Cosmopolitan (19.01.15)

 

Magdalena Ogórek nie traktuje poważnie opinii publicznej, skoro nie pozwala dziennikarzom zadawać pytań.

Agata Nowakowska, 18.01.2015
Konferencja Magdaleny Ogórek w Sejmie

Konferencja Magdaleny Ogórek w Sejmie (SŁAWOMIR KAMIŃSKI)

Od polityka wyborcy wymagają trochę więcej niż deklamacji „credo” z kartki.
Nie wiadomo, co Ogórek myśli o porozumieniu rządu z górnikami. Dlaczego tak surowo ocenia polską młodzież – czy to możliwe, by wierzyła, że absolwenci studiów nie są w stanie obsłużyć kasy w hipermarkecie? A czy zaniechanie karania za wykroczenia gospodarcze młodych ludzi nie jest zachęcaniem ich wprost do kantowania?

Ogórek nie wykręci się od trudnych pytań deklaracjami, że wiara jest sprawą prywatną. Jest, ale polityk musi wiedzieć, czy jest np. za liberalizacją prawa do aborcji i refundowaniem in vitro przez państwo. Czy usunięcie prof. Bogdana Chazana z funkcji dyrektora szpitala – za odmowę legalnej aborcji – było słuszne. Część katolików twierdzi przecież, że profesor padł ofiarą dyskryminacji ze względu na swoją wiarę.

Pod koniec wystąpienia Magdalena Ogórek jasno wyłożyła, o co chodzi: by na jej plecach politykom SLD – i jej samej – udało się jeszcze raz wejść do Sejmu.

Zobacz także

wyborcza.pl

Szokująca okładka pisma dla kobiet. Na zdjęciu dziewczyna duszona folią

kb, js, 18.01.2015
  Szokująca okładka pisma dla kobiet. Na zdjęciu dziewczyna duszona folią

Szokująca okładka pisma dla kobiet. Na zdjęciu dziewczyna duszona folią

Magazyn „Cosmopolitan” przyzwyczaił nas do tego, że na swoich okładkach umieszcza piękne modelki lub aktorki. Nie tym razem. Agencja reklamowa Leo Burnett zaprojektowała dla pisma specjalną okładkę, która ma zwrócić uwagę na problem zabójstw honorowych.
Okładka lutowego numeru magazynu odnosi się do konkretnej sprawy. Chodzi o Shafileę Ahmed, dziewczynę pakistańskiego pochodzenia, którą udusili plastikową torbą, gdy odmówiła wyjścia za mąż za swojego kuzyna.

„Cosmopolitan” wraz z organizacją Karma Nirvana stworzyli limitowaną edycję numeru, żeby uhonorować Shafileę. W momencie, kiedy chcemy otworzyć magazyn, musimy zdjąć folię i tym samym „uratować” kobietę.

Jedyna informacja, jaką umieszczono na zdjęciu, brzmi: „Shafileę rodzice udusili na oczach rodzeństwa. Pamiętajmy o brytyjskich dziewczynach, które straciły życie w wyniku morderstw honorowych. Przerwijmy milczenie”.

Malowała się, rozmawiała z chłopcami

Shafilea z rodziną mieszkała w Warrington koło Manchesteru. We wrześniu 2003 r. znikła bez śladu. O zaginięciu dziewczyny – dopiero po siedmiu dniach – policję poinformował nauczyciel ze szkoły.

Pięć miesięcy później znaleziono jej ciało. To, że dziewczynę zamordowali rodzice, wyszło na jaw po kilkuletnim skomplikowanym śledztwie.

Okazało się, że rodzice udusili ja na oczach rodzeństwa, bo „zhańbiła rodzinę”. Nie podobało się im, że córka się maluje i rozmawia z chłopakami.

Do tego w lutym 2003 roku nastolatka została wysłana do Pakistanu, by wyszła za mąż za dużo starszego mężczyznę. Małżeństwo było zaaranżowane. Shafilea w akcie desperacji wypiła płyn wybielający. Została odesłana do Anglii na leczenie. W szpitalu spędziła osiem tygodni. Rodzice odebrali to jako dyshonor dla całej rodziny i przeciwstawienie się ich woli.

Reputacja ważniejsza niż córka

Rodzice zostali aresztowani w grudniu 2003 roku. Zostali jednak wkrótce wypuszczeni na wolność, bo nie znaleziono przeciw nim dowodów. Po siedmiu latach aresztowano ich ponownie, gdy siostra Shafilei Alesza zeznała na policji, że zabójstwa dokonali jej rodzice

Ostatecznie w 2012 roku Iftikhar Ahmed i jego żona Farzana zostali skazani na dożywocie za uduszenie swojej córki Shafilei. Jak zeznała siostra zamordowanej, matka kazała mężowi „skończyć z córką”.

Sędziowie przed wydaniem wyroku naradzali się11 godzin. Iftikhar Ahmed, ojciec Shafilei, słuchał ogłoszenia bez emocji, jego żona płakała.

– Bardziej martwiliście się o reputację, niż kochaliście swoją córkę – powiedział w czasie odczytywania wyroku sędzia Roderick Evans. – Shafilea była zdolna i ambitna. Chciała po prostu żyć, jak normalnie żyje się w naszym kraju – dodał.

Kobiety giną na całym świecie

Zabójstwa honorowe są problemem kobiet w wielu regionach świata. Już nie tylko w Azji (według ONZ w jednym tylko roku w samej prowincji Pendżab odnotowano 1261 zabójstw honorowych), ale coraz częściej w Europie, m.in. w Wielkiej Brytanii, Niemczech i we Włoszech.

Motywem ataku często staje się związek niezamężnej kobiety z mężczyzną bez zgody jej rodziny lub niechęć do zawarcia związku zaaranżowanego przez krewnych.

Zobacz także

wyborcza.pl

Zmarnowana krew, zmarnowane pieniądze

Judyta Watoła, 19.01.2015
Jeżeli Polska nie zacznie lepiej gospodarować krwią i jej preparatami,
może ich zabraknąć

Jeżeli Polska nie zacznie lepiej gospodarować krwią i jej preparatami, może ich zabraknąć (PAWEŁ MAŁECKI)

Polska marnuje coraz więcej krwi, w tym osocza, choć można produkować z niego cenne leki – raportuje NIK.
NIK zaplanowała swoją kontrolę po ujawnieniu w 2010 r. przez „Wyborczą”, że w mroźniach zalega aż 200 tys. l osocza, które może się zmarnować. Ogólna ocena jest pozytywna: Polska jest samowystarczalna, gdy chodzi o zaopatrzenie w krew i jej składniki – ma ponad 700 tys. aktywnych krwiodawców. Krew jest pobierana i przetwarzana zgodnie z najwyższymi standardami.

Niestety, coraz więcej pobranej krwi się marnuje. W 2010 r. utylizowano 4,9 proc. zapasów, co odpowiadało średniej na świecie, choć nie w najwyżej rozwiniętych krajach. W 2013 r. marnowało się 7,4 proc. W sumie w ciągu czterech lat zutylizowano 275 tys. l krwi.

Pełnej krwi szpitale już praktycznie nie używają. Standardowa jednostka krwi (czyli tyle, ile jednorazowo pobiera się od krwiodawcy) to 450 ml. Krew pobiera się do woreczka, w którym jest 60 ml płynu konserwującego. Po przebadaniu krew rozdziela się w wirówkach, uzyskując mniej więcej 300 ml krwinek czerwonych, 200 ml osocza i kilkanaście mililitrów płytek. Krwiodawcy oddają krew za darmo, ale szpitale muszą płacić za jej preparaty, bo przetworzenie i przechowywanie krwi w odpowiednich warunkach kosztuje.

Nie ma kto przetwarzać osocza

Pacjenci w szpitalach dostają osocze, krwinki i płytki osobno. Zapasy krwinek i płytek zużywane są na bieżąco w szpitalach, osocze – tylko w jednej trzeciej. Reszta to nadwyżka, z której można wytworzyć cenne leki krwiopochodne, takie jak immunoglobuliny dla pacjentów z zaburzeniami odporności czy czynniki krzepnięcia dla chorych na hemofilię. Tylko w Polsce nie ma kto tego robić.

Mieliśmy mieć własną fabrykę frakcjonowania osocza w Mielcu. Skończyło się na aferze – budżet stracił ponad 60 mln zł. Osocze wysyłano więc za granicę do szwajcarskiej firmy ZLB Behring. Dziesięć lat temu umowa z nią wygasła, a rząd PiS jej nie przedłużył. Poszło o to, że ZLB sprzedawała leki z polskiego osocza nie Polsce, tylko innym krajom (polskie osocze uchodzi za jedno z lepszych na świecie ze względu na rygorystyczne wymagania względem dawców). Wtedy regionalne centra krwiodawstwa (RCK) zaczęły sprzedawać osocze na własną rękę. W 2009 r. Narodowe Centrum Krwi (NCK) uznało, że dla większej przejrzystości samo zajmie się sprzedażą. Konkursy ogłaszał Zakład Zamówień Publicznych przy Ministerstwie Zdrowia i nie sprzedał ani litra. I tak zaczęły się zapełniać mroźnie.

Po teście w „Wyborczej” ministerstwo przyspieszyło prace nad wyborem inwestora, który za własne pieniądze wybuduje w Polsce fabrykę osocza. Do ogłoszonego w styczniu 2011 r. konkursu zgłosiły się trzy firmy: spółka Biomed z Lublina, firmy Baxter oraz Octopharma – międzynarodowe konsorcjum z siedzibą w Szwajcarii.

Oferty dwóch pierwszych nie spełniały warunków formalnych, natomiast rozmowy z Octopharmą trwały prawie rok. Zakończyły się jednak fiaskiem. Fabryka miała kosztować kilkaset milionów. W zamian Octopharma żądała gwarancji, że polskie szpitale będą kupować leki z osocza właśnie od niej. – Nie mogliśmy zwolnić szpitali z obowiązku ogłaszania przetargów. Ministerstwo nie ma takiej władzy. Warunek był niemożliwy do spełnienia. Octopharma to wiedziała – mówi „Wyborczej” Jakub Szulc, wówczas wiceminister zdrowia.

Kilkadziesiąt tysięcy litrów do utylizacji

NIK zarzuca jednak, że od czasu fiaska konkursu ministerstwo nie zrobiło nic, żeby systemowo rozwiązać problem z nadwyżkami osocza (np. znaleźć jedną zagraniczną firmę, która by je w całości przetwarzała), a przynajmniej ograniczyć jego pobieranie.

Działo się tak, że centra jeszcze pogarszały sytuację, pobierając od dawców samo osocze. Efekt: pod koniec 2013 r. zapasy osocza urosły do ponad 370 tys. l. Kilkadziesiąt tysięcy litrów trzeba było zutylizować, bo skończył się trzyletni termin przydatności.

Zapasy osocza zmalały, odkąd dyrektorzy RCK mogą znów na własną rękę sprzedawać nadwyżki. Problem w tym, że w międzyczasie osocze na świecie bardzo staniało. Dekadę temu za litr płacono 100 euro, teraz – ułamek tej ceny. Pieniądze ze sprzedaży nie pokrywają więc kosztów uzyskania i przechowywania osocza. RCK straciły na tym 42 mln zł. Przykład: w Krakowie uzyskanie litra osocza z pełnej krwi kosztowało ok. 600 zł, a metodą plazmaferezy – aż 1,5 tys. zł. Potem sprzedawano je za 300 albo tylko 60 zł za litr. Wojskowe Centrum Krwiodawstwa nie zadbało nawet o to, by mieć od Głównego Inspektora Farmaceutycznego zezwolenie na sprzedaż osocza. Od 2010 do 2013 r. zmarnowało się tam 5 tys. l! W Krakowie deszcz zalał mroźnie i zmarnowało się 2,2 tys. l osocza.

– Jest trudno, ale nikt nie chce ograniczać pobierania krwi, bo im więcej się jej pobierze, tym lepiej jesteśmy oceniani i większa jest dotacja z budżetu – tłumaczy nam jeden z szefów RCK.

NIK zauważa, że coraz mniej preparatów krwi utylizuje się z powodu testów wirusologicznych, a coraz więcej właśnie z powodu przeterminowania. W Kaliszu w jednym z najmniejszych RCK przeterminowało się 1,8 tys. l.

Tu nadwyżka, a tu brak

Z jednej strony centra mają nadwyżki osocza, z drugiej – krwi brakuje, zwłaszcza latem i zwłaszcza rzadkich grup. Wprawdzie w żadnym z kontrolowanych szpitali nie zabrakło krwi koniecznej do ratowania życia, często jednak trzeba było przekładać operacje i wydłużać hospitalizacje.

Wszystkie centra codziennie raportują do NCK, ile mają zapasów preparatów krwi w poszczególnych grupach. Zamiast współpracy jest jednak rywalizacja: dyrektorzy RCK dbają przede wszystkim o to, żeby sprzedać własne zapasy i kiedy jakiś szpital prosi o krew, której akurat im brakuje, bardzo niechętnie kupują ją w innym centrum. „Starają się nawet blokować możliwość zaopatrywania się w krew przez szpitale ze swego regionu w RCK w innych województwach” – czytamy w raporcie.

Zadziwia, jak bardzo zróżnicowane są koszty pobierania krwi. W Wojskowym Centrum i Centrum MSW cena pobrania 450 ml krwi to ok. 550 zł, a w Łodzi – niecałe 180 zł. Zamieszanie panuje też w cenach za preparaty, bo minister zdrowia w rozporządzeniu nie wymienił wszystkich usług oferowanych szpitalom. Na przykład za specjalne przygotowanie (rekonstytucję) koncentratu krwinek czerwonych RCK w Raciborzu liczyło szpitalom 150 zł, a w Krakowie – 340 zł.

Jeszcze większy chaos jest w opłatach za transport. RCK w Kaliszu – zero. W Raciborzu – 3,5 zł za kilometr, ale tylko od pięciu szpitali działających na jego terenie. Do lecznic w Warszawie woziło krew za darmo. Instytut Hematologii i Transfuzjologii płacił za transport tylko wtedy, gdy kupował krew z warszawskiego RCK. Inne centra, nawet z tak oddalonych miast, jak Olsztyn, Wrocław czy Słupsk, przywoziły ją za darmo. Skąd ta nierówność? – pytali kontrolerzy.

Dyrektorzy odpowiadali, że w Warszawie przy okazji zawsze jest coś do załatwienia. Trudno w to uwierzyć, kiedy jakieś centrum realizuje kilkadziesiąt dostaw w roku. Liczy się raczej to, że instytut kupuje mnóstwo krwi.

Krwi może zabraknąć

Od 2010 r. liczba krwiodawców w Polsce jest stała. Wzrasta jednak zapotrzebowanie na preparaty krwi m.in. dlatego, że rośnie liczba przeszczepów szpiku, wątroby i operacji na dużych naczyniach. NIK twierdzi, że trzeba więcej dawców i lepszego gospodarowania pobieraną krwią. Inaczej zacznie jej brakować.

Zobacz także

wyborcza.pl

Szachy węglowe. Ujawniamy kulisy rozmów rząd – związki górnicze

Renata Grochal, 19.01.2015
Ewa Kopacz i szef śląskiej

Ewa Kopacz i szef śląskiej „Solidarności” Dominik Kolorz po podpisaniu porozumienia rządu ze związkami zawodowymi dotyczącego ratowania górnictwa (Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta / AGENCJA GAZETA)

Plan ekipy Ewy Kopacz był taki: postawić górników pod ścianą, a później ustąpić. Rząd PO-PSL przestraszył się też strajku generalnego zapowiedzianego przez „Solidarność”.
W sobotę zawarto porozumienie z górnikami. To pokrzyżowało plany szefa krajowej „Solidarności” Piotra Dudy, który groził strajkiem generalnym.

Według naszych rozmówców w rządzie i kancelarii premiera Ewa Kopacz już w grudniu miała przygotowaną taktykę rozmów z górnikami z Kompanii Węglowej. Premier od początku wiedziała, że związkowcy oprotestują restrukturyzację czterech kopalń (generują 80 proc. strat całej spółki), która jest konieczna, by Kompania nie upadła.

– Kopacz uznała, że musi postawić górników pod ścianą i ogłosić plan likwidacji czterech kopalń. Od początku była jednak gotowa na pewne ustępstwa, bo celem jest nie zamknięcie kopalń, tylko ich restrukturyzacja i znalezienie inwestora – mówi osoba zaangażowana w negocjacje z górnikami. – Gdyby zaczęła łagodnie negocjować ze związkami, to do marca nic byśmy nie ustalili. Związkowcy od roku nie chcieli się zgodzić nawet na ograniczenie deputatów węglowych.

Nasi rozmówcy twierdzą, że w ostatnim tygodniu trzykrotnie była szansa na porozumienie – po raz pierwszy podczas poniedziałkowego spotkania premier Kopacz z protestującymi związkowcami. Działacze nie szczędzili szefowej rządu uwag, że nie zna się na górnictwie, a gdyby nie to, że jest kobietą, już dawno wstaliby od stołu. Jednak – jak mówi jeden z negocjatorów – widać było, że szef śląsko–dąbrowskiej „S” Dominik Kolorz nie chce eskalować konfliktu, tylko załatwić problem pracy dla górników. Za namową Piotra Dudy związkowcy odrzucili jednak rządowe propozycje.

W czwartek, gdy w Sejmie posłowie głosowali nad ustawą węglową, na Śląsku do rozmów usiadło sześciu negocjatorów. Po stronie rządowej – pełnomocnik ds. górnictwa Wojciech Kowalczyk oraz wiceministrowie pracy i skarbu Jacek Męcina i Rafał Baniak, po stronie związkowej – Kolorz, Dariusz Potyrała ze Związku Zawodowego Górników i Dariusz Trzcionka z Porozumienia Związków Zawodowych „Kadra”. Nasi rozmówcy twierdzą, że już w nocy z piątku na sobotę gotowy był zarys porozumienia. Mimo to Duda zorganizował w sobotę kilkutysięczną manifestację w Zabrzu, bo – jak mówią w rządzie – w przeciwieństwie do Kolorza chciał przedłużać protest.

Rzecznik krajowej „S” Marek Lewandowski: – Bzdura. W piątek na sztabie powtarzaliśmy, że to Kolorz nadaje ton negocjacjom. To przyspieszenie prac w Sejmie spowodowało, że nie wierzyliśmy w intencje rządu.

Kopacz zależało na tym, by protest górników zakończył się w weekend, bo we wtorek miała zapaść decyzja o strajku generalnym, a wtedy szansa na porozumienie ze związkami oddaliłaby się o kilka miesięcy. Premier obawiała się też, że paraliż kraju zachwieje jej rządem, a nawet doprowadzi do jego upadku.

– Gdyby protest górników przerodził się w strajk generalny, Piotr Duda byłby na ustach całej Polski i przysłoniłby kandydata PiS na prezydenta o tym samym nazwisku. Mógłby powiedzieć PiS, że to on mu robi kampanię prezydencką, i zażądać 20 proc. miejsc na listach do parlamentu – mówi współpracownik Ewy Kopacz.

Lewandowski zapewnia jednak, że nie było żadnego układu z PiS, a Duda do Sejmu kandydować nie zamierza: – Nie prowadzimy rozmów z PiS. Jeśli PiS będzie wspierał nasze postulaty, to będziemy z nim współpracować tak jak z innymi partiami.

Rząd poszedł na ustępstwa. Nie będzie zwolnień górników dołowych. Pracownicy kopalń otrzymali gwarancje zatrudnienia, wyższe odprawy i urlopy przedemerytalne. Jednak wiceminister Męcina podkreśla, że rząd szacuje, iż z restrukturyzowanych kopalń odejdzie od 5 tys. do 7 tys. pracowników, w tym między 2 tys. a 3,5 tys. górników, którzy mogą przejść na urlopy górnicze i emerytury.

Zobacz także

wyborcza.pl

Rząd z górniczą ugodą

Jacek Madeja, 19.01.2015
Premier Ewa Kopacz i Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskiej Solidarności, po podpisaniu porozumienia w sprawie ratowania górnictwa

Premier Ewa Kopacz i Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskiej Solidarności, po podpisaniu porozumienia w sprawie ratowania górnictwa (GRZEGORZ CELEJEWSKI)

Nie będzie zwolnień górników dołowych, będą za to wyższe odprawy i urlopy przedemerytalne. Kopalnie Sośnica-Makoszowy i Bobrek-Centrum zostaną podzielone, cztery zakłady – przekazane do Spółki Restrukturyzacji Kopalń, a potem sprzedane.
Rządowy plan miał być ratunkiem dla Kompanii Węglowej, największej górniczej spółki w Unii Europejskiej, która zatrudnia 47 tys. pracowników. Spółka traci miesięcznie 200 mln zł, zadłużenie sięga ponad 4 mld zł. Strona rządowa ostrzegała, że już w lutym straci płynność finansową.

Ratunkiem miała być likwidacja czterech kopalń: Brzeszcze w Brzeszczach, Bobrek-Centrum w Bytomiu, Sośnica-Makoszowy w Gliwicach i Zabrzu oraz Pokój w Rudzie Śląskiej. To najgorsze zakłady przynoszące 80 proc. strat KW.

Według założeń rządowego planu pracę miało stracić około 3,1 tys. pracowników. W zamian mieli dostać jednorazowe odprawy – maksymalnie 24 pensje w przypadku górników dołowych.

Pomysł wzbudził falę protestów na Górnym Śląsku. Pod ziemią strajkowali górnicy, a na górze odbywały się marsze, pikiety, blokady torów i dróg.

Według podpisanego w sobotę porozumienia kopalnia Sośnica–Makoszowy ma być rozdzielona na dwa odrębne zakłady, podobnie kopalnia Bobrek-Centrum. Gliwicki i zabrzański zakład połączono w jeden w 2005 r., podobnie jak Bobrek i Centrum.

Cztery zakłady – Brzeszcze, Centrum, Makoszowy i Piekary – na krótko trafią do Spółki Restrukturyzacji Kopalń, a potem przejmą je inwestorzy. Na trzy z nich, oprócz kopalni Centrum, są już oferty potencjalnych inwestorów (spółki jednego z najbogatszych Polaków Krzysztofa Domareckiego oraz Tauronu). – Porozumienie jest tak skonstruowane, że plany naprawcze tych kopalń mają być uzgadniane ze związkami, a inwestorzy mają kupować zdrowe części zakładów – mówi szef śląsko-dąbrowskiej „Solidarności” Dominik Kolorz.

Reszta kopalń i zakładów będzie stopniowo przekazywana do nowej spółki, tzw. Nowej Kompanii Węglowej, która powstała w piątek podczas walnego zgromadzenia spółki Węglokoks. – Nowy podmiot będzie działał na początku na bazie tzw. kopalń rybnickich [Rydułtowy-Anna, Jankowice, Marcel i Chwałowice], a potem przejdą do niego wszystkie kopalnie i zakłady funkcjonujące w starej Kompanii Węglowej – tłumaczy Kolorz.

Dodał też, że proces restrukturyzacji Kompanii może być bolesny: – Są gwarancje zatrudnienia, nie powiem, że pracownicy będą zwalniani, ale wśród pracowników administracji być może trzeba będzie drastycznie zmienić system wynagradzania.

W treści porozumienia znalazł się także zapis, że kopalnia w Bobrku zostanie sprzedana spółce Węglokoks Kraj.

W porozumieniu zabezpieczono los pracowników czterech kopalń, które trafią do SRK. Mają oni gwarancję pracy w kopalniach skarbu państwa, ale mogą też dobrowolnie odejść, korzystając z pakietu osłonowego. Nie będzie jednorazowych odpraw dla pracowników dołowych, bo żaden z nich nie straci pracy. Różnica jest taka, że zostały wprowadzone tzw. przedemerytalne urlopy górnicze dla pracowników zakładów przeróbki mechanicznej węgla, którzy mają do emerytury trzy lata lub mniej. Podczas takiego urlopu będą dostawali wynagrodzenie w wysokości 75 proc. miesięcznej pensji i w tym czasie będą mogli podjąć pracę poza górnictwem. Górnicy dołowi, którym zostały do emerytury cztery lata lub mniej, jak w pierwszym projekcie, też mają prawo do takiego urlopu.

Oprócz tego zostały zwiększone odprawy dla pracowników zakładów przeróbki mechanicznej węgla, administracji i powierzchni. Mogą oni skorzystać z odpraw w wysokości 12 miesięcznych pensji. Oprócz nich dostaną odprawy wynikające z kodeksu pracy, czyli może być to nawet 15 pensji. Premier Ewa Kopacz broniła porozumienia. – To program naprawczy, a nie ugięcie się [przed związkowcami]. Chcę, by polskie górnictwo było ekonomicznie zdrowe – stwierdziła w Radiu ZET.

Zobacz także

wyborcza.pl

Prokurator żąda ostrych kar dla prawicowej ośmiornicy w Hiszpanii

Maciej Stasiński, 19.01.2015
Sędzia Baltasar Garzon, który rozpoczął śledztwo przeciwko korupcji

Sędzia Baltasar Garzon, który rozpoczął śledztwo przeciwko korupcji (JAVIER SORIANO/AFP/EAST NEWS)

Były skarbnik rządzącej Partii Ludowej premiera Mariano Rajoya ma pójść do więzienia na 42 lata za oszustwa, pranie pieniędzy, fałszerstwa i kradzieże. A szef ośmiornicy, która żerowała na kontraktach załatwianych pod stołem przez dygnitarzy prawicy, na 125 lat.
Śledztwo w sprawie afery „Guertel” (z niem. „pas”, od nazwiska jej twórcy, biznesmena Francisca Correi) trwało blisko sześć lat. Rozpoczął je sławny sędzia Baltasar Garzon, a kończy Pablo Ruz, który przekazał wnioski prokuraturze antykorupcyjnej. Ta przedstawiła akt oskarżenia. Wynika zeń, że dygnitarze prawicowej Partii Ludowej, w tym jej długoletni skarbnik Luis Barcenas, od 1999 r. systematycznie i na ogromną skalę wdawali się w korupcyjne interesy z dziesiątkami biznesmenów. Za sowite łapówki przyznawali im setki kontraktów budowlanych, remontowych i reklamowych.

Prokuratura żąda kar więzienia dla 43 oskarżonych. Główne role grali mózg ośmiornicy Francisco Correa, którego prokurator chce posadzić na 125 lat i skazać na 15,5 mln euro grzywny, oraz były skarbnik Barcenas, któremu grożą 42 lata więzienia.

Tylko w latach 2000-08 w regionie Madrytu prawicowa administracja przyznała „pod stołem” kontrakty na ponad 8 mln euro. Correa, który rozdzielał je między kamratów z ośmiornicy albo oddawał kolegom biznesmenom, za samo „odstępne” wziął ponad 2,6 mln euro łapówek.

Biznesmeni odpłacali się politykom gotówką, biletami lotniczymi, drogimi wycieczkami, luksusowymi ubraniami. Barcenas w ciągu dziesięciu lat zdołał wyprowadzić na tajne konta w Szwajcarii 48 mln euro (sędzia Ruz je wytropił i zablokował).

Dwaj inni skarbnicy Partii Ludowej mają odsiedzieć odpowiednio po trzy i osiem lat. Byłemu burmistrzowi miasteczka Majadahonda Guillermo Ortedze grozi 40 lat, a Alberto Lopezowi Viejo, b. ministrowi sportu w Regionie Madryt – 46. Mniejszych kar prokuratura chce dla b. minister zdrowia w rządzie Mariano Rajoya i kilku innych dygnitarzy.

To tylko pierwsza część rozprawy z korupcją. W kolejnych dwóch wątkach badane są przepływy „lewej” kasy Partii Ludowej – skarbnicy przyjmowali nielegalne dotacje od koncernów i płacili z niej drugie pensje wysokim członkom partii, w tym ówczesnemu sekretarzowi generalnemu Mariano Rajowi. Podejrzanych w całej aferze jest jeszcze 60 innych osób. Prominentni członkowie ośmiornicy nie tylko finansowali kampanie, wiece i konferencje prawicy, ale też bywali na prywatnych salonach jej członków, którzy obnosili się z tymi przyjaźniami.

Gdy prokuratura ogłosiła akt oskarżenia, Partia Ludowa wydała komunikat, odżegnując się od afery i po raz kolejny zaprzeczając istnieniu nielegalnej rachunkowości (partia upiera się przy swej niewinności, skoro prokurator nie wymienia jej jako instytucji).

Odporność polityków na fakty zgromadzone w toku żmudnego śledztwa niezależnych sędziów jest dla milionów Hiszpanów szokiem. Tym bardziej że gdy rządzili socjaliści, najdrobniejsze nadużycia ich działaczy były potępiane przez prawicę, która mieniła się partią ludzi majętnych, przestrzegających surowych reguł i obyczajów oraz odpornych na pokusy przekupstwa.

W ostatnim badaniu opinii publicznej wiarygodnego instytutu Metroscopia najlepiej wypada nowa, powstała zaledwie rok temu partia Podemos, wyrosła z rozczarowania politycznym establishmentem – chce na nią głosować 28 proc. Hiszpanów. Dalej są socjaliści z 24 proc. i Partia Ludowa z 19 proc. (trzy lata temu wygrała wybory, zdobywając ponad 40 proc.).

Opozycja wezwała wczoraj premiera Rajoya do dymisji i rozpisania przyspieszonych wyborów. W zwykłym trybie odbyłyby się jesienią.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz