Franciszek (05.04.15)

 

Szkoła wiedźminów w pałacu w Mosznej. Gra tylko dla dorosłych [ZDJĘCIA]

PIOTR GUZIK, 05.04.2015
Szkoła Wiedźminów w Mosznej

Szkoła Wiedźminów w Mosznej (Materiały 5Żywiołów)

Na kilka dni porzucają pracę. Rodziny zostawiają w domu, wyłączają telefony. Jadą do miejsca, gdzie będą mogli się odciąć od świata, i przebierają w dziwne stroje. Larpowcy to rosnąca w siłę grupa, która nie dość, że oryginalnie spędza czas, to na dodatek potrafi nakręcić koniunkturę walczącym o klientów… zamkom i pałacom. Takim jak ten w Mosznej
Samo określenie larpowcy pochodzi od angielskiego skrótu LARP – Live Action Role-Playing. To wydarzenie z pogranicza sztuki i gry, w którym każdy ma pewną rolę do odegrania. Osoby biorące w nim udział są jednocześnie uczestnikami i obserwatorami spektaklu. Całość nie ma sztywnego scenariusza, a przebieg rozgrywki zależy od działań samych uczestników. Wcielanie się w daną postać z gry, filmu czy książki obwarowane jednak jest szeregiem zasad ustalanych zawsze na początku gry.

Zwykle larpy nie mają też określonego celu; nie ma punktów do zbierania ani zwycięzcy na koniec zabawy. – Tutaj wygranym jest każdy, kto się dobrze bawi. I to jest najważniejsze – mówi Zofia Urszula Kaleta, uczestniczka oraz współorganizatorka larpów.

Żadne ganianie po lasach

Kaleta zaznacza, że zabawa nie jest w Polsce niczym nowym. Gry już od wielu lat organizowane są m.in. jako jedno z wydarzeń towarzyszących konwentom fanów fantastyki oraz science fiction. Larpowcy w powszechnej opinii traktowani byli jako ekipa nawiedzonych nastolatków, którzy ganiają się po lasach w dziwnych strojach.

– Ten stereotyp ciągle pokutuje, ale podejście ludzi do uczestników tych gier się zmienia. Coraz więcej osób zdaje sobie sprawę z tego, że larp to coś więcej niż założenie zwracającego uwagę kostiumu. Szczególnie, że do pewnych rodzajów gier wcale on nie jest potrzebny. Tutaj nie czytamy o czyichś poczynaniach, nie oglądamy postaci na ekranie kina czy komputera. To my na jakiś czas stajemy się jednym z bohaterów. Stąd dostosowane do realiów stroje, miejsca noclegowe czy posiłki. Przykładowo w larpie osadzonym w realiach fantasy nie ma co liczyć na pizzę czy frytki podczas obiadu – opowiada Kaleta. – To po prostu nieco inna forma uczestnictwa w wydarzeniu, bardziej zaangażowana, jak spektakl w teatrze czy seans w kinie – przekonuje.

Sama bakcyla złapała siedem lat temu, kiedy wzięła udział w larpie pt. „Old Town”, zakorzenionym w postapokaliptycznym świecie znanym z gier komputerowych z serii „Fallout”. – „Old Town” odbywa się na opuszczonym lotnisku w Stargardzie Szczecińskim. Obecnie w tej grze bierze udział około 400 osób. Gdy zaczynałam, było ich znacznie mniej. To już świadczy o skali przedsięwzięcia. Choć liczba uczestników nie jest najważniejsza. Przede wszystkim było to niezwykłe doświadczenie. Jak się raz tego spróbuje, to trudno potem do larpa nie wracać – mówi.

Moszna pełna wiedźminów

Wkrótce na Opolszczyźnie odbędzie się duża impreza tego typu. Od 13 do 16 kwietnia Zamek Moszna posłuży za scenerię gry „The Witcher School” – „Szkoła Wiedźminów”, rozgrywającej się w świecie znanym z kart książek autorstwa Andrzeja Sapkowskiego oraz gier tworzonych przez studio CD Projekt Red.

Szefostwo Zamku Moszna ma nadzieję, że wkrótce głośno zrobi się o opolskim pałacu. I że będzie to magnes na turystów.

– Średnie roczne obłożenie około stu miejsc noclegowych na terenie obiektu wynosi 40-45 procent. Nie jest to wynik zły. Szczególnie, że często w weekendy świąteczne mamy pełne obłożenie. Podobnie jest wtedy, gdy jest czas na zielone szkoły – podkreśla Tomasz Ganczarek, dyrektor Zamku Moszna.

– Poza tym nasz obiekt nie leży na żadnym głównym szlaku turystycznym, ludzie nie zaglądają do nas „przy okazji”. Dlatego musimy ich przyciągać różnymi wydarzeniami. Praktycznie nie ma weekendu, w którym coś by się u nas nie działo. Mieliśmy już u siebie wydarzenia nawiązujące do fantastyki, na przykład zloty fanów Harry’ego Pottera. Jednakże gry, na czas której zamek oraz jego tereny będą zamknięte dla zwiedzających, a obsługa odziana w nawiązujące do średniowiecza stroje, jeszcze u nas nie było – przyznaje.

Tylko dla dorosłych

– Gra przeznaczona jest dla pełnoletnich fanów Wiedźmina oraz ludzi poszukujących niecodziennych przeżyć. Scenariusz trwa trzy dni i będzie poprzedzony warsztatami improwizacyjnymi, w czasie których uczestnicy otrzymają role oraz kostiumy – zapowiada Dastin Wawrzynak, właściciel Agencji Eventowej 5Żywiołów, która organizuje całe wydarzenie.

– Gracze wcielą się w adeptów wiedźmińskiego cechu, którzy przeszli już część prób, jednak wciąż nie otrzymali medalionów ani mieczy. Pod kierunkiem preceptorów odbywać będą wyczerpujący trening, w skład którego wchodzą między innymi zajęcia z szermierki, łucznictwa, zielarstwa, tworzenia ekwipunku skórzanego, medytacji, sztuki przetrwania czy alchemii. Przeżyją niezapomniane przygody podczas wykonywania zadań, zyskają liczne umiejętności, ale doświadczą też moralnych dylematów – wylicza Wawrzyniak.

Zofia Urszula Kaleta jest w zespole, który odpowiada za przygotowanie gry „The Witcher School”. – Oprócz jej uczestników będą tam też aktorzy odgrywający bohaterów tła w stosownych kostiumach, gracze mogą się też natknąć na potwory znane z kart książek i gier. Dzięki ogromnemu zapleczu technicznemu, złożonemu z charakteryzatorów, scenografów, kostiumografów i cosplayerów, obsługi efektów specjalnych oraz profesjonalistów prowadzących poszczególne zajęcia, na czas gry Zamek Moszna zamieni się w prawdziwe wiedźmińskie siedliszcze – deklaruje.

Większość wartych 699 zł biletów spośród setki przygotowanych na polską edycję wydarzenia została już sprzedana. I to pomimo tego, że kwota to niemała, a gra odbywa się w tygodniu. Trwa już sprzedaż na anglojęzyczną edycję gry. Ta planowana jest na przełom sierpnia i września.

– Mamy nadzieję, że będzie to pierwsza z wielu edycji tego wydarzenia. Co prawda zysk, jaki notujemy z tego tytułu, nie jest aż tak wielki, że przez cały miesiąc moglibyśmy pozwolić sobie na to, by nie było u nas gości, ale niewątpliwie jest to dla nas spory zastrzyk gotówki. I niebywała promocja – kwituje Tomasz Ganczarek. O tym, że może liczyć na sukces, świadczy przykład Zamku Czocha.

Gracze przejmują zamek

Głośno o larpowiczach zrobiło się jesienią ubiegłego roku. Wtedy to dwie grupy miłośników larpu – polskie Stowarzyszenie Liveform i duńskie Rollespilsfabrikken – zorganizowały na Zamku Czocha grę „College of Wizardry” (ang. „Szkoła Czarodziejstwa”) – wydarzenie pełnymi garściami czerpiące z realiów znanych z serii książek i filmów o Harrym Potterze. Na jej potrzeby zamek przez kilka dni był odcięty od świata. Właśnie po to, by uczestnicy zabawy mogli w pełni poczuć się tak, jakby przenieśli się do innego świata.

Wydarzenie okazało się niezwykłym sukcesem. Rozpisywały się o nim światowe media, m.in. „The Guardian”, „The New York Times” czy „The Huffington Post”.

Jarosław Kuczyński, dyrektor Zamku Czocha, uważa, że sprawie pomogło pewne przeinaczenie. – Towarzyszyła jej bowiem informacja, że nasz zamek jest w fatalnej sytuacji finansowej i larpowcy chcą go kupić, by regularnie organizować tu kolejne gry. Miała na to wystarczyć zbiórka miliona dolarów. Tymczasem chodziło o to, że jeśli larpowcom uda się zgromadzić taką kwotę, to kupią zamek gdzieś w Polsce. Osobiście nie wiem, w jakim stanie byłby ten obiekt. Wiem natomiast, że nasz zamek nie jest na sprzedaż, a i wspomniana kwota zdecydowanie nie wystarczyłaby na jego zakup – zauważa.

Nakręcanie koniunktury

– Gra, która odbyła się na naszym zamku w listopadzie ubiegłego roku, była planowana z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Nie podchodziliśmy do wynajmu zamku z wielką rezerwą, ponieważ mamy już doświadczenie w tej kwestii. Nasz obiekt niejednokrotnie służył za plan filmowy. A larpowcy okazali się w swoich działaniach bardzo profesjonalni – mówi Kuczyński.

Dyrektor Zamku Czocha przyznaje, że miał lekkie obawy co do tego, czy całość wypali. – Ale okazały się one bezpodstawne. Na zamku mamy ponad sto miejsc noclegowych. W czasie „College of Wizardry” wszystkie były zajęte – przyznaje.

Ile zamek na tym zyskał? Jarosław Kuczyński nie chce tego zdradzić. Zasłania się tym, że koszt wynajmu zamku na kilka dni jest tajemnicą handlową. Ale biorąc pod uwagę fakt, że ponad setka osób przebywała przez kilka dni na terenie obiektu, można spokojnie założyć, że owa tajemnicza kwota opiewa na kilkadziesiąt tysięcy złotych. – Powiem tylko, że za te pieniądze udało nam się zimą przeprowadzić ważny remont, a koszty utrzymania zamku do najniższych nie należą – mówi.

Jarosław Kuczyński daleki jest też od określenia, czy fakt, że o Zamku Czocha było głośno na całym świecie, przełoży się na duże zainteresowanie ze strony zwykłych turystów. – Sezon rozpocznie się dopiero za jakiś czas. Dopiero za kilka miesięcy będziemy wiedzieć, czy po tym całym zamieszaniu zagląda do nas oraz nocuje tutaj więcej ludzi niż dotychczas – tłumaczy.

Inaczej sprawę postrzega Urszula Zofia Kaleta. – W kwietniu odbywają się tam kolejne dwie edycje gry „College of Wizardry”. Bilety sprzedały się w 90 sekund. A w listopadzie odbędą się trzy kolejne. To dobry przykład na to, jak larpowcy potrafią rozkręcić dane miejsce – podkreśla.

Zobacz także

 
opole.gazeta.pl

 

Ze strachu przed Putinem w objęcia TTIP

Piotr Kuczyński, 03.04.2015
Piotr Kuczyński, Xelion

Piotr Kuczyński, Xelion (Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta)

Polskie elity zaćmił strach przed Putinem i chcą się schronić pod parasolem wielkiej umowy handlowej UE-USA. Tak naprawdę TTIP jest budowany przeciwko Chinom. I jego skutki mogą być dla Polski bolesne
Można, a nawet należałoby pisać o systemie SKOK. A jest o czym. Wyobraźcie sobie państwo, co by się działo, gdyby upadł SKOK Wołomin, a system nie byłby objęty ochroną Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Pożar objąłby cały system, bo żaden bank nie wytrzyma naporu tłumu, a na ulice wyszłoby 2,5 miliona ludzi żądających zwrotu swoich pieniędzy.Można też pisać o wprowadzonej „ni z gruszki, ni z pietruszki” dyskusji o wejściu do strefy euro. Bezsens tej dyskusji przed wyborami prezydenckimi (co innego, jeśli chodzi o parlamentarne) jest widoczny, jeśli człowiek uświadomi sobie, że prezydent RP nie może ani przyspieszyć, ani zablokować wejścia do strefy euro. Jednym słowem, nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie. O SKOK i euro jednak już napisałem w tekście, który ukaże się na początku tygodnia (6-10.04) na portalu Krytyki Politycznej.

Straszenie Putinem dobre na wszystko

Tutaj, na blogu, zostawiłem sobie temat, który przemyka przez łamy prasy, a w mediach elektronicznych (poza internetem) praktycznie nie istnieje. Chodzi mi o negocjowany między USA i Unią Europejską układ TTIP (Transatlantic Trade and Investment Partnership, czyli układ o Transatlantyckim Partnerstwie na rzecz Handlu i Inwestycji).

Negocjacje nad tym układem są prowadzone z zachowaniem tajemnicy, a skutki TTIP będą poważne i przez nieświadome społeczeństwo całkowicie i przez długi czas niezrozumiane, lecz według mnie w Polsce bolesne. Przy zachowaniu proporcji można powiedzieć, że skutki TTIP będą odbierane tak, jak reforma emerytalna z 1999 roku. Jej skutków też olbrzymia większość Polaków nie rozumiała.

Od dawna nosiłem się z zamiarem napisania tekstu na temat TTIP, ale ostatecznie pchnął mnie do klawiatury artykuł Jacka Żakowskiego („Polityka” wydana wyjątkowo we wtorek 31 marca) pod tytułem „Niewyraźny ten TTIP”. Tytuł sygnalizuje, że autor ma wątpliwości, jednak nie sprzeciwia się temu (bardzo popieranemu przez całą polską elitę) układowi.

Jeśli zna się poglądy Jacka Żakowskiego na wiele spraw, to można było oczekiwać, że będzie przeciwnikiem podpisaniu TTIP, a nie, że będzie wyrażał dość słabe wątpliwości. Tak jednak nie jest, co podczas czytania tego tekstu kazało mi bez przerwy zadawać pytanie „dlaczego tak słabo?”. Odpowiedziała mi końcówka tekstu, którą przytoczę poniżej w całości:

„Ale też nie jest pewne, że alternatywa (czyli świat bez TTIP) jest lepsza. Może być jeszcze gorsza, czego zapowiedzią może z kolei być bezradność wobec szaleństw Putina. To sprawia, że sytuacja jest naprawdę poważna i gdyby TTIP przepadł jak ACTA, mogłoby być prawdziwe nieszczęście.

Jak widać Putin jest dobry na wszystko. Demon ten potrafi zaćmić nawet najlepsze umysły. A uważam redaktora Żakowskiego za jednego z najlepszych polskich dziennikarzy. Polska elita pod wpływem strachu o atak tego demona mówi też, że przyjęcie euro zwiększy polskie bezpieczeństwo. Śmiem w to wątpić, ale to już inny temat.

Wróćmy do Żakowskiego. Problem w tym, że w jego tekście nie ma ani słowa na temat tego, jak TTIP pomoże Polsce w rozstrzygnięciu ewentualnego konfliktu z Rosją. Bo przecież nie o to w tym układzie chodzi. Przede wszystkim (i to trzeba wiedzieć) TTIP nie ma być ekonomiczną tarczą przeciwko Rosji. Rosja to gospodarka wielkości włoskiej i nie jest żadnym gospodarczym (to ważne) przeciwnikiem dla USA czy dla UE. TTIP jest budowany przeciwko Chinom.

Tak naprawdę chodzi o Chiny

Ma stworzyć potężny, jednolity gospodarczo obszar, który będzie w stanie oprzeć się temu, czego nasza cywilizacja po cichu się obawia – zmiany hegemona z USA na Chiny. I rzeczywiście w tej sprawie potężny blok gospodarczy może być w stanie doprowadzić do utrzymania wielobiegunowego układu geopolitycznego, Gdyby zwolennicy TTIP o tym mówili, to można by ich traktować poważnie.

Problem w tym, że wielu z nich mydli oczy społeczeństwom. Mówią o milionach nowych miejsc pracy i o wzroście PKB oraz o wyższych płacach, wiedząc doskonale, że to nie jest prawda. Albo przynajmniej nie cała prawda. Nawet w artykule Żakowskiego można znaleźć liczby, które mogą niepokoić. Ośrodki badawcze niezwykle mocno różnią się w ocenie wpływu TTIP na gospodarki USA i UE, ale zgadzają się w kilku ważnych punktach.

Po pierwsze, że wzrost PKB w ciągu 10 lat po wprowadzeniu TTIP, czyli w 2027 roku, będzie niewiele wyższy niż bez układu (niektórzy badacze mówią, że o mniej niż jeden procent). Po drugie, że płace wzrosną równie mizernie. Po trzecie wreszcie, że zyskają na tym duże gospodarki, a tracić będą małe. To według tej samej zasady, przez którą duże sieci handlowe wycinają małe osiedlowe sklepiki. Dla Polski ten traktat może być wybitnie niekorzystny.

Umowa ma znieść nie tylko taryfy celne, ale także tzw. bariery pozataryfowe, czyli różnice w regulacjach w UE i USA. Problem w tym, że taryfy celne między USA i UE jest już skrajnie niewielkie (podobno średnio 4 proc.). Ważne są przede wszystkim różnice w regulacjach w UE i USA. A te są olbrzymie i zdecydowanie bardziej korzystne dla konsumenta w UE.

W jednym z wywiadów przeczytałem, że na przykład „lista substancji zakazanych w produkcji kosmetyków w Europie liczy 1,4 tysiąca pozycji, a w USA zabronionych jest dosłownie 11”. Może nie takie są proporcje w innych sektorach, ale oczywiste jest, że ochrona konsumenta w UE stoi na wyższym poziomie niż w USA.

Będzie równanie w dół

Pytanie jest proste (odpowiedź też): skoro regulacje mają być ujednolicone, to czy poziom ochrony wzrośnie w USA, czy spadnie w UE? Będziemy mieli równanie w dół na wszystkich poziomach. Jak pisze Żakowski, „zagraża nam więc transoceaniczna konkurencja podatkowa i socjalna, czyli wymuszanie przez rynek obniżania standardów ochrony środowiska, podatków i kosztów pracy do poziomie tych krajów i stanów, gdzie obciążenia firm są najmniejsze”.

To nie wszystko. Jest coś jeszcze gorszego. To dwa mechanizmy: arbitraż i rada regulacyjna. Jeśli chodzi o arbitraż, to TTIP ma pozwolić korporacjom wytaczać procesy rządom przed trybunałem arbitrażowym, który nie podlega kontroli sądowej. Mówiąc wprost – koncerny będą mogły wtaczać rządom sprawy za to, że przyjęte przez te rządy prawa pozbawiły je zysku. Odszkodowania mogą być potężne.

Umocnieniem tego mechanizmu jest rada regulacyjna. Tutaj cytat z wywiadu, do którego link podałem powyżej: „Rada regulacyjna to natomiast ciało, które, jak się wydaje, będzie miało możliwość proponowane regulacje zablokować, zanim jeszcze zostaną przyjęte, ponieważ naruszać będą interesy inwestorów”. Inaczej mówiąc, my w Polsce dojdziemy do wniosku, że trzeba wprowadzić jakieś rozwiązanie korzystne dla społeczeństwa, ale ponieważ zaszkodzi ono dużej firmie, to nie będzie można go wprowadzić.

Już obecnie transgraniczne giganty do spółki z potężnym sektorem finansowym redukują demokratyczny proces podejmowania decyzji i rządzenia do rozmiarów listka figowego. Po przyjęciu TTIP ten listek opadnie i będziemy już całkowicie poddanymi zagranicznych (bo przecież nie polskich) koncernów. I wszystko to dlatego, że według elit TTIP ma nas obronić przed Putinem? Wierzyć się nie chce, że można być tak krótkowzrocznym

Wpis Pochodzi z bloga Piotra Kuczyńskiego zamieszczonego na portalu http://www.macronext.pl

Zobacz także

wyborcza.biz

 

187,5 – ta liczba jest zakodowana w sygnale radiowym, który od kilku lat odbieramy z kosmosu. Co to oznacza?

Piotr Cieśliński, 05.04.2015
Radioteleskopy na Ziemi odbierają szybkie błyski radiowe, których pochodzenia nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć

Radioteleskopy na Ziemi odbierają szybkie błyski radiowe, których pochodzenia nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć (Sebastien Decoret / 123RF)

To tajemnicza historia i na dobrą sprawę na razie naukowcy skazani są jedynie na spekulacje. Jedni twierdzą, że jesteśmy na tropie nieznanego zjawiska, inni sądzą, że sygnał jest dziełem inteligentnej cywilizacji, choć niekoniecznie… kosmitów.
Na pierwszy sygnał natrafił doktorant David Narkevic, który na polecenie swego promotora Duncana Lorimera z Uniwersytetu Zachodniej Wirginii przekopywał się przez archiwalne zapisy australijskiego radioteleskopu Parkes. Szukali sygnałów od nietypowych pulsarów (wirujących gwiazd neutronowych), ale niespodziewanie znaleźli mocny, krótki i zagadkowy „szum” radiowy, który został zarejestrowany w 2001 r. Był kakofonią najróżniejszych częstotliwości i urwał się po zaledwie 5 milisekundach.Jedenaście sygnałów spoza Drogi Mlecznej

Duncan Lorimer zrelacjonował odkrycie w 2007 roku w „Science”, sugerując, że być może jest to radiowe echo jakiegoś całkiem nowego zjawiska, zapewne jakiegoś kosmicznego kataklizmu. Ale mając tylko jeden przypadek, trudno było coś pewnego ustalić.

Sytuacja zmieniła się w 2011 r., kiedy inny astronom znalazł drugi podobny milisekundowy sygnał radiowy, także w archiwalnych zapiskach radioteleskopu Parkes. Dwa lata później w archiwach natrafiono na kolejne cztery. A dzisiaj znamy już 11 tego typu sygnałów z kosmosu – 10 z nich zarejestrowało obserwatorium Parkesa, a jeden – radioteleskop w Arecibo w Portoryko.

Jeden z ostatnich sygnałów udało się usłyszeć na żywo w zeszłym roku – astronomowie z Parkes natychmiast dali o nim znać innym obserwatoriom na świecie, które w ciągu kilku godzin skierowały teleskopy w miejsce na niebie, skąd nadszedł sygnał, ale… niczego tam nie dostrzeżono. Żadnej galaktyki, żadnego rozbłysku, żadnego śladu kataklizmu.

Te radiowe impulsy trwają kilka milisekund, nie mają wyróżnionej częstotliwości – składają się z „paczki” najróżniejszych fal radiowych. I mają sporą energię. Nazwano je „szybkimi błyskami radiowymi” albo FRB, co jest skrótem ich nazwy po angielsku.

Co istotne, wykazują się dyspersją – tj. fale krótsze (o największej częstotliwości) przychodzą jako pierwsze, a fale dłuższe z pewnym opóźnieniem. To może oznaczać, że w swej wędrówce do Ziemi przechodziły przez zjonizowany gaz, który spowalnia bieg fal radiowych – dłuższych bardziej, krótszych mniej. Wielkość dyspersji (opóźnienia fal dłuższych względem krótszych) może być dobrą miarą odległości, z jakiej przybywa sygnał.

Biorąc pod uwagę dyspersję – wszystkie FRB zdają się pochodzić spoza Drogi Mlecznej.

A imię jego będzie 187 i pół

Najciekawszą cechę tych zagadkowych sygnałów znaleźli jednak teraz trzej badacze – Michael Hippke z Instytutu Analizy Danych w Neukirchen-Vluyn w Niemczech, Wilfried Domainko z Instytutu Maxa Plancka w Heidelbergu oraz John Learned z Uniwersytetu Hawajów.

Chcieli oni sprawdzić, czy można te sygnały jakoś pogrupować na podstawie szerokości dyspersji, a więc domniemanej odległości od Ziemi. Niespodziewanie okazało się, że dyspersje sygnałów są ze sobą powiązane, i to bardzo prostą regułą. Mianowicie ich stosunki są wielokrotnością liczby 187,5!

Ten fakt – opublikowany dosłownie kilka dni temu na serwisie Archiv.org – wprawił naukowców w zdumienie. Jak wyliczono, szansa na to, by te wartości przypadkowo ułożyły się w ten sposób, wynosi jak 5 do 10000. To więc raczej nie jest przypadek, ale nikt nie ma pojęcia, skąd się bierze taki wzór.

Być może istnieje jakiś fizyczny mechanizm, w wyniku którego sygnały radiowe emitowane są z dyspersją, która spełnia tak zadziwiającą zależność. Ale na razie nikt go nie zna, choć wysuwane są różne scenariusze. Najbardziej popularne mówią o magnetarach (gwiazdach neutronowych z bardzo silnym polem magnetycznym) albo hipotetycznych blitzarach (pulsarach, które zapadają się nagle w czarną dziurę).

Może nie jesteśmy sami we Wszechświecie

Oczywiście, być może te sygnały generuje nie coś, ale ktoś, tj. są one ukrytym przekazem od obcej cywilizacji. – Taka możliwość była brana pod uwagę od momentu odkrycia pierwszego z błysków FRB – mówi tygodnikowi „New Scientist” Jill Tarter, była dyrektorka instytutu SETI, który zajmuje się poszukiwaniem sygnałów od pozaziemskich cywilizacji.

Z drugiej strony, dotychczas przyjmowano za pewnik, że obcy – jeśli w ogóle istnieją – używaliby raczej jednej lub kilku częstotliwości radiowych, bo wkładanie energii w emitowanie całej paczki częstotliwości, takiej jak sygnał FRB, jest wyjątkowo nieefektywne. Przynajmniej tak każe nam wierzyć ziemska logika.

Klasycznym i jedynym sygnałem, który wręcz wzorcowo przypominał sztucznie wygenerowaną transmisję, był słynny „Wow!”, odebrany przez Jerry’ego Ehmana 15 sierpnia 1977 roku za pomocą radioteleskopu Uniwersytetu Stanowego Ohio. Nazwa tego sygnału wzięła się z notki, jaką Ehman zostawił na wydruku, gdy okazało się, że sygnał niemal idealnie pasuje do charakterystyki przekazu, jaki oczekujemy odebrać od obcych. Trwał 72 sekundy, miał częstotliwość bardzo bliską linii wodoru (o długości fali 21 cm) i niezwykle wąskie pasmo częstotliwości. Tyle tylko, że było to zdarzenie jednorazowe, nigdy już niczego podobnego nie odebrano.

Tak wyglądał sygnał „Wow!, zarejestrowany w 1977 r.”

.

Powtórka z błysków gamma?

Odkrycie sygnałów FRB chyba bardziej przypomina historię błysków gamma.

Promienie gamma są bardziej przenikliwe i groźne od rentgenowskich, powstają m.in. podczas eksplozji bomby atomowej. Dlatego w detektory takich promieni wyposażono amerykańskie satelity szpiegowskie Vela, które w połowie lat 60. rozpoczęły kontrolę przestrzegania zakazu prób jądrowych w atmosferze.

Całkiem nieoczekiwanie satelity zarejestrowały jednak jądrowe rozbłyski, które rodzą się gdzieś w głębinach kosmosu. Kiedy odtajniono informacje o satelitach i ich odkryciu, kosmicznymi błyskami gamma zajęli się naukowcy. Dwie dekady minęły na sporach, skąd pochodzą. Nie brakowało wariackich teorii. Jedna głosiła, że jesteśmy świadkami „wojen gwiezdnych”, które trapią bardzo rozwinięte cywilizacje we Wszechświecie. Inne mówiły o zderzeniach czarnych dziur lub gwiazd neutronowych.

Jedni astrofizycy twierdzili, że są śladem wypadków rozgrywających się blisko, gdzieś w naszej galaktyce – np. uderzeń komet w powierzchnię gwiazd neutronowych, a może wybuchowego „parowania” miniaturowych czarnych dziur na obrzeżach Układu Słonecznego. Inni byli zdania, że promienie gamma nadbiegają z bardzo daleka, z innych galaktyk.

Jednym z autorów i zagorzałych obrońców tej ostatniej hipotezy był prof. Bohdan Paczyński z Uniwersytetu w Princeton. I w końcu okazało się, że to on ma rację, a źródłem błysków gamma są wielkie katastrofy, w których rozrywane są na strzępy całe gwiazdy, tj. supernowe.

A może to coś ziemskiego

Istnieje jeszcze dużo mniej ciekawe wyjaśnienie – że błyski radiowe FRB powstają na Ziemi, w ziemskiej atmosferze albo na wokółziemskiej orbicie (satelity szpiegowskie?). Tworzą się więc pod samym nosem radioteleskopów, a tylko złośliwym przypadkiem mają taką charakterystykę, że astrofizycy dali się oszukać i wierzą, że pochodzą one spoza naszej planety, Układu Słonecznego, a nawet Galaktyki.

Poza tym intrygująca zależność od liczby 187,5 może rozpłynąć się jak we mgle, gdy zarejestrujemy więcej tych radiowych błysków. Na razie bowiem cała próbka składa się z 11 przypadków, a to daje niewielką statystykę. Odkrywca pierwszego FRB Duncan Lorimer mówi, że obecnie mamy już ze dwa razy więcej hipotez na ich temat niż samych sygnałów.

Tak czy inaczej, jest to pasjonująca zagadka i być może początek wspaniałej intelektualnej przygody.

Zobacz także

wyborcza.pl

 

Wanna: luksus dla wybranych i gniazdo rozpusty

Beata Maciejewska, 04.04.2015
Kąpiel, wino, miłość i śpiew - takie przyjemności zapewniała średniowieczna łaźnia. Ilustracja z XV-wiecznego rękopisu wykonanego dla Antoine'a,

Kąpiel, wino, miłość i śpiew – takie przyjemności zapewniała średniowieczna łaźnia. Ilustracja z XV-wiecznego rękopisu wykonanego dla Antoine’a, „wielkiego bastarda Burgundii”, którego ojciec dorobił się ok. 25 dzieci ze związków pozamałżeńskich. (Fot. BE&W)

Maria Antonina codziennie myła nogi i uwielbiała się kąpać. Nieszczęsna królowa Francji miała w sypialni krytą wannę, w której jadała śniadania.
Władca Syrakuz Hieron II (III w. p.n.e) kazał ponoć sprawdzić Archimedesowi, czy złotnik, który wykonał dla niego koronę, zamiast złota nie użył pozłacanego srebra. Zadanie okazało się trudne, ponieważ wielki grecki myśliciel nie mógł rozmontować korony, więc długo się głowił nad problemem. Dopiero leżąc w wannie i obserwując, jak jego ciało wypiera wodę, znalazł rozwiązanie. Z okrzykiem: „Heureka!” („Znalazłem!”) wybiegł nago na ulicę, by zdemaskować szwindel.Nie wiadomo, ile w tej legendzie prawdy, bo mówiono też, że Archimedesa do wanny nie sposób było zaciągnąć. Na wysmarowanym zjełczałą oliwą ciele rysował wzory i figury geometryczne, więc nie chciał ich zmyć. Poza tym starożytni Grecy nie wylegiwali się w wannach dla przyjemności, bo to uchodziło za szkodliwe. Ciała zwykle obmywali zimną wodą w morzu lub rzece. Wanien musieli już używać w czasach Homera (czyli w VIII w. p.n.e.), skoro bohaterowie „Iliady” Diomedes i Odyseusz w wanny pięknie gładzone wstąpili, by zażyć kąpieli./ Za czym już wykąpani i suto natarci oliwą/ Do posiłku zasiedli.

Kąpiel w wannie miała relaksować, czasem jednak podnosiła ciśnienie, o czym świadczy papirus ze skargą niejakiej Thamunis do króla Egiptu Ptolemeusza I (panował na przełomie III i IV w. p.n.e). Kobieta kąpała się w wannie w łaźni w miejscowości Oksyrynchos, gdy nadeszła miejscowa dama o imieniu Thothorthais i kazała jej się wynosić. A ponieważ nie chciałam wyjść, lekceważąc mnie jako obcą we wsi, zadała mi wiele razów, bijąc, gdzie popadło, po całym ciele, a potem zerwała mi łańcuszek z kamieni, który nosiłam na szyi – pisała do władcy.

Historia przedmiotu: pończochy, tajna broń kobieca

Hektary term

Rzymianie uznawali kąpiele za przyjemność i okazję do spotkań towarzyskich. Nie żałowali czasu na pluskanie się w marmurowych wannach, osobnych do ciepłych i zimnych kąpieli, jedno- lub kilkuosobowych, przeznaczonych tylko do siedzenia lub basenów przystosowanych do pływania. Rzymskie łaźnie publiczne, czyli termy, były ogromnymi kompleksami fundowanymi przez cesarzy i dostępnymi nawet dla najbiedniejszych. Zdobione rzeźbami i mozaikami termy postawione przez Dioklecjana (III w.) zajmowały 13 ha i mogły pomieścić trzy tysiące ludzi. Słynna rzeźba zwana Grupą Laokoona pochodzi z term Trajana, a Tors Belwederski, który inspirował Michała Anioła podczas malowania nagich postaci w Kaplicy Sykstyńskiej, stał w termach Karakalli.

Rzymski poeta i filozof Seneka (4 r. p.n.e – 65 r. n.e), który gościł w domu należącym kiedyś do Scypiona Afrykańskiego (236-183 r. p.n.e), opisał z uznaniem ciasną i ciemną łazienkę pogromcy Hannibala: A dziś, czy znajdzie się ktoś, kto zgodziłby się tak kąpać? Wydaje się sam sobie ubogi i marny, jeśli ściany nie odbijają światła wielkimi, kolorowymi płytami, jeśli aleksandryjskie marmury nie są przyozdobione numidyjskimi inkrustacjami, jeśli nie przykrywa ich wszędzie misterna i barwna niczym malowidło mozaika, jeśli sklepienie nie jest pomalowane na błękitno, jeśli nasze baseny, do których zanurzamy oczyszczone przez obfite poty ciała, nieobmurowane dookoła tazyjskim kamieniem, niegdyś rzadko widywanym w niektórych tylko świątyniach, jeśli woda nie wypływa ze srebrnych kurków.

Historia przedmiotu: rękawiczki: oznaka dostojeństwa i fetysz erotyczny

Gniazda rozpusty

W średniowieczu takich luksusów nie było, ale łaźnie cieszyły się popularnością, a wanny (często wieloosobowe, najpierw drewniane, potem kamienne i miedziane) służyły do zacieśniania więzów międzyludzkich. W XV-wiecznym rękopisie wykonanym dla Antoine’a zwanego „wielkim bastardem Burgundii” (nieślubnego syna Filipa III Dobrego, księcia Burgundii) znalazła się miniatura ukazująca wnętrze łaźni: mężczyźni i kobiety ucztują przy muzyce w długiej wannie, a obok stoją łoża z kotarami – dla tych, którzy chcą spędzić czas tylko we dwoje.

W 1292 r. liczący ok. 100 tys. mieszkańców Paryż miał 26 łaźni, a czeladnicy dostawali pieniądze i nakaz cotygodniowej kąpieli. O moralność w wannie miał dbać łaziebnik, ale z utrzymaniem dyscypliny były trudności. Mężczyźni często korzystali z zaproszeń kobiet i wchodzili do ich przedziałów, a amatorzy kąpieli parowych biegali, świecąc golizną.

Taka swoboda obyczajów występowała nie tylko w Paryżu. Rada miejska Görlitz w statucie z 1467 r. nakazała, aby nikt po kąpieli nie tańczył okryty tylko płachtą, lecz aby był ubrany w spodnie i kaftan wedle dobrych i chwalebnych obyczajów innych krajów i miasta.

Duchowni wyklinali łaźnie jako gniazda rozpusty, a mnisi wykreślili wannę ze spisu sprzętów klasztornych i traktowali życie w brudzie jako kolejne umartwienie. Nawet jeśli w klasztorach pojawiały się wanny, to wylegiwanie się w wodzie nie wchodziło w grę. Trzeba było szybko się umyć, ubrać w czystą odzież i iść do wirydarza (klasztornego ogrodu).

Historia przedmiotu: termos: iPhone końca XIX wieku

Kąpiel szkodzi

W epoce renesansu wanna została odstawiona do lamusa, bo lekarze stwierdzili, że gorąca woda otwiera pory w skórze, dając dostęp chorobom. W publicznych łaźniach na kąpiących się czyhały syfilis i morowe powietrze. Erazm z Rotterdamu pisał w 1526 r., że ćwierć wieku wcześniej w Brabancji nic nie było tak modne jak publiczne łaźnie, ale zaraza wypłoszyła klientów. W mającym około dwustu tysięcy mieszkańców XVI-wiecznym Paryżu zostały tylko trzy łaźnie. Ludzie przyzwyczaili się do smrodu. O żonie Ludwika II Burbona, księcia de Condé, mówiono, że towarzyszy jej „subtelny zapach potu, którego śladem można było podążać nawet z daleka”. A księżna Elżbieta Charlotta Orleańska, wnuczka króla Ludwika XIII, obsypywała się tak wonnymi proszkami, że wrażliwe damy mdlały, gdy do nich podchodziła.

Jednak wanna całkiem nie znikła. Król Ludwik XIV kazał urządzić w Wersalu apartament kąpielowy, gdy zakochał się w markizie de Montespan. Do ośmiobocznej wanny wykutej z jednego bloku marmuru (miała stopnie i siedziska po bokach) podgrzaną w specjalnym zbiorniku wodę dostarczano rurami. Niestety, zanim skończono budowę wanny (trwała dziewięć lat), namiętność króla do markizy wygasła. Ludwik wybrał spokojne życie u boku świętoszkowatej pani de Maintenon, guwernantki swych nieślubnych dzieci. W 1749 r. ośmioboczną wannę 22 ludzi uzbrojonych w liny i bloczki z trudem przeciągnęło do apartamentów pani de Pompadour, metresy Ludwika XV. Stała tam do 1934 r., a potem przeniesiono ją do ogrodu.

Historia przedmiotu: maszynka do robienia liter

Łazienki dla wybranych

Gdy w XVIII w. normy higieniczne stały się bardziej wyśrubowane, wanny wróciły do łask. Ludwik XV miał miedzianą, stała w pokoiku wyłożonym kafelkami z holenderskiego Delft. Monarcha siadał na ustawionym w niej krześle, słudzy rozpinali nad nim rodzaj namiotu, a w drzwiach zawieszali zasłony, żeby zapobiec przeciągom. Jego żona Maria Leszczyńska też miała własną łazienkę. Reszta dworzan patrzyła z zazdrością na te kąpiele, bo król nie życzył sobie w Wersalu innych łazienek.

W czasach Ludwika XVI kąpiele się upowszechniły. Królowa Maria Antonina codziennie myła nogi i uwielbiała się kąpać, a w swojej sypialni miała częściowo krytą wannę, w której na siedząco, ubrana we flanelową koszulę, jadała lekkie śniadania.Z czasem kąpiel straciła nadzwyczajny charakter, a wanna przestała być luksusem; wystarczała blaszana, gumowa albo drewniany cebrzyk. Gdy w 1909 r. prezydentem USA został znany z pokaźnej tuszy William Taft, Ameryka entuzjazmowała się jego wanną, w której swobodnie mieściło się czterech robotników. Zainstalowano ją w Białym Domu, bo wcześniej prezydent utknął w standardowej wannie i trzeba go było z niej wyciągnąć.

Wanna wielofunkcyjna

W PRL-u wanna nie służyła wyłącznie do kąpieli. Jedni w niej spali, inni trzymali węgiel albo króliki (bo jakoś trzeba było wyżywić rodzinę), jeszcze inni realizowali receptę na podtrzymanie związku opisaną przez dr Michalinę Wisłocką w książce „Sztuka kochania”.

Nikt jednak nie przebił czytelniczki tygodnika „Kobieta i Życie”, która w 1962 r. w liście do redakcji pisała: Bardzo lubię kwiaty. Myślałam więc o wstawieniu wanny do pokoju (oczywiście po odpowiednim obudowaniu, ładnie fornirowanej) jako kwietnik. Poradźcie, jak obudować wannę, żeby nikt nie poznał jej właściwego przeznaczenia, i jakie dać kwiaty, żeby było efektownie i ładnie?

Tego nie wymyśliłby nawet francuski król.

W ”Ale Historia” czytaj też:

Wojna secesyjna. Krwawa jatka Amerykanów
W zakończonej 150 lat temu wojnie domowej biło się blisko 3 mln żołnierzy. Życie straciło co najmniej 625 tys. ludzi, czyli więcej, niż wyniosły amerykańskie straty w obu wojnach światowych. Dla Amerykanów wojna secesyjna do dziś pozostaje najważniejszym konfliktem zbrojnym w ich historii

Peter Niers: najgorszy zabójca doby reformacji
W drugiej połowie XVI wieku w Niemczech zaczęła się nakręcać spirala zbrodni. Za sprawą powszechnego strachu przed mordercami zmieniła się moralna kwalifikacja zabójstwa – to wtedy właśnie zaczęto je uważać za najstraszliwszy występek. Gorszy niż wyparcie się wiary czy popadnięcie w herezję

Katyń w Norymberdze
Podczas procesu w Norymberdze Sowieci próbowali zrzucić na Niemców winę za zbrodnię katyńską. Nie udało im się to m.in. dzięki trzem oficerom Wehrmachtu, uczestnikom spisku na życie Hitlera

Redaktor Maj, czyli Bond PRL-u
Ten serial uchodzi za sztandarowy wytwór telewizji kierowanej przez Macieja Szczepańskiego: jest sensacyjną wersją propagandy sukcesu z bohaterem poruszającym się swobodnie po świecie. To ostatnie – rzecz jasna – było poza zasięgiem przeciętnego obywatela PRL-u

Z Danzigu Gdańsk
Pierwszych Polaków, którzy przyjechali do Gdańska w kwietniu 1945 r., witał makabryczny widok: zaraz po wyjściu z dworca ujrzeli wisielców dyndających na latarniach

wyborcza.pl

 

Z iPadem w nowe średniowiecze. Nadciągają zbędni ludzie

Daniel Kahneman, 04.04.2015

rys. Adam Quest

Pomyśl o świecie, powiedzmy, za 50 czy za 100 lat, w którym ci biedni ludzie nadal będą umierać, a bogaci oprócz dobrobytu, wygód itp. uzyskają także zwolnienie od śmierci. To wywoła wielki gniew. Wybitny historyk Yuval Noah Harari* w rozmowie z noblistą Danielem Kahnemanem**

*Daniel Kahneman, ur. w 1934 r., laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 2002 roku, odznaczony Prezydenckim Medalem Wolności w 2013 roku. Emerytowany profesor psychologii Uniwersytetu Princeton. Autor książki „Thinking Fast and Slow” (przekład polski: „O myśleniu szybkim i wolnym”).**Yuval Noah Harari, ur. w 1976 r., wykładowca Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Autor książki „Sapiens: A Brief History of Mankind” („Sapiens: krótka historia ludzkości”).

Daniel Kahneman: Twoją książkę „Sapiens” przeczytałem dwukrotnie. „Odkrycie ignorancji”, rozdział o naukach ścisłych, jeden z moich ulubionych, zawiera koncepcję, że nauki ścisłe narodziły się wtedy, gdy ludzie odkryli, że istnieje ignorancja i że coś mogą z tym zrobić. Zachwycające!

Yuval Noah Harari: Obecnie głównym moim pytaniem jest to, jaki jest program ludzkości na XXI wiek. A to stanowi bezpośrednią kontynuację zajmowania się historią ludzkości od chwili pojawienia się gatunku Homo sapiens do dnia dzisiejszego. Nie usiłuję prognozować przyszłości, to niemożliwe. Nikt nie ma pojęcia, jak świat będzie wyglądał za, powiedzmy, 40 czy 50 lat. Możemy znać niektóre podstawowe zmienne: jeżeli jednak naprawdę rozumiesz, co się dzieje na świecie, to wiesz, że nie da się opracować żadnych dobrych prognoz na nadchodzące dziesięciolecia. Po raz pierwszy w historii znaleźliśmy się w takiej sytuacji.

Usiłuję robić coś, co jest przeciwieństwem prognozowania przyszłości. Próbuję rozpoznać, jakie są możliwości, jaki jest horyzont przyszłości, przed którym stajemy. I co spośród tych możliwości się wydarzy.

Rozmowa z Andrzejem Lederem: Świat się chwieje

Jakie to są możliwości?

– Kiedy próbujesz przewidzieć pogodę na jutro, na początku masz wiele możliwości. Może padać deszcz, może padać śnieg, może być słonecznie. A według jednego z poglądów na nauki ścisłe dobry meteorolog to taki, który rozpatruje horyzont możliwości i zawęża go do jednej albo najwyżej dwóch z nich. Z pewnością będzie padać: może bardzo, może mniej. I tyle.

W tym rozumieniu, kiedy skończysz czytać książkę, gdy zakończysz program nauki albo zrobisz cokolwiek podobnego, twój pogląd na świat staje się węższy, bo masz mniej możliwości do rozpatrzenia. Wiesz, że będzie padać. Tak jest w ekonomii, w medycynie i w historii. Ludzie pytają: „Co się dalej stanie?”, a ty mówisz: „Chiny będą supermocarstwem”. I tyle. Ograniczasz zakres możliwości.

W określonych sytuacjach to jest potrzebne. Kiedy idę do lekarza, żeby dostać lekarstwo, chcę, by ograniczył możliwości, a nie wymieniał mi wszystkie opcje. Ale osobiście lubię ten rodzaj nauki, który rozszerza horyzonty. Studentom na uniwersytecie często mówię, że moim celem jest, żeby po trzech latach w zasadzie wiedzieli mniej niż wówczas, kiedy tu przyszli. Kiedy przyszli, wydawało się im, że wiedzą, jaki jest świat, co to jest wojna, co to jest państwo i tak dalej. Mam nadzieję, że po trzech latach zrozumieją, że w gruncie rzeczy wiedzą dużo, dużo mniej, choć ich pogląd na teraźniejszość i przyszłość znacznie się rozszerzył.

Doprowadzasz do tego, że ludzie rozważają możliwości, których poprzednio nie brali pod uwagę?

– To moje główne zadanie, bo nasze pole widzenia zostało ukształtowane i zawężone przez historię.

Posłużę się przykładem. Jesteśmy obecnie w trakcie rewolucji w medycynie. W XX wieku medycyna skupiała się na leczeniu chorych; teraz w coraz większym stopniu zajmuje się podnoszeniem jakości życia zdrowych. To coś zasadniczo odmiennego w kategoriach społecznych i politycznych. Leczenie chorych było bowiem projektem egalitarnym – zakłada się w nim, że istnieje norma zdrowia, a jeżeli ktoś jej nie spełnia, to dąży się do tego, by ją spełniał.

Tymczasem podnoszenie jakości życia jest z definicji projektem elitarnym. Nie ma jednej normy, którą dałoby się zastosować do każdego. To umożliwia powstawanie ogromnych różnic między bogatymi i ubogimi, różnic większych od tych, które istniały kiedykolwiek wcześniej. A wielu ludzi mówi: „Nie, tak się nie stanie” – bo w XX wieku też było wiele postępów w medycynie, które z bogatych, najbardziej zaawansowanych krajów stopniowo spływały do krajów biednych. Dzięki temu teraz wszyscy korzystają z antybiotyków, szczepień i tak dalej. A więc, wnioskują, tym razem będzie tak samo.

Moim zadaniem jako historyka jest mówić, że nie. Istniały bardzo szczególne przyczyny egalitarności medycyny w XX wieku, przyczyny tego, że odkrycia spływały na wszystkich. Te szczególne warunki mogą się nie powtórzyć w XXI wieku. Powinniśmy więc rozszerzyć swoje myślenie i wziąć pod uwagę możliwość, że medycyna w XXI wieku będzie elitarna i że w związku z tym różnice będą narastać. Biologiczne różnice między bogatymi a biednymi i między różnymi krajami.

Kiedy się spojrzy na XX wiek, to była to era mas – masowej polityki, masowej ekonomii. Z tym zaś wiązało się pojęcie wartości człowieka. Każdy człowiek ma wartość nie tylko dlatego, że jest istotą ludzką. Człowiek ma też wartość polityczną, ekonomiczną i militarną. To wynika ze struktury wojska i gospodarki, w której każda istota ludzka jest wartościowa jako żołnierz w okopie czy jako robotnik w fabryce.

Istnieje spore prawdopodobieństwo, że w XXI wieku większość ludzi utraci – zresztą wielu już traci – swoją wartość militarną i ekonomiczną. Epoka mas się skończyła. Nie jesteśmy już w trakcie I wojny światowej, w której bierze się miliony żołnierzy, daje im karabiny do ręki i każe biec naprzód. To samo dzieje się w gospodarce. Być może najważniejsze pytanie w ekonomii XXI wieku będzie brzmiało: jakie w roku 2050 będzie w gospodarce zapotrzebowanie na większość ludzi?

Jeżeli większość tak naprawdę nie będzie potrzebna ani w wojsku, ani w gospodarce, to nie jest już takie pewne, że masowa medycyna nadal będzie istnieć. To nie jest proroctwo. Ale opcję, że ludzie utracą swoją wartość ekonomiczną i militarną, a medycyna podąży tym śladem, należy traktować bardzo poważnie.

85 osób ma majątek taki jak pół świata. Bogaci zaczynają bać się biedy

A co sądzisz o planach, żeby skończyć ze śmiercią? Coś takiego zdecydowanie nie byłoby projektem masowym.– Dziś odnosimy się do choroby, starczego wieku i śmierci jako w zasadzie do problemów technicznych. To rewolucja w ludzkim sposobie myślenia. W trakcie całej historii starość i śmierć zawsze traktowano jako problemy metafizyczne. To było coś, co dekretowali bogowie, coś podstawowego wobec tego, co definiuje warunki i rzeczywistość ludzką.

Jeszcze parę lat temu bardzo niewielu lekarzy i naukowców poważnie by mówiło, że próbują przezwyciężyć starość i śmierć. Mówiliby: „Nie, staram się przezwyciężyć tę konkretną chorobę, gruźlicę, raka, alzheimera. Pokonanie choroby i śmierci to nonsens, to fantastyka naukowa”.

Nowa postawa to traktowanie starości i śmierci jako problemów technicznych, w istocie nieróżniących się od jakichkolwiek innych chorób. Są jak alzheimer, jak gruźlica. Być może jeszcze nie znamy wszystkich mechanizmów i wszystkich lekarstw, jednak w zasadzie ludzie zawsze umierają z przyczyn technicznych, a nie metafizycznych. W średniowieczu mieliśmy obraz tego, jak ktoś umiera. Nagle pojawia się anioł śmierci, który dotyka twojego ramienia i mówi: „Chodź. Twój czas już nadszedł”. A ty odpowiadasz: „Nie, nie, nie. Daj mi jeszcze trochę czasu”. A śmierć: „Nie, już musisz iść”. W taki sposób umierałeś.

Dzisiaj tak nie myślimy. Ludzie nie umierają dlatego, że nadchodzi anioł śmierci. Dzisiaj umiera się dlatego, że serce przestało tłoczyć krew albo komórki rakowe rozprzestrzeniły się w wątrobie czy gdzieś tam. To są wszystko problemy techniczne i zasadniczo powinny mieć jakieś techniczne rozwiązanie. Taki sposób myślenia zaczyna zdecydowanie dominować w kręgach naukowych, a także wśród ultrabogatych, którzy rozumują tak: zaczekajmy, coś się tu zaczyna dziać. Po raz pierwszy w historii, jeżeli jestem dostatecznie bogaty, to być może nie będę musiał umrzeć.

Śmierć staje się sprawą wyboru.

– Tak. Jeżeli pomyśleć o tym z punktu widzenia biednych, to wydaje się to straszne, bo w całej historii śmierć była wielkim sprawiedliwym sędzią. W trakcie całej historii wielką pociechą dla biednych było myślenie: no dobrze, tym bogatym tak się wiedzie, ale umrą dokładnie tak samo jak ja.

A teraz pomyśl o świecie, powiedzmy, za 50 czy za 100 lat, w którym ci biedni ludzie nadal będą umierać, a bogaci oprócz dobrobytu, wygód itp. uzyskają także zwolnienie od śmierci. To wywoła wielki gniew.

Transhumanizm – nadzieja na życie wieczne czy nowoczesna eugenika promująca najbogatszych: Hollywood hoduje nadczłowieka

Intryguje mnie zwrot „ludzie nie będą potrzebni”. Co będzie z ludźmi, którzy staną się zbędni ekonomicznie i militarnie? Do czego to doprowadzi?

– W trakcie całej historii inteligencja i świadomość były ze sobą połączone. Ludzie nie znali niczego, co byłoby inteligentne, lecz pozbawione świadomości – czyli co nie byłoby ludzkie.

Dzisiaj mówimy nie o tym, że komputery będą jak ludzie. Te wszystkie scenariusze z fantastyki naukowej, które zakładają coś takiego, są błędne. Komputerom jest bardzo, bardzo daleko do tego, żeby się stały jak ludzie, zwłaszcza jeżeli chodzi o świadomość. Problem jest inny. Chodzi o to, że system – militarny, ekonomiczny i polityczny – tak naprawdę nie potrzebuje świadomości.

Potrzebuje inteligencji.

– Tak. A o inteligencję jest znacznie łatwiej niż o świadomość. Komputery mogą nie uzyskać świadomości albo mogą ją osiągnąć, powiedzmy, za 500 lat. Problemem jest to, że bardzo szybko mogą się stać równie inteligentne czy bardziej inteligentne niż ludzie w wykonywaniu określonych zadań. Jeżeli na przykład pomyślisz o tym samokierującym samochodzie Google’a i porównasz go z taksówkarzem, to taksówkarz jest o wiele bardziej złożony niż samokierujący samochód.

Są miliony rzeczy, które taksówkarz umie robić, a których samokierujący samochód zrobić nie potrafi. Problem jednak polega na tym, że z czysto ekonomicznego punktu widzenia nie potrzebujemy milionów rzeczy, które potrafi zrobić taksówkarz. Potrzebuję go tylko do tego, żeby mnie przewiózł z punktu A do punktu B możliwie szybko i tanio. A to jest coś, co samokierujący samochód może robić lepiej albo będzie mógł robić lepiej już wkrótce.

Do większości zadań, do których potrzeba ludzi, wymagana jest jedynie inteligencja – i to bardzo szczególny rodzaj inteligencji, bo od tysięcy lat przechodzimy proces specjalizacji, który ułatwia zastępowanie nas. Zbudowanie robota, który mógłby skutecznie działać jako łowca-zbieracz, byłoby czymś ogromnie złożonym. Trzeba wiedzieć tak wiele różnych rzeczy. Zbudowanie zaś samokierującego samochodu czy zbudowanie superkomputera Watson [superkomputer IBM, nazwany tak na cześć założyciela firmy], który potrafiłby zdiagnozować chorobę lepiej niż jakikolwiek lekarz, jest sprawą względnie prostą.

Dlatego musimy poważnie potraktować możliwość, że chociaż komputery wciąż jeszcze nie dorównują ludziom w wielu różnych sprawach, to w zadaniach, których potrzebuje od nas system, na ogół będą skuteczniejsze niż my. Znowu nie chcę prognozować, czy chodzi o 20 lat, o 50 czy o 100. Chodzi o to, że z każdym pokoleniem to się przybliża.

Tak samo będzie z obietnicami przezwyciężenia śmierci. Przypuszczam, że żyjący dzisiaj ludzie, którzy liczą na przezwyciężenie śmierci za 50 czy 60 lat, srogo się zawiodą. Czymś innym jest pogodzenie się z tym, że umrzesz, a czym innym myślenie o tym, że będziesz mógł oszukać śmierć i umrzeć dopiero po jakimś czasie.

Jednak chociaż ludzi czeka ogromne rozczarowanie w ich dążeniach do pokonania śmierci, osiągną rzeczy wielkie. Ułatwią to następnemu pokoleniu, a gdzieś po drodze fantastyka naukowa przekształci się w naukę.

Kto decyduje o tym, co robić ze zbędnymi ludźmi? I jakie będą społeczne konsekwencje technicznych czy technologicznych osiągnięć, które przewidujesz?

– Jestem historykiem, a nie biologiem czy informatykiem, nie jestem więc w stanie określić, czy te wszystkie pomysły są możliwe do zrealizowania czy nie. Mogę tylko patrzeć z punktu widzenia historyka i powiedzieć, jak to z tej perspektywy wygląda. Zatem konsekwencje społeczne, filozoficzne i polityczne są tym, co mnie najbardziej interesuje. A jeżeli którykolwiek z tych trendów się urzeczywistni, będę jedynie mógł zacytować Marksa i powiedzieć, że ulotni się wszystko to, co jest stałe.

Kiedy rozwiążemy problem stworzenia bezpośredniego interfejsu mózgu i komputera, kiedy mózgi i komputery będą mogły bezpośrednio się ze sobą kontaktować – będzie po wszystkim. Będzie to koniec historii i koniec biologii takiej, jaką znamy. Nie sposób sobie wyobrazić tego, co się stanie, jeżeli życie zdoła się wyrwać z królestwa organicznego do niezmierzonego królestwa nieorganicznego. Nie sposób, na razie nasza wyobraźnia jest organiczna. Jeżeli zatem istnieje punkt osobliwości, to z definicji nie mamy nawet sposobu, żeby sobie zacząć wyobrażać, co się będzie działo po jego przekroczeniu.Jedno tylko możemy powiedzieć: jest możliwe powtórzenie tego, co się stało w XIX wieku w trakcie rewolucji przemysłowej, czyli pojawienie się ogromnych różnic między poszczególnymi klasami i krajami. XX wiek był okresem zmniejszania się tych różnic – różnic między klasami, płciami, grupami etnicznymi, krajami. Dziś widzimy, jak się odradzają.

W trakcie rewolucji przemysłowej w XIX wieku ludzkość w zasadzie nauczyła się, jak produkować rozmaite rzeczy, takie jak tkaniny, obuwie, broń i pojazdy. To wystarczyło bardzo nielicznym krajom, które przez tę rewolucję przeszły, by podporządkować sobie wszystkich innych. To, o czym teraz mówimy, przypomina drugą rewolucję przemysłową. Tyle że tym razem produktami nie będą tkaniny, maszyny, pojazdy, a nawet broń. Tym razem produktami będą same istoty ludzkie.

W zasadzie uczymy się produkować ciała i umysły. Ciała i umysły będą następnymi głównymi produktami kolejnej fali wszystkich tych zmian. A jeżeli powstanie przepaść między tymi, którzy wiedzą, jak produkować ciała i umysły, a tymi, którzy tego nie wiedzą, to będzie ona znacznie większa niż wszystko, co widzieliśmy w historii.

Ci, którzy dostatecznie szybko nie staną się częścią tej rewolucji, prawdopodobnie wymrą. Kraje takie jak Chiny spóźniły się na pociąg rewolucji przemysłowej, ale po 150 latach jakoś zdołały nadążyć, głównie, patrząc w kategoriach ekonomicznych, dzięki sile taniej robocizny. Tym razem jednak ci, którzy spóźnią się na pociąg, nie będą już mieli drugiej szansy – zwłaszcza dlatego, że tania siła robocza w ogóle nie będzie się liczyć. Kiedy będziesz już wiedział, jak produkować ciała, mózgi i umysły, tania siła robocza w Afryce, Azji Południowej czy gdziekolwiek indziej po prostu nie będzie miała znaczenia. A zatem w kategoriach geopolitycznych być może będziemy świadkami powtórzenia się XIX wieku, tyle że na znacznie większą skalę.

Bogaci i potężni mają zysk bez ryzyka, słabi i biedni – ryzyko bez zysku: Manifest antykapitalistyczny

Zwiększanie się liczby ludzi zbędnych będzie się przekładało na masowe bezrobocie, które oznacza niepokoje społeczne. W społeczeństwie będą zachodzić różne procesy wskutek tego, że ludzie będą stawać się zbędni. Być może już teraz dostrzegamy początki tego, o czym mówisz.

– Być może największym pytaniem w ekonomii i polityce w nadchodzących dziesięcioleciach będzie pytanie o to, co zrobić z tymi wszystkimi bezużytecznymi ludźmi. Nie sądzę, byśmy mieli do tego odpowiedni model ekonomiczny. Przypuszczam, że żywność nie będzie stanowiła problemu; dzięki nowoczesnej technologii będziemy mogli produkować dostatecznie dużo jedzenia, żeby nakarmić wszystkich. Problemem będzie nuda i to, co robić z ludźmi bez zajęcia. W jaki sposób odnajdą jakiś sens życia, kiedy w zasadzie nie będą mieli znaczenia, nie będą mieli wartości?

Tę pustkę większość ludzi będzie zagłuszać kombinacją narkotyków i gier komputerowych, zresztą już tak się dzieje. Kiedy zaczyna się rewolucja przemysłowa, obserwujemy pojawianie się nowych klas ludzi. Teraz widzimy pojawienie się nowej klasy proletariatu miejskiego, co jest nowym zjawiskiem społecznym i politycznym. Nikt nie wie, co z nim zrobić. Stare rozwiązania utraciły znaczenie.

Dzisiaj wszyscy mówią o Państwie Islamskim, o fundamentalizmie islamskim, o odnowie chrześcijaństwa i tym podobnych sprawach. Powstają nowe problemy, a ludzie wracają do starożytnych tekstów, myśląc, że znajdą odpowiedź w szariacie, w Koranie, w Biblii. Tak samo działo się w XIX wieku. Nastąpiła rewolucja przemysłowa, a wraz z nią ogromne problemy społeczno-polityczne na całym świecie. Mnóstwo ludzi sądziło, że odpowiedź znajdą w Biblii lub w Koranie. Na przykład w Sudanie Mahdi ustanowił teokrację muzułmańską na zasadach szariatu. Pojawiła się armia angielsko-egipska, żeby stłumić bunt, ale została pokonana, a generałowi Charlesowi Gordonowi ścięto głowę. W zasadzie to samo obecnie widzimy w PI. Nikt dzisiaj nie pamięta o Mahdim, bo zawarte w Koranie i szariacie rozwiązania problemu industrializacji okazały się bezużyteczne.

W Chinach za największą wojnę XIX wieku uznawano nie wojny napoleońskie ani wojnę domową w USA, lecz powstanie tajpingów, które rozpoczęło się w 1850 roku, gdy nieudolny naukowiec Hong Xiuquan miał wizję, że jest młodszym bratem Jezusa Chrystusa, a Bóg zlecił mu misję ustanowienia na ziemi Królestwa Niebiańskiego Pokoju oraz rozwiązania wszystkich problemów związanych z przybyciem Brytyjczyków i pojawieniem się nowoczesnego przemysłu. Wzniecił powstanie, w którym zginęło 20 milionów ludzi, stłumione dopiero po 14 latach. Hong nie ustanowił Królestwa Niebiańskiego Pokoju i nie rozwiązał problemów uprzemysłowienia.

Z czasem ludzie wysunęli nowe koncepcje – nie z szariatu, nie z Biblii, nie z jakiejś wizji. Badali przemysł, badali kopalnie węgla, badali elektryczność, badali maszyny parowe, koleje, patrzyli na to, w jaki sposób te rozwiązania przekształcały gospodarkę i społeczeństwo, i wysuwali nowe koncepcje. Te nowe koncepcje niekoniecznie wszystkim się podobały, ale przynajmniej było z czym dyskutować.

Nie sądzę, byśmy dysponowali dzisiaj wiedzą umożliwiającą rozwiązanie problemów roku 2050. Powinniśmy poszukiwać nowej wiedzy i nowych rozwiązań, zaczynając od zdania sobie sprawy z tego, że według wszelkiego prawdopodobieństwa nic, co istnieje obecnie, nie jest tych problemów rozwiązaniem.

To, co opisujesz, jest scenariuszem, w którym praca większości jest niepotrzebna. Jest klasa ludzi, którzy pracują, bo im to sprawia przyjemność i są do tego zdolni, ale jest też większość, dla której praca już nie istnieje. Tyle że ta masa ludzi nie może pracować, lecz nadal może zabijać innych.

– Ale z chwilą, kiedy stajesz się zbędny, nie masz siły. Przyzwyczailiśmy się do ery mas, do XIX i XX wieku, kiedy widzieliśmy te wszystkie zwycięskie powstania, rewolucje, bunty, a więc przyzwyczailiśmy się myśleć o masach jako o dysponujących siłą. Tyle że jest to w zasadzie zjawisko z XIX i XX wieku.

W średniowieczu wszystkie powstania chłopskie zakończyły się klęską. Bo masy nie miały siły. Kiedy już staniemy się zbędni militarnie i gospodarczo, to oczywiście wciąż jeszcze będziemy mogli sprawiać kłopoty, ale nie będziemy mieli już siły, by doprowadzić do rzeczywistych zmian.

W siłach zbrojnych liczba żołnierzy staje się nieistotna w porównaniu z technologią. Nadal potrzeba żołnierzy, ale już nie milionów, z których każdy miałby karabin. Potrzeba znacznie mniejszej liczby ekspertów umiejących wyprodukować i wykorzystać nowe technologie. Przeciw takim potęgom militarnym masy, nawet jeżeli zdołają się jakoś zorganizować, nie mają wielkich szans. Nie jesteśmy w Rosji z 1917 roku czy w Europie z XIX wieku.

Jeszcze raz zaznaczam: nie prorokuję. Być może to wszystko rozwinie się inaczej. Jednak dla historyka najważniejszą rzeczą jest zdać sobie sprawę, że potęga mas, do której tak się przyzwyczailiśmy, jest zakorzeniona w określonych warunkach historycznych – ekonomicznych, militarnych, politycznych – a te cechowały XIX i XX wiek. Dziś nie mamy już żadnych podstaw, by być pewnym, że masy zachowają swoją siłę.

Podróże bez paszportów i wiz: 1913. Świat taki jak nasz

Kiedy cię słucham, przychodzi mi na myśl wniosek, że między gwałtowną zmianą techniczną a całkiem sztywnymi układami społecznymi i kulturowymi, które za nią nie nadążają, istnieje głęboki rozziew.– To jeden z wielkich problemów: technologia rozwija się znacznie szybciej niż społeczeństwo i moralność, a to wywołuje wielkie napięcia. Jednak i tu możemy się starać nauczyć czegoś z rewolucji przemysłowej z XIX wieku. Doszło wtedy do załamania się rodziny oraz bliskiej wspólnoty i zastąpienia ich przez państwo i rynek. W zasadzie w trakcie całej historii ludzie żyli jako część tych małych i bardzo ważnych jednostek, rodziny i bliskiej wspólnoty, obejmującej, powiedzmy, 200 osób składających się na twoją wieś, twoje plemię, twoje sąsiedztwo. Znasz każdego, oni znają ciebie. Możesz ich nie lubić, ale twoje życie zależy od nich. Dostarczają ci niemal wszystkiego, czego potrzebujesz, żeby przeżyć. Są twoją opieką zdrowotną. Nie ma żadnego funduszu emerytalnego – masz dzieci, i to one są twoim funduszem emerytalnym. Ludzie ze wspólnoty są twoim bankiem, szkołą, policją, wszystkim. Jeżeli utracisz rodzinę i bliską wspólnotę, jesteś martwy. Albo musisz znaleźć sobie rodzinę zastępczą.

Taka sytuacja trwała przez setki tysięcy lat ewolucji. Nawet kiedy rozpoczęła się historia, powiedzmy 70 tys. lat temu, choć dostrzegamy wszystkie zmiany – rolnictwo, miasta, imperia i religie – nie widzimy istotnych zmian na tym poziomie. W roku 1700 większość ludzi na świecie żyła jako część rodzin i bliskich wspólnot, które zapewniały większość tego, co jest potrzebne, by przeżyć. Na początku rewolucji przemysłowej łatwo więc można sobie było wyobrazić, że sytuacja pozostanie taka sama.

Gdybyś był, powiedzmy, ewolucyjnym psychologiem w roku 1800 i zobaczyłbyś początki rewolucji przemysłowej, mógłbyś z dużą pewnością siebie stwierdzić, że wszystkie te zmiany w technologii są bardzo dobre, ale nie wpłyną na podstawową strukturę społeczeństwa. Społeczeństwo ludzkie jest zbudowane z tych małych klocków, rodziny i bliskiej wspólnoty, bo to jest w jakiś sposób dane przez ewolucję. Istoty ludzkie muszą to mieć. Nie mogą żyć w żaden inny sposób.

A teraz spoglądasz na ostatnie 200 lat i widzisz, jak po milionach lat ewolucji to wszystko się załamuje. Nagle, w ciągu dwóch stuleci, rodzina i bliska wspólnota się zapadają. Większość ról odgrywanych przez dziesiątki tysięcy lat przez rodzinę i bliską wspólnotę bardzo szybko przenosi się do nowych sieci udostępnianych przez państwo i rynek. Nie potrzeba ci dzieci, możesz mieć fundusz emerytalny. Nie potrzeba ci kogoś, kto by się tobą opiekował. Nie potrzeba ci sąsiadów, sióstr czy braci, żeby się tobą zajęli, kiedy zachorujesz. Państwo troszczy się o ciebie. Państwo zapewnia ci policję, edukację, opiekę zdrowotną, wszystko.

Możesz powiedzieć, że dzisiaj pod pewnymi względami żyje się gorzej niż w roku 1700, bo w tak dużym stopniu utraciliśmy łączność z otaczającą nas wspólnotą. Wielu ludzi potrafi dziś żyć jako odizolowane, wyalienowane jednostki. W najbardziej zaawansowanych społeczeństwach ludzie żyją bez jakiejkolwiek godnej uwagi wspólnoty, w bardzo małych rodzinach. Taka rodzina to może być tylko współmałżonek, może jedno lub dwoje dzieci. Jej członkowie mogą mieszkać w różnych miastach albo w różnych krajach, widując się raz na kilka miesięcy. Zdumiewające, że ludzie mogą z tym żyć. A minęło zaledwie 200 lat.

Co mogłoby się stać w ciągu następnych stu lat na tym poziomie codziennego życia, bliskich związków? Wszystko jest możliwe. Spójrzmy na dzisiejszą Japonię – Japonia we wszystkim wyprzedza świat o jakieś 20 lat. Widzimy nowe zjawiska społeczne: ludzi utrzymujących relacje z wirtualnymi współmałżonkami. Ludzi, którzy nigdy nie wychodzą z domu, żyją jedynie poprzez komputery. WidocznieHomo sapiens jest nawet bardziej elastyczny, niż bylibyśmy skłonni sądzić.

Możemy się też czegoś nauczyć z rewolucji agrarnej. Niektórzy eksperci uważają, że rolnictwo było największym błędem w historii człowieka. Błędem w kategoriach tego, co zrobiło jednostce ludzkiej, bo jest przecież oczywiste, że na poziomie zbiorowym w zdumiewający sposób zwiększyło potęgę ludzkości. Bez niego nie mogłyby istnieć miasta, królestwa, imperia i tak dalej. Jednak życie wielu chłopów w starożytnym Egipcie prawdopodobnie było znacznie gorsze niż życie łowców- -zbieraczy 20 czy 30 tysięcy lat wcześniej. Chłopi musieli znacznie ciężej pracować. Ciało i umysł Homo sapiens ewoluowały przez miliony lat, dostosowując się do włażenia na drzewa, zbierania owoców czy grzybów, biegania za gazelami. A tu nagle zaczynamy cały dzień kopać kanały, nosić kubły wody z rzeki, zbierać zboża i mleć je, co jest znacznie trudniejsze dla ciała, no i bardziej nudne dla umysłu.

W zamian za całą tę ciężką pracę większość chłopów otrzymywała znacznie gorszą dietę niż łowcy-zbieracze, którzy korzystali z dziesiątków gatunków zwierząt, roślin, grzybów czy czegoś tam, co zapewniało im wszystkie potrzebne środki odżywcze i witaminy. A chłopi musieli polegać na monouprawach, takich jak pszenica, ryż czy ziemniaki. Na to nakładały się te wszystkie nowe hierarchie społeczne i początki masowego wyzysku, w których małe elity wykorzystywały wszystkich innych.

Można więc uznać, że z punktu widzenia jednostki ludzkiej rolnictwo było być może największym błędem w historii.

Jaka z tego dla nas nauka w odniesieniu do nowej rewolucji technologicznej? Nikt nie wątpi, że wszystkie te nowe technologie ponownie zwiększą zbiorową potęgę ludzkości. Jednak powinniśmy zadawać sobie pytanie, co się dzieje na poziomie jednostki. W historii mamy dostatecznie wiele dowodów na to, że w kategoriach zbiorowej potęgi możemy dokonać wielkiego kroku do przodu, ale w kategoriach indywidualnego szczęścia będzie to krok w tył.

W sprawie nowych, pojawiających się technologii powinniśmy sobie zadawać pytanie nie tylko o to, jak wpłyną na zbiorową siłę ludzkości, ale także o to, jaki wywrą wpływ na życie codzienne każdego człowieka. W kategoriach historii wydarzenia na Bliskim Wschodzie, IP itp. to zaledwie wybój na autostradzie. Bliski Wschód nie jest szczególnie ważny. Dolina Krzemowa jest znacznie ważniejsza. To ona jest światem XXI wieku. I nie mówię jedynie o technologii.

Jednak także w kategoriach idei, w kategoriach religii, najbardziej dziś interesującym miejscem na świecie jest Dolina Krzemowa, a nie Bliski Wschód. Bo to tam ludzie tacy jak Raymond Kurzweil [amerykański pisarz i futurolog, propagator idei transhumanizmu] tworzą nowe religie. To te religie, a nie religie wywodzące się z Syrii, Iraku czy Nigerii, zapanują nad światem.

Rozmowa została opublikowana w portalu edge.org, przełożył Andrzej Ehrlich

 

Polecamy wideo Magazynu Świątecznego
Zobacz przepis na świąteczny Mazurek, który pasuje idealnie na wielkanocny stół. „Wiersz jest cudem” gości Beatrycze Łukaszewską i jej interpretację „Stabat Mater”. Izabella Cywińska opowie o swoim życiu w którym zawsze musi się coś dziać. Na koniec sprawdź jak zmienia się amerykańska telewizja z powodu komików Johna Stewart i Stephen Colberta

A poza tym w Magazynie Świątecznym:

Nadciągają zbędni ludzie
Pomyśl o świecie, powiedzmy, za 50 czy za 100 lat, w którym ci biedni ludzie nadal będą umierać, a bogaci oprócz dobrobytu, wygód itp. uzyskają także zwolnienie od śmierci. To wywoła wielki gniew. Wybitny historyk Yuval Noah Harari w rozmowie z noblistą Danielem Kahnemanem

Niepokalane rosyjskie zwycięstwo
Jak historia stała się religią. Wacław Radziwinowicz z Moskwy

Jak pieniądze pustoszą nasz świat
Kapitalizm to nie jest system, w którym szczęśliwość i pomyślność same się robią, jak będziesz ciężej pracował, to więcej zarobisz. To jest system dość brutalnego wyzysku, który dopiero za pomocą kagańca można na tyle okiełznać, żeby nie zżerał własnego ogona. Zdjęto ten kaganiec. Z prof. Stanisławem Owsiakiem rozmawia Grzegorz Sroczyński

Jestem katolem, moja wina
Moja mama często się irytuje: „Po co ty się żegnasz przy jedzeniu, przecież to tylko denerwuje ludzi”

Jerzy Nowosielski na Wielkanoc. Dlaczego potrzebujemy herezji
Jeżeli mam być niezgodny ze swoją prawdą wewnętrzną, to wolę być w piekle niż w Kościele

Prof. Zbigniew Szawarski: Chcę umrzeć z godnością
Oprócz tego, że mam prawo do życia, mam również prawo do decydowania o tym, czy chcę, czy nie chcę żyć. I jeśli chcę umrzeć, nikt nie powinien mi w tym przeszkadzać. Rozmowa Agnieszki Kublik

wyborcza.pl/magazyn

 

Jestem katolem, moja wina

Milena Rachid Chehab, 04.04.2015
Kwiecień 2011, Ostrołęka, happening Janusza Palikota

Kwiecień 2011, Ostrołęka, happening Janusza Palikota „Ukrzyżujmy Lecha” (Fot. TOMASZ LENDO/REPORTER/east news)

Moja mama często się irytuje: „Po co ty się żegnasz przy jedzeniu, przecież to tylko denerwuje ludzi”
Chrześcijanie bardzo często są poddawani presji, by nie ujawniać swojej wiary. W pracy nie wolno im nosić krzyżyków, choć szefostwo nie ma nic przeciwko np. piercingowi. Wielu ukrywa swoją religię w obawie przed szyderstwami – to główne wnioski przedstawionego dwa tygodnie temu raportu rządowej Komisji do spraw Równości i Praw Człowieka w Wielkiej Brytanii.Jednak także w Polsce, choć odsetek wierzących jest dużo większy, wielu katolików czuje się dyskryminowanych.

Trzy lata mobbingu

KAMIL, AKTOR Z ZACHODNIEJ POLSKI: Trudno zagrać scenę bliskości z kimś, kto każdego dnia boksuje mnie, że księża to gnoje.

Najgorzej było, gdy jechaliśmy z teatrem na tournée. Godziny spędzone w busie to była dla kierownika świetna okazja do tyrad o wszystkim, co mu się nie podoba w Kościele. Wszyscy chcieli odpocząć, pomyśleć o roli, a tu ledwie wsiedliśmy, zaczynało się: „Kamil, powiedz, dlaczego jesteś w Kościele, dlaczego musisz się komuś spowiadać, dlaczego księża kradną, dlaczego są pedofilami…”. I tak w kółko, mimo że na te wszystkie pytania odpowiadałem już tysiące razy.

Na co dzień było podobnie. Niemal codziennym rytuałem było witanie się kierownika teatru słowami: „Co za popieprzony katoland”, a potem się zaczynało: „Kamil, powiedz mi, dlaczego tak jest, że w tym państwie nie rządzą politycy, ale kler, dlaczego czarni są…”.

Wysłuchiwałem za inkwizycję, za wojny religijne, pedofilię, gromadzenie dóbr, spasionych biskupów, ojca Rydzyka, czarną mafię, katolicką sektę. Dla mnie Kościół jest jak rodzina, więc to było tak, jakbym każdego dnia w pracy musiał odpowiadać za jakiegoś dalekiego członka mojej rodziny z jego własnych przewin.

Na początku naiwnie myślałem, że ktoś chce ze mną szczerze pogadać. Proponowałem zaufanych księży, z którymi mogliby się spotkać. Szybko zorientowałem się jednak, że oni wcale nie chcą dialogu, tylko kozła ofiarnego.

Naprawdę trudno się uczyć do roli, wchodzić w emocje potrzebne do konstruowania postaci, jeśli jest się codziennie psychicznie rozpieprzanym. Jak wychodziłem na deski teatru i musiałem zagrać scenę bliskości z kimś, kto każdego dnia boksuje mnie, że księża to gnoje, nie byłem w stanie otworzyć się w stu procentach.

Przyszedłem do tej pracy z entuzjazmem, zawsze byłem wesoły i na początku próbowałem tym nadrabiać. Ale już po pierwszym sezonie przestało mi zależeć, by się rozwijać, by dać z siebie wszystko. Po każdym dniu byłem tak wycieńczony psychicznie, że chodziłem do pobliskiego kościoła przed Najświętszy Sakrament i tam z tych nerwów zasypiałem. Ale każdego dnia modliłem się za nasz zespół.

Oczywiście często ich nienawidziłem za to, jak mnie traktują, choć nigdy nie zdecydowałem się na agresję wobec nich. Nie dość, że staram się, jak mogę, pracuję tyle co inni, to cały czas muszę nieść ten bagaż bycia katolikiem. Faktem jest jednak, że nie ukrywałem swojej wiary. W garderobie czytałem cicho na przykład Pismo Święte, ono zresztą pomagało mi przez to wszystko przejść. Przed rozpoczęciem pracy modliłem się, zwykle w toalecie, żeby nie zwariować, nie zacząć krzyczeć: „K…, Boże, zabierz mnie stąd!”.

Zależało mi, żeby przetrwać, bo to była moja pierwsza praca, do której trafiłem z polecenia profesorki na studiach. Dla kolegów z teatru byłem chłopaczkiem chmurnym i durnym, który dał się zwieść Kościołowi, więc mieli te swoje podśmiechujki, że trzeba małolata urobić. Mnie wkurzało, że oni wszyscy byli tacy po przejściach, a ja ich wkurzałem tym, że wierzę w miłość, w małżeństwo, w bezinteresowność. Ale nie myśl, że byłem jakąś fujarą, też sporo już przeszedłem, bo zanim się nawróciłem, nie stroniłem od alkoholu i narkotyków.

Ludzie z zespołu także nie byli monstrami, czasem mieli gorsze, a czasem lepsze dni. Wtedy byłem dla nich normalnym facetem, gadaliśmy na tematy codzienne i teatralne, wspólnie cieszyliśmy się z dobrej recenzji czy fajnego wyjazdu. Żeby rozkręcić nasz teatr, założyliśmy stowarzyszenie i po godzinach wspólnie pisaliśmy projekty i wnioski o dotacje. Udzielałem się też prywatnie. Kiedyś pomogłem jednej z aktorek, której córka miała poważne problemy, z synem innej odrabiałem lekcje czy nagrywałem mu płyty z jego ulubioną muzyką rockową.

Oni sami nie są katolikami, ale chcą, żeby katolik był idealny: nie pyskował, nie pytał o wynagrodzenie, był zawsze perfekcyjnie przygotowany i nigdy się nie spóźniał. Myślę, że sami tak właśnie wyobrażali sobie katolików, a że nie spełniali tych norm, odeszli z Kościoła – czasem opowiadali o swoich przejściach z księżmi. Mają rację, że powinniśmy się starać być jak najlepsi, ale wiadomo, że nie jesteśmy bezgrzeszni. Tymczasem w teatrze nawet najmniejszy mój błąd to była świetna okazja, żeby wykazać, że nie jestem idealny: „Jesteś katolik, a dziś się spóźniłeś. To jak to jest z tobą?”.

Raz się stanowczo postawiłem, gdy okazało się, że nowa sztuka, którą mamy grać, jest bardzo antykatolicka. Jestem otwarty na różne rodzaje spektakli i nie mam problemu, by na scenie pokazywać adaptację sztuki o brudach i wynaturzeniach w Kościele.

Ale ten spektakl był bardzo jednostronny i nikt nie chciał się zgodzić, gdy proponowałem, by problem pokazać z różnych stron. Gdy więc przydzielono mi postać mnicha, który nie ogarnia sytuacji w zakonie i zgadza się na bezeceństwa, powiedziałem przełożonym, że nie czuję tej postaci, że spektakl zupełnie nie zgadza się z moimi przekonaniami i że nie mogę tego grać.

Zrobiła się afera: „K…, młody, chyba kpisz! Czegoś takiego jeszcze nie było!”. O mało nie zostałem wyrzucony z teatru, uchroniło mnie tylko to, że grałem we wszystkich innych spektaklach i trudno by było znaleźć kogoś na zastępstwo. Więc przy tym spektaklu pomagałem technicznie, nie musiałem wychodzić na scenę.

Pod koniec trzyletniej pracy w tym teatrze jedna z koleżanek powiedziała mi, że zaczyna wierzyć w prawdziwego Jezusa i że duże wrażenie robiło na niej, jak w ciszy i pokorze znosiłem rytualne przepytywanie z grzechów Kościoła.

Zresztą ona jedyna stawała publicznie w mojej obronie. Mówiła: „Przestańcie już, Kamil nie odpowiada za innych, tylko za siebie”.

I jak się Państwu żyje bez Boga? Ateizm po czesku

Za schabowego dziękujęMONIKA, NAUCZYCIELKA Z ŻOR: Na zebraniach jestem tchórzem.

Pracuję w szkole, więc w przyjaznym środowisku, ale i tak czasem można się poczuć w mniejszości. Na przykład w Dniu Nauczyciela, gdy okazuje się, że nikt nie pomyślał o tym, że nauczycielska impreza odbywa się w piątek i warto byłoby zaserwować coś innego niż schabowy. Ale nigdy, choć taka sytuacja miała miejsce kilkakrotnie, nie zdarzyło mi się tego skomentować – zwykle nakładam sobie dyskretnie ziemniaki i surówkę i staram się, by nikt nie zauważył.

Nie chcę się tłumaczyć, dlaczego post jest dla mnie taki ważny, bo mam wrażenie, że ostatnimi czasy uznawane jest to za lekki radykalizm i że taka osoba trochę wychodzi na dziwaka, tym bardziej że otoczenie wie, że również z powodów religijnych nie piję alkoholu – kiedyś zobowiązałam się do abstynencji w ważnej intencji.

A może po prostu jestem tchórzem. Zawsze tak myślę, gdy w towarzystwie, zwłaszcza w sytuacjach oficjalnych, dyskusja schodzi na księży. Biblia mówi, że jeśli ksiądz robi coś złego, trzeba upomnieć go osobiście. I my to robimy, a właściwie, dzięki Bogu, mój mąż to robi, bo ja nie czuję się na siłach, by wejść w spór.

To dlatego milczę, gdy w mojej obecności jest atakowany Kościół czy moja wiara. Ale wtedy, jak tylko wrócę do domu, staram się modlić w tych intencjach z jeszcze większą gorliwością.

Milczę na Facebooku

KAROL, DOKTORANT: Przyjaciele jeszcze nigdy nie zapytali mnie, co w tym wszystkim widzę.

Oczywiście nie chciałbym powrotu do średniowiecza, ale trochę tęsknię za czasami, gdy religia w naturalny sposób przenikała się z codziennym życiem. I niekiedy trochę zazdroszczę np. muzułmanom, którzy mogą w miejscu publicznym rozłożyć dywanik, żeby się pomodlić.

Żałuję też, że wierzący nie kojarzą się równie pozytywnie jak np. mnisi tybetańscy, ale są „moherami”, czyli w domyśle ludźmi konfliktowymi, niekochającymi bliźniego, za to poprawiającymi wszystkich naokoło.

Za mało jest w katolikach zainteresowania duchowością, za dużo publicystyki.

Sam staram się zawsze, by katolicyzm nie kojarzył się z moralizowaniem. Ale jak rozmawiać o życiu z dobrą koleżanką, która ma biurowy romans z żonatym facetem, tak by nie czuła się pouczana? Ludzie są dziś bardzo wrażliwi na punkcie tego, co jest ich prywatną sprawą, sferą, w której postępują tak, jak chcą, i nie muszą się tłumaczyć. Chciałem kiedyś dać w prezencie innej koleżance książkę z myślami Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei, bo pomyślałem, że może ją zainspirować. Ale religia zrobiła się czymś na tyle prywatnym, że wydaje mi się to niewłaściwe. Choć właściwie dlaczego?

Czuję, że mówienie o Bogu i o swojej wierze nie jest dobrze widziane. Przyjaciele, choć od lat wiedzą, jaki to dla mnie ważny temat, jeszcze nigdy nie zapytali, co w tym wszystkim widzę.

Nigdy, a już na pewno nie w dzień powszedni, nie powiedziałem na przykład, że muszę lecieć, bo jeszcze dziś nie byłem w kościele. Na Facebooku zwykle milczę, bo gdybym chciał jak inni dzielić się tym, co akurat mnie zainteresowało, byłoby w moich postach za dużo odniesień do religii, np. wartościowych cytatów czy piosenek religijnych. Mam wrażenie, że mogłoby to być źle widziane, niezrozumiane albo że skończyłbym z łatką dziwaka, bo sporo znajomych notorycznie wrzuca posty, które obśmiewają religię. Ostatnio mignął mi na przykład mem z „Ostatnią wieczerzą” sugerujący, że była to impreza gejowska. Raz tylko włączyłem się w dyskusję o tym, że wydawane są pieniądze na wystrój kościołów zamiast na biednych. Napisałem, że to nie jest tak, że biednych się nie wspiera, ale że dla nas, katolików, przestrzeń kościoła tworzy sacrum, ma być jak niebo i ułatwiać skupienie. Dlaczego odmawiać komuś prawa do dysponowania swoimi pieniędzmi tak, jak chce?

Gdyby to nie wiara była ważną częścią mojego życia, ale np. siatkówka czy jakiś egzotyczny język obcy, czułbym się swobodniej, a tu włącza się autocenzura, bo katolicyzm kojarzy się z obciachem, oderwaniem od rzeczywistości.

Nauczyłem się, żeby raczej nie mówić nic o Bogu, ale delikatnie pokazywać ewangeliczne postawy w konkretnych sytuacjach. „Słuchaj, może nie musisz kłamać” – sugeruję więc koledze, który próbuje wymyślić wymówkę, dlaczego nie był na ważnym zebraniu. Albo staram się uciąć obgadywanie naszych profesorów.

Duży wpływ na takie podejście miało w moim przypadku Opus Dei, w którym kładzie się nacisk na cnoty w życiu codziennym. Sumienność, delikatność, pracowitość są ważne, bo łatwiej doprowadzić do świętości człowieka, którego charakter jest uformowany, mniej podatny na pokusy. Dla członków Opus Dei ważna jest rozwaga i dyskrecja – chodzi o to, żeby nie dawać osobie nieprzygotowanej na zrozumienie mojego sposobu życia argumentów, które wzbudzałyby nieufność. Nie opowiada się więc na prawo i lewo o chodzeniu do kościoła czy codziennej lekturze duchowej.

Nie przedarło się do społecznej świadomości myślenie, że na katolików też wywiera się presję. Nie zawsze mogę wszystko powiedzieć. Moja mama, która też deklaruje się jako katoliczka, czasem lamentuje: „Dlaczego chodzisz do kościoła, w twoim wieku ludzie się bawią, zrobiłeś się taki poważny”. Teraz już mniej zwracam na to uwagę, ale wcześniej ją przekonywałem, że to też wartość, że mogę się spotkać z Bogiem itp. Staram się wyjaśniać teologicznie, po co jest msza, ale dla niej nie ma dyskusji: Kościół przemocą mi to wszystko włożył do głowy, trzeba być otwartym na różne poglądy, nie można się tak zamykać. Gdy idę do kościoła, mówi: „Spotkaj się ze znajomymi, umów się z jakąś dziewczyną”. Ja natomiast podchodzę do tego na zasadzie, że „first things first”, więc skoro mój czas jest mocno ograniczony, bo mam do skończenia doktorat, to wolny czas wolę spędzić z kimś, kto jest dla mnie najważniejszy.

Dlatego najmniej swobodnie mogę być zaangażowanym katolikiem u rodziców. Mamę większość rzeczy wkurza: „Po co ty się żegnasz przy jedzeniu, przecież to tylko denerwuje ludzi” albo „Czemu się tak obnosisz ze swoją wiarą”, gdy łapie mnie na tym, że odmawiam Anioł Pański. A przecież to dzięki bliskości z Chrystusem i nauce Kościoła znajduję tyle czasu i uwagi na relacje rodzinne.

Prokuratura bada, czy doszło do dyskryminacji na tle religijnym. Chusta razi u marszałka?

Matka Boska i goła babaDARIUSZ, POLICJANT Z GÓRNEGO ŚLĄSKA: Najciężej było mi przyznać się do Boga na szkoleniu antyterrorystycznym.

Ci, którzy deklarują się jako katolicy, nie mają w Polsce ciężko. Ciężko robi się dopiero wtedy, gdy człowiek zastanawia się, co w danej sytuacji zrobiłby Jezus. Bo to, niestety, czasem wymaga radykalizmu.

No dobra, może nie powinienem tyle gadać ludziom o Bogu, ale trudno mi się powstrzymać po tym wszystkim, co zrobił dla mojej rodziny. To dzięki Niemu tata przestał pić i się nad nami znęcać, to dzięki Niemu nie stoczyłem się i zostałem policjantem. Więc faktem jest, że gadam często, choć staram się nie wywyższać – nie ukrywam, że sam jestem wielkim grzesznikiem, że często muszę się spowiadać.

Kolegom w pracy raczej moja wiara nie odpowiada – nie mówią mi tego, ale wiem. Po mojej szafce w szatni w komendzie. Zwyczaj jest taki, że każdy wiesza na niej, co chce. Przeważnie gołe baby. Ja na bocznej ściance wieszałem zawsze jakiś fragment psalmu, i to nawet spotykało się z zainteresowaniem – jak wisiał zbyt długo, pytali mnie czasem, kiedy będzie nowy. Gorzej było z malutkim obrazkiem „Jezu, ufam Tobie” i z Matką Boską Częstochowską, którą wyciąłem kiedyś z „Gościa Niedzielnego”. Któregoś dnia wchodzę do szatni, a tam na mojej Maryi goła baba. Wyobrażasz sobie? Nie, nie wściekłem się bardzo, raczej smutno mi było.

Raz tylko zareagowałem ostro, zresztą po rozmowie z zaprzyjaźnionym księdzem, który jak usłyszał, co się stało, powiedział, że chrześcijanin nie jest chłopcem do bicia. Kiedyś po całym dniu patrolu zorientowałem się, że koledzy przyczepili mi do policyjnej kamizelki bardzo wulgarny napis. Nawet nie jestem stanie powtórzyć jego treści, bo dotąd mnie trzęsie na samą myśl. W każdym razie zorientowałem się, że miałem go na plecach przez cały dzień pracy. Nasze miasto jest małe, więc bałem się, że zaczną dokuczać z tego powodu mojej żonie i dzieciom, nie mówiąc już o tym, jak taki obrzydliwy napis na kamizelce fatalnie wpływa na postrzeganie policji w ogóle. Zagroziłem naczelnikowi, że jak nie rozwiąże sprawy, pójdę do sądu. Ponoć znalazł winnego, ale nie powiedział mi, kto to, bo się bał – wiadomo przecież, że ostro trenuję sztuki walki i naprawdę umiem się bić.

To dzięki Panu Bogu mam tak dobre wyniki w pracy. To On daje mi algorytm postępowania, zwłaszcza przed szczególnie trudnymi interwencjami. Nie jestem geniuszem, trzy razy maturę zdawałem, ale gdy przed jakąś akcją modlę się o pomysł, okazuje się, że mam lepsze wyniki niż inni. Na przykład żadnemu patrolowi nigdy, żadnymi mandatami nie udało się zmusić pewnego pana, by usunął płot na swojej drodze, bo w razie czego nie dojedzie nawet karetka.

Gdy meldowałem, że ostatecznie się udało, cała komenda nie mogła uwierzyć. Co mu powiedziałem? „Chciałby pan, żeby płacili, nie? A może po prostu pójdzie pan do nich i każdemu zaproponuje, że może bezpłatnie jeździć pana drogą?”. Jakimś cudem podziałało, a wcześniej nikt na to nie wpadł.

Najciężej było mi przyznać się do Boga na szkoleniu antyterrorystycznym. Podczas zajęć zgubiłem legitymację policyjną, a to naprawdę poważne przewinienie. Obiecałem Bogu, że jak pomoże mi ją znaleźć, wieczorem na imprezie ze wszystkimi oficjelami przyznam się, co się stało i komu zawdzięczam ten cud. No i się znalazła, co znaczyło, że mam za chwilę ni stąd, ni zowąd zacząć gadać o tak intymnych sprawach przed 40 facetami, i to w środowisku, które do religii ma stosunek raczej niechętny. W końcu, jak już zaczęły się toasty, uznałem, że to ostatni moment. Przyznałem się dowódcom, co się stało, i powiedziałem, że to dzięki modlitwie się udało. Miny mieli trochę dziwne, wiadomo, ale jakoś dałem radę. Po wszystkim podszedł do mnie jeden z antyterrorystów i powiedział, że był na wielu niebezpiecznych akcjach, ale na coś takiego chybaby się nie odważył.

W dyskusję z kolegami o grzechach Kościoła wtrącam się tylko czasami, na przykład gdy jedziemy z konwojem i jest więcej czasu na rozmowę. Ostatnio, gdy jeden z policjantów twierdził, że właściwie wszyscy księża to pedofile, nie wytrzymałem: „Tylu pedofilów wozisz na rozprawy, a ilu spotkałeś duchownych? No właśnie. To tyle w kwestii statystyk”.

Kuria straszy rodziców. Wypisałeś dziecko z religii? „To pisemna apostazja”

Prawie jak w Rzymie

ADAM I MONIKA Z WARSZAWY, ON JEST INFORMATYKIEM, ONA PRACUJE Z NIEPEŁNOSPRAWNYMI: Trudno znosimy antykościelne dyskusje przy wielkanocnym stole.

Adam: Najtrudniej jest, gdy myślę, w jakiej rzeczywistości będą żyły moje dzieci. Boję się, że na co dzień będą stawiane w sytuacjach, w których będzie trzeba dać świadectwo swojej wiary, że będą wyśmiewane, szykanowane w pracy, bo na przykład będą nosić krzyżyk.

Monika: Coś takiego zdarzyło się znajomej tłumaczce, która pracowała dla Kancelarii Prezydenta. Powiedziano jej, że podczas oficjalnych spotkań musi zdjąć „tę biżuterię”. Odmówiła. Nie podziękowali jej za współpracę, ale było nieprzyjemnie.

Uczymy więc nasze dzieci, że to nic złego być w mniejszości. Ta wiedza coraz bardziej będzie się przydawać, co widać na przykład po Halloween. Nawet jeśli zabierzemy dzieciaki tego dnia na Marsz Wszystkich Świętych, mają prawo czuć się wykluczone. Franek ostatnio był jedną z zaledwie dwóch osób w klasie, które się nie przebrały. Zaniepokoiło mnie też, gdy powiedział, że w szkole było ogłoszone, że ten, kto się przebierze za ducha czy zombi, tego dnia nie będzie pytany. Dla mnie to dyskryminacja.

Adam: W dzisiejszych czasach nam, katolikom, jest mniej komfortowo także z powodu hejterów. Za każdym razem, gdy się chcę czegoś dowiedzieć o świecie, zastanawiam się, czy to warte moich nerwów, czy nie ograniczyć się do radia, w którym hejtu na katolicyzm nie usłyszę. I nie tylko z powodu wizerunku Kościoła, który przedstawiają media, ale przede wszystkim z powodu hejterów, których niestety czytam. Bo to nie jest tak, że oni tworzą jakiś inny świat, który z tym normalnym nie ma nic wspólnego. Ten hejt przelewa się na Facebooka, w rozmowy między ludźmi. Jakiś czas temu brat przysłał mi mejla, w którym uznał za stosowne poinformować mnie, jak straszną instytucją jest Kościół, i dołączył listę linków do informacji o skandalach. Odesłałem mu więc swoją listę z tym, co Kościół robi dobrego: Caritas, okna życia, hospicja, pomoc bezdomnym. Niedługo później wysłał mejla z nową listą. Tym razem nie miałem ochoty odpisywać, choć nie powiem, że mnie to nie dotknęło.

Monika: Z rodziną jest najtrudniej, zwłaszcza w święta. My bardzo aktywnie uczestniczymy w Triduum Paschalnym, ale wiemy, że opowiadanie przy wielkanocnym stole o nocy z soboty na niedzielę, którą spędziliśmy w kościele, naszą rodzinę tylko wkurza. Więc zwykle odpuszczamy, choć raz Adam nie wytrzymał.

Adam: Bo już nie mogłem znieść absurdu całej sytuacji. Niby świętujemy Zmartwychwstanie, najważniejsze wydarzenie dla Kościoła, a rozmowa cały czas toczy się na temat tego, jaki ten Kościół jest straszny, biskupi cwani, księża pazerni, a wszędzie tylko pedofilia. Więc walnąłem w stół, powiedziałem parę gorzkich słów i wyszedłem. Ale za chwilę przeprosiłem, bo to jednak nie wypadało.

Z zasady nie wchodzimy w dyskusje także dlatego, że jesteśmy gorzej przygotowani – nie spędzamy czasu na tropieniu i kolekcjonowaniu afer, tak jak ci, którzy koniecznie chcą udowodnić nam, że jesteśmy głupcami.

Monika: W takich sytuacjach mówimy zawsze o naszej bardzo fajnej parafii, o porządnych księżach, których spotkaliśmy, a którzy nie boją się przyznać, że sami też są słabi.Adam: Czasem mówimy o naszej drodze do Boga, o tym, że uratował nasze małżeństwo, sześć lat po ślubie – pół roku po narodzinach naszego syna, który urodził się z bardzo ciężką chorobą, byliśmy na granicy rozstania. Spowiedź, na którą wtedy trafiliśmy, spowodowała, że zakochaliśmy się w sobie na nowo. Teraz jesteśmy ze sobą już 15 lat i właśnie spodziewamy się czwartego dziecka.

Monika: To też ludziom trudno jest zrozumieć. Nawet rodzina, jak zachodziłam w ciąże, łapała się za głowę, powtarzali, że się o nas martwią. Koleżanki w pracy szepczą między sobą, że nie wiedzą, czy współczuć, czy gratulować. Kiedyś sąsiadka zapytała wprost, czy drugie dziecko też będzie chore, znajoma z pokoju nauczycielskiego, zresztą przymierzająca się do uczenia religii, zganiła mnie: „Kochasz się z mężem bez zabezpieczenia, to takie masz efekty”. W takich sytuacjach mówię, że idziemy za Chrystusem i w naszym wypadku antykoncepcja nie wchodzi w grę. Ale czasem się zastanawiam, dlaczego właściwie mam się z tego tłumaczyć.

Zauważyłam jednak, że ludzie często mają dużą potrzebę słuchania o Bogu. Gdy widzą, że jestem radosna, mówię zwykle, że dzięki Bogu wszystko się jakoś układa. I to „dzięki Bogu” dla wielu jest słowem wytrychem. Zdarza się, że ktoś powie, że zazdrości mi wiary, ktoś ukradkiem wyjmie z kieszeni różaniec, pani z warzywniaka ostatnio się nawet popłakała, gdy rozmawiałyśmy o darach Bożych.

Adam: Nauczyliśmy się, żeby nigdy nie nawracać, jedynie mówić o tym, czego się samemu doświadczyło. Bo z tym trudno dyskutować. Przecież chrześcijanie w pierwszych wiekach też nie szli do Rzymian opowiadać im, jaką mają fantastyczną wiarę. Po prostu żyli, jak żyli, a tamci coraz częściej i z coraz większym zainteresowaniem pytali, jak to tak. Od tych pierwszych chrześcijan – choć skala jest oczywiście nieporównywalna – wciąż uczę się też, że to nic złego być w katolickiej mniejszości.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.
Bardzo dziękuję za pomoc Małgorzacie Muszańskiej z Catholic Voices Polska

 

Polecamy wideo Magazynu Świątecznego
Zobacz przepis na świąteczny Mazurek, który pasuje idealnie na wielkanocny stół. „Wiersz jest cudem” gości Beatrycze Łukaszewską i jej interpretację „Stabat Mater”. Izabella Cywińska opowie o swoim życiu w którym zawsze musi się coś dziać. Na koniec sprawdź jak zmienia się amerykańska telewizja z powodu komików Johna Stewart i Stephen Colberta

A poza tym w Magazynie Świątecznym:

Nadciągają zbędni ludzie
Pomyśl o świecie, powiedzmy, za 50 czy za 100 lat, w którym ci biedni ludzie nadal będą umierać, a bogaci oprócz dobrobytu, wygód itp. uzyskają także zwolnienie od śmierci. To wywoła wielki gniew. Wybitny historyk Yuval Noah Harari w rozmowie z noblistą Danielem Kahnemanem

Niepokalane rosyjskie zwycięstwo
Jak historia stała się religią. Wacław Radziwinowicz z Moskwy

Jak pieniądze pustoszą nasz świat
Kapitalizm to nie jest system, w którym szczęśliwość i pomyślność same się robią, jak będziesz ciężej pracował, to więcej zarobisz. To jest system dość brutalnego wyzysku, który dopiero za pomocą kagańca można na tyle okiełznać, żeby nie zżerał własnego ogona. Zdjęto ten kaganiec. Z prof. Stanisławem Owsiakiem rozmawia Grzegorz Sroczyński

Jestem katolem, moja wina
Moja mama często się irytuje: „Po co ty się żegnasz przy jedzeniu, przecież to tylko denerwuje ludzi”

Jerzy Nowosielski na Wielkanoc. Dlaczego potrzebujemy herezji
Jeżeli mam być niezgodny ze swoją prawdą wewnętrzną, to wolę być w piekle niż w Kościele

Prof. Zbigniew Szawarski: Chcę umrzeć z godnością
Oprócz tego, że mam prawo do życia, mam również prawo do decydowania o tym, czy chcę, czy nie chcę żyć. I jeśli chcę umrzeć, nikt nie powinien mi w tym przeszkadzać. Rozmowa Agnieszki Kublik

wyborcza.pl/magazyn

 

Abp Głódź: prawna legalizacja związków jednopłciowych to szyderstwo z rodziny

mf, PAP, 05.04.2015
Abp Sławoj Głódź

Abp Sławoj Głódź (Fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta)

– Polska rodzina potrzebuje szacunku, dostrzeżenia i godności, także konstytucyjnych praw – powiedział w niedzielę wielkanocną podczas mszy rezurekcyjnej w Katedrze Oliwskiej metropolita gdański abp Sławoj Leszek Głódź.
– Szyderstwem z rodziny są projekty legalizacji prawnych związków jednopłciowych. Tak jak bólem i zniewagą jest stwierdzenie, że źródłem przemocy w relacjach rodzinnych jest tradycja i wiara, a Bożemu postanowieniu, że istnieje mężczyzna i niewiasta przeciwstawiana jest kulturowa kategoryzacja płci – mówił hierarcha.
Zdaniem arcybiskupa to „smutny znak czasu”, że w roku poświęconym Janowi Pawłowi II, „nazwanemu obrońcą rodziny i życia, następuje wciąż ofensywa projektów dążących do ustanowienia tzw. światopoglądowych ustaw, które nie są możliwe do zaakceptowania przez ludzi wiary”.

Jak dodał, nie mogą one być przyjęte przez wierzących, ponieważ „Bożych prawd jak prawo do życia, czy świętość małżeństwa nie ustala się w parlamentarnym głosowaniu”. – To są prawdy fundamentalne i niezmienne i nigdy Kościół od nich nie odstąpi. I to jest nasz obowiązek, żeby to głosić i przypominać – podkreślił.

„Od razu pada oskarżenie, że wtrącamy się do polityki”

Przypominając o nadchodzących wyborach prezydenckich i parlamentarnych arcybiskup dodał, że to „czas wyboru ludzi i ugrupowań, które przejmą ster nawy państwowej i wezmą odpowiedzialność za kształt polskiej wolności w drugim ćwierćwieczu jej odzyskania”.

– Jak padnie to słowo, że czekają wybory, to od razu pada i oskarżenie, że wtrącamy się do polityki. A przecież my mamy być ludźmi odpowiedzialnymi, autentycznej, przejrzystej moralności i wyznawanych zasad, takich jakich naucza Kościół – powiedział metropolita gdański.

Jan Paweł II żyje wśród nas

Abp Głódź mówił też, że przypadająca w tym roku 10. rocznica śmierci Jana Pawła II to „nie są wypominki pogrzebowe”. – On żyje wśród nas, jest wśród nas i jego nauczanie trwa wśród nas. (…) Jego słowa, choćby najbardziej gorzkie, były dyktowane miłością i odpowiedzialnością za drogę Kościoła w Polsce – podkreślił.

– Mówią teraz niektórzy dziennikarze, publicyści, którzy często nic nie mają wspólnego z Kościołem, że właściwie po odejściu Jana Pawła II Kościół w Polsce jakby się zatrzymał. Nie zatrzymał się: on żyje i trwa, bo w nim głową jest sam Jezus Chrystus i żyje w nim wciąż nauka Jana Pawła II, a ci którzy nie słyszeli jej w ciągu 26 lat nie słyszą i teraz. I zda się nie będą słyszeć jeszcze długo – stwierdził hierarcha.

gazeta.pl

Franciszek w Wielką Sobotę: Zmartwychwstanie to nie jest fakt intelektualny

mw, pap, 04.04.2015

Papież Franciszek przewodniczył w Wielką Sobotę mszy Wigilii Paschalnej.

Papież Franciszek przewodniczył w Wielką Sobotę mszy Wigilii Paschalnej. (STEFANO RELLANDINI / REUTERS / REUTERS)

Papież Franciszek przewodniczył w Wielką Sobotę mszy Wigilii Paschalnej. W homilii mówił, że Zmartwychwstanie to nie jest „fakt intelektualny”. „To nie tylko poznanie, to coś o wiele więcej”- dodał. Apelował o pokorę, wyzbycie się obojętności i zarozumiałości.
W homilii Franciszek zwrócił uwagę na szczególną rolę i odwagę kobiet. Podkreślił, że po nocy „bólu i strachu” mężczyźni pozostali zamknięci w Wieczerniku, natomiast kobiety udały się o poranku do grobu Jezusa, aby namaścić jego ciało. „Ale tutaj napotkały pierwszy znak wydarzenia: wielki kamień był już odsunięty, a grób był otwarty” – podkreślił papież.Zachęcił do refleksji nad znaczeniem tajemnicy Zmartwychwstania.”Właśnie z tego powodu tu jesteśmy: aby wejść, wejść w misterium, jakiego dokonał Bóg wraz ze swoim czuwaniem miłości” – powiedział.”Wejście w misterium – wyjaśnił – oznacza zdolność do zachwytu i kontemplacji; umiejętność słuchania ciszy i usłyszenia szmeru łagodnego powiewu, w którym mówi do nas Bóg”.Franciszek wskazał, że wymaga to od wiernych tego, aby nie bać się rzeczywistości, nie zamykać się w sobie, nie uciekać od tego, czego się nie rozumie. Wymaga tego – dodał – abyśmy „nie zamykali oczu w obliczu problemów, nie negowali ich, nie usuwali znaków zapytania”.”Wejście w misterium oznacza wykroczenie poza nasze własne wygodne zabezpieczenia, poza hamujące nas lenistwo i obojętność, aby wyruszyć na poszukiwanie prawdy, piękna i miłości, szukanie sensu nieoczywistego, niebanalnych odpowiedzi na kwestie stawiające pod znakiem zapytania naszą wiarę, naszą wierność i naszą racjonalność” – podkreślił papież.

Jak stwierdził, „aby wejść w misterium potrzebna jest pokora – pokora, aby się uniżyć, by zejść z piedestału naszego tak pysznego ja, naszej zarozumiałości”.

Pokora ta zdaniem Franciszka polega też na „uznaniu tego, czym naprawdę jesteśmy: stworzeniami, z mocnymi i słabymi stronami, grzesznikami potrzebującymi przebaczenia”.

Papież apelował o uniżenie się i wyzbycie się idolatrii. Tego wszystkiego, zauważył, uczą kobiety, „uczennice Jezusa”, które w noc po ukrzyżowaniu Jezusa czuwały razem z Matką Bożą. Nie straciły wiary i nadziei, nie stały się więźniami strachu i cierpienia – powiedział Franciszek.

„Uczmy się od nich czuwania z Bogiem i z Maryją, naszą Matką, aby wejść w misterium, które sprawia, że przechodzimy ze śmierci do życia” – zaapelował papież na zakończenie homilii.

Podczas mszy, najdłuższej w roku liturgicznym, Franciszek udzielił sakramentów chrztu, pierwszej komunii i bierzmowania 10 osobom; nastolatce i dorosłym. Było wśród nich 6 kobiet i 4 mężczyzn. Pochodzą z Włoch, Albanii, Kambodży, Kenii i Portugalii.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz