Kopacz (02.10.2015)

 

Makowski: Jeśli PiS wygra wybory, jego największymi wrogami będą dzisiejsi sojusznicy, od Kościoła po związkowców

klep, 01.10.2015
Jarosław Makowski

Jarosław Makowski (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Dzisiejsi sojusznicy PiS w razie wyborczego zwycięstwa staną się jego wrogami – pisze Jarosław Makowski w serwisie Polityka.pl. „Dlatego tuż po wyborach, jeśli PiS utworzy rząd, możemy być świadkami politycznego trzęsienia ziemi” – zaznacza.

 

Jarosław Makowski pisze na swoim blogu w serwisie Polityka.pl, że kiedy PiS wygra wybory i zacznie tworzyć rząd, największym problemem Jarosława Kaczyńskiego będą nie przeciwnicy z opozycji, ale przyjaciele, czyli dzisiejsi sojusznicy. Zdaniem publicysty ci, którzy wyniosą prezesa PiS do władzy, natychmiast zaczną „wystawiać rachunki za poparcie”. Kolejka interesantów u drzwi prezesa będzie długa.

Wszyscy przyjaciele PiS

Po pierwsze, ruchy pro-life, na czele z Kają Godek, domagać się będą całkowitego zakazu aborcji.

 

Po drugie, hierarchowie przypomną o zakazie in vitro i kwestii finansowania Kościoła. Do prezesa PiS zapuka też zapewne o. Tadeusz Rydzyk.

Po trzecie, państwo Elbanowscy będą chcieli cofnąć reformę „sześciolatków”.

Po czwarte górniczy związkowcy będą oczekiwać pozostawienia status quo w ich branży.

Trzęsienie ziemi?

Zdaniem Makowskiego te grupy są o tyle niebezpieczne, że nie znają słowa „kompromis”. „To będzie sytuacja albo – albo; albo PiS realizuje nasze postulaty, albo wypowiadamy posłuszeństwo” – pisze publicysta. A, jak zaznacza, Jarosław Kaczyński nie lubi, kiedy w ten sposób się go szantażuje.

„Dlatego tuż po wyborach, jeśli PiS utworzy rząd, możemy być świadkami szybkiego politycznego trzęsienia ziemi – i w konsekwencji rozpadu tej zdawać by się mogło zwartej jak pięść dzisiejszej koalicji anty-Platformowej” – zauważa Makowski.

Więcej na blogu w serwisie Polityka.pl >>>

Zobacz także

jeśliPiSwygraWybory

TOK FM

Kaczyński: Ta władza w Polsce jest jak worek kamieni na plecach. Musi zostać odrzucony

jagor, PAP, 01.10.2015
Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński (Fot. ukasz Cynalewski / Agencja Gazeta)

– Rozwój kraju można porównać do marszu pod górę. Ta władza w Polsce to worek kamieni na plecach, który musi zostać odrzucony – powiedział w Łowiczu Jarosław Kaczyński. Prezes PiS przekonywał m.in., że państwo powinno być aktywniejsze w gospodarce.

 

– Mamy za sobą prawie osiem lat rządów PO i PSL. Jeśli spojrzeć na całe to ośmiolecie, to można powiedzieć tak – to było w jakimś sensie wyciągnięcie ostatecznych wniosków z tego wszystkiego, co zdarzyło się w Polsce po 1989 r. Wtedy stworzono system, który z jednej strony niewątpliwie był demokracją, miał wszystkie instytucje, ale to była demokracja specjalnego rodzaju – powiedział podczas spotkania z wyborcami w Łowiczu Kaczyński.

Ocenił, że ten system dawał ogromne przywileje „pewnej grupie społecznej, która zdobyła pozycję w poprzednim systemie”.

 

Kaczyński podkreślił, że październikowe wybory parlamentarne mogą bardzo wiele zmienić w Polsce.

Kaczyński o szybkim, „momentami nawet wybuchowym rozwoju”

– Możemy Polskę naprawdę zmienić. Możemy nasz potencjał nagromadzony w ciągu dziesięcioleci (…) wykorzystać dla szybkiego, momentami nawet wybuchowego rozwoju – przekonywał lider PiS.

Warunkiem, aby tak się stało, jest – zdaniem Kaczyńskiego – naprawa państwa i zdjęcie wszystkich ciężarów, które uniemożliwiały przedsiębiorcom prowadzenie interesów. Większa powinna być też aktywność państwa w gospodarce.

– Cały mechanizm rynkowy, to wszystko, co powoduje, że może funkcjonować gospodarka oparta na prywatnej własności, jest przecież systemem stworzonym przez państwo i w pewnych momentach, w pewnych dziedzinach państwo ma bardzo dużą rolę do odegrania. Musi potrafić te możliwości wykorzystać – powiedział Kaczyński.

Wyraził przekonanie, że powstanie rząd Beaty Szydło, a jego dokonania będą – jego zdaniem – „dowodem, że w Polsce dla nowej władzy sprawiedliwość to nie jest puste słowo”. – Bo jeśli odwołujemy się do pomocy rodzinom, do podwyższenia sumy wolnej od podatku (…), jeżeli chcemy powrócić do dawnego wieku emerytalnego, jeżeli chcemy bezpłatnych przedszkoli dla wszystkich, może poza tymi najzamożniejszymi, to, proszę państwa, tu chodzi o sprawiedliwość – mówił.

Do najważniejszych wyzwań dla nowego rządu prezes PiS zaliczył też zniwelowanie dystansu rozwojowego dzielącego nas od państw „starej Unii”. Kaczyński przyznał, że „w jakiejś mierze – mimo wszystkich patologii” proces ten już się dokonał. Teraz jednak – jak ocenił – „czeka nas ten odcinek najtrudniejszy”.

1 bilion 400 mld zł inwestycji w ciągu 6 lat?

– Myśmy obliczyli, że wielki pakiet inwestycyjny, który można w Polsce w ciągu najbliższych 6-7 lat przeprowadzić, to jest 1 bilion 400 mld zł, nie licząc inwestycji prywatnych – powiedział Kaczyński.

Podkreślił, że to olbrzymia suma, która pozwoliłaby zmienić Polskę i rozwiązać wiele problemów społecznych, przede wszystkim kwestię bezrobocia, problemu deficytu mieszkań, a także w obszarze obrony narodowej. Zdaniem Kaczyńskiego w tej ostatniej dziedzinie „zostaliśmy doprowadzeni do stanu naprawdę bardzo daleko posuniętej słabości”.

Prezes PiS zaznaczył, że przełamanie tej słabości jest konieczne „nie tylko dlatego, żeby nam, mówiąc najkrócej, dobrze było, ale także dlatego, żebyśmy uzyskali to, czego nam często, niestety, brakuje: pewność siebie”.

„Ciężki worek kamieni, który mamy na plecach…”

– Można to wszystko uczynić, tylko (…) ten ciężki worek kamieni, który mamy na plecach w postaci tej władzy, musi zostać odrzucony. Zawsze rozwój (…) jest czymś, co można porównać do marszu pod górę, to zawsze jest trudne. Ale inaczej się maszeruje, jeżeli niczego się na plecach nie ma, a nawet ma się pewne wsparcie, a inaczej się maszeruje, jak się ma ten worek kamieni – powiedział Kaczyński.

– Ta władza, ta patologia, która się z nią wiąże, to jest właśnie taki worek kamieni – dodał lider PiS.

Kaczyński zaapelował, aby „nie wstydzić się pojęcia narodu”. – Znaczna część polskich elit – czy tak zwanych elit, elit w cudzysłowie – uważa, że tego pojęcia nie należy w ogóle używać, wręcz przeciwstawia pojęcie narodu polskiego pojęciu europejskości. Nic, proszę państwa, błędniejszego: my jesteśmy Europejczykami dlatego, że jesteśmy Polakami (…). Tak jak Niemcy są Europejczykami dlatego, że są Niemcami, a Francuzi dlatego, że są Francuzami. Musimy mieć to głęboko umocowane w świadomości i musimy z tego czerpać siłę – mówił.

kaczyńskiTaWładza

TOK FM

Znikną wykłady o gender, wrócą egzaminy wstępne. PiS planuje zmiany na uczelniach

Bartłomiej Kuraś, 02.10.2015

SŁAWOMIR KAMIŃSKI

Ich zwolennikiem jest poseł Włodzimierz Bernacki, typowany na ministra nauki, jeśli wybory wygra PiS. – Byłoby to cofnięcie szkół wyższych o dekadę – odpowiada PO.

Posłowie PiS Ryszard Terlecki i Włodzimierz Bernacki przygotowują zmiany w szkolnictwie wyższym, które zamierzają wprowadzić w przyszłej kadencji Sejmu. Obaj – z ramienia PiS – są członkami sejmowej komisji edukacji, nauki i młodzieży.

Bernacki, profesor politologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest wymieniany wśród kandydatów na ministra nauki i szkolnictwa wyższego, jeśli po wyborach powstanie rząd PiS. Proponuje on zerwanie z tzw. systemem bolońskim, czyli podziałem studiów na dwa etapy – licencjat i studia magisterskie – który przyjęła UE, i powrót do jednolitych studiów pięcioletnich. – Chcemy, by student nie był przyjmowany tak, jak obecnie, oddzielnie na studia licencjackie i oddzielnie na magisterskie. Powinien od razu być przyjmowany na pięcioletnie studia magisterskie. A gdy po trzech latach nauki stwierdzi, że wystarczy mu licencjat, to wtedy zakończy naukę – uważa Bernacki.

– By zadbać o należyty poziom studentów, tak byśmy mogli weryfikować poziom wiedzy młodzieży, powinny też zostać przywrócone egzaminy wstępne na studia. Obecny system, w którym wystarczy zdać maturę, by zostać studentem, nie gwarantuje odpowiedniego poziomu – twierdzi prof. Bernacki.

Takie rozwiązanie obowiązuje w Polsce od dekady.

PiS zapowiada też podniesienie wydatków na naukę. – W tej chwili poniżej 0,7 proc. budżetu państwa przeznaczane jest na szkolnictwo wyższe. Jeśli PiS stworzy rząd, będzie to ponad 1 proc. – deklaruje poseł PiS Ryszard Terlecki, profesor historii i były szef krakowskiego oddziału IPN. Zwiększenie finansowania szkół wyższych zapowiada też obecny rząd.

Bernacki jest znany jako przeciwnik studiów gender. – Obecnie wiele nurtów ideologicznych jest wplatanych w ramy naukowe, a przecież nimi nie są, tak jak niebezpieczna z punktu widzenia antropologicznego i moralnego ideologia gender – mówił przed dwoma laty.

Zajmujący się edukacją politycy Platformy uważają propozycje PiS za szkodliwe. – Obecny system, dzięki któremu na podstawie wyników matur absolwenci szkół średnich są przyjmowani na studia, ułatwia im staranie się o indeks. Matura jest egzaminem państwowym, jednorodnym w całym kraju. Dlatego rekrutacja na jej podstawie jest sprawiedliwa i przejrzysta. Nie trzeba przystępować do kilku egzaminów, jeśli kandydat stara się o przyjęcie na różne uczelnie. Powrót do starego systemu oznaczałby cofnięcie się do uciążliwości sprzed dekady, o których dzisiejsza młodzież nie ma pojęcia – komentuje posłanka PO Katarzyna Hall, była minister edukacji w latach 2007-11.

– Dzisiaj wszyscy kandydaci na uczelnie mają równe szanse, są jasne kryteria przyjęcia. Takie uczelnie jak plastyczne czy muzyczne sprawdzają dodatkowo umiejętności kandydatów. Ale przywrócenie egzaminów wstępnych na wszystkich uczelniach byłoby błędem, bo kryteria przyjmowania na studia nie byłyby już tak jasne jak obecnie. Oznaczałoby to zaniechanie reformy edukacyjnej. Tymczasem szkolnictwo wyższe powinno być nadal reformowane, tak by polscy studenci zdobywali wiedzę i prowadzili badania naukowe na takim poziomie, który pozwoli im powszechnie konkurować z rówieśnikami z innych krajów. Propozycje PiS do tego nie prowadzą – uważa Domicela Kopaczewska, posłanka PO, wiceszefowa komisji edukacji.

Zobacz także

piSchcePrzywrócić

wyborcza.pl

Obiecanki cacanki

Monika Olejnik („Kropka nad i”, TVN 24, „Gość Radia ZET”), 02.10.2015

Beata Szydło, Ewa Kopacz

Beata Szydło, Ewa Kopacz (AG)

Wszyscy nam coś obiecują, możemy przebierać jak w ulęgałkach. Do 25 października mamy słodkie życie.

Minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska obiecuje dzieciakom powrót drożdżówek do szkół, a nastolatkom kawę. Dobry minister zdrowia zgodził się na drożdżówki.

Beata Szydło, kandydatka PiS na premiera, puszcza oko do maluchów i do rodziców: to rodzice będą decydować, kiedy maluch dojrzewa i może pójść do szkoły. Seniorzy też nie mają źle, bo PiS chce, żeby po 75. roku życia mieli za darmo lekarstwa.

Z górnikami Ewie Kopacz nie wyszło, za to Beata Szydło obiecuje, że żadna kopalnia nie zbankrutuje. Premier Kopacz, która ostatnio też pochyla się nad seniorami, proponuje bony na lekarstwa, dla niektórych.

Nasza armia może się cieszyć, bo Antoni Macierewicz zapowiada wzrost wydatków na nią do 3 proc. PKB, zerwanie negocjacji w sprawie caracali, no i armię o liczebności 150 tysięcy. Chłopaki i dziewczyny, ćwiczcie, żeby pójść do wojska!

Były premier Jarosław Kaczyński ruszył do rolników, żeby odebrać chleb wyborczy PSL, obiecuje im zwiększone dotacje. Nie mówi już niestety o plażach w Egipcie i Tunezji, które są zaludnione przez Francuzów, Niemców i nawet Czechów, a nas jakoś tam mało. PiS obiecuje zmianę wieku emerytalnego, więc istnieje jeszcze szansa, że spełni się marzenie prezesa i Polacy będą mogli wylegiwać się na tych plażach.

Paweł Kukiz jest sceptyczny we wszystkich sprawach, ale jak wiemy, zna się na wojsku, chce zmienić ordynację wyborczą i konstytucję; tu na pewno znajdzie sojusznika w PiS. Kukiz, podobnie jak Petru, chce wyrzucenia religii ze szkół.

Petru chce zmiany stawek podatków trzy razy 16, oczko wyżej niż PO, która obiecywała trzy razy 15.

Korwin-Mikke oprócz obietnic straszy najazdem muzułmanów i atakuje wespół w zespół Ewę Kopacz i Jarosława Kaczyńskiego. Nareszcie Kaczyński i Kopacz są razem.

Zjednoczona Lewica proponuje nam trzecią kobietę na premiera – Barbarę Nowacką. Za kanclerz Angelą Merkel nie ukrywa się żaden facet, a u nas jest ich nadmiar. Za Kopacz – Donald Tusk, a na co dzień Michał Kamiński, co nie pęka. Za Szydło – Jarosław Kaczyński, a za Nowacką – Miller i Palikot.

Ostatnio pani premier chciała pochwalić się swoimi sukcesami, ale niestety flamaster zachowywał się jak atrament sympatyczny.

Premier Kopacz marzy się koalicja antypisowska, a Jarosławowi Kaczyńskiemu rządy PiS bez żadnych przystawek. Nie wiem, czy miejsce znajdą w tym rządzie ludzie Gowina i Ziobry.

Kampania pani premier rozwija się pod hasłem „Kolej na Ewę”, perony już się zaludniają.

Wszyscy politycy jeżdżą po Polsce, wzdłuż i wszerz.

Zobacz także

monikaOlejnikDo25października

wyborcza.pl

ABW znalazła Falentę dzięki ulicznej kamerze. Czy służby śledzą nas wszystkich?

Wojciech Czuchnowski, Ewa Siedlecka, 02.10.2015

Kamery przed meczetem na ul. Wiertniczej w Warszawie

Kamery przed meczetem na ul. Wiertniczej w Warszawie (Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta)

Czy tajne służby są podłączone do zainstalowanego na ulicach systemu rozpoznawania rejestracji samochodów? Tak wynika z akt śledztwa podsłuchowego.

Na zdjęciu jest fragment maski audi, którym jeździ oskarżony w aferze podsłuchowej Marek Falenta, numer rejestracyjny oraz opis, że fotografię zrobiono w Warszawie na rogu ulic Wiertniczej i Lentza, a Falenta jechał tamtędy na spotkanie z Cezarym Gmyzem z „Do Rzeczy”. Jest też informacja, że materiał jest własnością ABW i pochodzi z systemu ARTR, który zainstalowany został na dziewięciu ulicach w Warszawie.

Śledząc Falentę

ARTR to skrót od nazwy „Automatyczne Rozpoznawanie Tablic Rejestracyjnych”. Kamery systemu najczęściej instalowane są na parkingach i przy wjazdach na zamknięty teren. Na ulicach ARTR pomaga w strefach ograniczonego ruchu, ale pozwala też na śledzenie wybranych samochodów. Za pomocą odpowiednich aplikacji można to robić na bieżąco, ale też na podstawie nagrań nawet z kilku tygodni. Na Zachodzie system znany jest od końca lat 70. Służby korzystają z niego często. Dzięki ARTR Amerykanom udało się np. szybko wpaść na trop braci Carnajewów, Czeczenów odpowiedzialnych za zamach podczas maratonu w Bostonie w 2013 r.

Obserwacja za pomocą ARTR to kolejna forma inwigilacji, na którą nie potrzeba zgody sądu czy prokuratury. Nie ma też przepisów, jak długo można przechowywać dane z ARTR ani do jakich celów można ich użyć. Wszystko regulują jedynie wewnętrzne przepisy służb.

Na trop tego, że system ARTR w Warszawie wykorzystuje do operacji Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, natrafił jeden z rozmówców „Wyborczej”, który przeglądał tajną część akt śledztwa podsłuchowego. Tam znalazł zdjęcie samochodu Falenty oraz informację o tym, że Agencja posłużyła się systemem w śledztwie, by na bieżąco móc śledzić ruchy biznesmena.

Zapytaliśmy ABW: czy w ramach prowadzonych czynności Agencja korzysta z danych z systemu ARTR; kto obsługuje ten system; czy ABW korzysta z usług firmy zewnętrznej, czy też jest głównym operatorem; w ilu miastach i punktach w Polsce funkcjonuje ten system; czy wszędzie ABW ma do niego dostęp; jakie są kryteria rozmieszczenia kamer identyfikujących tablice; jak długo przechowywane są dane z tego systemu. Jedyna odpowiedź, którą otrzymaliśmy: „Ze względu na ograniczenia natury prawnej Agencja nie podaje do publicznej wiadomości informacji o szczegółach swoich działań bądź zainteresowań, bez względu na to, czy są one podejmowane, czy nie” – napisał rzecznik ABW płk Maciej Karczyński.

Tylko dla służb

Mimo to parę rzeczy udało nam się ustalić: róg ul. Wiertniczej i Lentza jest specyficznym miejscem w stolicy. W zasięgu kamer ARTR jest meczet, blisko ambasada Białorusi oraz budynek TVN. Jak mówi nam były oficer ABW, „to punkt obserwacyjny w rejonie kluczowych zainteresowań służby”. – Można swobodnie obserwować ruch wokół meczetu i ambasady pod kątem pojawiania się tam podejrzanych osób. A że wykorzystuje się to też w innych sprawach? Dlaczego nie? Co nie jest zabronione, jest dozwolone – tłumaczy nasz informator.

Jak sprawdziliśmy, te kamery ARTR nie mają nic wspólnego z kamerami, których właścicielem jest Zarząd Dróg Miejskich. – Parę lat temu ARTR był pilotażowo sprawdzany w Warszawie, ale nie został zainstalowany – mówi Sebastian Kubanek, szef Zintegrowanego Systemu Zarządzania Ruchem ZDM. Jego zdaniem operatorem kamer może być policja. Ale o posługiwaniu się ARTR w skali kraju Komenda Główna Policji oficjalnie nic nie wie. Rzecznik komendanta, podinsp. Krzysztof Hajdas odsyła do Komendy Stołecznej. Może oni? St. aspirant Mariusz Mrozek z KSP mówi, że do niedawna policja w Warszawie dysponowała wejściem do tego systemu. Była jego administratorem, a właścicielem sprzętu było miasto. System pomagał m.in. w lokalizowaniu kradzionych samochodów. – Ale w 2014 r. nastąpiła awaria i od tej pory z tego nie korzystamy – twierdzi rzecznik KSP. Dodaje, że ARTR działała w dziewięciu punktach stolicy. To znaczy, że jest to ten sam system, z którego nadal korzysta ABW. Jak to możliwe, że dla ABW system działa, a dla policji nie? Tego nie udało nam się ustalić.

Poza kontrolą

Metody inwigilacji, choć bywają pomocne – jak w Bostonie – budzą wątpliwości, bo nie reguluje ich prawo. Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego jasne jest tylko jedno: o tym, jakie środki mogą zostać użyte, ma decydować sąd w konkretnym zezwoleniu. Tyle że sądy się na tych środkach nie znają, a prawo nie zostało znowelizowane. Monitoring wizyjny jest dziś – bardzo ogólnie – uregulowany tylko w ustawach o policji, straży miejskiej i inspekcji drogowej. Tymczasem w przestrzeni publicznej są setki tysięcy kamer instalowanych przez podmioty prywatne. Z materiału, który uzyskują, mogą korzystać policja i służby. Bez nakazu sądu, bo mają swobodę dostępu oraz nagrywania dźwięku i obrazu „w miejscach publicznych”. W 2011 r. generalny inspektor danych osobowych Wojciech Wiewiórowski sygnalizował szefowi MSW konieczność ustawowego uregulowania kwestii monitoringu. Podkreślał, że wizerunek człowieka to też dana osobowa, więc zbiory zawierające takie dane powinny być chronione prawem i podlegać rejestracji u GIODO. Ostrzegał również, że może pod tym kątem skontrolować MSW i inne urzędy państwowe, które przecież też instalują monitoring. W grudniu 2013 r. ówczesny szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz przedstawił założenia „ustawy przeciw Wielkiemu Bratu”. Na tym się skończyło.

Zobacz także

falentęABW

wyborcza.pl

Baliśmy się zjednoczenia Niemiec. MSZ odtajnia dokumenty dyplomatyczne

Bartosz T. Wieliński, 02.10.2015
Polska była rozczarowana postawą Helmuta Kohla, który popierał rząd Mazowieckiego, ale długo nie chciał uznać polskiej granicy zachodniej. MSZ właśnie odtajnił dokumenty dyplomatyczne dotyczące zjednoczenia Niemiec.

„Wyborcza” zajrzała do dokumentów jako pierwsza. To 67 tajnych szyfrogramów i notatek, w większości spisanych w polskich ambasadach w Berlinie wschodnim oraz Kolonii. Wynika z nich, że działający od 12 września 1989 r. rząd Tadeusza Mazowieckiego zjednoczenia Niemiec się obawiał, a zachodnioniemieckiemu kanclerzowi Helmutowi Kohlowi nie ufał. Powodem było uznanie przez zjednoczone Niemcy granicy na Odrze i Nysie. Kohl długo się przed tym wzbraniał.

RFN uznała wprawdzie zachodnie granice Polski w grudniu 1970 r., Bundestag jednak, ratyfikując polsko-niemiecki traktat, uchwalił, że po zjednoczeniu Niemiec sprawę granic trzeba będzie rozpatrzyć na nowo. Wówczas to zastrzeżenie nie miało większego znaczenia, bo podział Niemiec wydawał się trwały. Ale w 1989 r. historia przyspieszyła.

Jeszcze zanim 9 listopada 1989 r. niespodziewanie runął mur berliński, dyplomaci z NRD przekonywali polskich kolegów, że Bonn chce najpierw wchłonąć wschodnie Niemcy, a potem odbudować Niemcy w przedwojennych granicach, czyli odebrać Polsce Wrocław czy Olsztyn. Z dzisiejszej perspektywy było to zupełnie nierealne. Ale wówczas dyplomaci podchodzili do tego poważnie. Do zmiany granic nawoływali też działacze Związku Wypędzonych. Z depesz wynika też, w grudniu 1989 r. w opiniotwórczym „Frankfurter Allgemeine Zeitung” ukazał się komentarz, którego autor domagał się, by kwestii granicy polsko-niemieckiej na razie nie ruszać. Bo w przyszłości można coś od Polaków za to wytargować. Na przykład zwrot Szczecina.

Nieufność podsycało to, że kanclerz Kohl w tej sprawie lawirował. Z jednej strony popierał rząd Mazowieckiego i zapewniał, że Niemcy nie mają żadnych pretensji do polskiego terytorium. Z drugiej – np. na zjeździe Związku Wypędzonych mówił, że obowiązują „niemieckie pozycje prawne”, czyli że po zjednoczeniu Niemiec temat granic wróci.

Z depesz wyłania się rozczarowanie Warszawy. Kohl odwiedził Polskę w dniach 9-14 listopada 1989 r. Wizytę przerwał na jeden dzień, by ruszyć do Berlina, gdzie runął mur. Później w Krzyżowej odbyła się słynna msza, podczas której Mazowiecki i Kohl podali sobie ręce na znak pokoju. Symboliczna siła tego wydarzenia była olbrzymia, ale tematu ostatecznego uznania granicy Kohl publicznie nie poruszał. – Tłumaczył się trudną sytuacją wewnętrzną, zwłaszcza naciskami prawicy – informował wiceszef MSZ Bolesław Kulski. O granicach nie było też mowy w przedstawionym pod koniec listopada przez Kohla planie zjednoczenia Niemiec. Szef polskiego MSZ Krzysztof Skubiszewski w szyfrogramie do polskich placówek dyplomatycznych pisał, że zjednoczenie Niemiec nie może się odbywać „w sposób niekontrolowany”, i domagał się, by uwzględniono przy tym polskie interesy. Wówczas wydawało się, że zjednoczenie Niemiec to kwestia przyszłości. Niektórzy rozmówcy polskiej dyplomacji mówili, że nastąpi w 1995, inni, że nawet w 2000 r. Przeciwko zjednoczeniu Niemiec opowiadały się przecież Francja, Wielka Brytania i ZSRR.

Ale historia nie chciała czekać, a minister Skubiszewski musiał walczyć o uznanie granic. Sprawę rozstrzygnięto wiosną 1990 r. podczas tzw. rozmów 2+4. Brały w nich udział dwa państwa niemieckie, USA, ZSRR, Wielka Brytania i Francja, a na sesję poświęconą granicom doproszono Polskę. 14 listopada 1990 r., miesiąc po zjednoczeniu, Skubiszewski i jego niemiecki odpowiednik Hans-Dietrich Genscher podpisali polsko-niemiecki traktat o granicach. Potem ich rozmowy dotyczyły już tylko integracji Polski z Zachodem.

Przeczytaj dokumenty:

Zobacz także

niemcySięJednoczą

wyborcza.pl

Decyzją premier Kopacz zespół ds. wyjaśniania katastrofy smoleńskiej zakończył działalność

jagor, PAP, 01.10.2015
Zespół zajmujący się wyjaśnianiem opinii publicznej przyczyn katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem zakończył działalność. Zarządzenie premier Ewy Kopacz w tej sprawie ukazało się w Monitorze Polskim. Obowiązuje od chwili ogłoszenia.

Rządowy samolot Embraer

Rządowy samolot Embraer (Fot. Michał Łepecki / Agencja Gazeta)

 

„Zespół do spraw wyjaśniania opinii publicznej treści informacji i materiałów dotyczących przyczyn i okoliczności katastrofy lotniczej z dnia 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem” powstał 9 kwietnia 2013 r.

Szef zespołu Maciej Lasek powiedział, że zespół kończy pracę. – Byliśmy zespołem doradczym premiera, premier podjęła taką decyzję o rozwiązaniu. Dalej będziemy się zajmowali tłumaczeniem przyczyn katastrofy, ale w innej formie – powiedział Lasek. – Dalej będziemy wspierać prowadzenie stron internetowych zespołu – dodał.

 

Zaznaczył, że ostatnimi czasy było już coraz mniej zapytań dotyczących katastrofy smoleńskiej. – Ten temat zszedł z głównego nurtu informacyjnego. Wydaje się, że prokuratura też zmierza do zakończenia prac – mówił szef zespołu. – Pewne tematy trzeba podsumowywać – dodał.

W katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r., w drodze na uroczystości rocznicowe do Katynia, zginęło 96 osób, w tym prezydent Lech Kaczyński, jego żona Maria i wielu wysokich urzędników państwowych i dowódców wojskowych.

decyzjaPremierKopacz

gazeta.pl