za zatrzymanie kontroli NFZ dotyczących kontraktów na leczenie okulistyczne. Mądrala to wiceprezes organizacji Pracodawcy Rzeczypospolitej Polskiej, która reprezentuje interesy należących do niej firm. Jednocześnie jest prezesem prywatnej kliniki okulistycznej.Donos sugerował, że łapówka miała być „składkowa” z kliniką Sensor. Tej firmie w drugiej połowie 2013 r. NFZ wypowiedział kontrakt, bo zdaniem urzędników nielegalnie pobierała od pacjentów dodatkowe opłaty, w sytuacji gdy za leczenie płacił jej NFZ.

Do anonimów należy podchodzić z dużą rezerwą, często bezpodstawnie pomawiają opisane w nich osoby i firmy. Prokuratura Okręgowa w Warszawie jednak wszczęła śledztwo, by wyjaśnić sprawę.

Śledztwo zakończyło się dla wiceministra pomyślnie. Pod koniec ubiegłego roku prokurator je umorzył. Nie znalazł dowodów na korupcję.

Zeznania świadków, których przesłuchano, łącznie ze Sławomirem Neumannem, pokazują jednak, w jakim klimacie załatwiano przywrócenie umowy dla Sensor Cliniq.

SMS do wiceprezesa

Najważniejsze było przesłuchanie wiceministra. Neumann zeznał, że nie spotykał się z Mądralą w żadnej restauracji w cztery oczy. Zaprzeczył przyjęciu łapówki. Nie zna właścicieli Sensora. Zainteresował się sprawą, bo nadzoruje NFZ. Klinice z powodu utraty kontraktu groziło zamknię-cie i dlatego Ministerstwo było zasypywane pismami z Sensora. Neumann publicznie oceniał, że niesprawiedliwie ją potraktowano, bo – zamiast wypowiadać kontrakt – NFZ mógł nałożyć karę.

Prokurator Dariusz Ślepokura pytał ministra, czy rozmawiał z Mądralą na temat wypowiedzenia umowy.

Neumann odpowiedział: „Nie pamiętam, aby on występował w obronie Sensora, co mnie w ogóle nie dziwiło, bo to konkurenci”.

Prokurator: „Czy w grudniu 2013 r. [gdy ważyły się losy kontraktu dla kliniki i gdy Ministerstwo Zdrowia podjęło interwencję w NFZ w tej sprawie] kontaktował się pan telefonicznie i SMS-owo z Mądralą? Jeżeli tak, to czego dotyczyły kontakty?”.

Neumann: „Nie mam zielonego pojęcia, czy kontaktowałem się wtedy z nim telefonicznie i SMS-owo. Na pewno otrzymałem życzenia przed świętami. Nie pamiętam jakichś szczególnych spraw, w trakcie których wymieniałbym intensywnie z nim SMS-y. Nie jest na pewno na górze listy osób, z którymi wiele SMS-ów wymieniam”.

Prokurator dociska: „Czego dotyczyło 41 SMS-ów, które tylko w grudniu 2013 r. wymienił pan z Andrzejem Mądralą?” [prokuratura zrobiła analizę billingów telefonicznych].

Neumann: „Nie mam pojęcia. Występuje on w imieniu pracodawców w wielu sprawach. To mogło dotyczyć wyceny usług w okulistyce na operację zaćmy. On w tej sprawie wielokrotnie w ministerstwie rozmawiał”.

Wiceminister sugerował – również publicznie – że kontrakt z Sensorem wypowiedziano, by dać kontrakt na okulistykę szpitalowi w Grójcu, który otworzył oddział okulistyczny. W szpitalu w Grójcu pracują byli wiceprezesi NFZ.

Zeznają dyrektorzy z NFZ

Prokurator przesłuchał dyrektorów z centrali NFZ i mazowieckiego oddziału Funduszu, który wypowiedział kontrakt. Była prezes NFZ Agnieszka Pachciarz: – Otrzymywaliśmy pisma ponaglające. To jest dość niezwykłe w sprawie indywidualnej. Z tego, co pamiętam, to w większości te pisma były podpisane przez Neumanna.

