B
Ważna homilia bp. Dydycza: „Polska potrzebuje ludzi o zdrowym kręgosłupie moralnym. Warto o tym pamiętać podczas wyborów!”
W minioną sobotę Członkowie Krucjaty Różańcowej spotkali się na Jasnej Górze, by wspólnie modlić się za ojczyznę. Intencją spotkania były słowa: ‘Aby Polacy z troską i patriotyzmem, kierując się zasadami katolickiej nauki społecznej, wzięli odpowiedzialność za prawidłowy przebieg wyborów w 2015 roku’.
Polecamy homilię, jaką wygłosił bp Antoni Pacyfik Dydycz, biskup senior diec. drohiczyńskiej:
Drodzy ojcowie i bracia paulini, stróże tego świętego sanktuarium, czcigodni bracia w kapłaństwie i życiu konsekrowanym, szanowni członkowie krucjaty różnicowej, dostojni przedstawiciele świata kultury, gospodarki, polityki, ukochani rodacy, czcicieleMB Królowej Polski,
Stawiamy sobie pytanie – gdzież my jesteśmy? Ze wzruszeniem wpatrujemy się w zamyśloną twarz Matki Najświętszej z częstochowskiego obrazu oraz ufne spojrzenie Jezusa. To wzruszenie ma swoje źródło w szczególnej misji, jaką odczytujemy zawsze, gdy przybywamy na to miejsce. Ono od ponad 6 stuleci wypływa z miłości do Boga i naszej ojczyzny.
To pytanie jest niezbędne – trzeba je często przypominać, aby nie poprzestawać na ogólnikowych odpowiedziach, potrzebna jest głębsza refleksja i wyjątkowa konkretna odpowiedź dotycząca naszego miejsca, świadomości i postępowania. Jestem przekonany, że Matka Boża czeka na tego rodzaju odwiedziny – ona pragnie współpracować z nami, pomagać nam, ale i uczyć – nauki nigdy nie za wiele.
W ostatnich miesiącach często docierają do nas głosy, które wyrażają zadowolenie z tego, co się stało ćwierć wieku temu. Owszem, to jest powód do zadowolenia, ale czy wypada na tym poprzestać? To nic, że wielu nawołuje do takiego samozadowolenia. Nawołują przede wszystkim ci, którzy dobrze się w tych czasach urządzili. A co mają myśleć ci, którzy musieli opuścić ojczyznę zmuszeni nie przez okupantów, ale przez swoich, korumpujących i skorumpowanych. 2,5 miliona osób!
Jaki wstyd przed obcymi! Mamy rzekomo wolność, a nie potrafimy jej zagospodarować do rozwoju społecznego, kulturowego, gospodarczego. Straszny to ból. Jak przed ogniem uciekamy przed prawdą i obcy z tego się cieszą. Poklepują po plecach naszych rodaków, którzy zajmują stanowiska im równorzędne i którzy nie chcą sobie uświadomić, że są za mali o kilka pięer na te stanowiska. Nie potrafią zabezpieczyć miejsc pracy dla obywateli. Z tym wszystkim przybywamy do Ciebie, Matko i chcemy to sobie uświadomić, by lepiej zrozumieć, gdzie my jesteśmy, na jakim etapie naszego życia.
Tego uczyli nasi ojcowie – by podążać do Ciebie, tego nas uczył św. Jan Paweł II, gdy zachęcał, byśmy pospieszali do Ciebie i wbiciu Twojego serca próbowali odczytać, jak biją serca Polaków.
Wszystko na zewnątrz wygląda normalnie – ponad miarę obsadzone są rządowe posady i stanowiska państwowe. Jest masa urzędników, ale nie ma sprawiedliwości, brak jest troski o obywateli! Przemysł pogardy względem człowieka zniechęca licznych mieszkańców do uczestnictwa w życiu publicznym. To są rzeczy, które przynosimy do Ciebie, nasza ukochana Matko.
Pośpieszamy z różańcem – dzisiejsza pielgrzymka została zorganizowana przez krucjatę różańcową. Jak to się stało? Bardzo zwyczajnie. Nie powinniśmy się dziwić, gdyż pojawienie się modlitwy różańcowej zbiega się z latami krucjat. (…)
Treść tajemnic zachęca modlących się o to, co w tych prawdach jest nam dostępne – w ten sposób coraz mocniej jednoczymy się z Maryją i Jezusem. Ale to jednoczenie się zachęca nas do odkrywania piękna jedności pomiędzy ludźmi, a więc w rodzinie, sąsiedztwie, w całym narodzie! Pamiętając o tym, uświadamiamy sobie, jak bardzo różaniec jest nam potrzebny dziś, w naszej ojczyźnie.
Przez lata nas dzielono – najpierw rozbiorami, ale i ustawami, a nawet usiłowano usunąć naszą mowę z praktyki codziennej. Potem dzielono na postępowych i zacofanych, i to ci „postępowi” z tamtych czasów doprowadzili nasz kraj do nędzy. Teraz dzieli się na oświeconych i nierozgarniętych. I to ci „oświeceni” prowadzą nasz naród do bezrobocia, napięć społecznych i krzywdy. „Oświeceni” chcieliby, byśmy zapomnieli o tym, że mamy ludzką godność, odpowiada im sama biologiczna rzeczywistość. I dlatego nie lubią kultury, która ma ducha, nie znoszą piękna i sumienia, uciekają przed prawdą. Nie chcą otwierać się na prawdziwą miłość – czas powstania modlitwy różańcowej łączy się z latami wypraw krzyżowych. Są one przedstawiane różnie – niosły ze sobą także zagrożenia, były okazją do nadużyć. (…)
Do tej pełni należy więź z ziemią ojczystą, z kulturą wypracowaną przez naszyhc poprzedników – z całą duchowością zespoloną na polskiej ziemi z chrześcijaństwem. Chrystusowy Kościół to Kościół, który zawdzięczamy naszym praojcom – to ich wiara jest naszym fundamentem. I dlatego pragniemy prosić Matkę Najświętszą, by wyjednała nam potrzebne dary. Obyśmy nie marnowali tego dziedzictwa, które do nas dotarło. O nie bowiem należy dbać, rozwijać je i w pełni przekazywać kolejnym pokoleniom.
Jeśli nie chcemy doprowadzić do tego, by ta ziemia pustoszała! Cóż mamy robić w aktualnej rzeczywistości? Ks. prof. Czesław Bartnik obecną sytuację Polski porównuje do zmagań pradawnego plemienia Ur. Ur upadło w roku 955 przed narodzeniem Jezusa – a więc niemal 4000 lat temu.
Do tego upadku przyczynili się niektórzy obywatele Ur – wojsko, pisarze, ludzie interesu, z których większość dość łatwo przeszło na stronę wroga. Znamy to dobrze – w ostatnich latach odnaleziono tabliczkę, na której ostatni król tamtego pokolenia zamieścił swoją skargę na los jego państwa. W tej skardze można wyczuć niezależnie od tego, że powstała blisko 4000 lat temu, jakby zapowiedź naszych bolączek i dramatów. (…)
Współczesność stwarza podobny klimat do tego, jaki przetrwał przed 4 tysiącami laty – to dla nas ostrzeżenie, ponieważ stare powraca – tamte nadużycia. W naszych czasach nie brak ludzi przekupnych, marnotrawiących dobro wspólne, lekceważących sprawiedliwość. W naszych czasach nie brakuje ludzi stanowiących niegodziwe prawa – potrzebna im jest różańcowa formacja. Prosimy o nią dla nich, odmawiając tę prostą modlitwę. A swoim przykazem zachęcajmy wszystkich, by sięgali o różaniec, jeśli chcemy przyczynić się do odnowy Ojczyzny, jeśli chcemy przyczynić się do sytuacji, by Polska powstała.
To wezwanie odnosi się do każdej i każdego z nas. Różaniec uczy ducha wspólnotowego i przypomina słowa Pana Jezusa: „Po tym ludzie poznają, że jesteście moimi uczniami, że będziecie mieć miłość jeden ku drugiemu”. A jak mamy mieć miłość, jeśli nie potrafimy się dogadać ze współwyznawcami tej samej religii, tego samego języka. Za duże mamy wyobrażenie o sobie – uczmy się skromności i ducha współpracy.
Naszą największą groźbą jest zachwiana moralność. Rozpoczął się Wielki Post – czas pojawiania się i odradzania duchowego w życiu moralnym. (…) Polska potrzebuje ludzi o zdrowym kręgosłupie moralnym – warto o tym pamiętać podczas wyborów. Nie wybierajmy tych, którzy przychodzą z butelką półlitrową i kiełbasą. Dawniej to car uzależniał naszych poprzedników, a teraz robią to rodacy rodakom. Niech współczesna krucjata różańcowa ułatwia nam wpajanie w życie etosu rycerskiego, który nie godzi się na jakiekolwiek kłamstwa, na jakąkolwiek krzywdę – nie ma porozumienia w sercu katolika z jakimkolwiek grzechem!
O tym przekonują nas męczennicy sprawy polskiej – mamy wiele przykładów i świadectw. Przypomnijmy sobie św. Maksymiliana, wychowanego na różańcu, bohatera wszech czasów. Świętego Jana Pawła II i tych wszystkich, którzy podczas licznych powstań i wojen oddawali swoje życie. Przypomnijmy sobie Żołnierzy Wyklętych, którym przysługuje tytuł bohaterów naszego narodu. Na ich szczątkach składano ciała ich prześladowców – to są rzeczy, które wstrząsają naszymi sumieniami – jak można było do czegoś takiego doprowadzić?!
Te paciorki różańca dopomagają nam, byśmy odkrywali piękno życia w oparciu o zasady chrystusowe. O tym bohaterstwie świadczą paciorki znajdowane przy szczątkach naszych rodaków pomordowanych w Katyniu i wielu innych miejscach na całym świecie. Gdzie są nasze groby – pyta poeta. A gdzież ich nie ma? (…)
Tylko wtedy, gdy moralność powróci do wszystkich dziedzin życia społecznego, a ludzie będą kierowali się prawdą i sprawiedliwością, będziemy mogli liczyć na odnowę i rozwój ojczyzny we wszystkich dziedzinach życia. Niech nam dopomaga Maryja, a my róbmy wszystko, byśmy korzystali z jej wszechstronnego wsparcia.
Nasza ojczyzna wówczas będzie w stanie powstać z różnych upadków, upokorzeń i stać się znowu tą ojczyzna, która wszystkich pociąga do siebie i niesie ze sobą ducha odwagi, poświęcenia i radości, że jesteśmy Polakami.
Marcin Wolski szefem warszawskiej SDP. „Nie jesteśmy faszystami-kaczystami”
„Kiedy dotarło do mnie przemówienie Krzysztofa Bobińskiego, przekonywującego, że albo on albo potop, zrozumiałem, że muszę spróbować” – pisał później Wolski na portalu SDP. „Zwycięstwo Bobińskiego gwarantowało dalszy konflikt na linii OW – ZG. Tyleż ambicjonalny, co wpisujący się w okopy wojny polsko-polskiej” – zaznaczył. Podkreślił, że Bobiński chciał się kreować na „alternatywę faszystów-kaczystów od Skowrońskiego”. „Oddział warszawski SDP wreszcie w godnych rękach” – cieszył się na Twitterze Cezary Gmyz z „Do Rzeczy”.
Wolski w swoim felietonie podkreśla, że dziwi go „wrzucanie wszystkich, którzy nie pasują mainstreamowi, do jednego wora”. „Nawet obecny Zarząd Główny tworzą ludzie różni, często bardzo odlegli od siebie, niejednokrotnie mocno krytyczni wobec prezesa Kaczyńskiego, a decyzje tego ciała to owoc debat, sporów i kompromisów” – wskazuje. Wolski zaznacza, że Bobiński nie przyjął propozycji obsadzenia Rady Rewizyjnej. W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” Cydejko nie pozostawiał wątpliwości, że to koniec niezależności SDP.
Konflikt między warszawskim oddziałem a centralą stowarzyszenia trwa od dawna. Po ostatnich wyborach, kiedy Krzysztofa Skowrońskiego wybrano ponownie na szefa SDP, przedstawiciele stołecznych struktur przebąkiwali o uniezależnieniu się od krajowego zarządu. Kilka miesięcy wcześniej grupa dziennikarzy z Bobińskim na czele próbowała przejąć władzę w SDP, zarzucając Skowrońskiemu i Lichockiej związki z PiS. Planowany przewrót się jednak nie powiódł.
Sputnik News. Rosyjska propaganda nadaje z Legionowa. Radio Hobby: Nie możemy zerwać umowy
Prezes Radia Hobby: Nasuwa się skojarzenie z radiem Erewań
Sputnik News to też radio. Można go słuchać bez ograniczeń w internecie, ale też w tradycyjny sposób – przez radioodbiornik. Retransmisję codziennie o 21 zapewnia Radio Hobby 89,4 FM z Legionowa pod Warszawą. To rozgłośnia, która zatrudnia 13 osób, a jej zasięg to mniej niż 2 proc. słuchalności – podaje „Gazeta Wyborcza”. Wcześniej Radio Hobby przez trzy lata udostępniało swój czas antenowy radiu „Głos Rosji”. Dopiero gdy „Głos Rosji” zmienił nazwę na „Sputnik News”, o sprawie zaczęło być głośno, a Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zapowiedziała kontrolę w tej sprawie – jak podaje radio TOK FM.
W związku z rosnącym zainteresowaniem mediów, prezes Radia Hobby Piotr Fogler wydał oświadczenie na antenie swojej stacji: „Przez dwa lata nikt na te audycje nie zwracał uwagi, nie stanowiły żadnej sensacji. W ramach tych audycji pojawiają się komentarze przedstawiające rosyjski punkt widzenia” – powiedział i podkreślił, że wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej, której powodem jest agresja Kremla, jego stacja jest winna wyjaśnień.
„Zarzuca nam się kolaborację z wrogim mocarstwem, wiele osób pyta, dlaczego nadajemy audycję radia Sputnik i jaki mamy w tym cel. Odpowiedź jest prosta: kilka lat temu podpisaliśmy czysto komercyjną umowę sprzedaży czasu antenowego. Nikt nie przewidział trzy lata temu, że Rosjanie zrobią to, co zrobili, że posuną się do aneksji Krymu i wywołania wojny na Ukrainie. A podpisana umowa nadal obowiązuje i nie możemy jej zerwać, bo to by oznaczało decyzję o zamknięciu radia” – oświadczył Fogler.
Wcześniej w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” przyznał, że zerwanie umowy oznacza milion złotych kary umownej, a miesięczny budżet rozgłośni wynosi 50 tys. zł. „Nie możemy zerwać tej umowy, tak jak Polska nie może zerwać umowy dostaw gazu z Rosji, ze względów handlowych, ale też z tego powodu, że nas po prostu na to nie stać” – podsumował Fogler w oświadczeniu i dodał: „Gdy sam słucham tych audycji, to mam wrażenie, że rosyjscy autorzy nie doceniają inteligencji polskich słuchaczy. Nasuwa się skojarzenie z radiem Erewań”. Dlatego szef stacji zdecydował, by każdą audycję Sputnik News opatrzyć komentarzem jego redakcji.
Schetyna: To rosyjska propaganda
Uruchomienie polskojęzycznej wersji portalu i radia Sputnik News szef polskiej dyplomacji Grzegorz Schetyna nazwał „rosyjską propagandą”. – To jest kwestia ofensywy, propagandy medialnej, propagandy rosyjskiej, finansowanej wprost z budżetu rosyjskiego” – powiedział w piątek. Dodał, że Zachód może się przed tym bronić, tworząc na przykład rosyjskojęzyczny kanał. Tym projektem – według Schetyny – zainteresowane są już niektóre państwa Unii Europejskiej, a także polskie władze. – Rozmawialiśmy o tym także na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego – powiedział.
Początkowo Ministerstwo Obrony Narodowej i Ministerstwo Spraw Zagranicznych twierdziło, że Polska nie chce odpowiadać na rosyjską propagandę podobnymi do kremlowskich metodami. Jednak po wypuszczeniu polskiej wersji Sputnik News, wiceminister i szef resortu obrony Tomasz Siemoniak potwierdził, że państwa Zachodu chcą zainwestować w rosyjskojęzyczne media. – Pracujemy w UE nad takim projektem telewizyjnym, który by rzetelnie przekazywał informacje obywatelom Rosji – powiedział w rozmowie z reporterem TOK FM Darkiem Zalewskim.
Z kolei były funkcjonariusz Agencji Wywiadu i ekspert ds. bezpieczeństwa z Mad Coins Michał Hola uważa, że propaganda kremlowska może już inspirować skrajnie prawicowe środowiska w Polsce. – Młodzi ludzie wierzą w swoje idee, wierzą, że robią coś dobrego dla kraju. Niestety, za nimi często stoi ktoś, kto popycha ich w złym kierunku – powiedział reporterowi radia TOK FM.
Zasięg Sputnik News w 2015 roku: 30 języków, 34 kraje
Sputnik News działa już w 14 wersjach językowych, m.in. w angielskiej, chińskiej, tureckiej, portugalskiej, hiszpańskiej, a od piątku również w polskiej. Na rynku medialnym pojawiło się 10 listopada 2014 roku i od tego czasu „opowiada to, o czym inni milczą” – jak czytamy na ich stronie internetowej. W tym roku agencja ma uruchomić serwis w kolejnych 15 językach i dotrzeć do mieszkańców 34 krajów, by „ukazać wielobiegunowy świat, w którym każde państwo ma swoje narodowe interesy, kulturę, historię i tradycję”.
Sputnik News jest kontrolowany przez kremlowską agencję informacyjną „Rossija Siewodnia” („Rosja Dzisiaj”), które powstało w grudniu 2013 roku z dekretu prezydenta Władimira Putina. Nowa agencja wchłonęła wówczas m.in. RIA Nowosti, telewizję Russia Today i rozgłośnię „Głos Rosji”. Szczególnie telewizja Russia Today zasłynęła jako prokremlowska propaganda. Uzasadnieniem tej reorganizacji było „podwyższenie poziomu efektywności państwowych środków masowego przekazu”. Dziś Sputnik News przejął obowiązki „Głosu Rosji”. Przejął też jego zespół dziennikarski i czas antenowy w polskim Radiu Hobby z Legionowa.
O tym, jak proputinowska telewizja poluje na ministra Schetynę, czytaj dalej>>>
TOK FM
Klęska urodzaju na lewicy? „Iwona Piątek ma o wiele wyższe kwalifikacje niż Magdalena Ogórek”
Czy Ogórek jest kandydatką lewicową?
Politolog prof. Kazimierz Kik, choć ironizuje, że kampania wyborcza będzie „festiwalem kandydatów na kandydatów”, to podkreśla, że Iwona Piątek „ma o wiele wyższe kwalifikacje do kandydowania niż Magdalena Ogórek”. – Ogórek nie ma pojęcia o lewicy. To miła, inteligentna, młoda kobieta, jakich wiele przy każdej partii – łapią się polityków, próbują się wcisnąć na siłę… Wszystko załatwiała swoim urokiem i urodą. Nic intelektem i wiedzą – uważa.
– Nawet temat jej rozprawy doktorskiej, choć bardzo ciekawy dla historyków, sytuuje jej wiedzę, credo naukowe w XIII-XIV wieku – dodaje.
Prof. Kik zauważył przy tym, że tuż po ogłoszeniu kandydatury Magdaleny Ogórek dawał jej 0,7 procent i „jeśli jeszcze na lewicy obrodzi, to ta przepowiednia się spełni”.
– Skoro Leszek Miller, na którym spoczywa odpowiedzialność wypracowania rozwiązania kompromisowego dla lewicy, się wygłupia, to zwalnia od odpowiedzialności wszystkich pozostałych. Dlatego wszyscy się wygłupiają – twierdzi.
Lider czy herszt bojówki?
– Kandydatura Iwony Piątek tylko podkreśla błędy Leszka Millera. Jeśli człowiek, który uważa się za lidera lewicy, nie jest w stanie się z nią dogadać, to znaczy, że nie ma umiejętności negocjacyjnych, a więc nie jest liderem, tylko hersztem jednej z bojówek – ocenia prof. Kik i dodaje, że warunkiem odrodzenia się lewicy jest właśnie klęska Millera.
Jako przykład działacza lewicowego, którego „notuje o wiele wyżej”, podaje Piotra Ikonowicza. Ten nie ma jednak żadnego wpływu na kształt lewicy, chociaż „swoją aktywnością bardziej zasługuje na uznanie i wiarygodność”.
– Pieniądze, mechanizmy, ustawa o finansowaniu partii – to jest jedyna legitymacja SLD, która utrzymuje partię na powierzchni – podsumowuje.
Sukces Millera – porażka lewicy
Politolog prognozuje również, co stanie się po wyborach parlamentarnych. – Jeżeli SLD nie przegra, będzie miało 5-7 proc., to Miller osiągnie swoje cele kosztem lewicy. Nie będzie go interesowało to, że nie ma lewicy, bo on będzie w parlamencie. A jak jeszcze mu dopisze szczęście, to będzie w układzie koalicyjnym – mówi.
A jeśli Sojusz spadnie poniżej progu? Klęska Millera rozpocznie etap wewnętrznych „gier i gierek” działaczy SLD. – Znam młodzież wokół Millera. Tam już nie ma ideowców, są tylko gracze – uważa.
„Nie chcemy tego Oscara!”, „Tylko świnie siedzą w kinie”. Jak prawica zareagowała na sukces „Idy”
„Choć wizja Oscara dla ‚Idy’ ekscytuje elity postkolonialnej III RP – musimy stanowczo zaprotestować i powiedzieć głośno: nie chcemy tego Oscara! Cena, jaką przyszłoby nam za niego zapłacić byłaby bowiem obłędnie wysoka” – czytamy w portalu Polonia Christiana.
Autor tekstu pisze o „nachalnej promocji filmu na salonach”, która „zbiega się z próbami zepchnięcia przez Niemców odpowiedzialności za ofiary wojny 1939-1945 na bliżej nieokreślonej narodowości nazistów”.
„To są Niemcy”
Przypomnijmy, że podczas uroczystości z okazji obchodów 70. rocznicy wyzwolenia Auschwitz, prezydent Niemiec Joahim Gauck stwierdził, że „nie istnieje niemiecka tożsamość bez Auschwitz”. W tym czasie wszystkie niemieckie czasopisma podkreślały, że współcześni Niemcy nie mogą odcinać się od przeszłości. Zwieńczeniem takiej narracji była okładka dziennika „BZ” – zdjęcie obozu Auschwitz z podpisem „To są Niemcy”.
Dalej autor stwierdzam że „Ida” wpisuje się w ciąg „postępowej propagandy”, wg. której Polacy stają się „czarnym ludem”, „mordercami” i „dzikusami motywowanymi wyłącznie chęcią zysku”, a katolicyzm, to „sekciarskie praktyki”.
„Ida”, wraz z „Pokłosiem” i książkami Jana Tomasza Grossa „pozbawiają Polaków heroicznego pierwiastka obrońców cywilizacji chrześcijańskiej, w zamian sprowadzając ich do roli sprawców hekatomby sprzed kilku dekad”.
Dobre imię Polski
Z kolei Reduta Dobrego Imienia wystosowała petycję, by na początku lub końcu filmu zamieścić informację o kontekście historycznym, w jakim odbywa się jego akcja. „Jeśli film nie będzie opatrzony stosowną informacją kontekstową, widzowie z całego świata po jego obejrzeniu wyciągną całkowicie fałszywe wnioski na temat Polski. Nabiorą przekonania, że to Polacy są sprawcami i wykonawcami Holokaustu” – czytamy.
Informacja o zwycięstwie „Idy” na portalu Frondy okraszone są natomiast takimi słowami jak „kontrowersyjna” i „antypolska”.
Propagandowi polakożercy
Krok dalej idzie niszowy portal Wirtualna Polonia, która nazywa „Idę” „polakożerczym obrazem”. Ponad to film jest przyrównywany do powstałego z 1941 r. „Powrotu do ojczyzny”, stworzonego na potrzeby hitlerowskiej propagandy. W tekście nie brakuje też wątków dotyczących „potęgi Żydów na świecie”.
Kilka miesięcy wcześniej portal ów – w kontekście nominacji do filmu do Oscara – pisał, że „światowe żydostwo przystąpiło już niestety do ostatecznego rozwiązania kwestii Polaków”.
„(Ż)Ida” i „(Gn)Ida”
Inne niepokorne portale opublikowały jedyne informacje o wygranej „Idy”, bez redakcyjnego komentarza. Tam szczujnia zaczyna się w komentarzach. Film – określany jako „Żida” i „(Gn)Ida” – to „gniot” i „paszkwil”, mówi o „pasożydach”, jego sukces to „zagrywka sił antypolonistycznych” , reżyser „pochodzi z klanu Kosher Nostra” i należy go postawić przed „sądem Narodu”.
Ostatecznie „Idy” nie należy oglądać, bo – nawiązując wojennego hasła przeciwko niemieckim filmom propagandowym – „tylko świnie siedzą w kinie”.
„Ida” zdobyła wcześniej wiele innych wyróżnień na całym świecie, m.in. cztery nagrody Polskiej Akademii Filmowej i dziewięć Złotych Lwów na Festiwalu Filmowym w Gdyni, a także kilka Europejskich Nagród Filmowych (w tym dla najlepszego filmu), LUX Prize Parlamentu Europejskiego, Nagrodę Specjalną na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto i -ostatnio – BAFTA dla najlepszego filmu nieangielskojęzycznego.
„Wprost” o Durczoku nękającym podwładną. Ten materiał nie przekonuje, wolę poczekać na komisję TVN [CZUCHNOWSKI]
Fragment okładki najnowszego numeru „Wprost”
Jednak po pewnym czasie („Magdalena” nie podaje, ile to trwało) szef „Faktów” po jednej z imprez miał ją namawiać, by razem wrócili do domów taksówką. Zrobiła mu awanturę. Jak twierdzi, od tego czasu zaczął się wobec niej mobbing. Durczok otwarcie ją lekceważył, krytykował przygotowane przez nią materiały, koledzy i koleżanki patrzyli na to obojętnie lub brali w tym udział. „Magdalena” odeszła z pracy. Nie poskarżyła się szefostwu TVN, nie próbowała walczyć w sądzie.
W materiale „Wprost” bohaterka nie chce występować pod nazwiskiem, chociaż otwarcie oskarża Durczoka. „Wprost” nie pokazuje SMS-ów od szefa „Faktów”, choć twierdzi, że je zachowała. Redakcja „Wprost” nie zapytała TVN, czy „Magdalena” zgłaszała mobbing lub molestowanie.
Relację swoją złożyła reporterom dopiero po publikacji sprzed tygodnia na temat awantury i znalezisk w mieszkaniu znajomej Durczoka. Może to oznaczać, że „Wprost” nie miał wcześniej mocnego dowodu na molestowanie. Pytania w tej sprawie redakcja zadała Durczokowi dzień przed oddaniem numeru do druku. Dziennikarz był wtedy w szpitalu, bo po pierwszym tekście przeżył załamanie, i na pytania nie odpowiedział.
Mobbing czy stres
Pozostałe części materiału opiera „Wprost” również na anonimowych relacjach. Pokazuje rzekomo fatalny klimat w zespole „Faktów”, którym kierował Durczok, gdzie szef często upokarza podwładnych, promuje asystentki i researcherki w „obowiązkowych szpilkach”, minispódniczkach i krzykliwym makijażu. „Wprost” przedstawia to jako „specyficzny dress code” narzucony przez Durczoka i szefostwo stacji.
Tygodnik epatuje minispódniczkami i szpilkami. Czasami bywam w tej stacji. Taki obraz krzywdzi ludzi pracujących w TVN.
Mobbingu w „Faktach” dotyczy część tekstu pt. „System Durczoka”. Autorzy opisują jego wybuchy gniewu, zmienne nastroje, faworyzowanie jednych, a odpychanie innych pracowników. Niektóre opisy są bulwersujące; podobne do zachowań wielu szefów zespołów (nie tylko dziennikarskich), którzy tracą hamulce, jeśli nikt ich w porę nie zastopuje.
Stacje telewizyjne hodują tego typu gwiazdy, dając im przyzwolenie na fochy i awantury. Na dodatek praca przy tworzeniu wiadomości telewizyjnych należy do najbardziej stresujących w dziennikarstwie. O 19 (TVN), 18.50 (Polsat) czy 19.30 (TVP) wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Godziny emisji nie da się przesunąć. Często w ostatnich minutach rozpętuje się piekło. Ludzie się obrażają i krzyczą na siebie. Potem idą na piwo i się przepraszają. Niektórzy nie są w stanie wytrzymać takiej huśtawki. Trudno jednak orzec, czy odpowiada to definicji mobbingu.
Wolę poczekać na komisję
Po przygotowaniu artyleryjskim, jakie „Wprost” zrobił przed tygodniem, spodziewałem się mocnego tekstu z wieloma dramatycznymi i wiarygodnymi relacjami. Molestowanie seksualne jest poważnym problemem, a jego ofiary czują się osaczone i niezrozumiane. Dlatego materiał na ten temat powinien być mocny i wieloźródłowy. Zamiast tego dostaliśmy historię jednego przypadku. I obraz TVN jako firmy tolerującej maniaków seksualnych oraz mobbing.
Tekst w żaden sposób nie usprawiedliwia brutalnego ataku na Kamila Durczoka z ubiegłego poniedziałku.
Za kilka dni w TVN zakończy pracę specjalna komisja, która od czasu pierwszej publikacji „Wprost” bada zarzuty molestowania. W komisji jest niezależny prawnik specjalizujący się w takiej problematyce, a przepytywani pracownicy mają gwarancję pełnej ochrony.
Myślę, że z ocenami należy wstrzymać się do ogłoszenia wyników pracy tej komisji.
Przywileje partyjnej elity PRL: mieszkania, jachty, wczasy
Czytelnik z Gdańska opisywał, jak kierowca auta służbowego odwozi i przywozi dyrektora z pracy, chociaż tamten mieszka tylko 200 m od stacji kolejki miejskiej. Autor listu przeprowadził drobiazgową kalkulację i obliczył, że w ciągu roku samochód przejeżdżał 17 748 km i spalał 2,4 tys. litrów benzyny, co oznaczało, że wożenie dyrektora kosztowało państwo 48 164 zł i 40 gr rocznie, wliczając w to pensję kierowcy (średnie zarobki w 1956 r. wynosiły ok. 1000-1200 zł). Czy nie należałoby podać przykładu z kraju kapitalistycznego, jak premier rządu Szweckiego [sic!] zmarł na udar serca w tramwaju, udając się do pracy? – pytał na zakończenie listu czytelnik. Jak się rychło przekonał, Polska popaździernikowa wciąż nie miała być pod tym względem Szwecją.
Zrób to sam. O samochodach z lat 80.
Każdemu według jego pracy
Oficjalnie kolejne ekipy rządzące wcielały w życie socjalistyczny ideał równości. W konstytucji z 1952 r. (art. 44, ustęp 3) czytamy, że: Polska Rzeczpospolita Ludowa coraz pełniej wprowadza w życie zasadę: „Od każdego według jego zdolności, każdemu według jego pracy”.
Rzeczywistość rozmijała się jednak z propagandą, a żądanie ograniczenia przywilejów wracało zawsze przy okazji kolejnych protestów społecznych.Wprowadzić zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej, oraz znieść przywileje MO, SB i aparatu partyjnego poprzez: zrównanie zasiłków rodzinnych, zlikwidowanie specjalnej sprzedaży itp .”– brzmiał 13. z 21 postulatów strajkujących w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r.
Jak zatem wyglądały przywileje władzy? Ich znaczenie (oraz oburzenie, jakie wzbudzały) nie brało się z tego, że dyrektorzy czy sekretarze zarabiali dużo więcej od przeciętnego pracownika. Zarabiali więcej, ale z dzisiejszego punktu widzenia nie były to różnice ogromne, a pod względem dochodów PRL był krajem o znacznie mniejszych nierównościach społecznych niż II oraz III RP.
Rolka papieru toaletowego: królowa PRL, zawsze jej brakowało
Za miarę nierówności dochodowych ekonomiści i statystycy uznają współczynnik Giniego. Może mieć on wartość od 0 (pełna równość, wszyscy mają taki sam dochód) do 1 (pełna nierówność, jedna osoba ma wszystko, a inni nie zarabiają nic). Społeczeństwa, w których są największe nierówności, takie jak Brazylia czy Republika Południowej Afryki, mają współczynnik Giniego wynoszący ok. 0,60. Z kolei w państwach, w których nierówności są najmniejsze (np. kraje skandynawskie), współczynnik Giniego wynosi dziś pomiędzy 0,20 a 0,25. Pod tym względem PRL wypadał nie najgorzej ze współczynnikiem Giniego w okolicach 0,25. W III RP nierówności w dochodach wzrosły: współczynnik Giniego wahał się od 0,35 do 0,32 (spadając od wejścia Polski do Unii Europejskiej w 2004 r.).
To porównanie pomija jednak inną rolę pieniądza w Polsce przed i po 1989 r. W PRL wielu rzeczy – poczynając od mieszkań, a kończąc na wczasach w Bułgarii – nie kupowało się ot tak na wolnym rynku. Gospodarkę trawił permanentnie nawis inflacyjny, co oznaczało, że na rynku było więcej gotówki niż towarów, a władze z obawy przed rewoltą zwlekały z podwyżkami cen. Powodowało to pustki na sklepowych półkach, kolejki, listy społeczne (zwłaszcza w latach 80.), na które zapisywali się ludzie chcący kupić jakiś szczególnie atrakcyjny towar (np. pralkę), oraz powstawanie czarnego rynku.
Dlatego też przywileje władzy nie wyrażały się tylko i nawet nie przede wszystkim w pieniądzu – ale w tym, co można było dostać od państwa albo w łatwiejszym dostępie do dóbr, których nie dawało się kupić. Generałowie, pułkownicy, naczelnicy, dyspozytorzy, sekretarki chodzili niby tak samo jak inni po ulicach Warszawy. Mieli domy i rodziny. Ale jako funkcjonariusze żyli w odmiennym świecie – pisał Lech Wałęsa w „Drodze do wolności”, książce autobiograficznej.
Pensje i dodatki
Jak liczna była elita? W latach 70. w aparacie partii pracowało 13 tys. osób (pod koniec dekady ok. 18 tys.), a do tych liczb należy doliczyć zapewne kilkaset tysięcy osób (z rodzinami) na stanowiskach kierowniczych w wojsku, milicji, bezpiece, administracji oraz w tysiącach przedsiębiorstw państwowych.
Historyk Dariusz Stola opisuje, jak wyglądała struktura płac w aparacie PZPR w latach 70. Zarabiało się tam lepiej niż gdzie indziej, ale bez rewelacji, bo jeśli w 1967 r. przeciętna płaca pracownika politycznego PZPR wynosiła 3370 zł, czyli 166 proc. średniej krajowej (2025 zł), to w 1973 r. urosła ona do 5100 zł, czyli nieco mniej niż dwukrotność średniej krajowej (wówczas 2700 zł).
Płaca zasadnicza sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR i zastępcy kierownika wydziału KC wynosiła 6,5 tys. zł, a dodatek kwartalny od 3,4 do 4 tys. zł. Ale w 1972 r. wprowadzono zwyczaj wypłacania zasiłków urlopowych (od 2 do 4,5 tys. zł) oraz objęto pracowników PZPR leczeniem w ramach resortowej służby zdrowia MSW. Zwiększono także liczbę rozprowadzanych wśród pracowników talonów na kupno bez kolejki samochodu ze 160 do 450 rocznie oraz wprowadzono dodatkowe urlopy wypoczynkowe (jak w MSW): po przepracowaniu dziesięciu lat w aparacie pracownikowi należało się siedem dni rocznie dodatkowo, a po 15 latach – dziesięć dni.
Z funduszu socjalnego partia dopłacała swoim pracownikom do stołówek, wczasów, kolonii oraz imprez okolicznościowych. Udzielała także pożyczek mieszkaniowych, z których od 1973 do 1980 r. skorzystało 4767 aparatczyków. Wiosną 1974 r. zatwierdzono ambitny plan rozbudowy Centralnej Bazy Wypoczynkowej, z ośrodkami w Juracie, Szklarskiej Porębie, Krynicy Morskiej, Zakopanem, Rymanowie i Skubiance nad Zalewem Zegrzyńskim. Partia kupowała także kilkaset samochodów służbowych rocznie, głównie były to fiaty 125p, polonezy oraz radzieckie wołgi.
Przekręt jachtowy
Elity partyjne miały dostęp do specjalnych sklepów, specjalnej puli mieszkań, lepszej służby zdrowia, talonów na samochody i wczasy. Na tym nie koniec. Władza dawała także możliwość zarabiania dzięki zajmowanym stanowiskom, a kreatywność wielu dygnitarzy wydawała się pod tym względem nieograniczona.
Jesienią 1980 r. pismo „Życie Gospodarcze” opisało „paskudne kanty” w Morskiej Stoczni Jachtowej im. Leonida Teligi w Szczecinie. Na 30 jachtów typu Carina jedna trzecia została sprzedana jako wybrakowane dzięki fikcyjnemu wybrakowywaniu elementów i zaniżaniu w związku z tym kosztów. Potem zresztą dokumentacja znikła. Jachty te sprzedawano wybranym osobom za dziesiątą część ceny nominalnej plus minus. Witold R., naczelnik wydziału z Ministerstwa Maszyn Ciężkich i Rolniczych, nabył np. za 29 tys. zł jacht wartości 282 tys. zł, a za to wicedyrektor stoczni dostał odeń talon na samochód. Naczelnik dwa lata popływał, po czym sprzedał jacht za 100 tys. zł i zamówił nowy, z serii Carter produkowanej wyłącznie na eksport .
W ten sam sposób – pisała gazeta – za darmo albo półdarmo dostawali jachty profesorowie studentki będącej córką dyrektora pewnej warszawskiej instytucji, od której stocznia była zależna. Przekręt polegał na tym, że formalnie nabywca kupował w stoczni tylko części wybrakowane, a stoczniowcy montowali mu – rzekomo prywatnie, ale faktycznie w godzinach pracy – zupełnie dobry jacht. Robotnicy doskonale wiedzieli, co się wyprawia, ale bali się donieść o oszustwach, dopóki nie powstała „Solidarność”. Wtedy poczuli się na tyle pewnie, że złożyli donos do prokuratury, która aresztowała w stoczni kilkanaście osób.
Sprzedam poloneza, fabrycznie nowy
Innym sposobem zarabiania dzięki zajmowanej pozycji było odsprzedawanie na czarnym rynku dóbr, których normalnie nie dawało się kupić. Takim przedmiotem były talony na samochód. Polska Ludowa była krajem, w którym samochód zyskiwał ogromnie na wartości natychmiast po wyjechaniu z fabryki. Na początku lat 70. wprowadzono system przedpłat na samochody (przede wszystkim na fiata 126p), ale i tak na auto czekało się latami. Można też było kupić w Peweksie samochód za dewizy, ale trzeba było je mieć. Natomiast przedstawiciele elity władzy – ci z wierchuszki partyjnej, ministerialnej czy urzędów centralnych – mogli dostać talon uprawniający do kupienia auta od razu i po cenie państwowej, znacznie niższej od giełdowej. Dawało im to możliwość robienia fantastycznych interesów.
W latach 70. i 80. w każdym numerze „Życia Warszawy”, najpopularniejszego dziennika drukującego ogłoszenia drobne, można było przeczytać: „Sprzedam poloneza, fabrycznie nowy” czy też: „Polonez, kolor do wyboru, odbiór natychmiastowy”. W lutym 1980 r. nowy polonez kosztował na giełdzie 510 tys. zł (równowartość ok. 100-150 pensji).
W lutym 1980 r. „Życie Gospodarcze” opisywało, jak działał biznes talonowo-samochodowy: Przedpłat na ten samochód nie było (…). Są to zatem przydziały talonowe. Cena poloneza kupionego na talon wynosi 250 tys. zł. Za uzyskaną tym sposobem nadwyżkę można kupić rocznego fiata 125p, nie wydając ani złotówki. Przydzielenie zatem talonu na wspomniany samochód jest równoznaczne z niezmiernie wysoką nagrodą .
Również w 1980 r. na pytanie w tej gazecie: Kiedy w Polsce będzie można kupić samochód, wejść i kupić?, stosowny minister odpowiedział bezradnie: Obawiam się, że nieprędko. Zapotrzebowanie znacznie przewyższa dostawy, co zresztą z drugiej strony cieszy, że coraz więcej ludzi stać na kupno samochodu .
Czytelniczka „Życia Gospodarczego” pisała do redakcji, że sprzedaż talonowaodbywała się na zasadzie: ja tobie talon – ty mi order i vice versa. Wiadomo, kto był uczestnikiem tego procederu i jakie się na tym robiło pieniądze.
Przedmioty z marzeń Polaka w PRL
Mieszkania dla wybranych
Początki przywilejów sięgają początków Polski Ludowej, kiedy władze tworzyły system nagród i korzyści, by zapewnić sobie lojalność aparatu partyjnego oraz ludzi, których chciały sobie pozyskać. W zrujnowanej Warszawie mieszkania otrzymywali niemal od ręki nie tylko dygnitarze, ale także m.in. intelektualiści i naukowcy.
Kiedy prof. Leopold Infeld, wybitny fizyk, współpracownik Einsteina, wrócił do Polski z Kanady w 1950 r., czekało na niego gotowe i umeblowane mieszkanie w nowo wybudowanym domu przy ul. Mazowieckiej w Warszawie. W pisanych w 1963 r. pamiętnikach Infeld wspominał: Przyjechałem do Warszawy razem z Majewskim w niedzielę. Majewski miał klucz do mieszkania. Było ono na Mazowieckiej 7, na czwartym piętrze. (…) Mieszkanie było duże, czteropokojowe, umeblowane ciężkimi meblami w stylu raczej mieszczańskim. Z przyjemnością zauważyłem rzadkość podówczas w Polsce – telefon – i przygotowaną herbatę i kawę; naczynia, pościel, wszystko było w największym porządku . Ze wspomnień Infelda, który stworzył Instytut Fizyki Teoretycznej, nie wynika, na ile był świadom tego, jak bardzo jego warunki życiowe stawiały go w uprzywilejowanej pozycji wobec większości społeczeństwa.
Do końca PRL mieszkania pozostały dobrem wymarzonym i deficytowym. Na przykład według szacunków z 1971 r. przewidywano, że na 250 tys. rodzin oczekujących na mieszkania komunalne z puli rad narodowych w ciągu pięciu lat dostanie je 60-70 tys. Chociaż w dekadzie Gierka budowało się nawet 300 tys. mieszkań rocznie – dzięki ogromnym nakładom i technologii budowania bloków z wielkiej płyty – deficyt zawsze sięgał setek tysięcy, a czas oczekiwania potrafił sięgać 10-15 lat. Własną pulą mieszkań dysponował Urząd Rady Ministrów czy MSW – i szybsze otrzymanie własnego lokalu było ogromnym przywilejem, a także świadomą zachętą do pracy np. w Służbie Bezpieczeństwa.
„Konsumy” zamknięte, ale otwarte
Jednym z najbardziej widocznych i drażniących symboli przywilejów władzy w latach 50. były „konsumy”, nazywane także „sklepami za żółtymi firankami”. Często były pozbawione szyldów i umieszczone w miejscach, do których zwykły człowiek nie miał wstępu (np. na terenie jednostki wojskowej). Działały przy KC PZPR oraz przy komitetach wojewódzkich partii, a część partyjnych mogła w nich kupować to, czego na rynku nie było (w niektórych okresach nie było prawie niczego).
Za co tak bardzo kochamy bazarki
„Konsumy” przed likwidacją w 1956 r. miały własne gospodarstwa rolne, a nawet tuczarnie świń. Jeden z czytelników „Po prostu” tak opisywał sklep przy ul. Nowowiejskiej w Warszawie: Nowootwarta [!] placówka jest starannie ukryta za barakiem i świeżo wzniesionym murem z żelazną bramą. Przedstawia ona sobą jednopiętrową kamienicę z biało polakierowanymi kratami w oknach. Przed przedsiębiorstwem tym stoi cały dzień […] sznur samochodów, którymi panie oficerowe przyjechały na zakupy .
„Po Prostu” rozpoczęło kampanię przeciw „konsumom”, drukując w 1956 r. demaskatorski artykuł i postulując likwidację tych sklepów. I rzeczywiście, w październiku 1956 r. sklepy te zostały zlikwidowane i przekazane zwykłym sieciom handlu detalicznego. Niemniej jednak wewnętrzny obieg handlowy dla uprzywilejowanych dalej istniał: do końca PRL działały sklepy dla wojskowych albo lepiej zaopatrzone stołówki dla aparatczyków przy komitetach partii. Według notatki z października 1956 r. odnalezionej w archiwum partii przez historyka Marcina Zarembę kierownictwo PZPR zdecydowało, aby zlikwidować prawo do korzystania z mebli i urządzeń domowych na koszt państwa i do utrzymywania pracownic domowych na etatach resortów; wprowadzić odpłatność przy wyjazdach na urlopy za granicę; znieść pokrywanie kosztów utrzymania mieszkania; ograniczyć liczbę aut przydzielonych do dyspozycji z dwóch do jednego; zaniechać dotychczasowej praktyki wydawania bezpłatnych biletów na premiery teatralne i kinowe. Przywileje jednak nie znikły – zostały tylko lepiej ukryte przed oczami „zwykłych obywateli”.
Za tydzień: o rządowych lecznicach i rządowych prawach jazdy, o sklepach dla górników, Karcie nauczyciela i przywilejach branżowych
Warto przeczytać: „Życie prywatne elit władzy PRL” >>
W ”Ale Historia” czytaj też:
W cieniu atomowych grzybów
„W gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia, czy zbudujemy jakieś schrony czy nie” – zauważył ponuro wiceprezydent Richard Nixon. „Jedyne, czego naprawdę będziemy potrzebowali, to spychacze, żeby oczyścić ulice z ciał” – dodał jego szef prezydent Dwight Eisenhower.
Słynne pary: Simone de Beauvoir i Jean-Paul Sartre. Życie seksualne egzystencjalistów
Simone de Beauvoir i Jean-Paul Sartre należą do najsłynniejszych par XX wieku. Jak przystało na filozofów najbardziej miłujących wolność, ich związek nie był banalny.
Luddyści: prekursorzy związków zawodowych
Na początku XIX wieku na ulice angielskich i szkockich miast zaczęli wychodzić rozjuszeni rzemieślnicy, by protestować przeciw nowoczesności. Wdzierali się do fabryk i niszczyli maszyny pozbawiające ich pracy.
Termos: iPhone końca XIX wieku
To olśniewający wynalazek. Napełniamy go każdego ranka wrzącą czekoladą i wypijamy wściekle gorącą w południe. Nie jest tak źle – słowa te Roald Amundsen zapisał w dzienniku wyprawy na biegun południowy pod datą 13 lutego 1911 r.
Klimek Bachleda. Pierwszy ratownik, który zginął za innych
Na skromniutkim nagrobku Klimka Bachledy jest taki napis: „Poświęcił się i zginął”. Był pierwszym ratownikiem Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, który poniósł śmierć, ratując innych.
Sondaż: Aż co szósty młody Polak uważa się za niewierzącego
Marsz Ateistów (Fot. Michał Łepecki / Agencja Gazeta)
Więcej osób praktykuje nieregularnie
W ocenie CBOS również poziom zaangażowania Polaków w praktyki religijne, który w latach 1997-2005 pozostawał w miarę stabilny, po roku 2005 dość istotnie słabnie. Zmniejszył się w tym czasie odsetek respondentów praktykujących regularnie, przynajmniej raz w tygodniu (z 58 do 50 proc.), przybyło zaś tych, którzy w ogóle nie biorą udziału w praktykach religijnych (z 9 do 13 proc.). Więcej też osób praktykuje nieregularnie (wzrost z 33 do 37 proc.).
Jak podkreśla CBOS, z połączenia deklaracji wiary i praktyk religijnych wynika, że od 2005 roku odsetek osób wierzących i regularnie praktykujących zmniejszył się w Polsce z 58 do 50 proc., nieznacznie przybyło zaś wierzących i praktykujących nieregularnie (z 32 do 35 proc.), niewierzących i praktykujących (z 1 do 2 proc.) oraz niewierzących i niepraktykujących (z 3 do 6 proc.).
http://e.infogr.am/praktyki_religijne_w_polsce?src=embed
Prywatyzacja wiary religijnej przejawiająca się w rosnących odsetkach osób określających się jako wierzące i niepraktykujące lub praktykujące okazjonalnie znajduje też potwierdzenie w innych autodeklaracjach. Od maja 2005 roku do października 2014 roku odsetek respondentów w swoim przekonaniu wierzących i stosujących się do wskazań Kościoła zmniejszył się z 66 do 39 proc., znacząco przybyło natomiast tych, którzy twierdzą, że wierzą na swój własny sposób (z 32 do 52 proc.).
Mniej się modlimy
Jeszcze innym wskaźnikiem religijności – jak podaje CBOS – wykazującym po roku 2005 trend spadkowy, choć w ostatnim czasie dość wyraźnie wyhamowany, jest częstość odmawiania modlitwy. Z tegorocznych deklaracji wynika, że codziennie modli się nieco ponad dwie piąte spośród ogółu badanych (43 proc., spadek od 2005 r. o 13 pkt proc., ale jednocześnie wzrost o 5 pkt proc. w stosunku do roku 2012).
Ponad jedna czwarta respondentów (27 proc., od roku 2012 spadek o 5 pkt proc.) modli się raz lub kilka razy w tygodniu, a co dwunasty badany (8 proc.) mniej więcej raz w miesiącu. Jeden na ośmiu ankietowanych (12 proc.), według własnych deklaracji, modli się kilka razy w roku, a nielicznie (w sumie 3 proc.) raz w roku lub rzadziej. Co 14. Polak (7 proc.) w ogóle się nie modli.
Według badań CBOS na podstawie uzyskanych deklaracji można stwierdzić, że od śmierci Jana Pawła II zmienia się również wiara mieszkańców największych aglomeracji. Od tego czasu zmniejszył się wśród nich odsetek tych, którzy określają się jako głęboko wierzący (z 12 do 8 proc.), nieco mniejsza jest również grupa wierzących (spadek z 80 do 75 proc.), natomiast ponaddwukrotnie zwiększyła się liczba niewierzących (z 8 do 17 proc.).
Sondaż CBOS został przeprowadzony w dniach 5-11 lutego tego roku na liczącej 1003 osoby reprezentatywnej próbie losowej dorosłych mieszkańców Polski.
Biskup Ryczan: Poganie Europejczycy spod godła trójkąta i cyrkla
Biskup Kazimierz Ryczan (PAWEŁ MAŁECKI)
Siostry oskarżają „Wyborczą” o nagonkę. A same nie chciały rozmawiać
Siostra ekonomka żali się dziennikarzowi Onet.pl: „Nikt nie przyjechał, by z nami porozmawiać”. Jednak dwa tygodnie wcześniej naszemu dziennikarzowi powiedziała tak: „Nie udzielę żadnych informacji. To nie jest temat, którym państwa gazeta powinna się interesować”. Po tych aroganckich słowach zakon zarzuca „Wyborczej” nagonkę?
Podobnie było w przypadku Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, który tworzą kobiety świeckie. Żądają prawie 4 mln zł za 580 m kw. potrzebnych pod filar wiaduktu nad skrzyżowaniem ulic Żołnierskiej i Marsa. Wg wyceny rzeczoznawców teren jest warty najwyżej 600 tys. zł. Próbowałem ustalić na miejscu, skąd ta rozbieżność, ale usłyszałem: – „Wyborcza” wrednie nas opisuje. Nie życzymy sobie publikacji w tej gazecie.
Potem przełożona generalna Stanisława Grochowska z Częstochowy wypominała, że nieproszony wszedłem na teren Instytutu. – Czy pan jest powołany, by pisać artykuł na nasz temat? To nie jest państwa sprawa. Proszę się nie spodziewać, że udzielę panu informacji – stwierdziła, po czym zapewniła o modlitwie przed obrazem Czarnej Madonny na Jasnej Górze za prawdę, która zbliży nas do spotkania w niebie.
A ja chciałem tylko wyjaśnić, czy zgromadzenie sprzeciwiające się inwestycji drogowej po prostu podało zaporową dla miasta cenę. Nie chce mi się bowiem wierzyć, że wynika ona z pazerności osób, które ślubowały życie w ubóstwie.
Oscary 2015. Agnieszka Holland o triumfie „Idy”: Musiał przyjechać facet z Oksfordu, byśmy dostali Oscara
Agnieszka Holland (MAŁGORZATA KUJAWKA)
Wszystko o Oscarach 2015 w specjalnym serwisie.
.
Schetyna: Miller ws. odszkodowań dla terrorystów powinien mówić jak najmniej. Zabrakło mu wyobraźni
– Warto zrobić wiele, a może wszystko, by odszkodowania nie trafiły do terrorystów. Mamy formułę, którą wyszukaliśmy – jest to rada powiernicza Rady Europy. W ten sposób pieniądze nie trafią do tych, którzy wciąż siedzą w Guantanamo – powiedział Schetyna.
„Ws. Ukrainy trzeba działać z automatu”
Szef dyplomacji odniósł się też do kwestii łamania na Ukrainie postanowień rozejmu mińskiego. – Trudno być entuzjastycznym, kiedy najwięksi europejscy politycy się angażują, a rozejm nie wchodzi w życie – uważa szef MSZ. Według niego „trzeba być gotowym do zaostrzenia sankcji wobec Rosji, która wspiera separatystów”.
– Powinna być agenda dotycząca tego, co robić „z automatu”, jeśli będzie eskalacja konfliktu ze strony separatystów. Musimy reagować na łamanie prawa międzynarodowego – oświadczył Schetyna.
„Wątki żydowskie mogły wpłynąć na sukces ‚Idy'”
Minister skomentował też wielki sukces polskiej kinematografii, czyli przyznanie filmowi „Ida” Pawła Pawlikowskiego Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. – Jestem szczęśliwy i dumny, że polski film został tak wyróżniony – oświadczył Schetyna.
Piasecki zapytał go, czy „nie ma poczucia, że polska kinematografia jest doceniana tylko wtedy, kiedy dotyka tematyki żydowskiej”. – Pewnie mogło mieć to jakiś wpływ, natomiast film jest uniwersalny i dotyczy wielu innych spraw niż historia, którą opowiada – odparł Schetyna.
Lis: Putin napluł światu w twarz. To tyran gorszy niż fanatycy Państwa Islamskiego
Zwłaszcza, że zdaniem Lisa w całym konflikcie chodzi nie tylko o przyszłość NATO i Unii Europejskiej, ale ducha całej Europy. Ducha, którego nie są w stanie złamać siejący postrach islamiści z Bliskiego Wschodu. Zdolny jest do tego Władimir Putin.
„Putin napluł światu w twarz”
Lis zauważa, że po podpisaniu porozumień mińskich „Putin napluł światu w twarz”. „Zachodni politycy potrzebują naprawdę bardzo wiele czasu, by pożegnać się z iluzjami, których bogatsi o historyczne doświadczenia i posługujący się zdrowym rozsądkiem Polacy nie hodowali w sobie nigdy” – zaznacza publicysta.
Szef „Newsweeka” dodaje, że sojusznikami Putina nie są Orban, Le Pen czu Ogórek, ale koniunkturalizm, kunktatorstwo i brak woli Europy.
Polska hołota prześladująca niewinnych Niemców, czyli filmowa „prawda” z III Rzeszy
Zrealizowany z rozmachem, nagradzany, z doborową obsadą – to wszystko wyróżnia niemiecki film „Heimkehr”, czyli „Powrót do ojczyzny”. Nakręcony w 1941 i zdecydowanie antypolski, choć w jego produkcji brali udział polscy aktorzy. Wyklęci dokładnie 72 lata temu przez rodzime podziemie.
Bycie aktorem to ciężki kawałek chleba, szczególnie w czasach wojny. Niby kultura powinna być niezależna, gdy jednak wprzęga się ją w machinę totalitarnej propagandy, zmienia swoje oblicze.
– Tylko świnie siedzą w kinie – głosiło jedno z popularnych haseł polskiego podziemia, bojkotującego niemieckie manipulowanie polską kulturą. Okupanci represjonowali polską elitę, a terror nie ominął także ludzi kina i teatru. Byli jednak i tacy, którzy ściśle współpracowali z Gestapo i występowali w antypolskich produkcjach. Otrzymywali normalne angaże i grali za pieniądze. Wśród nich byli także ci powszechnie znani i lubiani.
Plakat do filmu „Heimkehr”.•Domena publiczna
19 lutego 1943 roku Kierownictwo Walki Cywilnej skazało na karę infamii (niesławy) czterech byłych aktorów Teatru Polskiego: Hannę Chodakowską, Michała Plucińskiego, Bogusława Samborskiego i Józefa Kondrata. Ten ostatni był stryjem dobrze znanego nam Marka Kondrata. Całą czwórkę uznano za współwinną „lżenia narodu i Państwa Polskiego”. Co ich łączyło?Film „Heimkehr” właśnie.
„Heimkehr” ukazywał Polaków jako zdziczałych okrutników.•Youtube.com
Uznawany za jeden z największch paszkwilów III Rzeszy, usprawiedliwiający „dziejową konieczność”, jaką był najazd na Polskę we wrześniu 1939 roku. Jak sam tytuł wskazuje, zapowiadał chwalebne czasy. – Pomyślcie, jak będzie wspaniale, gdy wokół nas będą tylko sami Niemy. A gdy wejdziesz do sklepu, nikt nie będzie mówił po polsku, po żydowsku – tylko po niemiecku! Nie tylko wioska będzie niemiecka, ale wszystko dookoła będzie niemieckie, a my będziemy w sercu Niemiec – przekonuje z ekranu w kulminacyjnej scenie fimu główna bohaterka, niemiecka nauczycielka, grana przez gwiazdę tamtych czasów Paulę Wessely. Jej słowa to klasyczna propaganda. Dla dr. Goebbelsa i spółki świetny materiał dydaktyczny.
Akcja toczy się na Wołyniu, w jednym z miasteczek. Marzec 1939. Miejscowi Niemcy protesują przeciwko zamknięciu niemieckiej szkoły. Główna bohaterka jedzie nawet w tej sprawie do Łucka, by interweniować u wojewody. Jej wysiłki nic nie dają. W miasteczku relacje między narodami też nie są najlepsze. Bo Polacy nie dają Niemcom spokoju. Prowokują, palą dobytek, kamieniują, biją, piją. Słowem: wszystko co najgorsze, polska dzicz, hołota w pełnej krasie. Naprzeciwko – miłujący pokój i romantyczni rodacy Goethego i Schillera, dręczeni i mordowani przez wrogi naród. Aż w końcu przychodzi zbawienie, czyli… czołgi i samoloty.
Statyści i ekipa na planie filmu „Heimkehr”.•Bundesarchiv
Taki oto obraz zadebiutował na srebrnym ekranie w sierpniu 1941 roku w Wenecji, czyli jednej ze stolic europejskiego kina. I od razu naczelny spec od propagandy III Rzeszy ogłosił „Heimkehr” arcydziełem. Wyświetlano go w niemieckich szkołach, w Europie (także w Polsce) a nawet w Japonii. Laury zbierał austriacki reżyser Gustav Ucicky, którego ojciec – Gustav Klimt – zyskiwał sławę z zupełnie innych powodów. Bo po prostu był świetnym malarzem.
Igo Sym – kolaborant zastrzelony przez AK.•Narodowe Archiwum Cyfrowe
Swoje „zasługi” w powstaniu tego paszkwila miał znany przedwojenny aktor o korzeniach polsko-austriackich – Igo Sym. Wcześniej występował m.in. u boku słynnej Marleny Dietrich (mówiono nawet, że oboje romansowali). Przy „Powrocie do ojczyzny” werbował rodaków. I miał z tego niezły zysk. W końcu do jego drzwi zapukali egzekutorzy z Armii Krajowej. – Czy pan Igo Sym? – zapytał jeden z „gości”. Był 7 marca 1941 roku. Ostatni dzień życia kolaboranta.
Oscary 2015: „Ida” to najlepszy film nieanglojęzyczny! Wielki sukces polskiego kina
Reżyser „Idy” dziękował wielu osobom i przemawiał bardzo długo – producenci próbowali przerwać mu, puszczając muzykę, ale na nic się to zdało. – Nie wiem jak się tu dostałem, zrobiłem czarno-biały film o potrzebie spokoju, wycofania się ze świata i kontemplacji. I oto jestem, w tym zgiełku, w centrum światowej uwagi To fantastyczne, życie jest pełne niespodzianek – mówił Pawlikowski podczas półtoraminutowego monologu. Nagrodę zadedykował zmarłej żonie oraz swoim rodzicom.
Święto polskiego kina
Jeszcze przed oscarową galą producentka „Idy” Ewa Pruszczyńska w wywiadzie udzielonym Gazeta.pl mówiła, że nie jest zaskoczona sukcesem festiwalowym i nagrodowym filmu.
– Wierzyłam, że „Ida” będzie nagradzana na festiwalach. Jestem natomiast zaskoczona sukcesem komercyjnym, którego nie zakładaliśmy. „Ida” została sprzedana do sześćdziesięciu krajów. Dla mnie to już jest sukces – zauważyła. – W Stanach Zjednoczonych wpływy z biletów to prawie cztery miliony dolarów. Jak na maleńki, niszowy film, to naprawdę nieźle – dodała.
Zwycięstwo „Idy” to pierwszy Oscar dla polskiego filmu pełnometrażowego w historii. Wcześniej w tej kategorii nominowanych było dziewięć filmów z naszego kraju: „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego (1964), „Faraon” Jerzego Kawalerowicza (1967), „Potop” Jerzego Hoffmana (1975), „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy (1976), „Noce i dnie” Jerzego Antczaka (1977), „Panny z Wilka” Andrzeja Wajdy (1980), „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy (1982), „Katyń” Andrzeja Wajdy (2008) oraz „W ciemności” Agnieszki Holland (2012).
Którzy Polacy i kiedy otrzymali Oscary? Te fakty warto znać >>
Ida podbija świat
„Ida” zdobyła wcześniej wiele innych wyróżnień na całym świecie, m.in. cztery nagrody Polskiej Akademii Filmowej i dziewięć Złotych Lwów na Festiwalu Filmowym w Gdyni, a także kilka Europejskich Nagród Filmowych (w tym dla najlepszego filmu), LUX Prize Parlamentu Europejskiego, Nagrodę Specjalną na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Totonto i – ostatnio – BAFTA dla najlepszego filmu nieangielskojęzycznego. Film został także nominowany do Oscara za zdjęcia – ich autorami są Łukasz Żal i Ryszard Lenczewski. Tutaj jeszcze nie znamy zwycięzcy.
Akcja „Idy” rozgrywa się w latach 60. ubiegłego wieku w Polsce. Główną bohaterką filmu jest Anna – nowicjuszka, sierota wychowywana w zakonie (w tej roli debiutująca na dużym ekranie Agata Trzebuchowska). Przed złożeniem ślubów matka przełożona stawia dziewczynie warunek: musi odwiedzić swoją ciotkę Wandę (Agata Kulesza), jedyną żyjącą krewną. To od niej dowie się, że naprawdę nazywa się Ida Lebenstein i jest Żydówką. Obie kobiety wyruszają w podróż, która ma im pomóc nie tylko w poznaniu tragicznej historii ich rodziny, ale i prawdy o tym, kim są.
Polsko-duńską koprodukcję doceniło wiele osób liczących się w środowisku filmowym. Pedro Almodovar, wybierając pięć ulubionych niehiszpańskojęzycznych filmów 2014 roku, wymienił „Idę” na pierwszym miejscu. Pozytywnie o dziele Pawlikowskiego wypowiadali się również m.in. Julianne Moore i Lian Neeson.
Przeczytaj: Almodovar, Streisand, Gyllenhaal, Neeson… Gwiazdy doceniają „Idę” >>