Tym (11.02.15)

 

Abp Hoser: Parafii w Jasienicy groziła schizma. Grupa mieszkańców oburzona

11.02.2015

Nie­daw­no, na an­te­nie radia RMF FM abp Hen­ryk Hoser za­brał głos na temat swo­je­go kon­flik­tu z ks. Woj­cie­chem Le­mań­skim. Stwier­dził, że głów­nym pro­ble­mem były kon­flik­ty, jakie po­wsta­ły w jego pa­ra­fii. Dziś ar­cy­bi­sku­po­wi od­po­wie­dzie­li miesz­kań­cy Ja­sie­ni­cy. Sło­wa­mi du­chow­ne­go są obu­rze­ni.

Abp Henryk Hoser

Foto: Adam Stępień / Agencja GazetaAbp Henryk Hoser

Wersja ks. Wojciecha Lemańskiego

Jak spór z abp. Henrykiem Hoserem oceniał w rozmowie z Onetem ks. Lemański?

– W Ja­sie­ni­cy do­cho­dzi­ło do si­ło­wych roz­wią­zań i nie waham się użyć słowa, że ksiądz Le­mań­ski miał nie­szczę­ście sfa­na­ty­zo­wa­nia swo­ich zwo­len­ni­ków, któ­rzy pod­trzy­my­wa­li to w jego po­sta­wie – mówił w RFM FM Hen­ryk Hoser.

Du­chow­ny pod­kre­ślił, że jego kon­flikt z ks. Le­mań­skim nie ma cha­rak­te­ru per­so­nal­ne­go. – Isto­ta pro­ble­mu księ­dza Le­mań­skie­go to jest pa­ra­fia, któ­rej był pro­bosz­czem i która do­szła do ta­kie­go stop­nia skon­flik­to­wa­nia, że gro­zi­ła po pro­stu wręcz po­wsta­niem pa­ra­fii schi­zma­tyc­kiej – pod­kre­ślił.

Dziś – za po­śred­nic­twem ogło­sze­nia opu­bli­ko­wa­ne­go na Fa­ce­bo­oku – abp. Ho­se­ro­wi od­po­wie­dzia­ła grupa pa­ra­fian, two­rzą­ca stro­nę „O prawo do głosu ks. Le­mań­skie­go”.

„Przy­ję­li­śmy te słowa z dużym roz­cza­ro­wa­niem, szcze­gól­nie te, które do­ty­czą osób sprzy­ja­ją­cych i życz­li­wych księ­dzu Woj­cie­cho­wi, jak rów­nież wszyst­kich tych, któ­rzy go wspie­ra­li – tzw. zwo­len­ni­ków. Twier­dze­nie, że sto­pień skon­flik­to­wa­nia gro­ził po­wsta­niem w Ja­sie­ni­cy pa­ra­fii schi­zma­tyc­kiej jest cał­ko­wi­cie nie­praw­dzi­we, nie­tra­fio­ne i krzyw­dzą­ce” – czy­ta­my w oświad­cze­niu.

I dalej: „Schi­zma jest for­mal­nym roz­dzia­łem wśród wy­znaw­ców jed­nej re­li­gii. My nigdy nie kwe­stio­no­wa­li­śmy nauki Ko­ścio­ła Ka­to­lic­kie­go, nie zga­dza­li­śmy się zde­cy­do­wa­nie z de­cy­zja­mi Ks. Ar­cy­bi­sku­pa, do­ty­czą­cy­mi Ks. Woj­cie­cha, a to w żaden spo­sób nie upraw­nia do stwier­dze­nia, iż było za­gro­że­nie po­wsta­nia pa­ra­fii schi­zma­tyc­kiej” – twier­dzi grupa ja­sie­ni­czan.

„Jed­no­cze­śnie wy­ra­ża­my na­dzie­ję, iż dzię­ki de­cy­zjom Księ­dza Ar­cy­bi­sku­pa na­stą­pi szyb­ki po­wrót Ks. Woj­cie­cha Le­mań­skie­go to czyn­nej pracy dusz­pa­ster­skiej, gdyż jego po­sta­wa w cza­sie trwa­nia kary su­spen­sy nie stwa­rza pod­staw, aby ta kara była w dal­szym ciągu pod­trzy­my­wa­na” – koń­czą miesz­kań­cy Ja­sie­ni­cy.

Spór wokół Wojciecha Lemańskiego. Oświadczenie pełnomocnika księdza

Od­wo­ła­nie wobec de­kre­tu wy­da­ne­go przez abpa Hen­ry­ka Ho­se­ra za­ka­zu­ją­ce­go wy­stę­po­wa­nia ks. Woj­cie­cho­wi Le­mań­skie­mu w me­diach zo­sta­ło od­rzu­co­ne przez Try­bu­nał Sy­gna­tu­ry Apo­stol­skiej. Były pro­boszcz z Ja­sie­ni­cy nie opła­cił bo­wiem kau­cji są­do­wej.

Od­wo­ła­nie księ­dza Le­mań­skie­go zo­sta­ło od­rzu­co­ne, po­nie­waż nie wpła­cił on kau­cji są­do­wej w wy­so­ko­ści 1550 Euro oraz nie miał moż­li­wo­ści po­nie­sie­nia in­nych kosz­tów są­do­wych. „Proś­bę o zwol­nie­nie z kosz­tów pro­ce­so­wych oraz o usta­no­wie­nie ad­wo­ka­ta z urzę­du Sy­gna­tu­ra Apo­stol­ska od­rzu­ci­ła” – czy­ta­my w oświad­cze­niu peł­no­moc­ni­ka ks. Le­mań­skie­go.

Z po­dob­ne­go po­wo­du Sy­gna­tu­ra Apo­stol­ska od­rzu­ci­ła od­wo­ła­nie du­chow­ne­go ws. de­kre­tu abpa Ho­se­ra za­ka­zu­ją­ce­go peł­nie­nia funk­cji dusz­pa­ster­skich w pa­ra­fii w Ja­sie­ni­cy.

Jed­no­cze­śnie peł­no­moc­nik ks. Le­mań­skie­go po­in­for­mo­wał, że re­kurs wobec na­ło­żo­nej na księ­dza kary su­spen­sy jest w trak­cie roz­pa­try­wa­nia w Kon­gre­ga­cji ds Du­cho­wień­stwa.

Komunikat diecezji

Przy­po­mnij­my. W sierp­niu na stro­nie in­ter­ne­to­wej kurii war­szaw­sko-pra­skiej uka­zał się ko­mu­ni­kat ws. ks. Le­mań­skie­go. Oto jego treść:

„Kuria Bi­sku­pia War­szaw­sko – Pra­ska in­for­mu­je, że Ks. Abp Hen­ryk Hoser SAC – w myśl kan. 1333 § 1 Ko­dek­su Prawa Ka­no­nicz­ne­go – dnia 22 sierp­nia br., na­ło­żył na księ­dza Woj­cie­cha Le­mań­skie­go karę su­spen­sy obej­mu­ją­cą zakaz wy­ko­ny­wa­nia wszel­kich aktów wy­ni­ka­ją­cych z wła­dzy świę­ceń i no­sze­nia stro­ju du­chow­ne­go.

W uza­sad­nie­niu wy­mie­nio­no na­stę­pu­ją­ce po­wo­dy:

1. Brak ducha po­słu­szeń­stwa i no­to­rycz­ne kon­te­sto­wa­nie de­cy­zji pra­wo­wi­te­go prze­ło­żo­ne­go w oso­bie Bi­sku­pa Die­ce­zjal­ne­go i Sto­li­cy Apo­stol­skiej;

2. Spo­sób po­stę­po­wa­nia, który przy­no­si ko­ściel­nej wspól­no­cie po­waż­ne szko­dy i za­mie­sza­nie;

3. Pu­blicz­ne pod­wa­ża­nie na­ucza­nia Ko­ścio­ła w waż­nych kwe­stiach na­tu­ry mo­ral­nej i pro­pa­go­wa­nie jako al­ter­na­ty­wy swo­ich oso­bi­stych po­glą­dów;

4. Brak sza­cun­ku i pod­wa­ża­nie wia­ry­god­no­ści Epi­sko­pa­tu Pol­ski i ka­pła­nów;

5. Upór w zaj­mo­wa­nej po­sta­wie, alie­na­cja ze wspól­no­ty ka­płań­skiej i sze­ro­ko po­ję­tej wspól­no­ty Ko­ścio­ła.

Kara su­spen­sy ma cha­rak­ter na­praw­czy. Zwol­nie­nie z niej za­le­ży od dal­szej po­sta­wy uka­ra­ne­go.

Osobę Księ­dza Le­mań­skie­go po­le­ca­my mo­dli­twom.”

Ks. Le­mań­ski, który przez wiele lat był pro­bosz­czem w Ja­sie­ni­cy, obec­nie – na mocy de­cy­zji bi­sku­pa war­szaw­sko-pra­skie­go abp. Hen­ry­ka Ho­se­ra – nie może od­pra­wiać tam mszy świę­tych. Zgoda na to zo­sta­ła mu cof­nię­ta przez bi­sku­pa war­szaw­sko-pra­skie­go. Ks. Le­mań­ski zo­stał od­wo­ła­ny z funk­cji pro­bosz­cza Ja­sie­ni­cy w lipcu 2013 r. po tym, jak pu­blicz­nie kry­ty­ko­wał ko­ściel­nych hie­rar­chów, w tym swo­je­go prze­ło­żo­ne­go.

Onet.pl

Sztab PiS: prof. Tomasz Nałęcz atakuje Andrzeja Dudę

Sztab kan­dy­da­ta PiS na pre­zy­den­ta An­drze­ja Dudy za­rzu­cił pre­zy­denc­kie­mu do­rad­cy prof. To­ma­szo­wi Na­łę­czo­wi „bru­tal­ne ataki” i wy­słał do niego list. Na­łęcz od­pie­ra za­rzu­ty.

11.02.2015
Sztab PiS zarzuca Nałęczowi brutalne ataki na Dudę

Sztab PiS zarzuca Nałęczowi brutalne ataki na Dudę

Wi­ce­pre­zes PiS, jed­no­cze­śnie sze­fo­wa szta­bu Dudy, Beta Szy­dło po­in­for­mo­wa­ła, że wy­sła­ła list do Na­łę­cza, w któ­rym zwra­ca się do niego o za­po­zna­nie i za­sto­so­wa­nie się do apelu Bro­ni­sła­wa Ko­mo­row­skie­go z so­bo­ty.

Ko­mo­row­ski w li­ście otwar­tym zwró­cił się do kon­ku­ren­tów w wy­bo­rach o urząd pre­zy­den­ta oraz sił po­li­tycz­nych o pro­wa­dze­nie kam­pa­nii, która nie bę­dzie po­głę­biać i tak już bo­le­śnie głę­bo­kich po­dzia­łów. – Ape­lu­ję o po­wścią­ga­nie nad­mia­ru złych emo­cji i po­li­tycz­nej agre­sji – na­pi­sał pre­zy­dent.

– Nie­dłu­go po prze­sła­niu tego listu pan To­masz Na­łęcz w jed­nym z pro­gra­mów za­ata­ko­wał w spo­sób bez­par­do­no­wy, bru­tal­ny pana An­drzej Dudę. Za­rzu­cił mu wiele ab­sur­dów. W związ­ku z tym uzna­li­śmy, że czas, aby pan To­masz Na­łęcz i współ­pra­cow­ni­cy Bro­ni­sła­wa Ko­mo­row­skie­go za­po­zna­li się z li­stem szefa i po­wścią­gnę­li emo­cje – po­wie­dzia­ła Szy­dło.

