Fajne (10.01.15)

 

Były szef CIA stanie przed sądem? Jego kochanka mogła czytać tajne mejle

ro, 10.01.2015
David Petraeus

David Petraeus (Pablo Martinez Monsivais / AP (AP Photo/Pablo Martinez Monsivais, File))

FBI i Departament Sprawiedliwości rekomendują oskarżenie gen. Davida Petraeusa, który odszedł z Centralnej Agencji Wywiadowczej po tym, jak na jaw wyszedł jego romans. Generał znowu ma kłopoty. Bo prawdopodobnie pokazywał tajną korespondencję Pauli Broadwell
Jak podaje „The Telegraph”, w wyniku śledztwa prowadzonego przez FBI i Departament Sprawiedliwości zarekomendowano wniesienie oskarżenia przeciwko emerytowanemu generałowi. Decyzja w tej sprawie należy jednak do Erica Holdera, prokuratora generalnego USA. Jeśli ten zdecyduje się na oskarżenie jednego z najbardziej szanowanych amerykańskich wojskowych, który dowodził wojskami w Iraku i Afganistanie w najtrudniejszym okresie dla operacji prowadzonej przez zachodnią koalicję, Petraeus musi liczyć się nawet z posłaniem go do więzienia.

Czy Broadwell miała dostęp do poczty generała?

Wszystko zaczęło się od skrzynki mailowej 37-letniej Jill Kelley, która organizowała imprezy dla amerykańskiego wojska. Spływały na nią pełne gróźb mejle i Kelley poprosiła FBI o pomoc. Federalni szybko odkryli, kto wysyła wiadomości. Była to Paula Broadwell, oficer rezerwy, która pisała w owym czasie biografię Petraeusa. Wśród korespondencji ponętnej i ambitnej absolwentki słynnej akademii wojskowej West Point FBI odkryło mejle świadczące o romansie z 59-letnim wówczas generałem. Kochankowie założyli specjalne konta pocztowe, z których wysyłali sobie czułe wiadomości. Śledczy stwierdzili, że generał nie przekazywał kochance poufnych informacji, ale że sytuacja ta stanowi potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.

To zresztą Broadwell pierwsza nawiązała kontakt z Petraeusem. Najpierw poprosiła o spotkanie, potem wpadła na pomysł, aby napisać o nim książkę. Przez kilka miesięcy towarzyszyła mu w Afganistanie, zbierając materiały do biografii, która po publikacji spotkała się z dość chłodnym przyjęciem. Zwłaszcza w połączeniu z wywiadami telewizyjnymi udzielanymi przez autorkę, w których podkreślała, że generał jest „nieugięty i nieustępliwy we wszystkim, co robi”.

Koniec błyskotliwej kariery

Petraeus najpierw został upomniany, ale gdy sprawa wyszła na jaw, wybuchł skandal. Prezydent Barack Obama musiał pozbyć się człowieka, którego postawił na czele CIA.

Generał złożył rezygnację w 2012 roku . To był koniec niezwykle błyskotliwej kariery Petraeusa.

Sam Petraeus w wydanym oświadczeniu kajał się i mówił, że „wykazał się wyjątkową lekkomyślnością”, nawiązując romans po 37 latach małżeństwa: – Takie zachowanie jest nie do przyjęcia, zarówno dla męża, jak i dla szefa organizacji takiej jak nasza. Niektórzy kongresmani mieli wtedy za złe Obamie, że przyjął rezygnację Petraeusa. Podkreślali, że nie zdradził kochance tajemnic państwowych. Teraz nie jest to już takie pewne. Jak podaje „The New York Times”, Departament Sprawiedliwości skupił się na tym, czy generał dał Broadwell nieautoryzowany dostęp do swojej poczty elektronicznej. I czy nie poznała dzięki temu poufnych informacji. „The Telegraph” podkreśla, że ani FBI, ani Departament Stanu nie chciały komentować sprawy. Postawienie Petraeusa przed sądem byłoby jednak wydarzeniem bez precedensu.

O tajnych operacjach CIA i historii służb specjalnych przeczytaj w książkach >>

Zobacz także

wyborcza.pl

Co czyta celebryta? W Ameryce – trend, w Polsce – hejt

Anja Rubik ogłosiła, że czyta Pilcha. A w komentarzach hejt.
Anja Rubik ogłosiła, że czyta Pilcha. A w komentarzach hejt. fot. Shutterstock

Kiedy Mark Zuckerberg dołączył do książkowego wyzwania 2015 roku – pięćdziesiąt dwie książki przez pięćdziesiąt dwa tygodnie – trąbiły o tym wszystkie światowe serwisy. Dziś mamy pierwsze efekty zuckerbergowych lektury publicznych – gdy pochwalił się na Facebooku, że czyta „The End of Power” autorstwa znanego politologa i ekonomisty Moisésa Naíma, na Amazonie jej sprzedaż skoczyła o ponad osiemset procent. Czy to nowy, ogólnoświatowy trend i nowy sposób na promowanie literatury, czy – pusty lans, za który celebrytów spotyka hejt taki, jaki spotkał w Polsce Anję Rubik?

Bitwy wygrywa się przed walką
Gdy projektantka kostiumów do jego nowego filmu oznajmiła pod koniec lat osiemdziesiątych Oliverowi Stone’owi, że w jego „Wall Street” bohaterowie będą chodzić w czerwonych szelkach, złapał się za głowę: „Żaden makler się tak nie ubiera!” – powiedział. „Zaczną” – rzekła projektantka i miała całkowitą rację. Ale po „Wall Street” skoczyła nie tylko sprzedaż szelek – hitem stała się też „Sztuka wojny” Sun Tzu, starożytny chiński podręcznik sztuki wojennej. „Bitwę wygrywa się przed walką” – lubił mawiać fikcyjny Gordon Gekko. Mawianie polubili też rzeczywiści maklerzy, którzy uznali, że przez czytanie Sun Tzu staną się w finansach rekinami pokroju Gekka.

Problem władzy i potęgi (a właściwie jej końca) porusza także „The End of Power” Moisésa Naíma – pierwsza książka, którą przedyskutuje w komentarzach facebookowym fanpage’u A Year of Books internetowy klub książkowy Marka Zuckerberga. Dołączywszy do facebookowego wyzwania pięćdziesięciu dwóch książek w 2015 roku, jeden z najmłodszych miliarderów świata najpierw postanowił włączyć do zabawy użytkowników – publicznie pytając ich, jakie książki powinien czytać – by potem stwierdzić, że będzie o tym decydował sam. I to był strzał w dziesiątkę: o ile w klasycznych, małomiasteczkowych klubach książki lektura jest wybierana przez członków, Amerykanie lubią wiedzieć, co czytają ich elity i idole. Tak samo, jak lubią wiedzieć, w co ich idole się ubierają. A teraz przenieśmy się do Polski.

„ludzie inteligentni nie robią sobie głupkowatych selfie w łóżku i książka Pilcha niewiele tu pomoże…”; „książki Pilcha są literaturą pociągową. Nic wybitnego”; „Bardzo chamsko pozowane to zdjecie, książka zwlaszcza. Typowe dla głupoli i pseudointelektualistow”; „reklama czego? książki pilcha? czy termometru? hahaha” – i tak dalej, i tak dalej. Takimi komentarzami polscy internauci potraktowali selfie zamieszczone na Instagramie przez Anję Rubik – chora modelka, na hotelowym łóżku, z termometrem w ustach i książką. Konkretnie – „Spisem cudzołożnic” debiutem Jerzego Pilcha sprzed dwudziestu lat, za którą autor „Pod Mocnym Aniołem” otrzymał nagrodę Kościelskich.

Masz za tego Pilcha, modelko
Można całą sytuację skwitować stwierdzeniem – no, tak, w USA to trend, a w Polsce to hejt: warto jednak się zastanowić, jaka była natura hejtu na Anję Rubik. Co do wartości literackiej książki Pilcha sprzed dwóch dekad można się, oczywiście, spierać, nie można jednak nie zauważyć, że sytuacja z celebrytką promującą literaturę uznawaną za wysoką wywołuje zupełnie inny hejt niż ta z celebrytką, która promuje książki uchodzące za popularne. Pamiętacie kazus Kasi Tusk? Córka byłego premiera zamieściła na swoim blogu zdjęcie, na którym czyta „Trafny wybór” – pierwszą powieść J. K. Rowling dla dorosłych (nawiasem mówiąc – bardzo dobrą powieść), pisząc, że niegdyś nie cierpiała czytać, a przełomem był dla niej „Harry Potter”.

Książka to dla Kasi Tusk sposób na „wyłączenie się z codziennych problemów”, „poszerza nasz zakres odczuwanych emocji” i zwiększa „nasze kompetencje społeczne”. Cóż, zbyt mądre sformułowania to to, przyznajmy, nie są – i wystarczyły, by wywołać na brukowym poziomie zaognioną karykaturę debaty. Dziennikarze załamywali ręce nad tym, co Kasia Tusk czyta: że łatwe, że poziom niski. Zwykli ludzie – tak, upraszczając, nazwijmy komentatorów pod ich tekstami i fanów Kasi Tusk – solidaryzowali się z celebrytką, pisząc, że też niedawno sięgnęli po promowane przez nią książki. Z Pilchem Anji Rubik sprawa trochę gorsza – okazuje się, że karykatury debaty na temat „pseudointelektualnego lansu” Anji Rubik nie ma kto wywołać – bo nikt „Spisu cudzołożnic” nie czytał.

Skądinąd, kilka miesięcy później Donald Tusk ogłosił na Twitterze, jakie są jego ulubione lektury (wskazywał wtedy eseje Miłosza, a za najlepszą wydaną w 2013 roku przez polskiego autora książkę uznawał „Drugi dziennik” Jerzego Pilcha; były premier zresztą lubił się wdawać z twitterowiczami w dyskusje o literaturze), media o tym milczały. A szkoda, bo w USA lista lektur Baracka Obamy podczas corocznych wakacji na wyspie Martha’s Vineyard staje się przedmiotem sążnistych artykułów w poważnych gazetach, ponieważ sam Biały Dom wydaje oświadczenie, co prezydent zabierze ze sobą na wakacje (a kiedy raz agenci Secret Service pojechali do niewielkiej księgarni na wyspie po kilka nowych lektur dla prezydenta, przez kilka dni wałkowano – co kupili).

Z wysoka i z niska
Dyskusja o tym, kto jest królową rynku książki w Polsce, czy Dorota Masłowska, czy Sylwia Chutnik, nie ma sensu – ogłosił ostatnio Piotr Bratkowski w „Newsweeku”. Dlaczego? Bo literatura, tradycyjnie przez piszących o tym, co stoi na półkach księgarń uznawana za główną część rynku książki, tak naprawdę jest jego niewielkim procentem i ta dyskusja to tak naprawdę ranking, czy jest nią Ewa Chodakowska, czy Anna Lewandowska. Że te „książki” to tak naprawdę nie książki, a istnieje duże prawdopodobieństwo, że w dodatku napisane przez ghostwriterów? To nieistotne: istotne, że (nie)pisane i promowane przez bohaterów zbiorowej wyobraźni. Co wydawnictwa już dawno podchwyciły.

W maju tego roku krakowski Znak – oficyna z ogromnymi tradycjami, wydająca Jana Pawła II, Miłosza, Szymborską, Fukuyamę i T. S. Eliota, by wymienić tylko kilku autorów – naraził się na bycie wyśmianym, gdy jedną z twarzy swojej kampanii reklamowej uczynił popularną młodzieżową gwiazdę Klaudię Halejcio, która reklamowała niewiele znaczący amerykański hit dla nastolatek. Naraził się, ale wyśmiany nie został. Dlaczego? Bo target samej książki jako produktu był idealnie dopasowany do tego, kto ją reklamował – a raczej: jaki jest stereotyp o tym, kto ją reklamuje. Czyli: nieco głupia, ale dobrze sprzedająca się książka dla młodej gwiazdy. Co by było, gdyby Klaudia Halejcio reklamowała, dajmy na to, Philipa Rotha?

Gdybanie zbyt mądre nie jest, ale – możemy domniemywać, że Internet żyłby całą sprawą przez kilka dni; podobnie by było, gdyby Philipa Rotha reklamowała Ewa Drzyzga. Podobnie nie jest, gdy Philipa Rotha reklamuje amerykańska odpowiedniczka Ewy Drzyzgi, to jest – Oprah Winfrey, która przez lata w swoim show polecała książki z górnej półki, a w końcu zaczęła do niego zapraszać kolejnych autorów – windując wiele karier, między innymi – Jonathana Franzena, który później otrzymał National Book Award.

Jaka płynie z tego nauka? Taka, że Amerykanie już nauczyli się swoich celebrytów nie hejtować, jeśli robią oni coś dla nich niezrozumiałego – na przykład czytają książkę z górnej półki – ale brać z nich przykład, zmieniając to w trend. W Polsce: hejt dominuje – mniej spektakularny, niż w przypadku książek z dolnej półki.

naTemat.pl

Drwaloseksualni sarmaci łupili Europę w żółtych kozaczkach

09.01.2015, Waldemar Szczepankiewicz / Onet

Czy Hetman Czarniecki mógłby być idolem drwaloseksualnych hipsterów znad Wisły? Czy Jana III Sobieskiego – z jego manią obwieszania się klejnotami – wyzywano by od gejów na ulicach obecnej Warszawy? Współcześni potomkowie sarmatów w modzie są plebsem. I to ubogim…

Stefan Czarniecki i "lumberseksualny" mężczyzna

Stefan Czarniecki i „lumberseksualny” mężczyzna
fot. Leon Kapliński/Shutterstock fot. Sfio Cracho

„Stroją się jak kobiety” – tak o szlachcie polskiej napisał Francuz, Honoriusz Balzac w powieści „Kuzynka Bietka”.

Dzisiaj można by powiedzieć, że jest złośliwy, jednak to właśnie panowie inspirowali modę damską w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W słowach francuskiego pisarza pojawia się raczej nutka zazdrości. Szata polskiego magnata bywała droższa niż kilka wsi we Francyji.

– Byliśmy w tamtych czasach bajecznie bogaci. Guzy, czyli odpowiedniki guzików, wykonywano ze złota i klejnotów. Jeden guz był wart jednej wsi – opowiada ze swadą Krzysztof Kozłowski, h. Jastrzębiec, z bydgoskiej grupy rekonstrukcyjnej Kompaniji Imć Stanisława Rusinowskiego h. Godziemba.

– Jak szlachcicowi zabrakło pieniędzy na libację w karczmie, odcinał guzy od żupana i mógł pić dalej – dodaje żartobliwie Dariusz Chojnacki z Kompaniji.

W przeciwieństwie do protestanckiej Europy Zachodniej, polski mężczyzna XVII i XVIII wieku ubierał się kolorowo. Z pewnością przeciwnicy różu zgrzytaliby zębami.

– Nasi przodkowie uwielbiali czerwień, bo należała do najdroższych barwników, uważano ją za najbardziej dostojną. Barwiono nią nawet buty. Nie dysponowano wówczas wysokiej klasy barwnikami, więc te z czasem bladły, schodziły. Bywało, że z czerwieni przechodziły w róż, ale nie kojarzono tego koloru tak, jak obecnie – tłumaczy Chojnacki.

Szaro-czarne barwy w Rzeczpospolitej Obojga Narodów charakteryzowały cudzoziemców, biedotę i niezamożnych chłopów.

– „Szarakami” nazywano też szlachtę zaściankową, którą stać było co najwyżej na ubrania z lnu, a od chłopów odróżniała ich szabla uwieszona na sznurku. Dodajmy, że szlachta zaściankowa licznie zamieszkiwała Mazowsze – opowiada Krzysztof Kozłowski.

Jeremi, Stefan lub Jan, w przeciwieństwie do licznie obecnie spotykanego na ulicach Patryka, Damiana czy Mateusza, gonił za modą i uwielbiał modowe nowinki. Piotr Sapieha, wojewoda smoleński w połowie XVIII wieku, aby wyróżnić się spośród reszty szlachty kazał przygotować sobie strój wierzchni biały, podszyty błękitnym aksamitem. Szybko znalazł naśladowców. Rozzłościło go to i podarował swój ubiór kucharzowi. Pojawienie się na współczesnej ulicy w srebrnej koszuli w złote kwiaty mogłoby narazić jego właściciela na uwagi. Co innego, gdy w takiej stylizacji pokazał się Janusz Radziwiłł!

Nikt ironicznie nie spojrzałby na magnata, który wespół ze Szwedami zamierzał oderwać Litwę od Korony. Z portretu Radziwiłła bije nie tylko dostojność, ale też blask od rozsrebrzonej szaty. Te bogatsze rzeczywiście przeplatano dodatkowo złotymi i srebrnymi nićmi.

– Strój spełniał wtedy podobną rolę, jak teraz dla niektórych osób mercedes i „zimny łokieć” za oknem. Podkreślał status. Z daleka było widać, z kim się ma do czynienia – podsumowuje Kozłowski.

Agent z wybiegu i kark z łańcuchem

Współcześni warszawscy styliści w XVII wieku nie mogliby zaczynać swojej mowy o nowinkach modowych od zdania: „A w Londynie nosi się”…

Inspiracji nie czerpano z Paryża, Mediolanu, a Nowy Jork, był wówczas mało znaczącą osadą. Natchnieniem dla polskich modnisiów był Orient, dwory tureckiego Stambułu i tatarskiego Bakchysaraju. A nawet dalej: pasy kontuszowe pochodziły z Persji, a wetknięte za nie kindżały – z Indii czy Jawy. Pogromca Turków pod Chocimem i Wiedniem, Jan III Sobieski, miał nawet specjalnego agenta w Chanacie Krymskim. Ten, na polecenie króla, donosił m.in. o wszelkich nowinkach modowych.

Może Francuzom polska moda się nie podobała, ale Francuzki były innego zdania. Pamiętnikarka i pokojówka na dworze Anny Austriaczki, Francoise de Motteville tak pisała o szatach Polaków: „Ubrani w bławaty, przetykane złotem i srebrem. Materie ich strojów były tak kosztowne, tak pięknie, w tak żywych barwach, że aż rwały się oczy. Na kaftanach lśniły diamenty”.

Janusz Tazbir, znany historyk podkreśla, że noszenie stroju na wzór wschodni było w Rzeczpospolitej normalnością, elementem współczesnej kultury. Natomiast dla mieszkańca Paryża czy Sztokholmu stanowiło niezwykłą egzotykę. Z pewnością i dla współczesnego Polaka takim szokiem mogłoby być ówczesne obnoszenie się ze złotem i klejnotami. Jak podaje wspomniany już historyk, król Jan III Sobieski w samych tylko klejnotach nosił na sobie około 200 tysięcy talarów. Czyżby rozrośnięte karki z siłowni obwieszone złotymi łańcuchami znalazły swojego prekursora?

Rurki a sprawa Polska

Na jednym z demotywatorów pojawiło się zdjęcie mocno zbudowanych mężczyzn w kominiarkach, a obok ujęcie facetów w rurkach z ogromnymi torbami pod pachą. Pod zdjęciami podpis: „Kto cię obroni jak przyjdzie Rusek”? Można by powiedzieć, że odpowiedzi na to pytanie udzielił jakieś czterysta lat temu słynny holenderski malarz, Rembrandt. Uwiecznił on „Jeźdźca Polskiego”.

"Jeździec polski", Rembrandt

fot. Rembrandt

Na koniu dumnie siedzi lisowczyk. Ubrany jest w zielony żupan; jedwabny i pikowany. Na nogach żółte buty z cholewami do połowy łydki. No i spodnie… Nie dość, że czerwone, to jeszcze obcisłe. Leginsy z pewnością to nie są, ale jakie skojarzenia mogą budzić nogi dwóch młodych szlachciców uwiecznionych na obrazie Wilhelma Augusta Stryowskiego? Obydwaj oprócz „obciślaków” noszą żółte buty niczym z profilu „Faszyn from Raszyn”.

"Szlachta polska w Gdańsku", Wilhelm August Stryowski

fot. Wilhelm August Stryowski

Pozory jednak mogą mylić, bowiem jeden z kawalerów dzierży nadziak. Tą bronią polscy jeźdźcy rozbili niejeden „luterskie łeb” chroniony morionem. Chociaż upodobania Polaków do jaskrawych kolorów budziły zdziwienie u współczesnych mieszkańców Europy Zachodniej, nikt raczej nie odważyłby się zwrócić lisowczykowi uwagi. Członkowie tej lekkiej jazdy budzili przerażenie od Renu po Morze Białe. Ciągnęła się za nimi legenda nieśmiertelnych okrutników. Oni nie zostawiali świadków. Przechodzili specjalne szkolenie wojskowe, doskonalone w ciągłych utarczkach, a także mieli szczególne wyposażenie bojowe. Matki nad Renem i Łabą straszyły swoje pociechy porwaniem przez lisowczyków.

Czy Hetman Czarniecki mógłby być idolem drwaloseksualnych hipsterów znad Wisły? Czy Jana III Sobieskiego – z jego manią obwieszania się klejnotami – wyzywano by od gejów na ulicach obecnej Warszawy? Współcześni potomkowie sarmatów w modzie są plebsem. I to ubogim…

Drwaloseksualni „dyjabli” znad Wisły

Niedawno na portalach modowych, szafiarkowych, itp. okrzyknięto śmierć metroseksualnego mężczyzny. Wrażliwe „davidy beckhamy” z kosmetyczkami, wypchanymi m.in. plastrami depilacyjnymi, muszą zmężnieć i zarosnąć. – Uwaga, nadchodzą lumbersexualni! – obwieszczają znawcy tematu. Inni dodają po prostu: – Miejscy drwale!

O kogo chodzi? Eleganckiego faceta z brodą i podgoloną głową. Dodatkowe atrybuty to wyrzeźbione mięśnie i upodobanie do życia na wolnym powietrzu. Takie crossfitowe „lucasy parkery”, czy „sebastiany chabale”, rugbiści są teraz w cenie. Ponoć koniecznie trzeba wyglądać tak, jakby wyszło się z lasu.

Ale nie ma w tym trendzie nic nadzwyczajnego! Sarmaci byli pierwsi. Przestrzeni i świeżego powietrza w Rzeczpospolitej z pewnością nie brakowało. Tak budzące zdziwienie w Europie, futrzane, sarmackie stroje, idealnie nadawały się do przemierzania kilometrów na koniu. Do tego koniecznie rękawice, aby przez długie godziny utrzymać uzdę i szablę. A tą władano z taką perfekcją, że do dziś mówi się o polskiej szkole szermierczej. Lumbersexualni znad Wisły mają swojego hetmana, mistrza ukrywania wojska po lasach i niespodziewanych ataków na Szwedów! Wystarczy spojrzeć na portret Stefana Czarnieckiego. Z powodzeniem mógłby zostać patronem hipsterów, przynajmniej ten Czarniecki starszy wiekiem, z portretu Leona Kaplińskiego.

"Stefan Czarniecki", Leon Kapliński

fot. Leon Kapliński

Przy tym mogliby pozazdrościć hetmanowi temperamentu. W grudniu 1658 roku, gdy toczyła się w Danii kampania przeciw Szwedom, hetman Czarniecki, ku niedowierzaniu wojsk sojuszniczych brandenbursko-habsburskich, rzucił swoje oddziały wpław przez cieśninę na wyspę Als. Czarniecki jako pierwszy wjechał na koniu w lodowate wody Bałtyku. Wkrótce Jan Chryzostom Pasek, uczestnik wyprawy, zanotował słowa pojmanych Szwedów: „Żeście dyjabli, nie ludzie”.

Historyk Radosław Sikora zainteresował się męskimi fryzurami w XVII wieku. Podkreśla, że uderza ich wielka różnorodność. Niezmienne jest tylko jedno – wąs. Ten atrybut szlachcica, oprócz szabli. Natomiast brody są raz dłuższe, raz krótsze, czasem zupełnie zgolone. Włosy szlachta nosiła zaczesane do tyłu. Kolejnym typem fryzury były boki głowy podgolone, a na jej czubku pozostawiano pojedynczy kosmyk lub czub, niczym podkręcony na lokówkę. Modę na czuby miał wprowadzić Samuel Łaszcz. Szlachcic, który wyrokami sądowymi, w tym również za gwałty, „podbił sobie płaszcz”. W trakcie Powstania Chmielnickiego, Sejm darował Łaszczowi większość win, bo jak nikt inny potrafił rozbijać kozackie i tatarskie zagony. Nazywano go postrachem Tatarów.

Z lumberseksualną fryzurą został uwieczniony ok. 1635 r. Jerzy Ossoliński. Wjazd Ossolińskiego do Rzymu długo był wspominany przez mieszkańców Wiecznego Miasta. Konie gubiły złote podkowy, a służba rozrzucała złote monety. W orszaku szło 10 wielbłądów, które pobrzękiwały srebrnymi bębenkami uwieszonymi na brzuchach. Z pewnością papieżowi nie trzeba było tłumaczyć, że przyjechało poselstwo i to z bardzo zamożnego, czyli ważnego kraju.

"Jerzy Ossoliński", Bartholomeus Strobel

fot. Bartholomeus Strobel

W swojej zawrotnej karierze Ossoliński piastował m.in. urząd starosty bydgoskiego i wojewody sandomierskiego. Czy obecnie jakiś wojewoda pojawiłby się w pracy z zawadiacko podniesioną grzywą?

Zeszliśmy z wybiegu historii

– Cztery razy zmieniałem krawcowe, zanim osiągnąłem zadawalający efekt za sensowne pieniądze – opowiada Krzysztof h. Jastrzębiec.

Rekonstruktor historii jest dumnym posiadaczem kilku żupanów. W tym bogato zdobionego w motywy kwiatowe, do którego zakłada się wilczą skórę. Dla sarmackich modnisiów nie była szczytem marzeń; bardziej poważali futro z rysia czy niedźwiedzia. Dodać trzeba, że każdy szanujący się husarz przerzucał przez ramię lamparcią, czasem tygrysią skórę. Te zwierzęta z pewnością w lasach nad Wisłą czy Dnieprem nie biegały.

Dariusz Chojnacki ostatnio paraduje na spotkaniach miłośników historii w futrzanej delii (odpowiednik współczesnego płaszcza) i kołpaku, czyli czapie z borsuka.

Tłumaczy: – To mógłby być strój średniozamożnego szlachcica, gdyby nie fakt, że futro mam z barana. W wersji oryginalnej najlepsze byłoby futro z soboli lub norek.

Szlachecką czapkę zdobi pęk piór.

– Pióra pochodziły przeważnie od ptaków drapieżnych, bo były symbolem siły. Ale pojawiały się też pióra strusie. Do czapki mocowano je za pomocą bogato zdobionego trzęsienia.

Trudno wyobrazić sobie współczesnych miłośników mody z piórkami strusimi u czapek.

– Ostatnio słyszałem polityka, który uważa, że w Polsce w Unii Europejskiej powodzi się lepiej niż kiedykolwiek. Bardzo się myli. Nie jesteśmy nawet cieniem dawnej potęgi Rzeczpospolitej Obojga Narodów. I nie dyktujemy, tak jak wówczas, oryginalnych trendów modowych, o których współcześni styliści nawet nie pomyślą – dodaje żartobliwie Chojnacki z Kompaniji, której patronem jest lisowczyk.

Autor: Waldemar Szczepankiewicz

Onet.pl

Grabaż: Polska to fikcja. Ten kraj potrafi z nas tylko zdzierać, a ochrony nie daje żadnej

”Doprowadziliśmy się do takiej taniości… Każdego można opluć, oszczać, skopać i obrazić”
Mariusz Wiatrak

Jubileuszowy koncert „Grabaż 30”, Jarocin 2014 (fot. Konrad Jaraszek, jaraszek.com )

– Bycie artystą w tym kraju to nie tylko walka o byt materialny. To też próba zmierzenia się z ciemnym ludem, który albo reaguje obojętnie na to, co robisz, albo budzi się dopiero wtedy, kiedy próbujesz zrobić coś oryginalnego, a wtedy postanawia cię zglebować – mówi nam Krzysztof „Grabaż” Grabowski, lider zespołów Pidżama Porno i Strachy Na Lachy.

Stuka 30 lat na scenie…

– …no i stuka.

I nic się nie dzieje?

– Nic się nie dzieje, bo jest tak samo jak rok, dwa albo trzy lata temu, jeśli mówimy o postrzeganiu samego siebie. Wiadomo, że wszystko wokół się zmienia i człowiek się zmienia, ale jeśli chodzi o scenę, to ja mam od lat jasno skrystalizowane poglądy i spojrzenie na tę sprawę. Sprowadza się to do jednego prostego zdania: No kurwa, zajebiście lubię to robić.

Zdążyłeś się już odkuć po koncercie Morrisseya w Warszawie [przerwanym przez artystę po kilkunastu minutach w wyniku wulgarnej zaczepki jednego z fanów – przyp. red.]?

– Słuchaj, nie miałem czasu nawet tym się zająć.

Jubileuszowy koncert Jubileuszowy koncert „Grabaż 30”, Jarocin 2014 (fot. Konrad Jaraszek, jaraszek.com)

Nie reklamowałeś biletów?

– Nie zdążyłem, bo na to był chyba tydzień lub dwa, a ja akurat miałem mnóstwo innych rzeczy do roboty. A tak się składa, że im jestem starszy, tym mam coraz więcej pracy i coraz gorszą pamięć.

A chciałbyś je w ogóle reklamować? Broniłeś Morrisseya.

– Nie, musimy tutaj pewne rzeczy rozgraniczyć – jak się czułem jako potencjalny widz, a co sobie pomyślałem jako artysta. Bo tak się akurat składa, że dotarłem na ten koncert dokładnie w momencie, kiedy Morrissey schodził ze sceny. Czyli nie widziałem nawet połowy jego włosa, nie słyszałem nawet ćwierci nuty. Wchodzę do Stodoły, a tam wita mnie Sławek Jurasz, road manager Myslovitz, i rzuca: – Dopiero przyszedłeś? Przecież koncert właśnie się skończył! Na początku, pewnie jak większość osób wśród publiczności, byłem przekonany, że ktoś przyjdzie i Morrisseyowi powie: – No, chłopie, nie udawaj pizdy, tylko wychodź na scenę, klub pełny, a ty focha strzeliłeś. Tam jest wyjście na estradę, do widzenia.

No i było do widzenia.

– I ja w pewnym sensie doskonale go rozumiem. Kiedy obejrzałem na YouTube ten moment, gdy akurat coś mu tam krzyczą, zamknąłem oczy i próbowałem sobie wyobrazić siebie w tej sytuacji… To znaczy ja akurat jestem wyszczekany i z takimi akcjami mam praktycznie do czynienia na co drugim koncercie. Zawsze ktoś musi tego swojego wewnętrznego chama spuścić ze smyczy i zaakcentować w tym momencie.

Jubileuszowy koncert Jubileuszowy koncert „Grabaż 30”, Jarocin 2014 (fot. Konrad Jaraszek, jaraszek.com)

Też miałeś na początku kariery podobną sytuację: stoisz na scenie i pięć tysięcy gardeł na koncercie krzyczy „wypierdalaj” w twoją stronę.

– To była trauma, bo nawet nie było komu kopa zdzielić. Jeszcze wtedy byłem małym owadem z wielkim ego, które to ego błyskawicznie zostało sprowadzone do rozmiarów owego owada. To nie była przyjemna sytuacja, ale czegoś mnie nauczyła. Niestety, są tacy ludzie, którzy starają się być ważniejsi niż miejsce, okoliczności i sytuacja na to wskazują. Morrissey jest człowiekiem ciężko pokaranym przez los, na Boga, walczy z nowotworem, nie wiadomo ile mu jeszcze czasu zostało, poza tym jest wyjątkowo nadwrażliwy i zawsze taki był – może właśnie dlatego pisze tak świetne piosenki. A ten typ wrażliwości, uwierz mi, często dla artysty jest przekleństwem.

To po tym koncercie napisałeś: „Chamstwo jest wszą XXI wieku”.

– Oczywiście. I nadal uważam, że to jedna z najbardziej uciążliwych plag świata i człowieczeństwa w czasach pokoju.

„Beka”, „hejt”, „lincz internetowy” – o tym dzisiaj wszyscy dyskutują. Wcześniej tego chamstwa nie było?

– Chamstwo było, jest i zawsze będzie. Ale wydaje mi się, że kiedyś nie byłoby zgody na zjawisko o takiej skali. Każdy z nas ma w sobie odrobinę chama, a ja mam nawet więcej niż odrobinę. Jednocześnie jestem na to chamstwo wyczulony i staram się je mniej lub bardziej świadomie w sobie eliminować. Ostatnio bardziej świadomie niż nieświadomie – staram się nad tym po prostu pracować, bo już sam wyraz mojego ryja jest tak chamski, że ludzie potrafią sobie na mój temat wyrobić zdanie, zanim zdążę się odezwać. Mam coś w swoim ryju takiego, w swoim gadaniu, w swoim byciu, że bywam odpychający, w związku z czym bardzo dużo osób zarzuca mi pychę i właśnie rzeczone chamstwo. Był jeszcze taki czas, kiedy próbowałem z tym walczyć, ale przynosiło to efekty odwrotne do zamierzonych, więc siłą rzeczy z tym się pogodziłem. Teraz staram się już tylko pracować nad szczegółami.

Czyli?

– Staram się uśmiechać do ludzi i rzadziej wikłać w konflikty. A tych życie mi nie oszczędziło.

To dlatego wreszcie zagracie koncert w Poznaniu?

– Wiesz, tutaj warunek był jeden.

Prezydent Ryszard Grobelny musiał odejść.

– Nie, prezydent Grobelny musiał przegrać wybory.

I przegrał, a ty zachęcałeś do głosowania na jego oponenta. Natomiast ja wciąż pamiętam twoje słowa: „Im dalej w las, tym bardziej człowiek się wycisza”. Ja tego wyciszenia w tobie nie widzę.

– Bez przesady. Jeśli ktoś zajdzie mi za skórę, to wtedy może rzeczywiście wychodzi ze mnie ta moja wybuchowa natura, ale sam w sobie najbardziej cenię spokój.

Jubileuszowy koncert Jubileuszowy koncert „Grabaż 30”, Jarocin 2014 (fot. Konrad Jaraszek, jaraszek.com)

Więc co się musi wydarzyć, żeby ta twoja wybuchowa natura wylazła?

– Musi zostać na przykład odwołany spektakl „Golgota Picnic”, na który wcale nie miałem zamiaru się wybrać, ba, nawet nie wiedziałem, że jest aż tak obrazoburczy. Jednak w sytuacji, kiedy biskup zaczyna wzywać do zamieszek ulicznych, kiedy prezydent stwierdza, że lepiej dla tego festiwalu [Malta – przyp. red.] i dla Poznania, żeby ta sztuka się nie odbyła, a policja przyznaje, że nie będzie w stanie zapewnić bezpieczeństwa podczas manifestacji, no to sorry, ale ja wtedy myślę sobie: Kurwa, tak być nie może! Historia z lokalnej stała się nagle historią międzynarodową. Poznań wydał mnóstwo pieniędzy na promocję, na te wszystkie pierdolone know-how, które w jednym momencie poszły się jebać. Powtórzę jeszcze raz: to było zaprzeczenie 25 lat wolnego Poznania, a nawet wydarzeń wcześniejszych, jak Konkurs Skrzypcowy im. Winiarskiego, który odbywa się w tym mieście od wielu lat i jest praktycznie jedyną kulturalną imprezą z tak dużym bagażem doświadczeń o znaczeniu międzynarodowym. Drugą taką imprezą była Malta, która trzema idiotycznymi decyzjami sprowadziła się do roli podrzędnego kurnikowego festiwaliku. Pokazaliśmy siebie jako gości, którzy kiedyś najwyraźniej zapomnieli wsiąść do tramwaju na przystanku „Średniowiecze”.

A może ty po prostu nie przepadasz za politykami?

– Nawet nie za politykami, ja po prostu nie lubię tego rodzaju człowieczeństwa. Zresztą, to przeczy jakiemukolwiek człowieczeństwu, bo to są jakieś, kurwa, cyborgi. I to cyborgi, które mają olbrzymi wpływ na nasze życie. Przez długie lata udawało mi się zachować całkowitą niezależność i ta niezależność, moją krwawicą wypracowana, była faktem. Ostatnie pięć albo dziesięć lat to już jakaś makabra – gnębienie polskiego ludu przekroczyło wszelkie dopuszczalne granice.

Kto nas niby gnębi?

– Najpierw PiS i jego dwa lata cyrków z pogranicza kabaretu oraz tragifarsy, podczas których doskonale mogliśmy się przekonać, czym może być państwo wyznaniowe i państwo przyklejone do swojej osobliwej wersji świata, w którym rządzi spisek. Później PO – wielka nadzieja Polaków na to, że ten kraj będzie wreszcie normalny, a oni zrobili wszystko, żeby było zupełnie na odwrót. To, że prawa strona urosła do tak wielkich rozmiarów, to w dużej mierze właśnie ich zasługa – dla mnie przeciętny polityk Platformy to gość, który większość swojego życia spędza z głową schowaną w piasek. Jak pierdolony, pieprzony, koniunkturalny struś.

Tylko tyle?

– Najbardziej bolesne jest pozbawienie ludzi złudzeń, zaprowadzenie ich na skraj obywatelskiej obojętności – to jest zasługa polskiej sceny politycznej. I jedni, i drudzy swoim konfliktem doprowadzili do tego, że było nam już wszystko jedno, kto będzie nami rządził. To była rezygnacja, zgoda i bardzo błędne przekonanie o tym, że ludzie mają swój rozum, a strach przed tymi koczkodanami z PiS załatwi całą sprawę. Jeszcze sposób, w jaki PO potraktowała artystów – chodzi mi o domiary podatkowe, pozbawienie nas 50-procentowych kosztów uzyskania przychodu, wprowadzenie emerytury do 67. roku życia… Ostatnio zrobiłem sobie badania metaboliczne i wyszło, że mój organizm ma już tylko dwa lata do emerytury. I to też był dla mnie bardzo wyraźny sygnał, że coś tu jest nie tak, a skoro jest nie tak, no to trzeba się za siebie zabrać.

I zabrałeś się?

– Nie miałem wyjścia, skoro państwo, jak powiedział jeden z ministrów spraw wewnętrznych, funkcjonuje tylko na papierze. Polska to fikcja i taka, niestety, jest prawda. Ten kraj potrafi z nas tylko zdzierać, a ochrony nie daje żadnej. Już nawet nie mówię o socjalu, sądach, służbie zdrowia – gdzieś czytałem raport, że gdybyśmy mieli tutaj jakąś zadymkę z użyciem sił militarnych, Białoruś rozjechałaby nas w trzy dni. A setki bandytów co roku wesoło idą w marszu niepodległości, rozwalają Warszawę i nikt nie wie, co z nimi zrobić.

Czyli „u króla na dworze coraz gorzej”?

– Nie da się ukryć: straciliśmy busolę, ktoś zgasił nam światło i każe teraz brnąć przez życie bez latarek. Mamy najlepszy czas w swojej historii i tego nie można zanegować, dlatego tym bardziej żal tych momentów, żal tych chwil, jałowych sporów i rozmieniania się na drobne.

Jubileuszowy koncert Jubileuszowy koncert „Grabaż 30”, Jarocin 2014 (fot. Konrad Jaraszek, jaraszek.com)

„Świat głupieje w oczach” – to znowu twoje słowa.

– Zgadza się, bo wszystko się uśrednia, a jak się uśrednia, to parszywieje. Wszelkie rzeczy, które odstają od normy, od tych anonimowych średniaków, wydają się dziwactwem. Prosta konsekwencja najzwyklejszej ciemnoty i strachu przed edukacją – to media wyhodowały sobie te ślepe i głuche szczenięta. Kultura w jakimkolwiek wydaniu została zepchnięta gdzieś na peryferie, więc nie dziwmy się potem, że tutaj królują disco polo, seriale i programy, w których ciągle występują te same osoby, a ludzie czerpią przyjemność z tego, że ktoś robi z siebie głupka w telewizji. Mam prawo wtedy powiedzieć: Stop, hola, hola, ja w tym uczestniczyć nie będę. Bo ta pauperyzacja dotyka wszystkich – coraz mniej ludzi przychodzi na koncerty, coraz mniej ludzi sięga po książki, coraz mniej ludzi wychodzi na miasto w poszukiwaniu czegokolwiek. Telewizor i komputer załatwiają dzisiaj sprawę.

Bycie artystą nie jest przywilejem?

– W tej chwili już nie, chociaż dla mnie to wciąż w pewnym stopniu przywilej, bo raz, że jestem kiepski w tym, co robię, pod względem muzycznym, dwa, że mimo wszystko lubię to robić i bardzo chciałbym pisać i grać tak długo, jak długo zdrowie i fani mi na to pozwolą. Jeśli chodzi zaś o historie, które mają buty i w tych butach po tej ziemi chodzą – to w istocie jest przekleństwo. Jestem ostatni, który powinien się skarżyć na finanse, ale widzę, co się dzieje u tych, którzy nie mieli tak dobrej passy, jaką mieliśmy my przez ostatnie lata. Widzę, jak cienko piszczą i kwiczą.

Bardzo często bycie artystą w tym kraju to nie tylko walka o byt materialny, ale też próba zmierzenia się z ciemnym ludem, który albo reaguje obojętnie na to, co robisz, albo budzi się dopiero wtedy, kiedy próbujesz zrobić coś oryginalnego, a wtedy ten lud ciemny stwierdza, że należy cię zglebować. Niestety, drodzy państwo, bez wady są jedynie ci, którzy nie żyją, i to też nie wszyscy, albo ci, którzy nic nie robią – czyli ci, o których nie masz nic do powiedzenia, bo nawet nie wiesz, że istnieją.

Czyli wracamy do wrażliwości.

– I do sprawy Morrisseya, każdy artysta musi bowiem umieć przekraczać siebie, smak publiczny, robić coś nowego, mówić inaczej niż inni. A my doprowadziliśmy się do takiej taniości, że nawet tego ludzie nie doceniają. Każdego można opluć, oszczać, skopać, ośmieszyć i obrazić.

Najgorsze jest to, że z roku na rok coraz mniej nas to rusza – wypracowaliśmy w sobie mechanizmy obronne. I to jest normalne, bo jeśli nie wytworzysz przeciwciał na tę chorobę, nie masz szans na przeżycie. Ludzi, którzy plują jadem, należy traktować jak osoby dotknięte jakąś chorobą – a wiadomo, że z ludzi chorych nie należy się śmiać, trudno, trzeba ich jakoś przetrwać.

Chyba regularnie zaglądasz na fora internetowe.

– Już od wielu lat mam zasadę, że nie czytam komentarzy na swój temat, i mam ten przywilej, że nie muszę tego robić. Ale nie ukrywam: czasami zjedzie mi wzrok niżej i zdarza mi się przeczytać jedną opinię czy dwie i głupio się pośmiać. Ale to jest pusty, idiotyczny śmiech.

Koncert Pidżamy Porno, Och Teatr 2014 (fot. Konrad Jaraszek, jaraszek.com) Koncert Pidżamy Porno, Och Teatr 2014 (fot. Konrad Jaraszek, jaraszek.com)

Wydaje mi się, że ten wzrok zjeżdża nam częściej, niż sami do tego się przed sobą przyznajemy.

– O tym piszą gazety, zwłaszcza kiedy ten tzw. hejt przekracza granicę umownej normy i staje się faktem publicznym. Przykład Poli Dwurnik – przeczytałem jej jeden felieton i ani mnie to ziębi, ani parzy. Dziewczyna opisuje swój świat, do którego zaprasza swoich czytelników, i tutaj bym postawił kropkę. Nie wnikałbym, czy to jest dobre, czy idiotyczne, czy pretensjonalne, czy nie, czy ktoś chce, czy nie chce tego drukować. Niedawno jednak dowiedziałem się z gazet, że jakaś sprawa narodowa z tego wyniknęła. I to jest chyba kolejny wers do piosenki pod tytułem: „Coraz mniej rozumiesz ten świat, stary chuju”.

Publicysta Robert Siewiorek na łamach Dwutygodnika.com: „Gdzie są dziś ludzie poważni? Nie, nie wyginęli, ale tkwią poupychani w kątach życia, bo to nie oni nadają ton”. Czyli oni są, tylko my ich po prostu nie słyszymy.

– I to jest pocieszające. Natomiast nie jest pocieszające to, że ci ludzie nie mają swojego miejsca, w którym ich prawdy, ich sposób spojrzenia na świat, ich wrażliwość znalazłyby dla siebie ujście. Nawet jeśli będzie ich mniej, to na Boga: niech mają przynajmniej jedną swoją stację radiową, niech mają jedną swoją stację telewizyjną, która będzie nadawała interesujące programy przynajmniej kilka minut przed północą. Niech to nawet, kurwa, na siebie nie zarabia!

Licencję taksówkarza już sobie wyrobiłeś?

– Wciąż uczę się ulic, a to w moim wieku nie jest już takie proste.

Skąd ci się wzięła ta taksówka?

– Bo lubię jeździć samochodem i cenię sobie niezależność – wyjeżdżasz, kiedy chcesz, i wracasz, kiedy chcesz; nie chcesz jeździć, to nie jeździsz, chcesz jeździć, to jeździsz. I tyle.

Jubileuszowy koncert Jubileuszowy koncert „Grabaż 30”, Jarocin 2014 (fot. Konrad Jaraszek, jaraszek.com)

O co ci w ogóle chodzi w tej całej niezależności?

– Dla mnie to kardynalna sprawa. Nigdy nie lubiłem wykonywać czyichś poleceń. OK, byłem przez pewien czas regularnym pracownikiem, i bardzo szybko dochodziłem do sytuacji, że w tym, co robiłem, zapewniałem sobie jakąś niezależność. Może nie byłem jakąś tam wiodącą częścią składową danego układu, ale to, co robiłem, było potrzebne, a ja byłem bardzo lojalnym pracownikiem. Do momentu, kiedy nikt mi się nie wpierdalał, bo jak ktoś mi się zaczynał wpierdalać… No dobra, przyznaję, że ostatnio kilka razy uległem, i powiem szczerze, że bardzo sobie to cenię.

W czym uległeś?

– Zespół wysłał mnie na lekcję śpiewu. I ani słowa więcej.

Przecież dopiero teraz zaczynamy rozmawiać!

– Koniec, bo znów musiałbym zacząć opowiadać o swoich chorobach.

Płyta Płyta „Grabaż 30” (fot. materiały promocyjne)

 

Płytę „Grabaż 30” promuje teledysk do piosenki Pidżamy Porno „Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości” w nowej aranżacji muzycznej. Odpowiada za nią Tom Horn.

 

Krzysztof „Grabaż” Grabowski. Wokalista, tekściarz, kibic piłkarski, lider zespołów Pidżama Porno i Strachy Na Lachy. Laureat Paszportów „Polityki” z 2008 roku w kategorii muzyka popularna. Pod koniec zeszłego roku wydał płytę „Grabaż 30” z okazji trzech dekad pracy artystycznej. Debiutował w lipcu 1984 roku podczas przesłuchań w Jarocińskim Ośrodku Kultury. Zespół, z którym chciał wystąpić, powstał dzień wcześniej. Jak wieść gminna niesie, organizatorzy pozwolili grupie wykonać jeden utwór, a potem przegonili muzyków ze sceny.

Mariusz Wiatrak. Dziennikarz – kiedyś muzyczny, dziś gość od wszystkiego. Kiedyś m.in. „Gazeta Wyborcza” i „Machina”, dziś redaktor Kultura.gazeta.pl. Dwukrotnie wylądował na okładce „Tygodnika Powszechnego” – raz jako apostata, a raz jako dziecko, które przestaje wierzyć.

weekend.gazet.pl

To on zilustrował seks na Wikipedii. 48 osiem rysunków, które obrazują „TO”

Seedfeeder zilustrował kilkadziesiąt haseł Wikipedii związanych z miłością fizyczną
Seedfeeder zilustrował kilkadziesiąt haseł Wikipedii związanych z miłością fizyczną Fot. Seedfeeder / wikipedia commons

To dzięki niemu większość haseł związanych z seksem w Wikipedii ma stosowny rysunek. Ich cel jest czysto edukacyjny, ale niektóre kadry są mocno pornograficzne. Seedfeeder swoją pracą ominął internetową cenzurę Wikipedii. I zrobił to anonimowo.

W tej chwili jest już internetową legendą. Pierwszy rysunek wrzucił do sieci w 2006 roku i sam umieścił go w stosownym artykule w Wikipedii. Bohaterami tej ilustracji był czarnoskóry mężczyzna i biała kobieta, tematem artykułu, do którego trafił jest… wytrysk na twarz. To wywołało kontrowersje, oskarżono go o rasizm i promowanie przemocy wobec kobiet.

SEEDFEEDER

Bohaterka utrzymuje na rysunku kontakt wzrokowy z bohaterem. Nie jest związana, to powinno wskazać, że robi to z własnej woli. A jeżeli chodzi o to, że bohaterowie są z dwóch różnych ras? Uprzedzeniami i niepokojami ludzi o ograniczonych horyzontach się nie przejmuję Czytaj więcej

Seksuolog Andrzej Depko uważa, że w ogóle nie powinno się tego, co jest na tych rysunkach wartościować ani cenzurować. – Pokazuje ejakulację kobiecie na twarz, i co z tego? Ludzie w czasie seksu tak się zachowują. Jednym to odpowiada, innym nie – mówi w rozmowie z naTemat. Seedfeeder zaczął następnie realizować rysunki na zamówienie użytkowników, w Wikipedii pojawiło się ‚pearl necklace’ czy ‚bukkake’.

– Seks pozostaje seksem. Te rysunki to takie elektroprzetworzenie zdjęć, jak ze starych podręczników seksuologii – ocenia seksuolog. Starych podręczników seksuologii z Niemiec, bo na półkach Polaków w PRL-u królowała „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej. Z malutkimi, czarnymi graficznymi znaczkami, które miały prezentować seksualne pozycje. Oczywiście to się nijak nie umywa na przykład do podręczników z Japonii, gdzie na rysunkach zaznaczano nawet kiedyś dokładny kąt, pod którym należało ułożyć ciało.

– W Polsce ciągle, nawet teraz, jesteśmy więźniami autocenzury. Nie można o seksie mówić wprost, trzeba zawoalować. A przecież w seksie nie ma nic, co powinno nas gorszyć – mówi Depko, który uważa, że takie rysunki są potrzebne.

Seedfeeder zrealizował łącznie 48 ilustracji. „Gawker” poświęcił mu bardzo ciekawy artykuł. Rysownik pozostaje anonimowy, grafiką (podobno) nie zajmuje się zawodowo. Wiadomo, że jest heteroseksualnym mężczyzną i woli rysować kobiety niż mężczyzn. Korzysta z tabletu i Photoshopa, swój styl wzoruje na manualach rozdawanych pasażerom w samolotach. Rzeczywiście, rysunki są do tych samolotowych podobne. Tło nie istnieje, postacie są uproszczone, trochę płaskie, ale jak mówi Seedfeeder – te rysunki miały mieć znaczenie czysto edukacyjne, miały służyć jako źródło wiedzy. Nigdy nie robił zamówień na konkretne zamówienie.

Krytycy sztuki oceniają, że rysunki Seedfeedera są poprawne anatomicznie, zachowane są proporcje, przy tym wszystkim ich perspektywa jest wyszukana (co każdy, kto kiedyś próbował rysować doceni). Jego znakiem rozpoznawczym jest brak głębi i brak szczególnego tła (ilustrator mówi, że brakuje mu umiejętności, by je dokładnie zbudować). Krótko mówiąc: klimat samolotowych manuali. Artystą nie nazwałby go kurator Romuald Demidenko.

ROMUALD DEMIDENKO, HISTORYK SZTUKI I KURATOR

Rysunki znane z Wikipedii mogą być odczytywane na wielu poziomach, ale z pewnością nie mieszczą się w kategoriach pornografii. Postacie nie posiadają szczegółowych cech a na ich twarzy nie pojawiają się emocje, może poza subtelnym afektem sytuacji, w której się znajdują, dzięki czemu nawet najbardziej nietypowe kwestie związane z seksem przestają być tematem tabu.

Autor pod pseudonimem sugeruje, że jego praca ma być wizualnym dopełnieniem treści przy hasłach związanych z erotyką, zatem Wikipedia, która służy do poszerzania wiedzy w sieci, wydaje się całkiem odpowiednim miejscem do prezentowania ilustracji tego typu. Jego praca nosi znamiona pracy artystycznej, ale raczej z nie nazywałbym Seedfeedera artystą, tylko ilustratorem.

Z Romualdem Demidenko zgadza się Andrzej Depko. Jego zdaniem, te ilustracje rzeczywiście spełniają swój cel, a pornografią nie są. Depko zastanawia się tylko nad problemem dostosowywania poziomu zdobywanej dzięki nim wiedzy do odpowiedniej granicy wiekowej, oraz nad tym czy towarzyszy tym rysunkom odpowiedni komentarz.

Seedfeeder w swoich nieczęstych wypowiedziach potwierdził, że wielu użytkowników Wikipedii uważa tworzone przez niego obrazki za obraźliwe, przepraszał nawet za to.

SEEDFEEDER

Może to się wam podobać, albo nie, ale takie tematy, jak seks, przemoc i wojna są jedną z podstaw egzystencji. Jesteśmy istotami bardzo wrażliwymi na bodźce wizualne. Nic nie czyni dla nas zagadnienia bardziej rzeczywistym, niż zobaczenie go na własne oczy. Dla tych, którzy mówią, że opis jest wystarczający mam pytanie, czy aby na pewno? (…) Zastanówcie się, zanim ocenzurujecie. Czytaj więcej

Z powodu zmian wprowadzanych przez Wikipedię zniknął nagle z sieci w 2012 roku i na razie nie wrócił. Jego rysunki dostępne są na licencji Creative Commons, każdy może je edytować tak, jak mu się żywnie podoba. Jako pożegnanie Seedfeeder pozostawił po sobie stosunkowo niewinny rysunek dziewczyny wysyłającej użytkownikom ostatni pocałunek:

Na podstawie: Gawker

naTemat.pl

Dodaj komentarz