Pachciarz zeznała, że ówczesny wiceprezes NFZ Marcin Pakulski mówił jej, że był w innej sprawie w ministerstwie i został poproszony przez Neumanna na rozmowę ws. rozpatrywania odwołania kliniki Sensor. Pachciarz: „Powiedział [Pakulski], że czuje się niekomfortowo i jest naciskany, aby pozytywnie załatwić tę sprawę”. On sam w zeznaniach zaprzeczył: „Nigdy wiceminister nie sugerował, ani też nie wydawał poleceń dotyczących konkretnego rozwiązania sprawy”. Neumann miał go jedynie pytać, czy NFZ równo traktuje Sensor, czy NFZ postępuje zgodnie z prawem.

Pachciarz: „Była to w ciągu mojej pracy prezesa NFZ jedyna taka sytuacja, kiedy wiceminister poświęcał tyle czasu jednej sprawie. Nigdy pan Neumann nie powiedział mi jednak wprost, iż oczekuje pozytywnego rozpatrzenia odwołania Sensor”. Była prezes NFZ spotkała się jednak z ministrem zdrowia. Poinformowała go o rozmowach z Neumannem i poprosiła, żeby przestał on na nich naciskać.

Adam Twarowski, były dyrektor oddziału mazowieckiego NFZ, zeznał: „30 grudnia Neumann zadzwonił na moją komórkę. Pytał, dlaczego temat z Cliniq nie jest załatwiony”.

Następnego dnia podpisano z firmą aneks. Za pobieranie dodatkowych opłat (klinika tłumaczyła, że pacjenci dopłacali tylko za wyższy standard leczenia) NFZ nałożył karę 47 tys. zł.

Przesłuchany Andrzej Mądrala zeznał, że klinika Sensor nigdy nie zwracała się do niego o pomoc. Ale przyznał, że w czasie spotkań z Neumannem padła kiedyś kwestia tej firmy. Szczegółów nie pamiętał.

Nie przez SMS-y

Prokuratura sprawdzała również opłaty, które pobierał Sensor. Ale umorzyła sprawę z powodu „braku znamion czynu zabronionego”. Z podobnym uzasadnieniem śledczy skwitował sprawę aneksu do umowy, którym tak mocno interesowało się ministerstwo.

Zapytaliśmy o komentarz wiceministra Sławomira Neumanna. Jego rzecznik Krzysztof Bąk odpowiedział jedynie: „Sławomir Neumann nie zajmował się osobiście sprawą związaną ze spółką Sensor Cliniq. Była ona prowadzona przez odpowiedni departament w Ministerstwie Zdrowia (…). Sprawa pomówienia p. Sławomira Neumanna w artykułach tygodnika »Wprost « została skierowana do sądu”. Andrzej Mądrala nie chce się wypowiadać na temat tej sprawy.

Prezes szpitala w Grójcu Marek Lejk, były wiceprezes NFZ w latach 2004-08, dziwi się słowom ministra o jego szpitalu. – Oddział okulistyczny zacząłem robić w 2012 r. Chcę szpital postawić na nogi. Mamy wolne sale. Chcę lepiej je zagospodarować, by nie stały puste, a pacjenci nie musieli jeździć do Warszawy. Dostaliśmy kontrakt na 200 tys. zł na pół roku. Po tym, co o nas mówiono, sami go wypowiedzieliśmy – mówi Lejk.

Czy minister, wymieniając SMS-y z wiceprezesem organizacji, która reprezentuje przedsiębiorców i firmy medyczne, naruszył standardy transparentności i obiektywnego sprawowania urzędu? – Minister powinien spotykać się z różnymi środowiskami, również lobbystycznymi. Ale powinno to się odbywać w sposób, który zapewni jawność. Z takiego spotkania powinna powstać notatka i być podana informacja na stronie internetowej. Nie omawia się tego w SMS-ach – mówi Grażyna Kopińska z Fundacji Batorego.

Agnieszka Pachciarz (dziś wiceprezydent Poznania) została odwołana z funkcji prezesa NFZ jeszcze przed aneksowaniem kontraktu z Sensorem. Później pracę straciło dwóch dyrektorów mazowieckiego NFZ. Oficjalnie ma to związek z oceną ich pracy.

wyborcza.pl

Zmagania w Mińsku

Tomasz Bielecki, Wacław Radziwinowicz, 12.02.2015
 Przywódcy Ukrainy, Rosji, Niemiec i Francji usiłowali wczoraj w stolicy Białorusi porozumieć się co do rozejmu w Donbasie

Przywódcy Ukrainy, Rosji, Niemiec i Francji usiłowali wczoraj w stolicy Białorusi porozumieć się co do rozejmu w Donbasie (VASILY FEDOSENKO / REUTERS / REUTERS)

Przywódcy Ukrainy, Rosji, Niemiec i Francji usiłowali wczoraj w stolicy Białorusi porozumieć się co do rozejmu w Donbasie. Ale głównym problemem był kompletny brak zaufania Kijowa do Władimira Putina
Jeszcze przed południem nie było pewne, czy do mińskiego „szczytu ostatniej szansy” w ogóle dojdzie. Delegaci donbaskich rebeliantów, Kijowa, Moskwy i OBWE nie zdołali we wtorek uzgodnić wstępnego tekstu ugody. Ich druga runda rokowań, wcześniej nieprzewidziana, ciągnęła się w środę godzinami. Kanclerz Angela Merkel ani prezydent François Hollande nie chcieli bowiem lecieć do Mińska bez żadnej nadziei na choćby częściowe porozumienie. Dopiero gdy Berlin poinformował około 14.30, że Merkel jest już w samolocie, stało się jasne, że szczyt się odbędzie.Ale wczoraj wieczorem wydawało się prawdopodobne, że Mińsk tylko rozpocznie kolejny etap negocjacji rozejmowych.Separatyści chodzący na kremlowskim postronku zaoferowali – zdaniem ukraińskich mediów – przerwanie ognia w czwartek o godz. 9 czasu polskiego oraz utworzenie 50-, 70-kilometrowej strefy bez ciężkiej broni. Objęłaby ona m.in. obszar między linią rozejmu z września a obecną linią frontu. Ponadto żądają dużej autonomii oraz wznowienia przez Kijów wypłacania emerytur, rent i pensji pracownikom budżetówki w zajętym przez rebeliantów Donbasie.Kijów się sprzeciwia. Żąda przede wszystkim przywrócenia kontroli nad granicą, przez którą Rosja przerzuca broń, żołnierzy i ochotników do Donbasu. Jednak separatyści i Rosja nie godzą się, by OBWE objęła nad nią nadzór od razu, lecz dopiero gdy wejdą w życie poprawki do konstytucji Ukrainy. Miałyby dać Donbasowi autonomię, zagwarantować wybory na terenach rebeliantów. A samą kontrolę granicy Kijów musiałby najpierw „uzgodnić” z władzami autonomii.

– Granica to gardłowa sprawa dla Kijowa. Ukraińcy przekonują, że każde porozumienie rozejmowe będzie nietrwałe, jeśli szybko nie przetnie się dostaw broni z Rosji. Niezgoda na nadzór OBWE to kolejny dowód nieszczerych intencji Kremla – tłumaczył wysoki unijny dyplomata.

Rosyjska propaganda przekonywała w ostatnich dniach, że władze w Kijowie i stojące za nimi państwa Zachodu muszą iść na ustępstwa, bo stanęły pod ścianą – separatyści na wschodzie Ukrainy gromią Ukraińców. Rosyjskie telewizje dzień po dniu ogłaszały, że „właśnie dziś” rebeliantom udało się „zamknąć tysiące żołnierzy ukraińskich w kotle pod Debalcewem”. Ale to nie jest pewne.

– Nawet jeśli w Mińsku uzgodniono by konkretne kroki ku pokojowi, to z wnioskami będziemy czekać na ich realizację. Podpisy nie wystarczą. Przeciwnie, jeśli eskalacja w Donbasie nie ustanie, wróci temat nowych sankcji gospodarczych – przestrzegał w środę wysoki urzędnik UE. Europa sparzyła się po podpisaniu we wrześniu w Mińsku zawieszenia broni. Walki ustały tylko na niecałe dwie doby. I choć separatyści podjęli nową wielką ofensywę dopiero w styczniu, to w trakcie całego „rozejmu” lała się krew.

Teraz sankcje UE przeciw Rosji obejmują m.in. ostre restrykcje dla banków państwowych w dostępie do europejskich rynków finansowych oraz częściowe embargo na eksport nowoczesnego sprzętu i technologii dla przemysłu naftowego. Sankcje te wygasną w lipcu. Aby je przedłużyć, potrzeba jednomyślności 28 krajów Unii. – Dochodzą nas słuchy, że Kreml powtarza wielkiemu biznesowi: „Wytrzymajcie do lipca” – mówi nam zachodni dyplomata.