Rzecz­nik Mar­cin Ma­sta­le­rek pod­kre­ślił, że Ko­mo­row­ski po­wi­nien „we­zwać na dy­wa­nik” Na­łę­cza i „udzie­lić mu re­pry­men­dy”. – Niech pan To­ma­sza Na­łę­cza za ucho wy­tar­ga, powie, że tak się nie robi – kon­ty­nu­ował.

Po­li­ty­cy PiS nie od­po­wie­dzie­li na py­ta­nie, do ja­kich kon­kret­nie słów sztab PiS ma wąt­pli­wo­ści. – To nie cho­dzi o jeden pro­gram te­le­wi­zyj­ny. Pan To­masz Na­łęcz zro­bił tournée po wielu pro­gra­mach i opo­wia­dał wiele ha­nieb­nych oskar­żeń – pod­kre­ślił Ma­sta­le­rek.

Ko­men­tu­jąc we­zwa­nie po­li­ty­ków Prawa i Spra­wie­dli­wo­ści do­rad­ca pre­zy­den­ta prof. To­masz Na­łęcz po­wie­dział, że jeśli otrzy­ma list Szy­dło, to na niego od­po­wie. – W moim prze­ko­na­niu dzia­łam zgod­nie z re­gu­ła­mi, o które ape­lo­wał pre­zy­dent Ko­mo­row­ski – pod­kre­ślił.

– Mówię praw­dzi­wie o prze­szło­ści posła Dudy, o któ­rej ten nie wspo­mi­na – dodał Na­łęcz. W TVP Info Na­łęcz po­wie­dział m.​in., że „widzi za nim (Dudą -) cień Bar­ba­ry Blidy”, przy­po­mi­na­jąc, że Duda był w la­tach 2006-2007 wi­ce­mi­ni­strem spra­wie­dli­wo­ści.

– To­masz Na­łęcz w spo­sób nie­upraw­nio­ny za­rzu­cił An­drze­jo­wi Du­dzie rze­czy, za które on miał być jako wi­ce­mi­ni­ster od­po­wie­dzial­ny. Nie­ste­ty, pan To­masz Na­łęcz wy­ka­zał się nie­zna­jo­mo­ścią kom­pe­ten­cji mi­ni­stra spra­wie­dli­wo­ści – pod­kre­śli­ła Szy­dło.

W re­sor­cie spra­wie­dli­wo­ści Duda od­po­wia­dał za le­gi­sla­cję, współ­pra­cę mię­dzy­na­ro­do­wą i prze­bieg in­for­ma­ty­za­cji sądów i pro­ku­ra­tur.

Onet.pl

„Nie życzę sobie, żeby moje miasto było najeżdżane! Rolnicy to najbardziej uprzywilejowana grupa społeczna”

Anna Siek, 11.02.2015
Jolanta Pieńkowska

Jolanta Pieńkowska (Alina Gajdamowicz/Agencja Gazeta)

– Mają KRUS, dotacje unijne, więc o co teraz chodzi? – mówiła w Radiu TOK FM o rolnikach Jolanta Pieńkowska z TVN. Liderzy protestujących rolników mają rozmawiać z min. Markiem Sawickim. – Dla mnie Sławomir Izdebski jest niewiarygodny Jego działanie ma kontekst polityczny – tak szefa rolniczego OPZZ ocenia dr Anna Materska-Sosnowska.
– Kocham Warszawę, która jest moim rodzinnym miastem. Nie życzę sobie, żeby moje miasto było najeżdżane przez górników, którzy palą opony i wybijają okna. Nie życzę sobie, żeby było najeżdżane przez traktory i rolników, którzy moim zdaniem, są najbardziej uprzywilejowaną grupą społeczną – tak o marszu gwiaździstym rolników na stolicę mówiła w TOK FM Jolanta Pieńkowska.

„O co im chodzi?”

Według dziennikarki TVN rolnicy są „największymi beneficjentami wejścia Polski do Unii Europejskiej”. – Mają KRUS, mają dotacje unijne i o co teraz chodzi? – pytała.

Rolnicy nie zamierzają przerwać protestu, do momentu spełnienia przez ministra rolnictwa wszystkich postulatów. Jak stwierdził w TOK FM lider rolniczego OPZZ Sławomir Izdebski, protestu nie będzie, jeśli min. Marek Sawicki zagwarantuje „7 mln zł dla rolników, którzy stracili swoje uprawy przez dziki, do tego zwrot kwot mlecznych i podpisanie porozumienia w sprawie trzody chlewnej”.

Czysta polityka

Zdaniem dr Anny Materskiej-Sosnowskiej Izdebski nie jest wiarygodny. – Dla mnie to, co robi, ma kontekst polityczny – powiedziała. Przewodniczący rolniczego OPZZ ma już na koncie sukcesy polityczne. Przypomnijmy, w 2001 roku został senatorem. Startował z listy Samoobrony, której działaczem był od końca lat 90. XX wieku.

Argumentów politolożce dostarczył m.in. reportaż telewizji TVN24 o liderze rolniczego protestu. – Pokazano, jaki ma skup zboża, węgla. Mówi, że solidaryzuje się z rolnikami, a sam importuje zboże… Mówi, że solidaryzuje się z górnikami, a kupuje i sprzedaje rosyjski węgiel… Dla mnie ten człowiek nie jest wiarygodny.

Według dr Materskiej-Sosnowskiej wystarczy porównać zdjęcia z pierwszych blokad organizowanych przez Samoobronę z ostatnimi protestami, żeby zobaczyć, jak wiele zmieniło się w polskim rolnictwie przez ostatnie kilkanaście lat. – Widać jak rolnictwo poszło do przodu. Na zdjęciach widać m.in. bardzo ładne traktory – zauważyła.

Rozmowy liderów rolniczego protestu z ministrem rolnictwa mają zacząć się o 14.

Zobacz także

 

TOK FM

Sztab PiS zarzuca Nałęczowi brutalne ataki na Dudę. Jest odpowiedź: „Mówię prawdziwie o jego przeszłości”

mf, PAP, 11.02.2015
Tomasz Nałęcz

Tomasz Nałęcz (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Sztab kandydata PiS na prezydenta Andrzeja Dudy zarzucił prezydenckiemu doradcy prof. Tomaszowi Nałęczowi „brutalne ataki” i wysłał do niego list. Nałęcz odpiera jednak zarzuty.
Wiceprezes PiS, a jednocześnie szefowa sztabu Dudy Beata Szydło poinformowała, że wysłała list do Nałęcza. Zwraca się w nim do prezydenckiego doradcy o zapoznanie się z niedawnym apelem Bronisława Komorowskiego i zastosowanie się niego. Komorowski w liście otwartym zwrócił się do konkurentów w wyborach o urząd prezydenta oraz sił politycznych o prowadzenie kampanii, która nie będzie pogłębiać i tak już boleśnie głębokich podziałów. „Apeluję o powściąganie nadmiaru złych emocji i politycznej agresji” – napisał prezydent.

– Niedługo po przesłaniu tego listu pan Tomasz Nałęcz w jednym z programów zaatakował w sposób bezpardonowy, brutalny pana Andrzej Dudę. Zarzucił mu wiele absurdów. W związku z tym uznaliśmy, że czas, aby pan Tomasz Nałęcz i współpracownicy Bronisława Komorowskiego zapoznali się z listem szefa i powściągnęli emocje – powiedziała Szydło.

„Wezwać Nałęcza na dywanik”

Rzecznik Marcin Mastalerek podkreślił, że Komorowski powinien „wezwać na dywanik” Nałęcza i „udzielić mu reprymendy”. – Niech pan Tomasza Nałęcza za ucho wytarga, powie, że tak się nie robi – kontynuował.

Politycy PiS nie odpowiedzieli na pytanie, do jakich konkretnie słów sztab PiS ma wątpliwości. – To nie chodzi o jeden program telewizyjny. Pan Tomasz Nałęcz zrobił tournée po wielu programach i opowiadał wiele haniebnych oskarżeń – podkreślił Mastalerek.

„Mówię prawdziwie o przeszłości Dudy”

Komentując wezwanie polityków Prawa i Sprawiedliwości, doradca prezydenta prof. Tomasz Nałęcz powiedział, że jeśli otrzyma list Szydło, to na niego odpowie. – W moim przekonaniu działam zgodnie z regułami, o które apelował prezydent Komorowski – podkreślił. – Mówię prawdziwie o przeszłości posła Dudy, o której ten nie wspomina – dodał Nałęcz.

W TVP Info we wtorek Nałęcz powiedział m.in., że „widzi za nim (Dudą – przyp. red.) cień Barbary Blidy”, przypominając, że Duda był w latach 2006-2007 wiceministrem sprawiedliwości.

– Tomasz Nałęcz w sposób nieuprawniony zarzucił Andrzejowi Dudzie rzeczy, za które on miał być jako wiceminister odpowiedzialny. Niestety, pan Tomasz Nałęcz wykazał się nieznajomością kompetencji ministra sprawiedliwości – podkreśliła Szydło.

W resorcie sprawiedliwości Duda odpowiadał za legislację, współpracę międzynarodową i przebieg informatyzacji sądów i prokuratur.

gazeta.pl

Andrzej Duda Superstar. „Gazeta Polska” wystawia laurkę kandydatowi PiS. „Na nartach jeździ lepiej od Tuska”

Krzysztof Lepczyński, 11.02.2015
Andrzej Duda podczas konwencji wyborczej

Andrzej Duda podczas konwencji wyborczej (FOT SLAWOMIR KAMINSKI)

„Gazeta Polska” porzuca znany z okładek ostry ton i w najnowszym numerze prezentuje „historię miłości, podboju gór i niespodziewanego wejścia w politykę”. To sylwetka, a raczej laurka dedykowana Andrzejowi Dudzie, kandydatowi PiS na prezydenta.
„Gazeta Polska” zaskakuje. Znany z tropienia rosyjskich spisków i ostrych tekstów o rządzących, tym razem tygodnik serwuje czytelnikom „historię miłości, podboju gór i niespodziewanego wejścia w politykę”. Wszystko przez Andrzeja Dudę, kandydata PiS na prezydenta.
szackiDuda

Dudę nie jest trudno komplementować. Komentatorzy i polityczni przeciwnicy zgodnie przyznają: kulturalny, konsensualny, merytoryczny, pracowity. A jednak „Gazeta Polska” postarała się, by laurka wyglądała możliwie najbardziej efektownie, pokazując kilka już ogranych, ale też kilka zaskakujących twarzy Andrzeja Dudy.

1. Duda sportowiec

Za młodu pasją kandydata PiS były góry, gdzie jeździł z kolegami. – Chodzili po Gorcach po ciemku, by zdobywanie beskidzkich szczytów było trudniejszym wyzwaniem – mówi jeden z bliskich współpracowników polityka. „Gazeta Polska” wskazuje też na talent narciarski Dudy, który odnosił sukcesy w mistrzostwach akademickich. „Można śmiało powiedzieć, że na nartach jeździ lepiej od Donalda Tuska” – czytamy.

2. Duda romantyk

– Andrzej przychodził do naszych dziewczyn – wspomina rozmówca „Gazety Polskiej”, który chodził do krakowskiego liceum konkurującego ze szkołą Dudy. Kiedy przyszły polityk poznał Agatę Kornhauser („bardzo ładną”), zawsze czekał na nią przed szkołą lub na Plantach.

3. Duda wrażliwiec

Tygodnik wskazuje na ponad tysiąc interwencji poselskich Dudy. Od odbijania dzieci niesłusznie umieszczonych w sierocińcu po pomoc kobiecie w tarapatach lokalowych. Tej ostatniej Duda osobiście pomagał załatwiać sprawy w urzędach. „Kobieta rozpłakała się , bo nie mieściło jej się w głowie, że w III RP posłowi może chcieć się czekać z nią na nieprzyjemnych korytarzach urzędów” – pisze „Gazeta Polska”.

4. Duda patriota

„Pochodzi z patriotycznej rodziny o niepodległościowych tradycjach” – czytamy. Dziadek – kawalerzysta, piłsudczyk, żołnierz wojny 1920 roku, później w AK. Sam Duda od 12. roku życia działał w harcerstwie. Początkowo w ZHP, ale w „porządnej” drużynie, która znalazła się później w rozłamowym ZHR.

5. Duda młody

„Gazeta Polska” podkreśla współpracę Dudy z młodymi ludźmi w czasie kampanii wyborczych. Zaznacza, że „przyciąganie młodych” to cecha rozpoznawcza polityka. Zdaniem autora kandydat PiS burzy stereotyp swojej partii jako formacji ludzi starszych oraz narusza wizerunek PO jako ugrupowania młodych profesjonalistów.

6. Duda prekursor

Tygodnik przypomina, że Duda protestował przeciwko likwidacji sądu w Miechowie, nim sprawą zainteresował się PSL. Polityk miał przygotować mema: „Broniłem sądu w Miechowie, zanim to się stało modne”. Działał też na rzecz otwarcia zawodów prawniczych długo przed Jarosławem Gowinem.

7. Duda spadkobierca Lecha

Mocno akcentowane są związki Dudy z Lechem Kaczyńskim. To katastrofa smoleńska miała skłonić ówczesnego podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta to zajęcia się polityką na poważne. „Gazeta Polska” przypomina anegdotę z rozmowy Lecha Kaczyńskiego z Dudą na kilka dni przed katastrofą w Smoleńsku. „To na was spocznie dalej ciężar prowadzenia polskich spraw” – miał mówić prezydent. Tygodnik zaznacza też, że w 2012 roku Duda nie przeszedł do Solidarnej Polski ze Zbigniewem Ziobrą, swoim mentorem. „Wybrał wierność tradycji Lecha Kaczyńskiego” – podkreśla autor.

Zobacz także

TOK FM

PiS otarł się o katastrofę podczas konwencji Dudy? „Gdyby Nowak się nie rozchorował, z PiS nie byłoby co zbierać”

Krzysztof Lepczyński, 11.02.2015
Andrzej Duda wita się z Jarosławem Kaczyńskim podczas sobotniej konwencji. Prezes PiS nie przemawiał
ze sceny, siedział wśród publiczności

Andrzej Duda wita się z Jarosławem Kaczyńskim podczas sobotniej konwencji. Prezes PiS nie przemawiał ze sceny, siedział wśród publiczności (Fot. Sławomir Kamiński / AG)

„Gdyby jeden człowiek nie zachorował na zapalenie płuc, sobotnia konwencja Andrzeja Dudy byłaby największą katastrofą wizerunkową w historii PiS” – pisze Wojciech Szacki na Polityka.pl. „Z Dudy i PiS nie byłoby co zbierać” – przyznaje Robert Mazurek na Wpolityce.pl. Ten człowiek to prof. Andrzej Nowak, który miał wygłosić przemówienie nawołujące Jarosława Kaczyńskiego do odejścia.
Kiedy prof. Andrzej Nowak, sympatyzujący z PiS historyk z PAN i UJ, opublikował w portalu Wpolityce.pl list wzywający Jarosława Kaczyńskiego do ustąpienia, na prawicy zapanowała konsternacja. Jednak konsternacja szybko zamieniłaby się w przerażenie, gdyby tylko prof. Nowak, jak pierwotnie planowano, pojawił się na konwencji wyborczej Andrzeja Dudy i osobiście wygłosił to przemówienie. Nie zrobił tego, bo zachorował. Publicyści są zgodni – choroba naukowca uratowała PiS, bo jeden z największych sukcesów partii mogła zmienić w ogromną wpadkę.
konradP

Konrad Piasecki z RMF FM i TVN zauważył na Twitterze, że historia może zależeć od przypadku. Inni publicyści piszą bardziej wprost.

„Z Dudy i PiS nie byłoby co zbierać”

„Gdyby jeden człowiek nie zachorował na zapalenie płuc, sobotnia konwencja Andrzeja Dudy byłaby największą katastrofą wizerunkową w historii PiS” – wskazuje Wojciech Szacki w serwisie Polityka.pl. Zaznacza, że prof. Nowak „unieważniłby” całą imprezę, a kandydata PiS nikt nawet by nie zauważył. „Stacje telewizyjne jedna przez drugą dawałyby zbitkę: cytat z Nowaka – tężejąca twarz Kaczyńskiego” – wskazuje dziennikarz.

Robert Mazurek, publicysta „W Sieci”, na portalu Wpolityce.pl zwraca się bezpośrednio do prof. Nowaka. „Wie pan, panie profesorze, co by było, gdyby pan się nie rozchorował i jednak przyjechał na konwencję Dudy? Gdyby pan palnął zebranym prosto w twarz, że Kaczyński jest za stary i pora na emeryturę? Byłby pan gwiazdą konwencji, to prawda. Tylko, że z Dudy i PiS nie byłoby co zbierać” – pisze.

„Niech się Duda uczy języków”

Szacki zauważa też, że niepozorny list historyka może mieć więcej konsekwencji, niż się można spodziewać. Po pierwsze – z podobnych wystąpień wykluwały się rozłamy w PiS. Po drugie – czy pierwszy kamyk rzucony w stronę prezesa nie poruszy lawiny? I po trzecie – czy Andrzej Duda nie stanie się zbyt rozpoznawalny?

„Duda ma szansę wyrosnąć na lidera. Kaczyński może nie być szczęśliwy” >>>

„Polityk, który dobrze zna Kaczyńskiego, podpowiada scenariusz, który prezes przećwiczył kiedyś z Ziobrą. Niech się Duda uczy języków, są potrzebne w europarlamencie” – kwituje.

Zobacz także

 TOK FM

 

O. Rydzyk o liście MEN: To metody totalitarne. Ta Kluzik-Rostkowska niech idzie kartofle sadzić

Michał Wilgocki, Dominika Wielowieyska, 11.02.2015
O. Rydzyk jest oburzony tym, że warsztaty Radia Maryja mają być prowadzone po godzinach lekcyjnych

O. Rydzyk jest oburzony tym, że warsztaty Radia Maryja mają być prowadzone po godzinach lekcyjnych (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

– Młodzież nie rozumie tego, co widzi w mediach. Chcemy, żeby zrozumiała mechanizmy mediów, a nie zachowywała się jak stado gęsi – tak dyrektor Radia Maryja tłumaczy, po co organizuje w szkołach warsztaty medialne. MEN się nie zgadza, by odbywały się one w czasie normalnych godzin lekcyjnych.
– Zasady dotyczą wszystkich. Zarówno fundacji o. Rydzyka, jak i np. Kampanii przeciw Homofobii. Jeżeli temat wykładu nie jest częścią podstawy programowej, to wykład nie może zastępować lekcji. Na wejście fundacji do szkoły wyrażają zgodę dyrektor oraz Rada Rodziców. Na udział w zajęciach musi się zgodzić każdy rodzic obecnego na nich dziecka. Nie może być tak, że w czasie wykładu część dzieci czy młodzieży zostaje w domu, bo lekcje zostają odwołane – mówi „Wyborczej” minister Joanna Kluzik-Rostkowska.Poszło o warsztaty „Zrozumieć media”, które organizują pracownicy mediów o. Rydzyka, wykładowcy Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej, a także jej studenci. Po jednym z takich spotkań w warszawskiej szkole grupa rodziców poskarżyła się MEN, że odbyły się one w czasie przewidzianym na normalne zajęcia dydaktyczne, a lekcje zostały odwołane.

Kluzik-Rostkowska napisała więc list do dyrektorów szkół. Przypomina przepisy organizowania zajęć przez zewnętrzne podmioty. Wymienia nieprawidłowości, do jakich doszło w Warszawie. „Warsztaty przeprowadzono między 9.00 a 13.40, w czasie przewidzianym na realizację planu nauczania. Uczniowie liceum nie zrealizowali obowiązkowych zajęć dydaktycznych. Dyrektor szkoły nie uzyskał pisemnej zgody wszystkich rodziców. Dopuszczono nieobecność jednej trzeciej uczniów w czasie przeznaczonym na realizację zajęć obowiązkowych”.

List wywołał wściekłość w toruńskich mediach. Środowy „Nasz Dziennik” pisze o „histerycznej reakcji MEN”. W słowach nie przebiera także o. Tadeusz Rydzyk. – Bije się górników. Jak w komunizmie. Bije się rolników. Nie leczy się ludzi. To wszystko razem to jest skandal. My chcemy pomóc młodzieży. Widzimy, że nie rozumie tego, co widzi w mediach. Dlatego wzięliśmy specjalistów, daliśmy im wóz telewizyjny i powiedzieliśmy: jedźcie. Chcemy, żeby młodzież zrozumiała mechanizmy mediów, a nie zachowywała się jak stado gęsi – mówił w „Aktualnościach dnia” Radia Maryja.

– To, co ta kobieta nawyprawiała, to woła o pomstę do nieba. Te podręczniki, te elementarze. A to, co robi z nami, to są metody totalitarne. Przedtem, za przeproszeniem, biegała za Kaczyńskim Jarosławem, żeby się uwiesić. Typowy karierowicz. Karierowicz nie może być nauczycielem – mówił o. Rydzyk. – Ta Kluzik-Rostkowska niech idzie, nie wiem, może kartofle sadzić. Boże ty mój, skandal. Proroctwo księdza Piotra Skargi się spełnia. Głupcy wasze dzieci uczyć będą – oburzał się redemptorysta.

– List w tej sprawie nie jest wymierzony przeciwko jakiejkolwiek fundacji. Wykład nie może zastępować lekcji. Nie może być tak, że w czasie wykładu część dzieci zostaje w domu, bo lekcje zostają odwołane – spokojnie odpowiada minister Kluzik-Rostkowska.

Zobacz także

wyborcza.pl

„Czyściciele”, oszuści, Kościół. Jak Poznań, Łódź i Kraków radzą sobie z reprywatyzacją [CYKL „WYBORCZEJ” – cz. 4]

Piotr Żytnicki, Aleksandra Hac, Sylwia Witkowska, Olga Szpunar, 11.02.2015
13.08.2012 Poznań. - Nie wpuścimy was, złodzieje i bandyci! - krzyczeli z balkonu mieszkańcy kamienicy przy ul. Stolarskiej. Dziś kamienica jest własnością dwóch biznesmenów, stoi pusta

13.08.2012 Poznań. – Nie wpuścimy was, złodzieje i bandyci! – krzyczeli z balkonu mieszkańcy kamienicy przy ul. Stolarskiej. Dziś kamienica jest własnością dwóch biznesmenów, stoi pusta (Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)

CYKL „REPRYWATYZACJA: KTO KORZYSTA, A KTO PŁACI”. W Poznaniu – bandyckie metody „czyścicieli”. W Łodzi – zgłoszenia spadkobierców do wyremontowanych właśnie kamienic. W Krakowie – skutki działalności Komisji Majątkowej

JAK NAPRAWIĆ REPRYWATYZACJĘ
Piszemy o reprywatyzacji, ponieważ właśnie teraz piętrzą się powodowane nią problemy. W Polsce nie ma wciąż ustawy reprywatyzacyjnej, która ustalałaby jasne reguły zadośćuczynienia za zabrane w PRL-u nieruchomości i chroniła przed nowymi krzywdami lokatorów kamienic i tereny publiczne.
Apelujemy, by politycy w tym roku, kiedy są dwie kampanie wyborcze, zajęli się reprywatyzacją.
W naszym cyklu opisujemy, w jaki sposób dziś dokonuje się przejmowanie nieruchomości i jakie są tego skutki. Szukamy odpowiedzi na pytanie jak teraz naprawiać krzywdy tym, którym w PRL-u odebrano własność, aby nie powodowało to kolejnych krzywd?
Czekamy na listy: listy@wyborcza.pl
ODCINEK 1.: Marek Mossakowski, kolekcjoner. Specjalność: kamienice z lokatorami
ODCINEK 2.: Dlaczego mamy płacić za dawne krzywdy? Rozmowa z Włodzimierzem Rymsem, wiceprezesem NSA
ODCINEK 3.: Warszawiacy: nasze miasto roszczeniami podzielone
Senat cywilizuje reprywatyzację. Początek końca patologii?
Siedem grzechów głównych reprywatyzacji.Komentarz Wojciecha Tymowskiego
Rzecznik praw obywatelskich: teraz jest czas na ustawę reprywatyzacyjną
List: Ja, krwiopijca. „Czyściciele” to mniejszość, większość spadkobierców jest niezamożna

POZNAŃ: „Czyściciele” zrobili swoje. Dom stoi pusty

Kamienica przy ul. Stolarskiej 2 w Poznaniu, przez jakiś czas była najbardziej znaną kamienicą w Polsce. Telewizje pokazywały na żywo lokatorów, którzy zabarykadowali się wewnątrz przed „czyścicielami”. Wcześniej odcięto im gaz i wodę, rozbijano ściany, wiercono dziury w sufitach. Wszystko po to, by wymusić wyprowadzkę.

Stolarska stała się symbolem nękania lokatorów i ich oporu. Była też modelowym przykładem obecnej reprywatyzacji.

Kamienica należała przed wojną do Stefanii R., która zginęła w 1944 r. Nie miała dzieci, spadek przeszedł na jej siostry. Ostatnia zmarła w latach 80. Od tamtej pory kamienicą nikt się nie interesował. Jeszcze w PRL-u przeszła pod zarząd państwowy.

Skąd przyszła wiadomość?

Stolarska – jak mówią urzędnicy – to przykład kamienicy o nieuregulowanym stanie prawnym, choć takie określenie jest nieścisłe. W księgach wieczystych bowiem widnieją prawowici właściciele. Tyle że albo nie żyją, albo mieszkają za granicą, a ich spadkobiercy nie są znani.

Jeszcze dziewięć lat temu w Poznaniu było blisko 150 takich budynków. Dzisiaj zostało ich ok. 50. Zarządza nimi Miejskie Przedsiębiorstwo Gospodarki Mieszkaniowej.

W większości to domy o kiepskim standardzie. Nikt nie wykonuje w nich kompleksowych remontów, bo nikomu się to nie opłaca. MPGM nie dostaje na to pieniędzy od miasta. Część lokatorów nie płaci czynszów.

Dla miejskiej spółki wyjściem byłoby pozbycie się zarządu nad tymi kamienicami. W 2006 r. Michał Prymas, kiedy był prezesem MPGM, zapowiedział nawet, że spółka sama będzie szukać właścicieli, by przekazać im budynki. W ciągu kolejnych lat do właścicieli i ich spadkobierców wróciło ponad 100 kamienic. Odnaleźli się sami czy ktoś do nich dotarł? To owiane jest tajemnicą.

Ale jeden z urzędników opowiada nam, że pracownica MPGM, która zajmowała się budynkami o nieuregulowanym stanie prawnym, odnalazła się potem jako… administratorka jednej z takich kamienic.

Podobny trop pojawił się w sprawie kamienicy przy ul. Stolarskiej. Jej spadkobiercy ujawnili się niespodziewanie w 2008 r. Gdy zakończyli sprawy spadkowe w sądzie, nawet nie przyjechali do budynku. Sprzedali go biznesmenom, którzy wynajęli słynnych „czyścicieli” kamienic.

Rozmawiałem z jedną ze spadkobierczyń. Opowiedziała mi, że za pośrednictwem portalu Nasza Klasa skontaktował się z nią mężczyzna podający się za pracownika MPGM. Zapytał, czy jej nieżyjąca babcia była jedną z sióstr Stefanii R., na której urywał się ślad w księdze wieczystej. Kiedy kobieta potwierdziła, miała usłyszeć, że „jest kamienica do wzięcia”. Potem sprawy prowadził już jej wujek.

Moja rozmówczyni nie pamiętała, kim był tajemniczy pracownik MPGM. Moja rozmówczyni nie potrafiła (nie chciała?) powiedzieć, czy jej rodzina odwdzięczyła mu się za informację o kamienicy.

Po serii nękań, odcięci od gazu i wody lokatorzy uciekli. Część wynajęła mieszkania na wolnym rynku. Jedna rodzina dostała mieszkanie socjalne, bo miała wyrok eksmisyjny. Gdy kamienica została przejęta, urzędnicy rozłożyli ręce.

Czasem miasto walczy

Maria Wellenger, rzeczniczka MPGM, podkreśla, że spółka nie może odmówić wydania kamienicy, jeśli właściciele lub ich spadkobiercy o to wystąpią. Za każdym razem prosi o opinię prawną urząd miasta. Urzędnicy zwykle nakazują wydanie.

Tak było w przypadku czterech z pięciu kamienic, które przed ponad stu laty kupił w Poznaniu Władysław Mirowski. Po śmierci kamienicznika majątek odziedziczyły żona i pięcioro dzieci. Rodzina od II wojny światowej mieszkała w USA. Własność postanowiła odzyskać sześć lat temu. Udało się to w przypadku budynków mieszkalnych. W ostatniej, piątej kamienicy mieści się jednak szkoła. Miasto nie chce go wydać, walczy w sądzie o zasiedzenie nieruchomości.

Jakie ma szanse? Jak podkreśla Maria Wellenger miastu udaje się w ten sposób skomunalizować pojedyncze porzucone kamienice.

Kilka lat temu miasto chciało tak przejąć zabytkową willę przy ul. Noskowskiego, którą od wojny nikt się nie interesował. Ostatni wpis w księdze wieczystej pochodził z 1935 r. Jako właściciel wskazany był Katolicki Instytut Wychowawczy. Sąd nakazał ustalić, co to za instytut. Miasto wysłało pytanie do kurii, zdradzając, że instytut figuruje w księdze wieczystej jako właściciel willi. Odpowiedzi nie dostało. Do sądu zgłosił się za to Mikołaj Drozdowicz, prawnik kurii. Oświadczył, że instytut, o którym nikt nie słyszał, istnieje, bo nigdy nie został rozwiązany, nie ma tylko wybranych władz. Kuria reaktywowała instytut, powołała prezesa i… odzyskała willę.

Były policjant wkracza do gry
Ale reprywatyzacja obejmuje także kamienice należące do miasta. W tym przypadku nie wystarczy już wniosek o wydanie budynku, potrzebny jest wyrok sądu. Decyzje, na podstawie których właściciele tracili budynki, głównie w pierwszych latach po wojnie, najczęściej były wydawane z naruszeniem prawa. Gdy sąd taką decyzję uchyli, spadkobiercy właścicieli wpisują się do księgi wieczystej i występują o wydanie budynku.W ostatnich latach głośna była sprawa kamienicy przy Starym Rynku (mieści się w niej znana restauracja Ratuszova). Podczas wojny kamienica została niemal doszczętnie zniszczona. W 1952 r. przejęły ją władze, zakwaterowano w niej lokatorów, potem kamienicą zarządzało miasto.Spadkobierczynią połowy nieruchomości była Irma G., emerytka z Krakowa, która doprowadziła do uchylenia decyzji wywłaszczeniowej. Zażądała wydania kamienicy i zapłaty za bezumowne korzystanie. Kiedy sprawa się przeciągała, do gry wkroczył Henryk Szlachetka, były policjant, szef Lecha Poznań ds. bezpieczeństwa. Kupił od emerytki jej udziały w kamienicy i prawa do roszczeń wobec miasta. Sprawę w sądzie – chciał ponad 1,6 mln zł – przegrał. Miasto wydało mu jednak kamienicę. Teraz samo domaga się zapłaty 2,3 mln zł za nakłady poniesione na jej odbudowę.

W całym kraju głośna była także sprawa VIII LO na poznańskim Łazarzu. Przed wojną szkołę wybudował tam ks. Czesław Piotrowski. W czasach stalinowskich budynek przejęła Milicja Obywatelska, a potem utworzono w nim liceum. Decyzję o wywłaszczeniu cofnął Andrzej Aumiller, minister budownictwa w rządzie PiS, LPR i Samoobrony. Gdy jego decyzję podtrzymały sądy, kuria zażądała od miasta rynkowego czynszu 1,8 mln zł rocznie. Miasto nie chciało płacić, szkole groziła eksmisja, a w jej obronie demonstrowali uczniowie. W końcu miasto szkołę wyprowadziło i jeszcze zapłaciło 4,5 mln zł za bezumowne zajmowanie budynku. Za kilka miesięcy kuria ma się przenieść do przejętego budynku gimnazjum i liceum katolickiego.

Procesy nie zawsze kończą się wydaniem nieruchomości. Parafia św. Jana Jerozolimskiego za Murami była właścicielem 15 ha nad Jeziorem Maltańskim. Sąd uznał, że nie można ich oddać, bo zostały zagospodarowane (jest tam część kompleksu sportowo-rekreacyjnego Malta i fragment sztucznego jeziora). Na początku roku sąd – jeszcze nieprawomocnie – przyznał parafii 77 mln zł odszkodowania. Zapłacić ma wojewoda.

Co się dzieje z lokatorami

Nie zawsze padają ofiarą bandyckich metod „czyścicieli”. Nowi właściciele podnoszą im jednak czynsze tak bardzo, że lokatorzy, często starsi, którzy mieszkania dostawali jeszcze z przydziału, nie są w stanie ich płacić. A stąd już prosta droga do eksmisji. Sąd może przyznać takim osobom mieszkanie socjalne.

Lokatorzy zreprywatyzowanych kamienic, dopóki w nich mieszkają, nie mogą się starać o mieszkania komunalne, bo formalnie mają gdzie mieszkać. Podobnie lokatorzy kamienic o nieuregulowanym stanie prawnym.

Katarzyna Czarnota z Wielkopolskiego Stowarzyszenia Lokatorów: – Nikt nie bada, jaka jest skala reprywatyzacji w Poznaniu, co się dzieje z mieszkańcami. Znamy przypadki, że zostali bezdomnymi. Nie prowadząc statystyk, urzędnicy mogą jednak nadal nie zauważać tego problemu.
Piotr Żytnicki

ŁÓDŹ: kamienice pięknieją i przyciągają spadkobierców

Łódź może stracić najpiękniejszą kamienicę przy ulicy Piotrkowskiej. Jej ostatni remont kosztował miasto milion złotych. Teraz o odnowiony zabytek upomniała się spadkobierczyni przedwojennych właścicieli. – To plaga, takich spraw mamy 230 – mówią miejscy prawnicy.

Kamienica pod Gutenbergiem (powyżej) jest jednym z najważniejszych łódzkich zabytków. Wzniesiona w 1897 r. wygląda dzisiaj przepięknie, bo cztery lata temu miasto ją odnowiło. Inwestycja warta milion złotych może się okazać prezentem dla Dorothy Newman z USA, spadkobierczyni przedwojennych właścicieli. Jest wnuczką Aleksandra Müllera, który razem z bratem Wacławem kupił kamienicę przed II wojną światową. Uciekli z Polski w 1945 r. Nieruchomość przejął skarb państwa. Przynajmniej tak się do niedawna wydawało. W dokumentacji jednak czegoś brakuje. Nie ma w niej decyzji zatwierdzającej protokół odbiorczo-zdawczy do orzeczenia o nacjonalizacji. Formalnie rzecz biorąc, ten brak oznacza, że do nacjonalizacji nie doszło.

To już drugie podejście Newman do odzyskania kamienicy. Jeszcze w 2008 r. wniosła o stwierdzenie nieważności decyzji o nacjonalizacji. Sprawa skończyła się w sierpniu 2010 r. wyrokiem NSA. Sąd zgodził się z ministrem gospodarki, który wcześniej odmówił rozpatrzenia wniosku o stwierdzenie nieważności nacjonalizacji. Bo skoro nie ma protokołu, to decyzji o nacjonalizacji nie było.

Teraz spadkobierczyni wniosła powództwo, że skarbowi państwa nie przysługuje prawo własności kamienicy. Jej wartość po remoncie magistrat szacuje na 7-9 mln zł.

Miasto remontuje, potem zgłasza się spadkobierca

– Dziś w Łodzi mamy ok. 230 spraw o zwrot bezprawnie zabranego mienia – mówi Lucyna Lenc, szefowa zespołu ds. utrzymania praw do nieruchomości Urzędu Miasta Łodzi.

Marcin Górski, dyrektor wydziału organizacyjno-prawnego w magistracie: – Roszczenia są zgłaszane najczęściej do kamienic, które zostały wyremontowane, bo stają się bardziej atrakcyjne. Wpływają też dokumenty, które są według nas podrabiane lub przerabiane. Są próby wyłudzeń.

Lenc: – Jedną z takich spraw zgłosiliśmy niedawno do prokuratury. Dotyczy kwartału kamienic. Kilka osób przedstawiło wątpliwe dokumenty w postaci testamentów i aktów notarialnych. Pojawiły się wątpliwości, które powinien rozstrzygnąć prokurator. To tylko jeden przykład, jednak skala procederu jest bardzo duża.

Z podobnym problemem magistrat borykał się po otwarciu centrum handlowo-rozrywkowego Manufaktura. O zwrot okolicznych działek upomniało się kilkadziesiąt osób. Powołany przez prokuraturę biegły stwierdził jednak, że w aktach notarialnych, które miały być zawarte jeszcze przed wojną, podpis notariusza został sfałszowany. Miasto zachowało kamienice, lecz do dziś zgłaszają się kolejni „spadkobiercy”.

Walka o pałac HeinzlaNajgłośniejszym konfliktem między magistratem a spadkobiercą przedwojennych właścicieli jest sprawa Danuty Porter, która upomniała się o pałac Heinzla, dzisiejszą siedzibę magistratu i wojewody (powyżej). Rodzice Porter zostali w 1952 r. wywłaszczeni przez skarb państwa. Po 1989 r. nieruchomość przejął i wyremontował samorząd. Porter upomniała się o nią w 2004 r.

Po kilku miesiącach strony się porozumiały. Miasto odkupiło nieruchomość za niecałe 5 milionów złotych. Wycena pałacu wyniosła 8 milionów, ale odliczono koszty remontów. Na początku lutego 2007 r. udało się podpisać akt notarialny.

Mimo to Porter uznała, że należy się jej jeszcze odszkodowanie za zajmowanie pałacu bez umowy. Wyliczyła, że miesięczny czynsz to 56 tys. zł! Sprawa o odszkodowanie rozpoczęła się w 2008 r., ale kilkanaście miesięcy później nastąpił w niej przełom. I to jaki!

Katarzyna Napiórkowska-Dąbrowska, prawniczka z magistratu, dotarła do dokumentów, z których wynika, że Porter dostała już odszkodowanie za odebranie jej rodzinie pałacu Heinzla. Stało się to na mocy umów z różnymi państwami, m.in. z Anglią, gdzie mieszka Porter. Ich obywatele dostali pieniądze za utratę nieruchomości w naszym kraju. Porter wypłacono odszkodowanie w 1959 r.

Ówczesny prezydent Jerzy Kropiwnicki zawiadomił prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Danutę Porter – wyłudzenia 5 milionów złotych. Sąd umorzył sprawę. Uzasadnienie było zaskakujące: nie można przyjąć, aby 90-letnia Porter skutecznie wprowadziła w błąd grupę miejskich prawników.

Napiórkowska-Dąbrowska walczy teraz w imieniu miasta o kamienicę pod Gutenbergiem.
Aleksandra Hac, Sylwia Witkowska

KRAKÓW: utracone hektary

– Mam wrażenie, że w tym mieście II wojnę światową przeżyli wyłącznie właściciele kamienic – mawia prezydent miasta Krakowa Jacek Majchrowski. W urzędach i sądach toczy się obecnie blisko 400 spraw dotyczących zwrotów nieruchomości w prywatne ręce.

Zazwyczaj przegrywa miasto. Traci kamienice z kwaterunkowymi lokatorami. Nowi właściciele windują czynsze. Potem gmina szuka mieszkań socjalnych dla eksmitowanych – w kolejce do takich lokali jest blisko 3 tys. osób, więc miasto wynajmuje im mieszkania na wolnym rynku. Kosztuje ją to ponad 25 mln zł rocznie.

Niemało kłopotów z miejskimi kamienicami w Krakowie bierze się stąd, że część z nich miasto przejęło na podstawie ocenianego dziś jako moralnie wątpliwy dekretu o opuszczonych i poniemieckich majątkach z 8 marca 1946 r. Dawał on ich posiadaczom 10 lat na zgłoszenie swojego prawa do nieruchomości. Jeśli tego nie zrobili, skarb państwa przejmował je na podstawie „przemilczenia” lub „zasiedzenia”. Dekret ten najbardziej dotknął Żydów, do których należała spora część krakowskich kamienic. Z wojny ocaleli tylko nieliczni. Własność zaczęli odzyskiwać dopiero w latach 90.

Według danych magistratu Gmina Wyznaniowa Żydowska złożyła 50 wniosków o zwrot nieruchomości. Do tej pory odzyskała 16 kamienic, w dwóch przypadkach dostała w zamian inne nieruchomości, a za dziewięć obiektów – odszkodowania.

Raj dla oszustów

Za czasów PRL (na mocy 12 układów z państwami zachodnimi) odszkodowania dostawali też emigranci, którzy zostawili w Polsce swoje mienie. Przyjęcie pieniędzy przez konkretne osoby równało się z rezygnacją praw do majątku. Problem w tym, że dziś nie ma pełnej listy osób, które wzięły odszkodowania, ani wykazu budynków, za które zapłacono. W 2000 r. ośmiu pracowników krakowskiego magistratu przeglądało archiwa w piwnicach Ministerstwa Finansów. Sprawdzali adresy, dopasowywali dane osobowe. To trudna praca, bo po wojnie wielu ludzi, zwłaszcza Żydzi, zmienia nazwiska. Na podstawie odnalezionych tam szczątkowych dokumentów z USA Kraków staje się właścicielem 70 kamienic wartych kilkaset milionów złotych! Pytanie, ile niesłusznie traci? Zaginione dokumenty to raj dla oszustów. Wykorzystując brak wiedzy o pobranych odszkodowaniach za kamienice, próbują je ponownie przejąć od miasta. Sytuacja ma miejsce nie tylko w Krakowie, lecz także np. w Łodzi (o czym wyżej).

Kraków vs. Komisja Majątkowa


Prezydent Jacek Majchrowski w radzie miasta podczas głosowania nad skierowaniem wniosku do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie legalności działań Komisji Majątkowej, 2009

W ostatnich latach miasto traciło także grunty. Była to szczególna reprywatyzacja – działki przechodziły głównie na rzecz Kościoła, a był to skutek działalności Komisji Majątkowej zajmującej się oddawaniem Kościołowi bezprawnie zabranego mienia w czasach PRL. W ciągu 20 lat działalności miasto straciło na rzecz Kościoła ponad 358 hektarów ziemi – w tym wiele bardzo atrakcyjnych terenów.

Ponieważ decyzje Komisji zapadały niejawnie i nie można było się od nich odwołać, prezydent miasta Jacek Majchrowski jako pierwszy samorządowiec powiedział: „Dość”. Walczył o zabrane grunty w sądach i przygotował wniosek do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności działania Komisji z konstytucją. TK nie dopatrzył się nieprawidłowości.

Według magistratu w następstwie kwestionowanych przez prezydenta decyzji Komisji Kraków stracił ok. 30 mln zł. Miasto odetchnęło, gdy w 2011 r. Komisja Majątkowa zakończyła swoją działalność.
Olga Szpunar

W ODCINKU 5. – 12 LUTEGO:

*jak uporządkować reprywatyzację, pytamy Krzysztofa Łaszkiewicza z Kancelarii Prezydenta

*jak ze zwrotami znacjonalizowanego mienia poradziły sobie inne kraje

Zobacz także

wyborcza.pl

 

„Burdel” to wulgarne słowo. „Pożar w burdelu” narusza porządek publiczny

mał, 11.02.2015
Pożar w Burdelu

Pożar w Burdelu (Katarzyna Chmura-Cegielkowska / teatralna.com)

A dokładniej, sama nazwa grupy teatralno-kabaretowej. Tak uznał Urząd Patentowy i odmówił jej uznania.
Nazwa „Pożar w burdelu” została zgłoszona do Urzędu Patentowego z wnioskiem, by uznać ją za znak towarowy. Ale jak tłumaczy radiu RdC Adam Taubert, rzecznik urzędu, nazwa narusza porządek publiczny. – W tym przypadku dobre obyczaje zostały naruszone, gdyż słowo użyte w tym określeniu ma w języku polskim charakter wulgarny. W związku z tym ekspert Urzędu Patentowego podjął decyzję odmowną – wyjaśnił w radiu Adam Taubert.Macieja Łubieński, współtwórca „Pożaru w burdelu”, powiedział, że Urząd Patentowy „nie jest od tego, by stać na straży publicznej moralności”. – Jesteśmy grupą teatralną, która otrzymuje wsparcie od instytucji państwowych. Skoro pani minister kultury nie boi się określenia „Pożar w burdelu”, to Urząd Patentowy mógłby jej zaufać w tej kwestii – mówił. Zapowiedział odwołanie od decyzji urzędu.Grupa powstała ponad dwa lata temu, inicjatorami jej założenia byli Michał Walczak i Maciej Łubieński. Z sukcesem prezentuje kolejne spektakle, odcinki cyklu poświęconego warszawskim tematom.

Przeczytaj rozmowę z MAciejem Łubieńskim o nowym odcinku „Pożaru”: „Don Juan w Warszawie”

warszawa.gazeta.pl

Na razie żadnych debat!

Zwykle zgadzam się ze znakomitym blogerem naTemat, profesorem Wojciechem Sadurskim. Ale w sprawie prezydenckich debat, które miałyby być przeprowadzone już teraz, przed pierwszą turą, nie zgadzam się z profesorem absolutnie. Do czasu pierwszej tury (a może pierwszej i ostatniej) żadnych debat, przynajmniej z udziałem urzędującego prezydenta, być nie powinno.Uważam, że obecna kampania, niezależnie od jej rezultatu, doprowadzi do degradacji urzędu prezydenta. Liderzy największych partii politycznych (poza, z oczywistych względów, PO i Twoim Ruchem), zawczasu uciekli z placu boju. Kandydatami poważnych partii zostali więc ludzie drugiego, trzeciego albo osiemnastego szeregu.Nasza prawica właśnie dostaje orgastycznych spazmów z powodu dość kuriozalnego, sobotniego występu kandydata PiS-u na, który nie zająknął się słowem o sprawach, które leżą akurat w gestii prezydenta i kreował się na następcę człowieka, symbolizującego prezydenturę koślawą, nieporadną i ułomną.Rozumiem fascynację tą konwencją ze względu na baloniki, co naszym prawicowcom musiało przypominać znaną z dzieciństwa estetykę jarmarku i odpustu. Ale to chyba zbyt mało.

Jedźmy dalej. Kandydatka SLD jest, przepraszam, przynajmniej w polityce, panną Nikt. Albo panią Kuriozum, jak kto woli. Kandydat PSL w krajowej polityce nie ma doświadczenia żadnego.

A przecież za nimi jest jeszcze grupa kandydatów całkowicie egzotycznych. Czy naprawdę uważamy, że nie tylko prezydenturze, ale naszej demokracji, niezbędna jest debata prezydenta Komorowskiego z panią Ogórek, z panem Braunem i Kukizem oraz z panem Korwinem?

To nie byłaby żadna debata. To byłby cyrk albo program satyryczny w stylu Mazurskiej Nocy Kabaretowej, głupie, przaśne i w złym guście. Uprzejmie dziękuję. Nie, dziękuję.

Jeśli dojdzie do drugiej tury, powinno też dojść do debat. To oczywiste. Nawiasem mówiąc, nie mam nic przeciwko drugiej turze, a nawet jej chcę. Także dlatego, że chcę, by urzędujący i prawdopodobnie jednocześnie przyszły prezydent, był zmuszony przed kamerami i wielomilionową publiką, w warunkach wielkiego stresu, zwerbalizować swoje stanowisko w wielu sprawach.

Dość głaskania po główkach. Prezydent spędził prawie pięć lat na łączeniu tego, co się w Polsce da połączyć. W kampanii nadchodzi jednak czas, by jasno powiedzieć, co dzieli kandydata od innych kandydatów. Dobrze jest też, gdy dochodzi do starcia kandydatów. Nie ma polityki bez stresu. Dobry jest i test odporności na stres. Ale niekoniecznie w formie antydebaty wszystkich ze wszystkimi.

Będzie druga tura, będą debaty. Najlepiej trzy. Polityka zagraniczna. Polityka gospodarcza plus euro. Sprawy społeczne. Ale do tego tematu, należy wrócić po 10 maja. Jeśli będzie taka potrzeba. Na razie jej nie ma. I przez trzy miesiące nie będzie.

naTemat.pl

Debata o debacie. Panie Prezydencie, powinien Pan przyjąć wyzwanie, chociaż może Pan na tym stracić

Prezydent Bronisław Komorowski unika debaty z innymi kandydatami.
Prezydent Bronisław Komorowski unika debaty z innymi kandydatami. Fot. S.Kamiński/AG

Kandydaci na stanowisko prezydenta wzywają do debaty przed I turą wyborów. Bronisław Komorowski konsekwentnie mówi „NIE”, a konkurentom odpowiada, że dyskutować mogą, ale… między sobą. Bagatelizowanie debaty? Nie tędy droga. Kandydaci mają prawo jej oczekiwać, podobnie jak sami wyborcy.

Doświadczony prezydent ma większe szanse
Bronisław Komorowski uznaje, że nie musi brać udziału w debacie, ponieważ jego poglądy wszystkim są już znane. Ma rację, bowiem po pięciu latach pełnienia funkcji Polacy zdołali dotychczasowy sposób sprawowania prezydentury poznać dokładnie, a perspektywy zmian – słuchając dotychczasowych wystąpień – także nie ma.

– To pozostali stanowią dla wyborców pewną niewiadomą, więc pozostali powinni ze sobą dyskutować – dodaje. W debacie jednak nie chodzi TYLKO o prezentację własnej oferty politycznej, gdyż od tego jest kampania. Dyskusja to interakcja i zestawienie własnych poglądów z propozycjami konkurencji. Dzieje się „tu i teraz”, i wymaga natychmiastowej reakcji.

Skoro Bronisław Komorowski prezydencką materię zna już od podszewki, tym bardziej do debaty powinien się stawić. Doskonale wie, co takiego – zgodnie z porządkiem konstytucyjnym – może zdziałać, a do czego nie ma żadnych uprawnień. Dzięki temu, łatwo może punktować swych konkurentów, którym niejednokrotnie urząd prezydencki wyraźnie myli się ze stanowiskiem Prezesa Rady Ministrów.

Prezydent Komorowski – tradycjonalista
Główny kontrargument prezydenta ws. debaty jest prosty. Przekonuje, że wcześniej urzędujący w podobnych dyskusjach przed I turą udziału nie brali, więc on także tradycji naruszać nie zamierza. Ponownie ma rację. O reelekcję po ’89 ubiegało się dwóch kandydatów: Lech Wałęsa w 1995 (bez powodzenia) oraz Aleksander Kwaśniewski w 2000 roku (z powodzeniem) i faktycznie debat wyborczych przed pierwszym starciem wówczas nie było.

Obecnie opozycja chętnie przypomina Bronisławowi Komorowskiemu dyskusję sprzed pięciu lat, w której udział wziął – nawet przed I turą. Wtedy jednak Komorowski ubiegał się – podobnie jak inni – o swoją pierwszą kadencję, więc owej „tradycji” nie naruszył. Złośliwi mogą wprawdzie wypunktować, że choć wybraną demokratycznie głową państwa wówczas nie był, obowiązki Prezydenta RP pełnił (po katastrofie smoleńskiej, jako marszałek Sejmu). Zatem powoływanie się na tradycję najmocniejszym argumentem nie jest.

JOANNA TRZASKA-WIECZOREK

Wezwania, by prezydent Bronisław Komorowski wziął udział w debacie przed I turą wyborów prezydenckich to fałszywa troska o Polskę i szczególna nadaktywność (…) Taka fałszywa troska niektórych polityków, którzy dzisiaj obudzili się i chcą włączyć się do debaty i działań, które trwają, to produkt z krótkim terminem przydatności do spożycia, który skończy się wraz z datą wyborów. Czytaj więcej

Nadaktywność wyborcza nie jest zła
Troska, jaką deklarują inni kandydaci i którą punktuje Kancelaria na pewno jest troską bardziej o swój interes, niż o Polskę. Jednak zarówno to, jak i owa „szczególna nadaktywność” nie powinna budzić zdziwienia. W ogniu kampanii i w walce o głosy każdy liczący się kandydat (może poza dr Ogórek) robi wszystko, aby być w centrum uwagi. Zatem prezydent Komorowski, zamiast nadaktywność krytykować, powinien wykazać się tym samym. Nie tylko w wymiarze stricte prezydenckim, w ramach wykonywania swych obowiązków, ale także w wymiarze wyborczy.

Do wyborów nie można podchodzić tak, jak gdyby wygrana w nich była „pewniakiem”, nawet jeśli wskazują na to wszystkie sondaże. Wybory to najważniejszy dzień w demokracji, a debata kandydatów to często najbardziej oczekiwane wydarzenie w kampanii, które wyborcom się zwyczajnie należy. Zwłaszcza w przypadku wyborów prezydenckich, gdzie głosujemy bezpośrednio na osobę, a nie na partie. Dyskusja to doskonała możliwość zestawienia racji i argumentów, którymi jesteśmy tygodniowo bombardowani.

„Debata o debacie” ma miejsce przed każdymi wyborami. Raz wątpliwości budzi forma jej prowadzenia, innym razem miejsce, w którym się odbywa. Powody do kłótni i spięć nietrudno znaleźć.

W tym roku kontrowersje wokół wspólnego spotkania pojawiły się wyjątkowo szybko, bo tak też Bronisław Komorowski zadeklarował, że dyskusji nie będzie na pewno. Jeśli zaś będzie – bez jego udziału. Zestawienie on jeden vs. Oni wszyscy – nie przyniesie nic dobrego. Cieszący się obecne wysokim poparciem prezydent może przez debatę raczej stracić, niż zyskać, choć póki piłka w grze, wszystko jest możliwe, dlatego należy podjąć wyzwanie.

naTemat.pl

Czy powinna odbyć się debata prezydencka?

Gdybym był doradcą Prezydenta Komorowskiego, zapewne radziłbym mu nieprzystępowanie do żadnej debaty w kampanii wyborczej, w każdym razie przed drugą turą (gdyby do takiej miało dojść, a nie dojdzie). Ale nie jestem, więc na pytanie o debatę odpowiadam nie z perspektywy maksymalizacji dominacji Komorowskiego nad rywalami, ale z punktu widzenia sprzymierzeńca polskiej demokracji. I z tego, ponad-partyjnego punktu widzenia, uważam, że debata taka powinna się odbyć.Niedawno w Gazecie Wyborczej opublikowałem krótki tekst, ubolewający nad lichością polskiego dyskursu publicznego przed wyborami prezydenckimi, “winą” za to obarczając hegemonię Prezydenta Komorowskiego, która paraliżuje konkurentów, wywołując w nich mieszankę strachu i małostkowości, To właśnie strach i małostkowość kazały liderom wszystkich partii (poza liderem Twojego Ruchu, może dlatego że nikt już tam nie został) uciec przed wyborami i wysunąć jakieś groteskowe kandydatury osób, nie tylko w sposób oczywisty nienadających się do pełnienia najwyższej funkcji w państwie, ale nawet do znaczącego udziału w debacie przedwyborczej.Zdania tego nie zmieniam po “konwencji Andrzeja Dudy”, a wręcz przeciwnie, utwierdzam się w tym przekonaniu. Plastikowy Picuś-Glancuś, deklamujący puste przemówienie, abstrahujące kompletnie od tak naprawdę jednej jedynej ważnej dziedziny prezydenckiej, czyli od spraw strategicznych i zagranicznych – zwłaszcza w dobie napięcia wojennego na Wschodzie, to żaden rywal dla świetnego, mądrego i imponującego swym życiorysem aktualnego Prezydenta. A powoływanie się przez Andrzeja Dudę na dziedzictwo najsłabszego i najmniej popularnego w dziejach III RP Prezydenta, to z punktu widzenia wyborców innych niż żelazna armia PiS-owców pomysł samobójczy, choć wskazujący jednocześnie na to, na jak krótkiej smyczy Jarosław Kaczyński trzyma swego obecnego pupila. (Na humorystyczne twierdzenie, że to Prezydent Lech Kaczyński “zatrzymał wojska rosyjskie przed agresją na Gruzję”, można odpowiedzieć tylko z amerykańska: “Give me a break”, czyli w wolnym tłumaczeniu: “Trzymajcie mnie”. Niech sobie kandydat Duda przypomni ówczesną misję Sarkozy’ego I jej efekty).Nie wątpię, że na niektórych widzach, mniej rozumnych niż przeciętna krajowa, a już zwłaszcza na publicystach niepokornych, wrażenie zrobiły baloniki, confetti i muzyka, choć tego wszystkiego więcej jest obecnie w Rio, więc – znów, jak mówią Amerykanie, “Who do you think you are kidding?”; w wolnym tłumaczeniu: „Bujać to my a nie nas”. A tak przy okazji publicystów prawicowych, zachwyconych konwencją Dudy, niech się red. Warzecha tak nie nadyma, bo skierowane do niego pytanie, czy jest opłacany przez PiS, jest zupełnie naturalną prośbą o wyjaśnienie stanu faktycznego, na które łatwo odpowiedzieć “tak” lub “nie”, skoro rozmaici inni publicyści z tego samego towarzystwa, okazywali się być beneficjentami hojności tej partii. Jeśli potem zapłacili podatki z tytułu tych przychodow to wszystko jest w porządku, ale czytelnicy I widzowie powinni wiedzieć, z kim mają do czynienia.

Wracając do debaty prezydenckiej: debaty takie są ważne dla demokracji i Prezydent Komorowski powinien na taką debate się zgodzić, tym bardziej że wszystkich rywali przerasta o wiele głów i żadne confetti Dudzie tu nie pomogą, tym bardziej że pod względem aparycji pani Ogórek go przyćmi. Nie mamy jak w USA system dwupartyjnego, w wyborach startować bedzie wielu innych kandydatów I demokracja wymaga, by w debacie wystąpili wszyscy zarejestrowani kandydaci. Występowanie w jednym panelu z panią Ogórek, z Dudą, jakimś kulturystą narodowym I Korwin-Mikkem może być dla Bronisława Komorowskiego upokarzające, ale sorry, taki mamy klimat i nigdzie nie jest powiedziane, że demokracja gwarantuje dobre towarzystwo.

naTemat.pl

Beata Szydło – posłanka z broszką

Agata Kordzińska, Bartłomiej Kuraś, 10.02.2015
Jarosław Kaczyński i Beata Szydło

Jarosław Kaczyński i Beata Szydło (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Rozpoczynała karierę zawodową od Działu Folkloru i Tradycji w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa, gdzie organizowała konkursy tradycyjnych szopek. Dziś organizuje kampanię wyborczą Andrzeja Dudy, a jej wpływy w PiS rosną
Na sobotniej konwencji PiS inaugurującej kampanię prezydencką Andrzeja Dudy ku powszechnemu zaskoczeniu to nie prezes partii Jarosław Kaczyński przedstawił kandydata, ale Beata Szydło. Dobrze ubrana, ze szmaragdową broszką w stylu Madeleine Albright. Mówiła pewnie, z autoironią. Nie był to już ten płaczliwy i równocześnie senny ton, znany choćby z sejmowej mównicy, który rozbawiał jej politycznych adwersarzy. Było słychać, że ostatnio mocno nad sobą pracuje. I widać było efekty tej pracy.- Gdy powiedziano mi, że to ja mam rozgrzać przemówieniem publiczność, zdziwiłam się – wyznała szczerze na konwencji, od razu zjednując sobie sympatię zebranych.A jeszcze kilka dni wcześniej mówiła „Wyborczej”: – Wiem, mówią, że jestem nudna i nijaka. Ale wolę być taka, uczciwie pracować, niż budować karierę na fajerwerkach.Przemarsze LajkonikaW rejon Oświęcimia, skąd pochodzi, z ziemi świętokrzyskiej w poszukiwaniu pracy przybyli jej pradziadkowie. Dorastała we wsi Przecieszyn, na rogatkach górniczych Brzeszcz. W kopalni Brzeszcze pracował jej dziadek, potem ojciec. Marzył, by jego córka studiowała w Akademii Górniczo–Hutniczej. Beata Szydło wybrała inaczej, ale z gminą Brzeszcze nadal jest bardzo związana. Po latach obok rodzinnego domu wybudowała swój. Szkołę podstawową skończyła w Brzeszczach: miała świadectwa z czerwonym paskiem, była przewodniczącą klasy i skarbnikiem samorządu szkolnego. Trenowała piłkę ręczną, grała w tenisa.

Do klasy humanistycznej w liceum im. S. Konarskiego dojeżdżała do Oświęcimia. Potem poszła na etnografię na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Kierunek studiów wybrała bez przekonania. – Przede wszystkim bardzo chciałam studiować w Krakowie, etnografia mnie interesowała – tłumaczy Szydło.

Był rok 1982. Nie angażowała się politycznie. – Nie byłam w NZS, wtedy wydawało mi się, że zostanę na uczelni, etnologią zaraził mnie prof. Czesław Robotycki – wspomina. Została przewodniczącą Koła Naukowego Etnografów.

Jeszcze na studiach poznała swojego męża Edwarda. Etnografia była jego drugim kierunkiem studiów, obok historii. Kibicowała mu, gdy grał w uczelnianej reprezentacji piłkarzy ręcznych. Dziś wspólnie kibicują naszym szczypiornistom.

W 1987 r. wzięli ślub. Mają dwóch synów. 23-letni Tymoteusz jest klerykiem. – To nie są łatwe decyzje, ale mogę powiedzieć, że mój syn ma powołanie – opowiada.

Drugi syn Błażej ma 21 lat i studiuje medycynę. Mąż pracuje w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Oświęcimiu i jest dyrektorem Społecznej Szkoły Zarządzania i Handlu w Oświęcimiu.

Po studiach dzięki wstawiennictwu prof. Robotyckiego dostała pracę w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa, w Dziale Folkloru i Tradycji. Organizowała konkursy tradycyjnych szopek i przemarsze Lajkonika. Na UJ pisała doktorat z antropologii polityki, ale pracy nie skończyła.

Praca w muzeum jej nie porwała. Wróciła w rodzinne strony i w Libiążu prowadziła centrum kultury. Dwa lata później, w 1997 r., wygrała konkurs na dyrektora Ośrodka Kultury w Brzeszczach. Rok później wystartowała w wyborach samorządowych.

Nie spodobała się Grasiowi

Na listy w wyborach powiatowych wciągnął ją kolega z podstawówki Zdzisław Filip, wtedy działacz AWS, dziś wojewódzki radny PiS. Dał drugie miejsce, przeskoczyła go. – To była moja pierwsza kampania wyborcza. Miałam hasło „Z Beatą Szydło w powiecie będzie OK”. OK było nawiązaniem do Ośrodka Kultury – wspomina.

W radzie miejskiej w Brzeszczach większość zdobyli AWS i bezpartyjni. Szukali kandydata na burmistrza. I znów zgłosił się kolega z podstawówki. Teraz z propozycją, by wprowadziła się do urzędu gminy. Szydło w wieku 35 lat została burmistrzem. – To był inny czas, inny samorząd, po reformie czuć było zapał w społeczeństwie, wiarę we własne możliwości – mówi.

W 1999 r. utworzono 16 nowych województw. Przecieszyn położony na rogatkach Brzeszcz pod Oświęcimiem, dotychczas w województwie katowickim, znalazł się w Małopolsce. W tej reformie niektórzy upatrują sukcesu Szydło. – Na Śląsku trudno byłoby Beacie konkurować z innymi politykami. To duży okręg wyborczy i każda partia stara się wystawić jak najmocniejszego kandydata, często z pierwszych stron gazet – ocenia jeden z małopolskich działaczy PiS.

Jej polityczny konkurent Kazimierz Czekaj z Platformy Obywatelskiej, radny małopolskiego sejmiku, dobrze ocenia jej pracę w Brzeszczach: – Dała się wtedy poznać jako sprawny samorządowiec, umiejący zabiegać o sprawy ważne dla lokalnej społeczności i szukający możliwości porozumienia z innymi ugrupowaniami.

W 2002 r., już w wyborach bezpośrednich, wygrała w dogrywce i ponownie została burmistrzem. Brzeszczami rządziła siedem lat. Dziś opowiada się za kadencyjnością prezydentów, burmistrzów i wójtów. – Wiedziałam, że czas odejść, że powinni przyjść nowi, ze świeżymi pomysłami – mówi.

W 2005 r. dostała propozycję z PiS i równolegle z PO, żeby wstąpić do partii. Emisariusze z PiS jej nie przekonali, z PO – tak. Podpisała nawet deklarację członkowską, ale do partii nie została przyjęta. Dlaczego?

– Zachodnia Małopolska to okręg, z którego wywodzi się dwóch ważnych polityków PO: były rzecznik rządu Paweł Graś i marszałek Małopolski Marek Sowa. Głównie Grasiowi nie w smak było, by ktoś jeszcze urósł w siłę w jego mateczniku. To dlatego dzisiejsza wiceprzewodnicząca Prawa i Sprawiedliwości Beata Szydło nie znalazła się w PO – zdradza kulisy lokalnej polityki jeden z działaczy Platformy.

Dziś Szydło mówi, że „Pan Bóg ją uchronił przed PO”. Po pewnym czasie do PiS zaprosił ją Zbigniew Ziobro. Dał drugie miejsce na liście do Sejmu w okręgu chrzanowskim. Znów przeskoczyła jedynkę – Pawła Kowala. Ale z satysfakcją wspomina, że zrobiła lepszy wynik niż Paweł Graś. Dwa lata później znów weszła do Sejmu, w 2011 r. kolejny raz – osiągnęła w okręgu chrzanowskim najlepszy wynik. Dostała ponad 43 tys. głosów.Aśka, wychodzimy!Pierwszych dni w Sejmie nie wspomina dobrze: – Bardzo szybko chciałam stąd wyjechać. Siedzieliśmy z Edwardem Siarką (wtedy poseł PiS, dziś SP) na korytarzu. On przestał być wójtem, ja burmistrzem, a tu się okazało, że najważniejsze jest, żeby mieć szerokie łokcie i umieć się nimi rozpychać.Zaprzyjaźniła się z pochodzącą z Wrocławia wiceprezes PiS Aleksandrą Natalli-Świat, która przewodniczyła sejmowej komisji finansów publicznych, Szydło była jest zastępczynią. Po katastrofie smoleńskiej posłanka z Małopolski przejęła obowiązki koleżanki i stała się finansowo-gospodarczą twarzą partii. Jacek Rostowski, wówczas minister finansów, wytykał jej brak wykształcenia. Mówił, że „to bardzo miła pani”, która z wykształcenia jest etnografem. Kpił na Twitterze, gdy posłanka PiS mówiła w 2011 r., że „w Polsce PKB spada, a inflacja i bezrobocie rośnie”. Rostowski odpisał, że PKB jednak rośnie, a nie spada, a inflacja i bezrobocie – wręcz odwrotnie.Ataki przeciwników nie osłabiły pozycji Szydło w partii. W lipcu 2010 r. została wiceprezesem PiS, jedyną kobietą w tym gronie. O jej nominacji krążą legendy. Jedna z nich mówi, że znów zadecydował przypadek. – Wiceprezesem miała być Joanna Kluzik–Rostkowska, która robiła Kaczyńskiemu kampanię prezydencką, ale chciała też funkcji wicemarszałka. Na radzie politycznej została jednak zgłoszona Beata. Wtedy Elżbieta Jakubiak, która współpracowała z Kluzik-Rostkowską, rzuciła zdenerwowana: „Aśka, wychodzimy”. I wyszły – opowiada jeden z uczestników. One wyszły, a Szydło została wiceprezesem.

– Znam te legendy, propozycję dostałam od Jarosława Kaczyńskiego – ucina Szydło.

Gdy w 2011 r. Zbigniew Ziobro wraz z grupą europosłów został wyrzucony z PiS, Szydło znów skorzystała. Została szefową małopolskich struktur PiS. Te wybory samorządowe były pierwszym testem na jej przywództwo w regionie. Nie czekając na wyniki, zwołała konferencję prasową w Krakowie. – Chcę już podać nazwisko nowego marszałka Małopolski z PiS, czekam tylko na ogłoszenie wyników przez PKW – oznajmiła. Przeliczyła się. Ostatecznie okazało się, że większość w małopolskim sejmiku ma koalicja PO-PSL, a marszałkiem na kolejną kadencję pozostał Marek Sowa z PO.

Ci, którzy znają ją od lat, mówią, że wielka polityka ją zmieniła, w PiS-ie się zradykalizowała. – Rzadko widzi możliwość kompromisu – ocenia Kazimierz Czekaj z PO. I przypomina, że to ona przed dwoma tygodniami nagłaśniała sprawę niezaproszenia do Oświęcimia rodziny rotmistrza Witolda Pileckiego na obchody 70. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz–Birkenau, a następnie zażądała dymisji dyrektora Muzeum Auschwitz – organizatora uroczystości.

Przeciwniczka aborcji, związków partnerskich, odrzuca sztuczne zapłodnienie metodą in vitro. – Mój pogląd wynika z tego, że jestem praktykującą katoliczką – tłumaczy.

Tylko jeden lider

Nie mówi o zamachu w Smoleńsku, ale o nieprawidłowościach przy organizacji lotów. Nie należy do parlamentarnego zespołu Macierewicza, przed którym głosi on swoje smoleńskie teorie.

Swoją rodzinę nazywa konserwatywną, ale „w dobrym znaczeniu, konserwatyzmu partnerskiego.” – Domem i działką zajmuje się mąż, ja resztą. Każdą decyzję podejmujemy wspólnie – opowiada.

W partii jest pozbawiona zaplecza, blisko trzyma się z dolnośląską posłanką Elżbietą Witek. Ale jej wpływy rosną. Ma bezpośredni dostęp do prezesa PiS, niedawno powierzył jej partyjne finanse. Teraz prowadzi kampanię kandydata PiS na prezydenta. – Zadaniowa, konkretna, nie znosi, gdy ktoś się wtrąca, jak na posiedzeniu sztabu ustali kolejność mówców – opowiada jeden ze sztabowców.

Nie zdarza się, by miała odmienne zdanie niż prezes albo by jej głos szedł w poprzek partyjnej linii. To źródło jej siły: – Polityka to gra zespołowa, ale tak jak w każdej drużynie jest jeden kapitan, tak w partii lider też jest tylko jeden – powtarza.

Sondaż TNS dla TVP1: PO wyprzedza PiS. Korwin-Mikke i Palikot poza Sejmem

mig, 11.02.2015
Sondaż TNS dla

Sondaż TNS dla „Wiadomości” TVP (fot. Gazeta.pl)

Platforma wyprzedziła PiS, rośnie poparcie dla PSL, a Janusz Korwin-Mikke i Janusz Palikot byliby poza Sejmem, gdyby wybory odbyły się na początku lutego – wynika z sondażu TNS Polska dla „Wiadomości” TVP1. Do parlamentu nie weszliby też narodowcy i KNP.
Na rządzącą PO chce głosować 34 proc. badanych. To wzrost o 1 pkt proc. w stosunku do sondażu z połowy stycznia. Na drugim miejscu jest PiS z 32 pkt proc.Partia Jarosława Kaczyńskiego (zjednoczona z Solidarną Polską i Polską Razem) zanotowała spadek o 2 pkt proc. – wynika z najnowszego sondażu (z początku lutego) TNS Polska dla „Wiadomości” TVP1. W poprzednim sondażu między dwoma największymi partiami polskiej sceny politycznej był remis.

Palikot i Korwin-Mikke poza Sejmem

Tylko dwie inne partie weszłyby do parlamentu – PSL i SLD. Na ludowców chce głosować 9 proc. badanych (wzrost o 3 pkt proc.). SLD z kolei zaliczył spadek o 1 pkt proc. i może liczyć na 7 proc. poparcia.

Poniżej wymaganego pięcioprocentowego progu znalazł się Twój Ruch Janusza Palikota z 2 proc. poparcia. Po 1 proc. dostały dawna i obecna partia Janusza Korwin-Mikkego (Kongres Nowej Prawicy i partia KORWiN) oraz Ruch Narodowy. 13 proc. badanych nie wie, na kogo zagłosuje.

Jak wylicza TVP Info, PO dostałaby 200 mandatów, PiS 191, PSL 42, a SLD 27.

Zobacz także

TOK FM

„Z 200 ciągników jadących do Warszawy zostało tylko 60”. Policja przebadała rolników alkomatem

Rolnicy w środę ruszą w "marszu gwiaździstym" na Warszawę. Będą duże utrudnienia komunikacyjne.
Rolnicy w środę ruszą w „marszu gwiaździstym” na Warszawę. Będą duże utrudnienia komunikacyjne. Fot. Marcin Onufryjuk / Agencja Gazeta

Rolnicy ruszyli na Warszawę. Do stolicy jadą już samochody, autobusy i traktory. Z ustaleń Radia ZET wynika jednak, że nie wszyscy rolnicy osiągną cel podróży. – Z 200 ciągników ciągnących z Białegostoku na Warszawę zostało tylko 60. Powód? Policja zbadała alkomatem – napisał na Twitterze reporter Roman Osica.

Rolnicy organizują „marsz gwiaździsty” na stolicę, bo twierdzą, że stracili już cierpliwość i nie będą dłużej czekać na odpowiedź ministra Marka Sawickiego na ich postulaty. Żądania dotyczą m.in. szkód wyrządzonych przez dziki i rekompensat za tzw. kwoty mleczne – wprowadzone przez Unię Europejską limity na mleko. Rolnicy domagają się także rządowej pomocy dla sadowników i hodowców, w których interesy bardzo uderzyło rosyjskie embargo. Chcą też, by wstrzymano proces wykupywania polskiej ziemi przez zagraniczne koncerny.

Rolnicy mają dotrzeć do Warszawy w środę około południa. Natomiast na godzinę 14.00 planowane jest spotkanie delegacji związkowców z szefem resortu rolnictwa. Jeśli rozmowy nie przyniosą konsensusu, rolnicy zapowiadają, że będą domagać się odwołania Sawickiego ze stanowiska.

Do środy rolnicze protesty potrwają także na krajowych drogach numer 62, 8 i 19. Ale to nie jedyna w Polsce grupa społeczna mocno niezadowolona ze swego położenia. Za plecami rolników wciąż gotowi dołożyć swoje trzy grosze do kryzysu w państwie wciąż są też górnicy, pocztowcy, kolejarze i nauczyciele.

– To są już inni związkowcy, w nas było więcej patriotyzmu – komentował w rozmowie z naTemat Jerzy Borowczak, który w sierpniu 1980 roku inicjował historyczne strajki na Wybrzeżu. I proponuje, by w geście dobrej woli związkowcy odpuścili premier Ewie Kopacz choć na kilka tygodni, by mogła wreszcie zająć się polityką zagraniczną.

Zachowanie rolników skrytykował też scenarzysta i reżyser – Andrzej Saramonowicz, który wpis w tej sprawie zamieścił na swoim profilu na Facebooku: „(…) Tu mieszkają zwykli ludzie, jeżdżą do pracy, dzieci chodzą do szkoły, staruszkowie do aptek, ktoś gdzieś bliski jest śmierci i karetka musi do niego dojechać, tu się życie po prostu dzieje, a bywa wystarczająco trudne bez najazdu tysięcy „sprawiedliwych”, którzy w najłagodniejszej wersji mają mieszkańców Warszawy w dupie, a tak naprawdę to ich nienawidzą i obwiniają za swoje życiowe niedomogi.”

Źródło: rmf24.pl

naTemat.pl

Tym o awanturze wokół konwencji antyprzemocowej: „Czy nie można by wystawić pomnika dwóch sióstr – głupoty i ciemnoty?”

Anna Siek, 11.02.2015
Stanisław Tym jest satyrykiem i publicystą

Stanisław Tym jest satyrykiem i publicystą (Fot. Michał Mutor / Agencja Gazeta)

„Tli się światełko wiary w czarnej dziupli cywilizacyjnej zagłady. Po głosowaniu Krzysztof Szczerski wydał komunikat, że on i „przyszły rząd PiS-u uznaje je za „niezaistniałe”. Zaś abp Hoser podejrzewa, że ratyfikacja nie jest naszą suwerenną decyzją, tylko zostaliśmy przekupieni. Czy nie można by wystawić pomnika dwóch sióstr – głupoty i ciemnoty?” – pyta Stanisław Tym w „Polityce”.
Debata sejmowa w sprawie ratyfikacji konwencji Rady Europy, w sprawie przeciwdziałania przemocy wobec kobiet, zrobiła wielkie wrażenie na Stanisławie Tymie. Jak przyznał w „Polityce”, początkowo piątkowe wydarzenia w Sejmie oglądał w telewizorze, nie wiedząc czego dotyczą”.”Nieruchomy jak własny pomnik siedziałem przed szybą telewizora. Ukazywały się na niej twarze kobiet, pań znaczy. Twarze naznaczone rozpaczą i gniewem, włosy rozwiane, policzki płonące rewolucyjną czerwienią. Machały rękami, jakby oganiały się od własnych myśli. Śmiało zaryzykowałbym twierdzenie, że każda twarz naznaczona była krzywdą” – pisze Tym w najnowszym numerze „Polityki”.

Kiedy włączył dźwięk, wszystko się wyjaśniło. „Dramatyczne napięcie w Sejmie wnosił temat, dlaczego katolicka Polska nie powinna przyjąć europejskiej konwencji o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet. To proste – bo Kościół się nie zgadza. Zatem jego wysłannicy krzyczeli z mównicy, że nasza cywilizacja ginie. Polacy są skazani na wymarcie, gender deprawuje i w efekcie wszyscy będziemy mogli zmieniać płeć tyle razy, ile się każdemu spodoba, czego najlepszym przykładem jest Stefan Niesiołowski” – relacjonuje w felietonie Stanisław Tym.

„Światełko wiary”

Przeciwnicy ratyfikacji przez Polskę konwencji RE piątkowe głosowanie w Sejmie przegrali. Za przyjęciem dokumentu było 254 posłów z PO, SLD, TR i PSL.

Ale jak zauważa Stanisław Tym, „tli się jednak światełko wiary w czarnej dziupli cywilizacyjnej zagłady”.

„Po głosowaniu Krzysztof Szczerski wydał komunikat, że on i „przyszły rząd PiS-u uznaje je za „niezaistniałe”. Zaś abp Hoser podejrzewa, że ratyfikacja nie jest naszą suwerenną decyzją,tylko zostaliśmy przekupieni. Robiono tak przecież w krajach afrykańskich. Czy na Krakowskim Przedmieściu nie można by wystawić pomnika dwóch sióstr – głupoty i ciemnoty?” – pyta felietonista „Polityki”.

Zobacz także

TOK FM

Komentarze

Dodaj komentarz