Owsiak (07.01.15)

 

Największe i najdziwniejsze – wymarłe ssaki

Dagmara Trembicka, 06.01.2015
Megaloceros

Megaloceros

Nie tylko dinozaury poruszają wyobraźnię paleontologów i paleobiologów. Drugie w kolejności są mniej znane, ale równie niezwykłe ssaki należące do megafauny czasów neogenu i plejstocenu.
W tym okresie następowały fale zlodowaceń, co sprawiło, że klimat nie sprzyjał bujnej roślinności. Większość terenów Europy, Azji, Afryki i Ameryk porastały tundry, zajmowały je też wielkie trawiaste stepy. Sprzyjało to rozwojowi ssaków trawożernych, a co za tym idzie – polujących na nie drapieżników, które możemy zaliczyć do megafauny. Wybraliśmy dziesięć najciekawszych wielkich ssaków tego okresu – niezwykłych, często dziwacznych, ale fascynujących.

10. Megaloceros – jeleń olbrzymi

Ten wielki ssak dotrwał do czasów pierwszych ludzi i prawdopodobnie właśnie przez nich został wytrzebiony. Zamieszkiwał tereny północnej Europy (zwłaszcza Irlandię, gdzie znaleziono najwięcej szczątków), północnej Afryki i Azji. Jego najbardziej charakterystyczną cechą było wielkie poroże, którego rozpiętość potrafiła dochodzić do 3 metrów! Największe znalezione poroże miało 365 cm. Sam jeleń rozmiarami był zbliżony do łosia – w kłębie miał nieco ponad 2 metry. Dla wczesnych ludzi zamieszkujących to terytorium był jedną z ulubionych zdobyczy.

9. Megatherium, czyli gigantyczny leniwiec

Niecałe 2 mln lat temu na równinach Ameryki Północnej i w rzadkich lasach Ameryki Południowej pojawił się największy znany przedstawiciel leniwców – gigantyczny Megatherium americanum. Ten wielki ssak rozmiarami dorównywał słoniom – od nosa po ogon mierzył do 6 metrów, osiągał wagę 4 ton. Jego przednie łapy uzbrojone były w imponujące pazury służące jednak – jak u dzisiejszych leniwców – do przyciągania gałęzi, których liśćmi się żywiło. Szczątki tych leniwców często znajdowano w jaskiniach.

8. Glyptodon – pancernik jak samochód

Ten imponujący ssak był czołgiem swoich czasów. 3 metry długości, 1,5 metra wysokości, tona żywej wagi, a do tego pancerz nie do przebicia i ogon jak maczuga. Odżywiał się najprawdopodobniej roślinami, ale paleobiolodzy nie wykluczają, że był wszystkożerny. Był na pewno bardzo powolny – ze względu na jednolitą strukturę pancerza i krótkie, silne łapy – jednak większość drapieżników nie próbowała na niego polować. Nawet w przypadku zabicia glyptodona nie było możliwości dostania się do jego mięsa.

7. Ursus spelaeus, największy niedźwiedź Europy

Miś grizzly przy nim to zaledwie niedorostek. Niedźwiedź jaskiniowy, największy znany przedstawiciel tej rodziny, zamieszkiwał zimne tereny Europy przez około 270 tys. lat. Ważył nawet 1000 kg, a w kłębie osiągał 170 cm. Co ciekawe, ten groźny ssak żywił się niemal wyłącznie roślinami – chociaż, jak wskazują badania, nie pogardził mięsem, jeśli je znalazł. Szczątki niedźwiedzi najczęściej znajdowano w jaskiniach, stąd też ich nazwa – okazało się jednak, że jedynie częściej tam zimowały. Jak wskazują znaleziska, były też czczone przez pierwotnych ludzi, o czym świadczą np. pochówki ich czaszek w sarkofagach.

6. Diprotodon, czyli kiedyś rządziły torbacze

W historii Ziemi był okres, w którym torbacze dominowały na większości kontynentów. W pliocenie zepchnięte na południe, w większości zajęły Australię. Około 1,6 mln lat temu pojawił się tam diprotodon, bliski krewny misia koali, tyle że wielkości… nosorożca. Ważący 3 tony, mierzący 3 metry długości i 2 wysokości, żywił się roślinami, które ścinał za pomocą dwóch wielkich zębów.

5. Propleopus – drapieżny… kangur

Także w Australii żył torbacz, w którego istnienie trudno dzisiaj uwierzyć. Był to propleopus – wczesny kangur, blisko spokrewniony z żyjącymi do dzisiaj kanguroszczurami. Ważył stosunkowo niewiele, bo około 70 kg (czyli podobnie jak współczesny kangur olbrzymi, znany nam z zoo), jednak wyróżniał się… dietą. Ten daleki krewny znanych nam trawożernych kangurów i walabii był wszystkożercą-drapieżnikiem – wcinał trawę, ale jeśli tylko miał szansę, chętnie zjadał inne zwierzęta.

4. Epicyon, pitbull na sterydach

To największy pies – czy raczej ssak z rodziny psowatych – znany nauce. Rdzenny ssak Ameryki Północnej, budził postrach na jej stepach między 20,6 a 5,3 mln lat temu. Wymiarami przypominał… lwa. W kłębie osiągał około 90-100 cm, długość – około 2 metrów. Największy znaleziony okaz ważył, wedle wyliczeń, około 170 kg. Miał potężne szczęki o ogromnej sile, dzięki czemu zyskał przydomek „miażdżący kości”.

3. Amebelodon, niekoniecznie słoń

Amebelodon należał do trąbowców – jak słonie – ale w przeciwieństwie do nich znalazł się w rodzinie stworzeń o nazwie gomfotery. Te niezwykłe stworzenia, mimo pozornego podobieństwa do znanych nam słoni różniły się od nich znacznie pod względem wyglądu czaszki. Amebelodon był chyba najniezwyklejszy z nich: był niewielki (około 2 metrów w kłębie) jego dolne zęby tworzyły coś na kształt łopaty, po jej bokach wyrastały kły, a na górze przykrywała ją szeroka, niezbyt ruchliwa trąba. badacze do tej pory nie byli w stanie dojść, do czego miał służyć ten twór. Podejrzewa się, że skoro amebelodon żył na terenie podmokłych wtedy Wielkich Równin, „wybierał” zębami roślinność z wody i bagna. Najwyraźniej jednak ewolucyjnie nie był zbyt dobrze przystosowany, skoro przetrwał „jedynie” 2-3 mln lat: między 9 a 6 mln lat temu.

2. Paraceratherium, czyli największy ssak na lądzie

Paraceratherium, nazywane też indrikoterium, to całkiem bliski krewny nosorożca. Ten gigant o długiej szyi i potężnej, słoniowatej budowie ciała mógł osiągnąć nawet 7 metrów wysokości i ważyć ponad 15 ton! Dla porównania – największy obecnie żyjący ssak lądowy, słoń afrykański, osiąga „zaledwie” 4 metry wysokości i waży do 6 ton. Zwierzę żywiło się wysoką roślinnością – głównie liśćmi drzew i dużych krzewów. Porównywane jest do zauropodów – gigantycznych dinozaurów. Indrikoterium krążyło po Eurazji 34-23 mln lat temu.

1. Entelodont, czyli mordercza… świnia

Tak, to nie błąd. Entelodonty to drapieżne ssaki świniokształtne terroryzujące równiny Ameryki Północnej do 18 mln lat temu. W kłębie osiągały ponad 2 metry, a ich typowe dla mięsożerców kły oraz potężne mięśnie szczęk sprawiały, że były śmiercionośnymi drapieżnikami. Co ciekawe, nie gardziły też roślinami i bulwami w okresach posuchy. Stworzenie było na tyle przerażające, że wśród paleontologów otrzymało przydomek „killer pig”.

Większość wielkich ssaków wyginęła wraz z końcem ostatniego zlodowacenia – około 10-11 tys. lat temu.

Zobacz także

wyborcza.pl

Warto płacić za dobre przemówienia

 

Paweł Wroński, 07.01.2015
Marszałek Sikorski - wcześniej szef MSZ - płacił za konsultacje przemówień

Marszałek Sikorski – wcześniej szef MSZ – płacił za konsultacje przemówień (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Kolejne osiągnięcie dziennikarstwa śledczego – „Wprost” zarzuca b. szefowi MSZ Radosławowi Sikorskiemu, że wydał ok. 250 tys. zł na konsultację przemówień u zawodowego speechwritera, b. ambasadora Wielkiej Brytanii w Polsce Charlesa Crawforda.
O tym, że Crawford konsultuje przemówienia Sikorskiego, wiadomo od 2011 r., a to, że politycy korzystają z usług speechwritera, jest równie doniosłą wiedzą jak to, że mówią prozą. Z tekstu wynika jednak, że Polska poniosła z tego tytułu stratę, bo Brytyjczykowi trzeba było zapłacić.

Działalność MSZ w praktyce polega na przedstawianiu światu pozytywnego obrazu własnego kraju. Czy zatem to, że europejskie gazety komentowały berlińskie przemówienie Sikorskiego, to dobrze czy źle? Czy to, że przemówienie z oksfordzkiej konferencji Global Horizons omawiały „The Times” i „The Economist”, jest pozytywnym czy negatywnym elementem naszej dyplomacji? A może przemówienie w amerykańskiej Atlantic Council, mocne ostrzeżenie przed imperialną polityką Rosji, okazało się szkodliwe dla Polski?

Sikorski jako pierwszy polski polityk kupił do MSZ teleprompter i dodatkowo nauczył się go podczas wystąpień używać. Po co, skoro do tej pory nikt go w Polsce nie potrzebował?

Większość najważniejszych przemówień Sikorskiego konsultował Crawford lub jego współpracownicy. Po zakończeniu służby w dyplomacji utworzył w Wielkiej Brytanii firmę ADRg Ambassadors, w której pracują byli brytyjscy ambasadorowie. Przed czterema laty Crawford doradzał polskiemu MSZ, jak przygotować się do prezydencji w Unii Europejskiej.

Niestety, Polska nie ma swojego Jona Favreau, który pisze porywające przemówienia dla Baracka Obamy, albo choćby Denisa Glovera, współautora retorycznych sukcesów Tony’ego Blaira. Ile zarabiają? W Białym Domu senior speechwriter, czyli specjalista średniego szczebla, przygotowuje wystąpienia samodzielnie, zarabia 170-200 tys. dol. rocznie. Marc A. Thiessen, który pisał przemówienia dla George’a Busha, bierze za pomoc kilkanaście tysięcy dolarów.

Większość z nich to byli dziennikarze. No, może nie tak dobrzy jak ci z „Wprost”.

Zobacz także

wyborcza.pl

Śpią zimą na dworze: „W noclegowni nie moglibyśmy być razem”

Natalia Sawka, 06.01.2015
Śmietniki, gdzie chronią się bezdomni

Śmietniki, gdzie chronią się bezdomni (Natalia Sawka)

Zimą osobom bezdomnym grozi zamarznięcie. Dlatego strażnicy miejscy mają więcej patroli. Wybraliśmy się z nimi na jeden z nich. Nie udało nam się jednak przekonać nikogo, by schronił się w noclegowni. Powodów jest wiele. Nie zawsze alkohol.
Zima to trudny okres dla osób bezdomnych. Na dworze pojawiają się ujemne temperatury i sypie śnieg. Z tego powodu straż miejska ma w tym czasie więcej patroli. W całym 2014 roku funkcjonariusze odnotowali ponad 2,5 tys. interwencji. Z czego ponad 500 tylko w listopadzie i grudniu. W tym czasie tylko nieco ponad sto osób zgodziło się na nocleg w schroniskach. – Przewozimy bezdomnych najczęściej do ogrzewalni na Gajowicką 62. Niestety, jeśli są pod wpływem alkoholu, kierujemy ich do WrOPON-u, czyli Wrocławskiego Ośrodka Pomocy Osobom Nietrzeźwym – mówi Karolina Krawcewicz ze straży miejskiej we Wrocławiu. – Zgłoszenia przyjmujemy od mieszkańców, ale sami też wypatrujemy bezdomnych podczas patrolowania różnych części Wrocławia.

Uciec przed chłodem

Wybraliśmy się ze strażnikami na obchód miasta. Padał śnieg. Po kolei zaglądaliśmy w różne miejsca na Gajowicach, w których mogli schronić się bezdomni. Strażnicy uważnie sprawdzali osłony śmietnikowe. W niektórych z nich były legowiska, puszki po piwie i pozostawione rzeczy. Jednak większość była opuszczona. – Pewnie gdzieś poszli. Oni od 4 rano sprawdzają śmietniki. Szukają puszek i butelek, dzięki temu zarobią jakieś kilka złotych – mówi jeden ze strażników Czesław Smolarski. – Na ul. Wesołej jest taki pan, który rozpala sobie grilla. Kiedy ma pieniądze, przynajmniej może sobie coś ciepłego zjeść.

Zimą osoby bezdomne zaczynają szukać schronienia przed chłodem. Najczęściej przebywają na klatkach schodowych, w pustostanach, garażach, piwnicach, altankach działkowych, osłonach śmietnikowych, a nawet w opuszczonych samochodach. – Z roku na rok bezdomnych jest coraz więcej. Niestety, zdarzają się też przypadki osób bardzo młodych. Wczoraj rozmawialiśmy z 19-latkiem, który był trzeźwy i też nie chciał żadnej pomocy. Mówił, że nie chce mieszkać z rodzicami, ale kto wie, czy to jest prawda – mówi Smolarski.

Z punktu widzenia strażnika pijany jest osobą, która zagraża przede wszystkim własnemu życiu. Podczas picia alkoholu przy niskiej temperaturze organizm szybciej się wychładza. Rok temu z powodu wyziębienia organizmu zmarła jedna osoba. – Bezdomni nie chcą iść do noclegowni, ponieważ tam nie można pić. Dla nas spotkanie z nietrzeźwą osobą też jest problemem, ponieważ trudniej nam jest ustalić jej tożsamość – mówi strażnik.

Nie potrzebuję żadnej pomocy

Na jednym z trawników przy ulicy Powstańców Śląskich między drzewami spotkaliśmy zakapturzoną, ciemną postać. Mężczyzna cały skrył się pod czarną foliową płachtą. Nie widać po nim, by przeszkadzał mu zimny deszcz kapiący na twarz. Na widok straży miejskiej poruszył się niespokojnie. – Jestem trzeźwy, nigdy nie kradłem i nie byłem w więzieniu. Nie chcę żadnej pomocy. Tu jest mi ciepło i mam co jeść – usłyszeliśmy od pana Tadeusza, który ma 64 lata.

– Ale może pojedzie pan do noclegowni, tam panu dobrze będzie. Ogrzeje się pan i zje ciepłą zupę – przekonywał strażnik.

– Nie chcę, dzisiaj zjadłem kromkę wczorajszego chleba. Rodzina mi nie pomaga, bo sami mają wydatki. Ciężko im, bo muszą wyżywić wszystkie swoje dzieci. Kiedy dostanę emeryturę, to ja im pomogę – zapewniał pan Tadeusz. – Do noclegowni nie chcę iść, ponieważ tam jest pełno ludzi. A ja samotnik z natury jestem. Mam spokój, z nikim przynajmniej nie muszę się kłócić.

Strażnicy w takich sytuacjach nic nie mogą zrobić. – Nie możemy temu panu udzielić pomocy wbrew jego własnej woli – tłumaczy Krawcewicz.

Nie chcą rozłąki

Jednym z miejsc, gdzie chronią się osoby bezdomne, są garaże przy ulicy Hubskiej. Mieszkają tam pani Beata z panem Krzysztofem. Do noclegowni nie pójdą, ponieważ chcieliby zamieszkać razem, a tam niestety musieliby się rozdzielić. – Na co dzień pracujemy. Krzysztof zbiera butelki i puszki, a ja sprzątam. Czasem też handlujemy. Nam tutaj jest lepiej jak w domu. Ogrzewamy się i gotujemy sobie dobre obiady – przekonywała nas pani Beata, 49-latka. – Jasne, chętnie bym poszła, bo jako kobieta muszę też gdzieś się umyć. Ale w noclegowniach pełno jest wszy. Człowiek po całej nocy zaraz cały się drapie – dodała.

– To jest nasza czwarta zima. Nie chcę wracać do domu. Rodzina nie akceptowała moich wyborów. Nie utrzymujemy kontaktów – wyjaśnił pan Krzysztof, który ma 55 lat.

Osoby bezdomne nie mają miejsca zamieszkania, np. dlatego że kiedyś zostały wyeksmitowane. Ich sytuacja często jest wynikiem niekończących się nieporozumień z rodziną. Wiąże się to z wieloma problemami. Nieraz, jak u pani Beaty, przypomina to błędne koło: – Chętnie kupiłabym od kogoś działkę albo jakiś garaż, ale nie mogę, bo muszę w dokumentach pokazać miejsce zameldowania. Niestety, go nie mam. Żyjemy na razie tutaj. Może w przyszłości coś się zmieni.

wroclaw.gazeta.pl

Owsiak dla „Wyborczej”: Kiedy pojawiło się hejterstwo, pomyślałem: „Rany boskie, paranoja”. A teraz mówię: „Chrzanić to!”

rozmawiała Agnieszka Kublik, 07.01.2015
Jerzy Owsiak: - Nie chcę mieć skóry nosorożca. I proszę mnie nie zmuszać, żebym miał. Jakbym miał, tobym nie poczuł, że ktoś potrzebuje pomocy. Myślę, że ze skórą nosorożca byłoby mi o wiele trudniej zachować taką wrażliwość, czułość i pochylić się nad chorymi dzieciakami. Orkiestra wtedy nigdy by nie powstała

Jerzy Owsiak: – Nie chcę mieć skóry nosorożca. I proszę mnie nie zmuszać, żebym miał. Jakbym miał, tobym nie poczuł, że ktoś potrzebuje pomocy. Myślę, że ze skórą nosorożca byłoby mi o wiele trudniej zachować taką wrażliwość, czułość i pochylić się nad chorymi dzieciakami… (BARTOSZ BOBKOWSKI)

– My pieniędzy nie ukrywamy. No to się pojawia zarzut, że źle wydajemy. Czyli już nie ja, bo ja się na sprzęcie nie muszę znać, tylko że źle wydaje pieniądze dziesięcioosobowa komisja lekarzy specjalistów. To jest podłe sugerowanie, że profesorowie medycyny z nami pracujący uczestniczą w jakimś wielkim oszukańczym spisku – mówi „Wyborczej” Jerzy Owsiak, szef Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy
Agnieszka Kublik: Dlaczego w tym roku zbieracie na nowoczesną diagnozę noworodków i na seniorów?

Jerzy Owsiak: Bo chcemy podtrzymać wysokie standardy, które współtworzyliśmy. Sprzęt wysokospecjalistyczny do diagnozy musi być regularnie wymieniany. A nie jest – system opieki zdrowotnej nie pochyla się nad intensywną terapią noworodka. Robimy to my jako organizacja pozarządowa. Dowodem historia wyziębionego Adasia. Prof. Janusz Skalski przypomniał mi, gdy dzwoniłem z gratulacjami, że pierwsze płuco-serce (takie urządzenie, jakie uratowało życie Adasiowi), 23 lata temu kupiła Orkiestra. I to wyznaczyło standardy. Płuco-serce w Centrum Zdrowia Dziecka było wymieniane już pięć razy i zawsze przez nas.

Prof. Skalski powiedział mi przy okazji, że właśnie im się drugie płuco-serce zepsuło. Podjęliśmy decyzję, że przekażemy w darze szpitalowi nowe takie urządzenie. już je zamówiliśmy, będzie dostarczone za półtora miesiąca. Kupujemy je za pieniądze z zeszłego roku. Zawsze mamy rezerwę właśnie na takie zakupy. Decyduje o tym zarząd fundacji.

Planujecie wesprzeć onkologię, kardiochirurgię, pulmonologię, reumatologię.

– Pierwszy raz pulmonologię i reumatologię. Chodzi o niezwykle rzadką chorobę – mukowiscydozę. Ludzie się z tym schorzeniem rodzą, nigdy nie wyleczą, żyją z tym. Kiedyś leki, które pomagały minimalizować objawy, były refundowane, dzisiaj chorzy sami się zmagają z tymi kosztami. Po 23. Finale kupimy sprzęt diagnostyczny, który musi być na oddziałach pulmonologicznych. Bo te dzieciaki chyba ponad połowę życia spędzają w szpitalu, sprzęt diagnostyczny powinien tam być cały czas: USG, sprzęt rentgenologiczny, wszystko to przyspieszy postawienie diagnozy, w jakim stanie jest chory w tym momencie.

To samo reumatologia. Jest ogromny problem sprzętu diagnostycznego. Na tych oddziałach USG jest niezwykle porzebne, żeby można było szybko i trafnie decydować, jak to dziecko ma być leczone. Około osiemdziesięciu tysięcy dzieci, młodych ludzi w Polsce ma kłopoty ze stawami. To znowu choroba rzadka, ale jeżeli diagnoza jest szybko postawiona, to zapobiega rozwojowi choroby i kalectwu.

No i wspomagamy onkologię, bo ona cały czas wymaga nowoczesnego sprzętu. Np. podstawową metodą w diagnozowaniu pacjentów z guzami litymi jest badanie rezonansem magnetycznym i tomografem komputerowym. Wczesna diagnoza daje duże szanse na szybkie i skuteczne leczenie, czyli wyleczenie. W Polsce co roku 1300 dzieci ma rozpoznanie nowotworu złośliwego, 80 proc. z nich – ma rozpoznany guz lity.

I wreszcie kardiochirurgia dziecięca. W Polsce w 9 ośrodkach operuje się rocznie 2700 dzieci z wrodzonymi wadami serca, w tym 600 noworodków. Mamy więcej wykonanych operacji na jednego mieszkańca niż Niemcy, bogate Niemcy. Teraz polska kardiochirurgia dziecięca potrzebuje najbardziej nowych stanowisk intensywnej terapii pooperacyjnej.

Czyli co będziecie kupować?

– Rezonanse magnetyczne, tomografy to są urządzenia bardzo drogie. Chcemy też kupić urządzenia rentgenologiczne, ultrasonograficzne czy wyposażenie sali operacyjnej, np. właśnie płuco-serce.

Wspomagamy też hospicja dziecięce. Chcemy uświadomić ludziom, że hospicja to nie są umieralnie. Tam się żyje, tak, to prawda – z chorobą nieuleczalną, ale to jest życie. Jeżeli te dzieci mają fachową pomoc, to pacjenci żyją godnie, a często leczenie odbywa się w ich domach, w cieple rodzinnym. Dlatego m.in. kupujemy też samochody, którymi lekarze z hospicjów dojeżdżają do dzieci, które są w domu. To specjalny samochód, ze sprzętem, np. respiratorami.

Da się oszacować, do ilu szpitali trafi sprzęt diagnostyczny?

– Do kilkudziesięciu placówek chcemy przekazać kilkaset urządzeń. Nie spotykamy się z szalonymi apetytami szpitali. Szpitale bardzo sensownie proszą o wsparcie. Wiedzą, że my wiemy, ile dzieci się leczy w danym oddziale, czy szpital ma możliwości prowadzenia aż tak nowoczesnej terapii. Jak patrzę przez te wszystkie lata, to realizujemy 95 proc. wszystkich potrzeb.

Orkiestra po raz kolejny gra dla starszych.

– Dla seniorów. Społeczeństwo się nimi nie zajmuje w ogóle. Panuje totalne zapomnienie, nikt nie porusza tego tematu. W niektórych zakładach opiekuńczo-leczniczych panują XIX-wieczne standardy. To są przechowalnie, nawet umieralnie, zapyziałe, brudne, smętne. Jakbyśmy jako społeczeństwo nie wiedzieli, co z tymi ludźmi robić. Zdarza się też totalna agresja wobec ludzi dorosłych, ludzi w podeszłym wieku w szpitalach.

W Polsce jest 47 oddziałów geriatrycznych, dzięki poprzednim Finałom zmieniliśmy je wszystkie. Wszędzie wjechał nasz sprzęt. I wyjechał złom – łóżka bez kółek, ciężkie, z archaicznymi materacami!

Kupiliśmy dzięki zebranym środkom prawie trzy tysiące łóżek. Elektrycznie sterowane, na kółkach, mają ruchome boczne barierki i odpowiedni materac przeciwodleżynowy. Do tego wszystkie meble dostosowane do chorych leżących czy mniej sprawnych – szafki, półki, stoliki. W zeszłym roku po raz pierwszy na tych oddziałach pojawił nowy sprzęt, czyli pulsoksymetry (badają saturację krwi), kardiomonitory, pompy strzykawkowe. Do tej pory jak takie rzeczy pojawiały się na tych oddziałach, to tylko jako „spady” z innych. Jak sprzęt zdychał, to przed całkowitym wycofaniem z użytku był przekazywany na geriatrię. Na tych oddziałach nagle, po Finale WOŚP, pojawiało się USG. W sumie tylko w 2014 r. kupowaliśmy sprzęt dla 63 zakładów opiekuńczo-leczniczych za ok. 14 mln zł. Cały sprzęt jest oklejony naszymi symbolami, żeby nie wyjechał, nie daj Boże, w inne miejsce. Jak wyjechał, raz się to zdarzyło, to go zabraliśmy. Przekazaliśmy go do trzech szpitali obok. Ludzie pisali do nas wtedy: „Tak trzeba postępować!”.

Ale kupowaliśmy nie tylko łóżka, ale też sprzęt rehabilitacyjny czy np. fotele kąpielowe, których kupiliśmy 46 sztuk. To taki wózek, który zabiera chorego z pokoju do łazienki, pielęgniarka musi tylko wszystko pozapinać. Dostałem list pielęgniarek z Kalisza, ze szpitala z ul. Barskiej: „Panie Jurku, dziękujemy, że mamy sprzęt, który nam pozwala tymi chorymi się zająć bez wysiłku”.

Bo jeżeli masz dźwigać osobę starszą, to ją kąpiesz raz w tygodniu albo raz na dwa tygodnie. To naprawdę ciężka fizyczna praca.

Kiedy zaczęliśmy grać dla seniorów trzy lata temu, w Warszawie nie było ani jednego łóżka geriatrycznego. Przyczyniliśmy się do tego, że otworzono dwa oddziały w szpitalach przy ul. Lindleya i na Czerniakowskiej. No i mamy dziś dwa oddziały w ponaddwumilionowym mieście, w sumie 20 łóżek.

Oświadczamy co roku, że jeżeli powstanie gdziekolwiek nowy oddział geriatryczny, my go chętnie wyposażymy.

I będziemy nadal kupowali sprzęt dla zakładów opiekuńczo-leczniczych, będziemy takie oddziały do wsparcia typowali. Jest ich w sumie kilkaset w całej Polsce.

Jest taka strona „Nie daję na Wielką Orkiestrę”.

– Jak to się pierwszy raz pojawiło, pomyślałem: „Rany boskie, to jakaś totalna paranoja!”. Teraz, że to nic nowego. Bo zespół daje mi taką siłę, wiarę, że mówię: „A chrzanić to!”.

Zresztą te zarzuty o niejasności finansowe, o bezsens istnienia WOŚP – to się od początku pojawia.

Teraz ten bloger ze Złotoryi, z którym miałeś proces, twierdzi, że niczym właściciele Amber Gold mataczysz i zakładasz nową spółkę – „Jasna sprawa”, by ukrywać miliony.

– To nawet nie wiedziałem, że aż tak. Urząd skarbowy otrzymuje wszystkie moje dokumenty, przychody, rozliczam się skrupulatnie. My nie mamy kont na Kajmanach, wszystko można sprawdzić. Co roku mamy w fundacji najróżniejsze kontrole, mamy też zewnętrzny audyt.

My pieniędzy nie ukrywamy. No to się pojawia zarzut, że źle wydajemy. Czyli już nie ja, bo ja się na sprzęcie nie muszę znać, tylko że źle wydaje pieniądze dziesięcioosobowa komisja lekarzy specjalistów. To jest podłe sugerowanie, że profesorowie medycyny pracujący z nami uczestniczą w jakimś wielkim oszukańczym spisku.

Gdybym teraz poszedł do sądu z sugestią, że to porównanie nas do afery Amber Gold, to insynuowanie oszustwa, to sąd polski powie tak: „To jest tylko ocena publicysty, do której ma prawo, bo jest wolność słowa”.

Wiem, co mówię, bo taki wyrok zapadł.

Sąd w Złotoryi uznał, że oceny blogera, choć jednostronne, są dozwolone ze względu na wolność słowa.

– Dokładnie tak! I uznał go za winnego użycia słów „hiena cmentarna”; ma zapłacić 300 zł zwrotu kosztów sądowych. Ale „król żebraków”, „maczo” jest bezpłatny. To przyzwolenie na szczucie. Sąd nie mówi stop temu piekielnemu językowi, stop hejterstwu, które uprawia wobec mnie bloger.

Nie uwolnimy się od tego polskiego piekła, ponieważ operujemy takim właśnie językiem nienawiści, a sąd go zaakceptował. Sąd uznał, że bloger ma prawo nazwać mnie „romskim maczo”. Nie zgodziłem się z tą decyzją, złożyliśmy apelację.

Rok temu się wkurzyłeś, krzyczałeś „Polsko, zwariowaliście, pochrzaniło was”.

– No wkurzyłem się i to mnie dużo nauczyło. Dostaliśmy prawie milion esemesów, przepięknych maili. Mamy ich całe pudło, zastanawiamy się, czy nie wydać ich w postaci książki. To jest to, co stanowi w ogóle o tym, że chcemy to robić jutro, pojutrze.

Nie stanowi o tym koleś, który pisze bzdury na swoim blogu.

Tylko potem jest tak, że kiedy coś się stanie, czego nikomu nie życzę, to jak trwoga, to do Boga. Wiele razy tak było, że ci, którzy nas krytykowali, potem nam dziękowali, bo nasz sprzęt uratował im dzieciaki. Pokazałbym ci maile, ale to tak naprawdę prywatne listy, nikt nas nie upoważnia, żeby je pokazać. Tam są prawdziwe historie pokazujące sens grania WOŚP.

Jeden z dziennikarzy napisał: „Na szczęście zmalał szantaż społeczny wymuszający pokazywanie się w styczniową niedzielę z serduszkiem”.

– Jego sprawa. Ten tekst i tak jest delikatny. Jeden z hejterów napisał: „Moim najszczęśliwszym dniem będzie dzień, w którym Orkiestra przestanie grać i w którym to przestanie funkcjonować”.

Zmniejszyła się dobroczynność Polaków, z 74 do 66 procent w ciągu roku.

– Nie wierz w to. To są dane z badań wielu organizacji, także tych, które źle pracują i istotnie nie dostają pieniędzy.

Dobroczynność z perspektywy Orkiestry wcale się nie zmniejszyła. Zobacz, jak świetnie sobie daje radę Ania Dymna, Ewa Błaszczyk i jej „Budzik”. Zobacz, co się stało ze „Szlachetną paczką”. Myśmy też z załogą z fundacji robili te paczki.

„U nas dokonuje się dołowania każdego, kto się wybija i jest od razu przez kolegów gnojony”. To Krzysztof Penderecki.

– Nie jestem przez kolegów gnojony, bo to nie są moi koledzy. Ale jest w tym dużo racji.

Sędzia ze Złotoryi sugerował mi, że jako osoba publiczna powinienem mieć skórę nosorożca. Teraz mu odpowiadam: – Nie chcę mieć skóry nosorożca. I proszę mnie nie zmuszać, żebym miał.

Jakbym miał, tobym nie poczuł, że ktoś potrzebuje pomocy. Myślę, że ze skórą nosorożca byłoby mi o wiele trudniej zachować taką wrażliwość, czułość i pochylić się nad chorymi dzieciakami. Orkiestra wtedy nigdy by nie powstała.

Pisali parę lat temu, że na dzieci to jest łatwo zbierać. To spróbowaliśmy na seniorów. I proszę – udało się.

I żeby ci internetowi hejterzy nie wiem jak się nabiedzili, nie wiem jak natrudzili, to większą szansą jest to, że do nich wróci moja pomoc i kawałek mojego serca, niż to, że do mnie przyjdzie ich złość.

Zobacz także

wyborcza.pl

Komentarze
  1. Ai Burritt pisze:

    I genuinely enjoy reading on this internet site, it contains wonderful posts. “Don’t put too fine a point to your wit for fear it should get blunted.” by Miguel de Cervantes.

Dodaj komentarz