Jeśli obecne wysiłki Merkel i Hollande’a skończą się klęską, to główną opcją Unii jest szybkie uzgodnienie, że sankcje zostaną przedłużone. Decyzję tę Unia mogłaby podjąć już w najbliższych tygodniach, o ile zgodzą się Berlin i Paryż. W Brukseli dominuje przekonanie, że w razie pełnego fiaska misji Merkel i Hollande’a nie wyłamią się ani Grecja, oskarżana o przychylność Kremlowi, ani Cypr, ani Węgry.

W przeddzień szczytu do Putina zadzwonił Barack Obama. – Jeśli Rosja będzie kontynuować agresywne działania, to wzrosną ich koszty dla Moskwy – ogłosił potem Biały Dom. Przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk zaprosił na czwartek prezydenta Poroszenkę do Brukseli, by wspólnie z Merkel i Hollande’em zdał relację z Mińska na szczycie UE.

Zobacz także

wyborcza.pl

Putin ma jeszcze argument ostateczny: wielką wojnę na Ukrainie

Mirosław Czech, 11.02.2015
 Władimir Putin

Władimir Putin (Alexei Nikolsky (AP Photo/RIA Novosti, Alexei Nikolsky, Presidential Press Service))

Przed dzisiejszymi rozmowami w Mińsku prezydent Rosji Władimir Putin zastosował wypróbowaną taktykę: udać, że nie obowiązuje porozumienie z 5 września, wysunąć nowe żądania i ogłosić światu, że Ukraina ich nie przyjęła. Tak bowiem we wtorek wieczorem podała rosyjska agencja TASS, co oczywiście było nieprawdą.
Separatyści zażądali: autonomii dla okupowanej części Donbasu, pełnej amnestii dla bojowników, wznowienia przez Kijów wypłacania rent, emerytur i pensji dla ludności cywilnej na kontrolowanym przez siebie terytorium oraz zmian w konstytucji, i dopiero wówczas Ukraina miałaby odzyskać kontrolę nad granicą z Rosją. To warunki wykraczające daleko poza porozumienie z Mińska z jesieni 2014 r.Dzisiejsze rozmowy w tzw. formacie normandzkim (Niemcy, Francja, Ukraina, Rosja) zawisły na włosku, tym bardziej że separatyści ostrzelali lotnisko w Kramatorsku i osiedle mieszkalne, by postraszyć cywilów i spowodować, że Petro Poroszenko się zlęknie i będzie bardziej koncyliacyjny. Na razie nie wyszło, bo ostrzał wzmocnił jedynie determinację ukraińskiego prezydenta. Poroszenko w nocy odwiedził miasto.Ukraiński prezydent rozmawiał telefonicznie z Barackiem Obamą, który następnie zadzwonił do Putina i powtórzył swoje stanowisko. W skrócie jest ono takie: kontynuowanie działań militarnych w Donbasie będzie oznaczać „większe koszty dla Rosji”. Czyli nowe sankcje i ewentualne dostawy uzbrojenia dla armii ukraińskiej. Media podały dziś, że już w marcu batalion wojsk amerykańskich będzie szkolił żołnierzy ukraińskich w prowadzeniu walk obronnych.Rano Poroszenko wziął udział w posiedzeniu rządu i przedstawił własne stanowisko. Nie ma mowy o renegocjacji postanowień porozumienia z początku września, Ukraina nie będzie federacją, a jedynym językiem urzędowym pozostanie język ukraiński. Sprawy obronności, bezpieczeństwa i polityki zagranicznej pozostaną wyłączną kompetencją władz centralnych. Ukraina musi odzyskać kontrolę nad granicą z Rosją, ciężki sprzęt, oddziały najemników rosyjskich i regularne armii rosyjskiej muszą wrócić do Rosji.

Poroszenko zaznaczył też, że w czasie rozmów z Putinem on i europejscy przywódcy będą prezentować wspólne stanowisko. To ważne, bo obawa o to, że europejscy przywódcy „sprzedadzą Ukrainę”, rozpowszechniona jest w Kijowie, Europie i USA.

Przed rozmowami ukraiński prezydent czuje się dość pewnie, bo w ostatnich dniach armia ukraińska odniosła kilka sukcesów. Nie dała się zamknąć w kotle wokół Debalcewego, w Mariupolu przeszła do natarcia, przejęła też pełną kontrolę nad wsią Pieski – kluczową dla utrzymania kontroli nad pozostałościami lotniska w Doniecku. Dzięki temu pozycje wojsk ukraińskich odpowiadają z grubsza linii rozgraniczenia z września, a nie zdobytej przez separatystów w walkach jesienią i zimą. Władze ukraińskie zapowiedziały też, że w przypadku fiaska rozmów ogłoszą w kraju stan wojenny, przeprowadzą powszechną mobilizację i przestawią gospodarkę na tory wojenne.

Wszystkie karty leżą więc na stole. Główny punkt sporny to odnowienie kontroli nad granicą, a szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow zapowiedział, że to postulat „nierealistyczny”. I dodał, że „Kijów musi się najpierw porozumieć z przedstawicielami Donbasu”.

Kreml ciągle liczy, że ma jeszcze pole manewru, bo Ukraina ugnie się pod presją, Europa zaś nie będzie bronić Kijowa, bo Ukraina jest już zmęczona. Czy taka sytuacja wróży powodzenie rozmowom na szczycie? Raczej nie, choć nie do końca wiadomo, w jakim nastroju przystąpił do rozmów sam Putin. W arsenale pozostał mu argument ostateczny: wielka wojna na Ukrainie i w dużej części Europy.

Zobacz także

wyborcza.pl

Widzieliśmy „50 twarzy Greya”. Gdzie ten skandaliczny seks? [RECENZJA]

Paweł T. Felis, Berlin, 11.02.2015

UIP

W „50 twarzach Greya” seksu jest zdumiewająco niewiele. Film zapowiadany jako erotyczny skandal to w rzeczywistości kiczowata historia Kopciuszka, który zepsutego księcia uczy kochać. A raczej ma szansę nauczyć – w następnej części. Polska premiera – 13 lutego.
„50 twarzy Greya” to nie tyle ciekawostka festiwalu w Berlinie, ile jedno z jego kuriozów. Przed pokazem prasowym pod kinem tłumy godne co najmniej nowego dzieła Larsa von Triera. Mnóstwo dziennikarzy zostaje za drzwiami. Na samym pokazie – mocno rozluźniona atmosfera typowa dla oglądania filmu, który przez swą bezwstydną nieudolność ma nawet urok.To właściwie dwugodzinny teledysk: kiczowaty, sięgający co chwila po piosenki w funkcji zapchajdziury, a przede wszystkim od początku do końca sztuczny, wykreowany niczym bajka dla dorosłych, którzy wciąż z nieśmiałością wypowiadają słowo „seks”.
*Dominującego typa kręci kiepsko ubrana dziewica

On, chorobliwie bogaty Christian Grey (Jamie Dornan), rzeczy w szafie ma poukładane niczym w luksusowym sklepie, zniewala wdziękiem i – jak powie o nim bohaterka – „czystością”. Bo Grey to przecież kasa, pewność siebie i zdumiewające wymuskanie. Ona, zahukana studentka literatury Anastasia Steele (Dakota Johnson), w zastępstwie koleżanki robi z nim wywiad, zadaje parę przeczytanych z kartki pytań („Czy jesteś gejem?”) i wychodzi. Ale „wyjście” nie będzie takie proste, bo wpadła Greyowi w oko. To, że on spodobał się jej, jest oczywiste – reakcje koleżanek wskazują, że taki facet podoba się każdej.

On jednak się nie kocha, tylko „pieprzy”. Nie wdaje się w romanse, ale w określone precyzyjnym kontraktem relacje sprowadzające się do regularnego sadomasochistycznego seksu. Nie pozwala się dotykać, nie zabiera kobiet na randki, nie śpi z innymi w jednym łóżku. Typ dominujący, którego bawią ryzykowne erotyczne gierki, przekraczanie granic. Kim więc taki facet może się zauroczyć? Oczywiście mało inteligentną, kiepsko ubraną dziewicą (ta dziewica, uwaga, właśnie… kończy studia!), romantyczką wyczekującą królewicza na białym koniu, która na słowo „fisting” reaguje rumieńcem i kategorycznym „nie!”.

Piękni aktorzy, ale czy zdolni wytworzyć napięcie?

Wydaje się, że Dakocie Johnson zrobiono krzywdę. Choć jej oryginalna twarz pięknie uwodzi, to już seksualnej energii aktorka nie ma za grosz. Często zdejmuje ubrania, pokazuje bieliznę, odsłania ciało (choć bez przesady), ale erotyki w tym tyle, co w pensjonarskiej sukience, w której idzie na wywiad z Greyem.

Jamie Dornan został potraktowany nie lepiej. Jego uroda ogrywana jest tu bezceremonialnie: ubrany Grey świetnie tańczy i steruje helikopterem, półnagi cudownie gra (nocą oczywiście, na tle panoramy miasta) na fortepianie. Jednak już władczy charakter, który – zdaje się – miał nęcić seksualnie kobiety, przytępiony zostaje dokładnie tak, by za bardzo nie drażnić masowej publiczności.

Jak wybrano nowego aktora do „50 twarzy Greya”. Poprzedni zrezygnował, bo fanki pisały, że jest „za brzydki”

Dlatego Grey nie przeklina (bodaj trzy razy w filmie używa słowa „pieprzyć”), a zanim zacznie swoje erotyczne gierki, pięć razy zapyta: „Na pewno tego chcesz?” albo „Wszystko w porządku?”. Co gorsza, całe jego solidne oprzyrządowanie sado-maso, które trzyma w specjalnym „pokoju zabaw”, służy – tyle widzimy na ekranie – do dania klapsa albo związania rąk.

Czekanie na ostry seks

To zresztą podstawowy problem filmu. Grey obiecuje niestworzone emocje i transgresyjny, kontrowersyjny seks, ryzykowne zabawy, po których nic nie będzie takie samo. Ale spełnienie tych obietnic ciągle odkłada: bo trzeba Anastasię spokojnie rozdziewiczyć, bo trzeba ją oswoić, bo ciągle jeszcze nie, a może trochę później. Ta rozciągnięta do granic gra wstępna trwa półtorej godziny (cały film – ledwie pół godziny dłużej) i kiedy wreszcie dochodzi do „ekscesów”, kiedy wreszcie ma to „coś” się wydarzyć, wszelkie emocje dawno opadły i pozostaje tylko… ziewać z nudów.

Bestseller sado-maso. O książce „50 twarzy Greya”

Wiadomo było, że z książki E.L. James arcydzieło raczej nie powstanie, ale przecież mogła z tego wyjść „Nimfomanka” dla mas, opatulony w melodramatyczną warstwę „Wstyd” w wersji soft.

Nic z tego – seksu jest tu naprawdę zdumiewająco niewiele, a do zapowiadanych „20 minut erotycznych scen” wliczono chyba wszystkie seksualnie zabarwione spojrzenia, muśnięcia dłoni i zdejmowanie ubrań. W ogóle nie ma seksu, który – jak zapowiadali twórcy – mógłby wywołać skandal. W gruncie rzeczy to smutne: doprawdy tylko na taką „odważną erotykę” stać mainstreamowe kino?

Eksperymentujesz w łóżku? Ty chory dewiancie!

Nie ma i nie będzie skandalu, jest za to gładka i kiczowata historia Kopciuszka, który zepsutego księcia uczy kochać. To w „50 twarzach Greya” irytuje najbardziej. Reżyserka Sam Taylor-Johnson opatuliła swój film w piarową aurę „kontrowersyjności”, a nakręciła w istocie pensjonarską powiastkę. Film o tym, że kasa jednak robi wrażenie (wycieczki helikopterem, prezenty w postaci samochodu, idealne apartamenty, nieskazitelni kierowcy i – co najciekawsze – mnóstwo wolnego czasu!), a wszelkie zabawy w łóżku wykraczające poza tzw. normę są tylko dowodem na to, że coś z bohaterem jest nie tak.

„Więc jednak jest jakiś powód!” – mówi w pewnym momencie bohaterka, jakby odkryła nowy kontynent. Widzowie festiwalu w Berlinie zareagowali śmiechem: to znaczy, że nie można tak po prostu mieć w seksie upodobań innych niż większość, że wszelkie eksperymenty są podejrzane, a seksualne zachowania Greya to najwyraźniej dewiacja, którą trzeba „naprawić”. Dewiacja wyjaśniona jak w podręczniku dla ubogich: bo trudne miał nasz milioner dzieciństwo, bo urodziła go narkomanka, bo ktoś go uwiódł w młodości, bo przystojniak nie potrafi kochać… To jest dopiero transgresyjne kino XXI wieku!

„50 twarzy Greya” urywa się w momencie, kiedy to wejście na jedynie słuszną drogę dopiero się rysuje. Film Sam Taylor-Johnson nie jest bowiem zamkniętą całością, lecz pierwszą częścią greyowego serialu. Tego, że kolejne powstaną, można być pewnym. Czy będą lepsze – ośmielam się wątpić.

Zobacz także

wyborcza.pl

Oscary 2015: pięć filmów, które nie były najlepsze, a dostały Oscara

ro, 11.02.2015
'Zakochany Szekspir'

‚Zakochany Szekspir’ (Fot. TVN)

„Titanic”, „Zakochany Szekspir”, „Forrest Gump”… To dobre filmy, ale czy rzeczywiście w latach, gdy przyznawano im Oscary, nie było lepszych? Oto najbardziej kontrowersyjne triumfy w historii nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Artykuł otwarty
1. „Zakochany Szekspir”To nie jest zły film. Czy jednak sympatyczna komedia romantyczna bez szczęśliwego zakończenia rzeczywiście była najlepszym filmem 1998 roku? Zwłaszcza że w rywalizacji o Oscara w tej kategorii film Johna Maddena pokonał świetną „Elżbietę” z Cate Blanchett w roli tytułowej i dziś legendarnego „Szeregowca Ryana”. Film Stevena Spielberga bez wątpienia nie tylko był najlepszym filmem tamtego roku, lecz także wciąż jest jednym z najlepszych filmów wojennych w historii kina.
*”Zakochany Szekspir” łącznie zdobył siedem Oscarów i uczynił z Gwyneth Paltrow gwiazdę (aktorka za rolę Violi dostała statuetkę dla najlepszej aktorki – pokonała m.in. Meryl Streep i Blanchett). Jednak Paltrow szybko wypadła z hollywoodzkiej ekstraklasy.Za to Blanchett – masowej publiczności znana jako Galadriela z „Władcy Pierścieni” i Irina Spalko w czwartej części przygód Indiany Jonesa – od tamtej pory nominowana do Oscara była jeszcze cztery razy. Statuetki dostała w 2005 i 2014 roku za role Katharine Hepburn w „Aviatorze” i Jasmine w „Blue Jasmine” Allena. Meryl Streep nikomu nie trzeba przedstawiać. W ciągu całej kariery do Oscara była nominowana aż 16 razy. Na jej półce stoją już trzy statuetki.

Kontrowersje wokół nagrody dla „Zakochanego Szekspira” wynikają m.in. z tego, że rzadko zdarza się, aby komedia zachwyciła członków Amerykańskiej Akademii Filmowej na tyle, by zdobyć statuetkę dla najlepszego filmu. Przed „Zakochanym Szekspirem” udało się to „Annie Hall” Woody’ego Allena w 1978 roku. Od tamtej pory wiele zabawniejszych i inteligentniejszych komedii zostało przez Akademię pominiętych – wystarczy wspomnieć chociażby „Tootsie” z Dustinem Hoffmanem w roli głównej.

2. „Titanic”

Katastroficzny melodramat Jamesa Camerona w 1997 roku zdobył 11 Oscarów. Opowieść o biednym Jacku i bogatej Rose, którzy zakochują się w sobie podczas rejsu słynnym, zatopionym w wyniku zderzenia z górą lodową w 1912 roku statkiem, nie ma w sobie nic oryginalnego.

Role Kate Winslet i Leonarda DiCaprio były w najlepszym razie poprawne, a realizacja – przewidywalna i kiczowata. Dlaczego zatem członkowie Akademii uznali „Titanica” za film roku? Może tak jak widzów wbiły ich w fotele efekty specjalne. W owym czasie „Titanic” był najdroższym filmem w historii kina. Przy budżecie 200 mln dolarów przyniósł twórcom ponad 2 mld dolarów zysku. Chwalono go za wierne odtworzenie realiów historycznych początku XX wieku, niezłe kreacje aktorskie i muzykę. Krytykowano za beznadziejne dialogi i przesadny dramatyzm, zwłaszcza w scenie, w której bohater DiCaprio tonie.


*

Czy w 1997 roku naprawdę nie było lepszych filmów? Film Camerona pokonał m.in. „Buntownika bez powodu” z Robinem Williamsem i Mattem Damonem oraz „Lepiej być nie może” z Jackiem Nicholsonem i Helen Hunt. Nawet jeśli oba filmy nie przyniosły miliardów dolarów zysku, to bez wątpienia były lepiej napisane, zagrane i niosły ze sobą przesłanie. O „Titanicu” nie można tego powiedzieć.

3. „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”

W 1956 roku adaptacja powieści Juliusza Verne’a zdobyła pięć Oscarów, w tym za najlepszy film roku i najlepszy scenariusz adaptowany. Dowcipny film przygodowy o arystokracie Phileasie Foggu, który zakłada się z kolegami z klubu, że odbędzie podróż dookoła świata w 80 dni, nawet po 60 latach od premiery ogląda się z przyjemnością. Wystarczy przymknąć oko na przestarzałe efekty specjalne i to, że Shirley MacLaine gra hinduską księżniczkę Aoudę.


*

Od lat 50. powstało jeszcze pięć adaptacji powieści, w tym w latach 80. serial z Pierce’em Brosnanem w roli głównej. Tymczasem genialny „Olbrzym”, który przegrał z przygodami Fogga pojedynek o tytuł najlepszego filmu, wszedł do kanonu. Tragicznie zmarły James Dean zagrał w tym filmie swoją trzecią i ostatnią dużą rolę.


*

4. „Forrest Gump”

Jak to się stało, że mądra, ale oczywista opowieść o idiocie, który na przekór wszystkiemu szuka swojego miejsca w życiu, pokonała w wyścigu o tytuł najlepszego filmu roku 1994 „Skazanych na Shawshank”? „Forrest Gump” Roberta Zemeckisa nie jest złym filmem, wręcz przeciwnie. Ale w starciu z ponadczasową, koncertowo zagraną i wstrząsającą historią Andy’ego Dufresne’a żaden ówczesny film nie miał szans.


*

Użytkownicy największej internetowej bazy filmowej na świecie IMDb ocenili film Franka Darabonta na 9,3/10. Tym samym „Skazani na Shawshank” uplasowali się na pierwszym miejscu listy filmów wszech czasów, prześcigając „Ojca chrzestnego”. Film nie dostał od Amerykańskiej Akademii Filmowej ani jednej statuetki, zignorowano go też w czasie rozdania Złotych Globów. Tymczasem „Forrest Gump” znajduje się dopiero na pozycji 16. listy filmów wszech czasów IMDb. Zdobył sześć Oscarów. Nie tylko dla najlepszego filmu, lecz także za najlepszy scenariusz, reżyserię, główną rolę męską (Tom Hanks), efekty specjalne (wygrał z „Maską”!) oraz montaż.

„Vanity Fair” pisze, że „Skazani na Shawshank” są najprawdopodobniej najlepszym filmem, jaki kiedykolwiek powstał. Tyle że powstał na początku lat 90., kiedy popularne było kino akcji, a nie epopeje filmowe o honorze, zemście i sprawiedliwości. Dlatego w pierwszym tygodniu wyświetlania nie był w stanie zarobić nawet miliona dolarów.


*

5. „Chicago”

„Gangi Nowego Jorku” Scorsesego, „Pianista” Polańskiego i „Godziny” Stephena Daldry’ego. Według członków Amerykańskiej Akademii Filmowej wszystkie one były w 2002 roku gorsze od musicalu „Chicago”. I choć film Roba Marshalla w swojej kategorii jest jednym z lepiej zagranych, zaśpiewanych i zrealizowanych, to tak silnej konkurencji nie miał prawa wyprzedzić. „The Daily Telegraph” nazwało adaptację broadwayowskiego musicalu najlepszym filmem tego typu od 30 lat. To prawdopodobnie powód zwycięstwa „Chicago” – po prostu Hollywood tęskniło za dobrym musicalem.


*

wyborcza.pl

Dodaj komentarz