Miłka (02.04.15)

 

Miłka Stępień: idolka młodych naukowców

Violetta Szostak, 01.04.2015
Dr Miłosława Stępień

Dr Miłosława Stępień (Fot. Bartosz Bobkowski / AG)

Zaskarżyła uniwersytet, a na Facebooku założyła profil „Żądamy uczciwych konkursów na stanowiska uniwersyteckie”.
Jadę do Konina poznać „bohaterkę młodych naukowców”. Tak się o niej mówi. Mówią też, że popełniła samobójstwo naukowe.

Powodzenia, w imieniu wielu

Dziewczyna w kolorowej chustce na głowie, zamiast brwi ma narysowane gałązki.

Dr Miłosława Stępień, anglistka i afrykanistka, po doktoracie na Uniwersytecie Warszawskim. „Proszę mówić mi Miłka” – napisała w mailu.

Rozmawiamy i nasłuchujemy, bo na piętrze śpi córka, 8-miesięczna Maja.

– No tak mówią: że zaszkodziłam sobie w kręgach uniwersyteckich i że już mnie nie zatrudnią. Znajomi ostrzegali: „Miłka, wyjdzie ci to bokiem” – uśmiecha się. – Ale ja nie uważam, żebym popełniła samobójstwo naukowe, bo jeśli konkursy na uczelniach mają tak niejasne zasady, to i tak nie miałam szans.

Złożyła skargę do wojewódzkiego sądu administracyjnego na Wydział Anglistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, ponieważ nie chcieli udostępnić jej protokołu z obrad komisji rekrutującej kandydatów na stanowisko adiunkta. Wystartowała w otwartym konkursie i chciała się dowiedzieć, dlaczego jej nie przyjęto.

Uczelnia odmówiła wglądu w protokoły. Powołali się na własny statut i zapisaną w nim „tajność głosowania”.

Stępień powołała się na ustawę o dostępie do informacji publicznej. Sąd przyznał jej rację.

– Ta moja skarga w sądzie okazała się precedensowa. Zdziwiłam się. Myślałam, że ludzie dobijają się o takie informacje, okazało się, że byłam pierwsza.

Potem dużo osób się do mnie odezwało. Piszą z różnych uczelni: że konkursy są nieprzejrzyste, że już wcześniej chodzą słuchy, kto zostanie zatrudniony. I piszą, że im też odmawiano informacji.

Kiedy w lutym sprawę opisała „Wyborcza”, pod tekstem było kilkadziesiąt komentarzy.

„Sam, jako doktor nauk prawnych, brałem udział w konkursach na stanowiska adiunkta w różnych polskich uczelniach publicznych. Niestety, żadna z tych uczelni nie udziela informacji o odrzuceniu wniosku aplikacyjnego kandydata, powołując się na zwyczaj. (…) Zastanawiałem się, czy nie wystąpić o udzielenie informacji w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej, ale gdy pomyślałem o swojej potencjalnej habilitacji, zrezygnowałem”.

„To niezwykle ważna decyzja! Takie sytuacje są na polskich uczelniach powszechne”.

„Gratuluję woli walki. Powodzenia w imieniu wielu”.

Wszystkie wpisy były anonimowe.

Miłka: – Pokazuję twarz, nazwisko, bo uważam, że to ważne. Było ostatnio sporo tekstów krytykujących sytuację na uniwersytetach, ale jeśli piszą je ludzie związani z uczelnią, to najczęściej pod pseudonimami. Chciałam, żeby moja sprawa została nagłośniona, bo to jedyny sposób, żeby uczelnia potraktowała poważnie to, co się wydarzyło. Póki wszyscy siedzimy cicho, żeby się nie narazić, to nic się nie zmieni. A poza tym strasznie się wkurzyłam.

Uniwersytet broni tajemnicy. Mimo przegranej w sądzie [KOMENTARZ]

Pełnym głosem w Koninie

Działała w Akcji Konin. To grupa, która próbuje rozruszać miasto. Patrzą władzy na ręce.

W zeszłym roku wyprosili ich ze spotkania zespołu do spraw budżetu obywatelskiego w Koninie. Stępień przyszła jako obserwatorka z kolegą z Akcji Konin.

– Skoro to budżet obywatelski, spotkanie powinno być otwarte dla wszystkich. Najpierw się zgodzili, a potem powiedzieli, że komisja czuje się nieswojo z naszą obecnością.

Wyszli. Nagłośnili sprawę w mediach. W końcu urzędnicy dali się przekonać i Miłka znalazła się w tym zespole.

W Akcji Konin przeszła szkolenie z dostępu do informacji publicznej. Rada miasta chciała przed nimi ukryć protokół z posiedzenia swojej komisji – poszli do sądu, wygrali. Doprowadzili do zmiany statutu Konina, w którym niezgodnie z prawem zapisane było, że obrady komisje miejskiej rady są tajne.

Miłka: – W samorządach na początku był duży opór, podobny do tego, jaki teraz jest na uczelniach, ale teraz urzędnicy wiedzą już, że nie mają prawa odmówić informacji. Korespondując z uczelnią, wspomniałam, że mam doświadczenia z pracy w organizacjach pozarządowych i wiem, co powinno być jawne. Bo miałam wrażenie, że oni tego nie wiedzą. Albo nie chcą wiedzieć.

Od kiedy urodziła córkę, nie działa już tak aktywnie w Akcji Konin. Z grupą koninianek założyła feministyczną fundację Pełnym Głosem, jest wiceprezeską. Gdy skończymy rozmawiać, idzie na spotkanie fundacji, córkę zabierze ze sobą, w planach dyskusja „Jakość życia kobiet w Koninie”.

Z Afryki przyjechała

Rocznik 1978, urodzona w Zambii. – Tata pracował w kopalni w Koninie, był inżynierem górnikiem, po paru latach stwierdził, że spróbuje, jak to jest w tej Afryce.

Inżynier Stępień pojechał do kopalni miedzi w Kalulushi w Zambii, dołączyła do niego żona, urodziła się tam Miłka i jej młodszy brat. – W klasie byłam jedyną białą. Nie pamiętam napięć z tego powodu. Chodziłam do szkoły anglojęzycznej dla dzieci pracowników kopalni. Moje najbliższe przyjaciółki wtedy to trzy Zambijki, jedna dziewczynka z Indii i jedna ze Sri Lanki.

Do Polski wróciliśmy w 1990 roku, miałam 12 lat. Mówiłam po polsku z błędami. Moja mama jest polonistką i uczyła nas w Zambii polskiego, ale my z bratem woleliśmy mówić po angielsku. Był szok. Że jest zimno i że wszyscy są biali. Nosiłam koraliki, ubierałam się kolorowo, panie od polskiego i matematyki nie lubiły mojego stylu, a ja nie wiedziałam, o co im chodzi. I dlaczego nauczyciele denerwują się, gdy mówię do nich „ty” – tak mówiliśmy przecież w szkole w Zambii. Było trochę jak w zoo: „Z Afryki przyjechali!”. A to trudny czas, miałam 12 lat i bardzo chciałam pasować – opowiada.

Hejterowi, który pod artykułem w internecie o sporze Miłki z uniwersytetem czepiał się jej zdjęcia i brwi, odpisała: „To nie są tatuaże:) choruję na łysienie plackowate”.

– Miałam 17 czy 18 lat, jak straciłam włosy – opowiada Miłka. – To tak przychodzi, nie wiadomo skąd, choroba autoimmunologiczna, pewnie geny, może stres. Na początku wypadały po trochu, a potem poleciało.

– Ta chustka jest z Somalii, bardzo ją lubię – Miłka poprawia kolorowy zawój na głowie.

Wzór na brwiach rysuje kredką do makijażu, codziennie rano. – Zajmuje mi to pięć minut. Po tylu latach ma się już wyrobioną rękę. Gdy straciłam brwi, próbowałam to tuszować, malować niby brwi, ale to zawsze wygląda źle. Kuzyn powiedział: „To narysuj coś fajnego”. I zaczęłam rysować wzory.

Jest adminem grupy w internecie, która skupia osoby z łysieniem plackowatym. – Na początku zawsze jest etap ukrywania: tak ułożyć resztę włosów, żeby nie było widać. Potem, jak już mało co zostało, decydujesz się na zgolenie włosów. Czasami po jakimś czasie odrastają – w wyniku leczenia albo same. A czasami niestety nie, jak u mnie, już 18 lat i nie odrosły. Trzeba to zaakceptować, bo jeśli nie, to bardzo ogranicza życie, związki się przez to rozpadają, pracę się traci. Ja miałam szczęście, że na mnie to tak nie wpływało. W pewnym momencie stwierdziłam, że nie chcę się już na tym skupiać, biegać po lekarzach, chcę normalne życie prowadzić.

Pojechałam do Chin, zrobiłam doktorat

Po liceum jako laureatka olimpiady języka angielskiego wybrała Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Mogła sama wybierać wykłady. Magisterkę zrobiła z anglistyki i kulturoznawstwa afrykańskiego.

Miłka: – Po studiach nie byłam pewna, co chcę robić, więc pojechałam do Chin.

Szkoła językowa, w której pracowała, wysyłała lektorów do Chin. Przez rok uczyła Chińczyków angielskiego. – Wróciłam i wylądowałam w Koninie, zaczepiłam się w szkole jako nauczycielka. Po roku stwierdziłam, że mi się nudzi intelektualnie, i poszłam na doktorat.

Pracę pisała w języku angielskim z literatury południowoafrykańskiej, w Zakładzie Języków i Kultur Afryki na UW. – Zajmowałam się koncepcją prawdy i pojednania. Mandela jest dla mnie wielkim wzorem. Z jednej strony interesował mnie socjologiczny i polityczny aspekt projektu rozliczenia się z przeszłością, czyli Komisja Prawdy i Pojednania, bo to niesamowite, co oni tam wymyślili. Z drugiej strony patrzyłam, jak odzwierciedlało się to w literaturze i filmie.

Na afrykanistyce prowadziła zajęcia po angielsku z literatury i historii kina afrykańskiego, cieszyły się popularnością. Pracuje w ramach doktoratu, za darmo. – Kierowniczka wydziału bardzo chciała, żebym została, robiła habilitację. Ale okazało się, że nie ma szans na zatrudnienie. Takie małe wydziały w Polsce raczej się teraz zwijają, a nie rozwijają. Bo jest niż demograficzny, nie ma pieniędzy. W ramach studiów doktoranckich przez rok byłam na uniwersytecie w Lejdzie w Holandii. Proponowano mi, żebym przeniosła się tam i robiła doktorat. Wolałam zostać w Polsce, choć mi mówili: „Miłka, jak masz możliwość, wyjeżdżaj, nie zostawaj tutaj”. Myślę, że to jest straszny komunikat.

Będąc młodą doktorką

Poza pracą doktorską organizowała wspólnie z bratem Festiwal Filmów Afrykańskich „AfryKamera”, działała w Zielonych 2004 i była ich kandydatką do Sejmu z Konina (w 2005 roku, z ostatniego miejsca listy SDPL, nie dostała się), pracowała jako tłumacz.

– Po doktoracie, gdy okazało się, że szans na zatrudnienie na uczelni nie ma, chciałam spróbować w Stanach, tam jest duże zapotrzebowanie na specjalistów od literatury afrykańskiej. Zdążyłam wysłać już część aplikacji. Ale wtedy zaszłam w ciążę – uśmiecha się. Mieszkają teraz we troje z ojcem Mai. – Żyjemy w reklamowanym ostatnio „grzesznym konkubinacie” – dopowiada. – Zaczęłam rozglądać się w Polsce. Weszło mi w nawyk, że przeglądałam, jakie są stanowiska na różnych uczelniach. W lipcu ubiegłego roku urodziłam dziecko, musiałam z Mają leżeć w szpitalu przez dwa tygodnie, i leżąc tam, znalazłam w internecie ogłoszenie, że na anglistyce w Poznaniu jest konkurs na adiunkta. Spełniałam wszystkie warunki.

Miłka pyta

Kompletuje dokumenty, zbiera referencje, wysyła. Pod koniec sierpnia dostaje e-mail: „Dziękujemy za zainteresowanie pracą na Wydziale Anglistyki. Komisja ds. zatrudnień nie wybrała Pani kandydatury”.

Miłka: – Odpisałam, że chciałabym się dowiedzieć, co zadecydowało. Myślałam, że to jest normalny proces rekrutacyjny. Może naiwna jestem. Nie chciałam robić problemów, kwestionować wyników. Chciałam po prostu się dowiedzieć, gdzie mi punktów zabrakło. Czy miałam za mało publikacji? Za małą praktykę? Odpowiedziano, że nie muszą mi takich informacji udzielać. I wtedy się zaczęła cała sprawa.

Pyta dalej. Na jakiej podstawie podjęto decyzję? Uczelnia odpisuje, że komisja rekrutacyjna rekomendowała jednego kandydata i przygotowała protokół, który był głosowany przez radę wydziału. Prosi o ten protokół. Odpisują, że nie dostanie – bo według statutu UAM głosowanie komisji jest tajne. Pisze: „Zgodnie z art. 61 Konstytucji RP i ustawą o dostępie do informacji publicznej, które to są prawem nadrzędnym wobec statutu UAM, instytucja publiczna – jaką jest niewątpliwie uczelnia publiczna utrzymywana z pieniędzy podatników – ma obowiązek udostępnić mi wyniki konkursu otwartego, czyli w tym przypadku rekomendację Komisji i protokół ze spotkania Komisji”.

– Odsyłali mnie od osoby do osoby, od dziekanatu do rektoratu, pod cztery adresy. I że mam wysłać pismo w formie drukowanej, z odręcznym podpisem. A ja wiedziałam, że zgodnie z ustawą nie mają prawa tego wymagać.

Bo po pierwsze, to instytucja ma obowiązek przekazać wniosek do odpowiedniej osoby. Po drugie, wniosek w formie elektronicznej to uznawany sposób ubiegania się o informację publiczną. Miłka: – W końcu pani z biura rektora napisała w mailu: że było czterech kandydatów, wszyscy przeszli ocenę formalną i wybrano daną osobę. I że więcej nie udostępnią. I wtedy napisałam, że składam skargę do sądu. Bo jeszcze się okazało, że w toku wymiany maili przesłano mi w załączniku inne ogłoszenie o pracę niż to, na które ja aplikowałam…

Pokazuje ogłoszenia: ta sama data konkursu, inne wymogi. W pierwszym: „literatura i kultura krajów angielskiego obszaru językowego”. W drugim: „współczesna literatura irlandzka, historia literatury irlandzkiej, literatura angielska XX oraz pierwszej dekady XXI wieku”.

– Zapytałam, czy zdają sobie sprawę, że przesłali mi ogłoszenie niezgodne z treścią pierwotną. Nie otrzymałam odpowiedzi. Nie wiem do dziś – czy przez pomyłkę mi to wysłano? Ale ponieważ informacje o pracownikach naukowych są dostępne w internecie, sprawdziłam, że osoba, która wygrała konkurs, idealnie spełnia wymogi tego drugiego ogłoszenia. Jest też absolwentką anglistyki na UAM. Ja nie wiem, na ile sprawiedliwie odbył się proces rekrutacyjny, bo nie mam takiej informacji cały czas. Natomiast to wszystko, co było potem, stawia ich w bardzo negatywnym świetle. Jest to nieprzejrzyste.

Założyła na Facebooku profil „Żądamy uczciwych konkursów na stanowiska uniwersyteckie”.

– Problem z konkursami na uczelniach w Polsce jest według mnie systemowy. Obserwowałam to, gdy robiłam doktorat. Od doktoranta bardzo dużo się wymaga, ma prowadzić zajęcia, zajmować się sprawami administracyjnymi, studenckimi, redagować prace naukowe, organizować konferencje, w dużej części za darmo. I ludzie się na to godzą, bo w domyśle jest: „Jeżeli zrobisz wystarczająco dużo, to zostaniesz zatrudniona”. A przecież nie można czegoś takiego obiecywać, bo konkursy na adiunktów są otwarte, więc powinna wygrać osoba o najwyższych kwalifikacjach, a niekoniecznie z tego samego wydziału. Ale etatów jest mało, więc pisze się konkurs pod konkretnego doktoranta, który sobie stanowisko wypracował. A przy tym cały czas mówi się o mobilności, otwieraniu uczelni itd.

Rozmowa z prof. Maciejem Żyliczem: Polska nauka nie lubi młodych? Zdolni badacze nie mogą się przebić, a etaty zajęte przez przeciętniaków

Liczę na to, że moja sprawa coś ruszy, że więcej ludzi zacznie się domagać informacji i coś się zmieni na uczelniach. Bo jeśli uczelnie nie poprawią swego podwórka, to jak mogą uczyć innych?

Uczelnia się odwołuje

„Szkoda, że kandydatka, pani M.S., zastosowała metodę walki, a nie dialogu” – napisała, już po wyroku sądu, dziekan wydziału anglistyki prof. dr hab. Katarzyna Dziubalska-Kołaczyk w liście otwartym do pracowników i studentów opublikowanym na stronie internetowej wydziału. „Przyjmuję do wiadomości i rozumiem Jej roszczenia, choć zakres ich spełnienia pozostaje nadal niejasny”.

Wojewódzki sąd administracyjny przyznał, że „regulacje dotyczące udostępnienia informacji publicznej budzą wielokrotne wątpliwości interpretacyjne”, dlatego nie uznał „bezczynności” dziekana anglistyki za rażące naruszenie prawa, lecz jedynie za błąd w interpretacji. Ale uzasadnienie, jakie sędziowie dołączyli do wyroku, nie pozostawia wątpliwości: „Przebieg otwartego konkursu na stanowisko adiunkta na uczelni publicznej winien być przejrzysty, a temu służy udostępnienie jako informacji publicznej protokołu Komisji Rekrutacyjnej”.

Miłosława Stępień informacji nadal nie dostała.

Uniwersytet psuje się od rektora. Rozmowa z prof. Leną Kolarską-Bobińską

Rzeczniczka UAM informuje, że uczelnia właśnie odwołała się od wyroku do Naczelnego Sądu Administracyjnego.

Tłumaczy też sprawę dwóch różnych ogłoszeń: w czasie, gdy Stępień aplikowała na stanowisko adiunkta, ogłoszono dwa konkursy pod nazwą „literaturoznawstwo angielskie”, do dwóch różnych zakładów. Zdaniem rzeczniczki, kandydatka nie wskazała, w którym konkursie chce być rozpatrywana, więc przypisano ją do tego drugiego. Tego, w którym wymagano znajomości literatury irlandzkiej.

Miłka pyta: – Ale kto i na jakiej podstawie mnie tam przypisał, skoro nie mam żadnych kwalifikacji w tym zakresie, a spełniałam idealnie wymogi pierwszego konkursu? I dlaczego przeszłam pozytywnie ocenę formalną w konkursie na specjalistę od literatury irlandzkiej?

Zamierza pytać dalej. Wystąpiła już do uczelni z nowym wnioskiem „w trybie dostępu do informacji publicznej”: prosi teraz o kopie protokołów dwóch komisji rekrutacyjnych, w dwóch konkursach.

Miłka biegnie na piętro, wraca z córką, mała śmieje się aż do mojego wyjścia.

– Co będziesz zawodowo robić dalej? – dopytuję jeszcze.

– Na razie skupiam się na tym, że mi się dziecko urodziło. Pracuję w domu, tłumaczę i redaguję książki, artykuły naukowe, lubię to. Ostatnio siedzę nad książką o Tadżykistanie. Opłacam sobie ubezpieczenie zdrowotne, ale składek na emeryturę już nie. Może wrócę do nauczania w szkole średniej, teraz jako pani doktor? Może znajdę coś na lokalnej uczelni w Koninie? Myślałam też, żeby kontynuować pracę naukową eksternistycznie, nie trzeba być zatrudnionym na uniwersytecie, żeby wysyłać teksty do publikacji, robić habilitację. Choć pieniędzy z tego nie będzie. Bycie poza uczelnią pozwala zachować większą niezależność i podążać własną ścieżką, więc chyba nie przeszkadza mi aż tak strasznie, że nie mają dla mnie miejsca.

Sprawa Miłosławy Stępień coś jednak poruszyła. W marcu rektor UAM powołał komisję do sprawdzenia przestrzegania na uczelni procedur konkursowych

W ”Dużym Formacie” czytaj też:

Mózg się cieszy, kupujemy. Polak w hipermarkecie
Pytam: dlaczego jeździ pan bmw. Słyszę: bo to dobry niemiecki samochód, świetna technologia. A co mówi mózg? Będę panem na drodze. Ludzie będą mi zazdrościć. Rozmowa z Andrzejem Mykowskim, badaczem, który doradza firmom, jak mają nam sprzedawać i jak reklamować

Imigranci we Francji głosują na Front Narodowy
Turczynka: – Gdybym przyznawała obywatelstwo, od razu wyeliminowałabym kobiety w chustach i brodatych mężczyzn

Po prostu: jedziemy na wózku. Krótki film o wciąganiu na linie
Gdy Maciek wygrał w pokera w Cannes, to pojechaliśmy do czterogwiazdkowego hotelu. A jak przegrywał, to na parkingu przed kasynem gotowaliśmy sobie kolację. Rozmowa z Maciejem Kamińskim i Michałem Worochem

Dlaczego filharmonicy narodowi chcą strajkować
Flet jeździ w Uberze, chórzystka dorabia jako niania. Wiolonczeli nie stać na wakacje, siedzi z żoną na działce. Filharmonii Narodowej grozi strajk?

Oni zginęli na służbie. Czy państwo pomaga ich dzieciom?
Nieraz mówiła: jadę na służbę, ale mogę nie wrócić

Wszystko o mojej matce [FOTOGALERIA]
Te fotografie to zapis mojej żałoby. Rozmowa z Kirsty Mitchell

wyborcza.pl/duzyformat

 

Papież Jan Paweł II – popularny patron szkół i przedszkoli

Justyna Suchecka, Karolina Brzezińska, 02.04.2015
Liczba szkół i placówek edukacyjnych pod patronatem Jana Pawła II

Liczba szkół i placówek edukacyjnych pod patronatem Jana Pawła II (fot. Gazeta Wyborcza, SŁAWOMIR SIERZPUTOWSKI)

W Polsce działa ponad 1,5 tys. szkół i przedszkoli, którym patronuje Jan Paweł II. W ciągu dziesięciu lat od śmierci papieża przybyło ich ponad pół tysiąca. – Bo to ponadczasowy autorytet – mówią nauczyciele.
– Wcześniej nie mieliśmy żadnego patrona. Papieża wybraliśmy wspólnie w 2007 r., i to zobowiązuje – mówi Joanna Dąbrowska, dyrektorka gimnazjum w Iłowej, woj. lubuskie. – Moim zdaniem to dzieciom pomaga, szczególnie tym, które są wierzące. Uczniowie sami pamiętają o ważnych rocznicach związanych z papieżem. Mamy też specjalną sekcję papieską, którą prowadzi ksiądz z panią ze świetlicy.

W jej szkole wisi portret i sztandar z cytatami papieża, by przypominać młodzieży o Janie Pawle II. – Na pewno ten patron wychowawczo wpłynął na nich pozytywne. Młodzież ciągle uczy się tutaj empatii – dodaje Dąbrowska.

Rok wcześniej tego samego patrona wybrało gimnazjum w Wołominie. Dyrekcja zapewnia, że uczniowie tak zadecydowali. – Myślę, że to dla nich ponadczasowy autorytet – tłumaczy dyrektorka.

W 2004 r., jeszcze przed śmiercią Karola Wojtyły, jego imię przyjął zespół szkół w podradomskiej Przysusze.

– Podejmujemy różne działania związane z nauką i misją Jana Pawła II, jak np. wolontariat, adopcja na odległość, pomoc osobom słabszym – mówi Zofia Szymańska, dyrektorka zespołu. – To wszystko są działania, które pokazują, że realizujemy jego dzieło.

Nauczyciele, z którymi rozmawiałyśmy, zapewniają, że ich uczniowie wiedzą o swoim patronie znacznie więcej niż to, że po maturze chodził na kremówki.

Szkół, które twierdzą, że biorą przykład z papieża, jest zresztą coraz więcej. Już rok po śmierci Jana Pawła II, w roku szkolnym 2006/07, w Polsce działały 1023. Od tego momentu ich liczba stale rośnie. W tym roku jest ich już 1537, a najczęściej patronat papieża mają podstawówki. Najwięcej jest ich w Polsce południowo-wschodniej. Przodują: Małopolska i Podkarpacie.

Szkoły, które noszą imię Jana Pawła II lub kardynała Karola Wojtyły (to dwa najpopularniejsze warianty), od 17 lat zrzeszają się w Rodzinie Szkół im. Jana Pawła II. Ich pierwsze spotkanie odbyło się w 1998 r. w Radomiu. Wtedy na zjeździe stawili się przedstawiciele 15 placówek. Pomysł narodził się w tamtejszym zespole szkół integracyjnych, który imię papieża przyjął 16 października – w 20. rocznicę pontyfikatu. Inspiratorem spotkań był Zbigniew Gumiński, ojciec trójki uczniów.

Dziś Rodzina organizuje ogólnopolskie konkursy literackie, plastyczne, sportowe, pielgrzymki do Częstochowy i Wadowic. W 2013 r. w pielgrzymce na Jasną Górę wzięło udział ponad 20 tys. osób. W tym roku uczniowie i nauczyciele spotkają się 18 maja w Wadowicach.

Jednak nie wszędzie zmiana patrona na świętego przebiegała bezproblemowo. W kwietniu 2012 r. przeciwko przyjęciu imienia JP II przez jedną z warszawskich podstawówek głośno zaprotestowali radni lewicy. Twierdzili, że nie przeszkadza im papież, lecz nadużywanie jego postaci. W tym czasie w Warszawie działało już siedem miejskich szkół, którym patronował.

Radni zastanawiali się też, czy dzieci na pewno mają wpływ na wybór patrona. Na liście proponowanej przez uczniów było 16 nazwisk – wśród nich Steve Jobs i piłkarz Kazimierz Deyna. Rodzice chcieli podstawówkę przemianować na Marii Skłodowskiej-Curie, a nauczyciele – Wandy Chotomskiej.

Ostatecznie jednak Jan Paweł II pogodził wszystkich i zastąpił Franciszka Zubrzyckiego, działacza komunistycznego oraz dowódcę oddziału Gwardii Ludowej.

Nie wszędzie też rodzice są zadowoleni z wpływu papieża na życie ich dzieci. – Patron nie uchronił mojego dziecka przed pobiciem na szkolnym korytarzu – mówi mama gimnazjalisty z Kalisza.

Inna matka, Barbara, deklaruje, że jest ateistką. A jej pięcioletnie dziecko uczy się w jednym z podkieleckich papieskich przedszkoli: – Mam problem z tym, że moje dziecko ma głowę praną „jezuskami, maryjkami, kościółkiem” – mówi. – Próbowałam o tym w przedszkolu rozmawiać, ale usłyszałam, że wszelkie te jasełka i obchody np. dnia papieskiego są zgodne z programem wychowawczym. Czuję na własnej skórze, że w tej placówce nie ma miejsca dla inności. Przedszkole całe upstrzone jest świętymi obrazkami, modlitwami w ramkach. A przecież takie publiczne placówki powinny być świeckie.

Podobne zastrzeżenia mieli rodzice do papieskiej podstawówki nr 51 w Lublinie, w której na ścianie stołówki wisiały przypomnienia o modlitwie przed jedzeniem i po nim.

Więcej szczęścia do papieskiej podstawówki ma Katarzyna z Warszawy. – W szkole jest etyka, a nauczyciele zaangażowani są nie tylko w edukowanie, ale też wychowywanie – chwali. Choć zaraz też dodaje, że w szkole jest kilkadziesiąt tablic poświęconych religii, a przydałaby się choć jedna o etyce.

Według danych Głównego Urzędu Statystycznego z 2014 r. w Polsce zarejestrowanych jest w sumie ponad 2,3 tys. podmiotów, które w nazwie mają imię Jana Pawła II. Są wśród nich nie tylko szkoły, ale również uczelnie, szpitale, fundacje i stowarzyszenia.

Zobacz także

wyborcza.pl

Wiecie, czego wasze dzieci uczą się w rzekomo świeckiej szkole? Tak? To posłuchajcie

Wojciech Maziarski (Gazeta Wyborcza), 02.04.2015
Lekcja

Lekcja (Fot. Mikołaj Kuras / Agencja Gazeta)

Polska szkoła potrzebuje również kontroli podręczników pod kątem neutralności światopoglądowej.
Córka mnie poprosiła, żebym jej pomógł nauczyć się o zdaniach złożonych podrzędnie i współrzędnie (to właśnie jest zdanie złożone podrzędnie). W podręczniku dla klas szóstych „Jutro pójdę w świat” Hanny i Urszuli Dobrowolskich to zagadnienie jest omówione na stronach 165-171. Na tych powinienem był poprzestać (to jest zdanie proste). Diabeł mnie jednak podkusił – odwróciłem kartkę i zajrzałem na stronę 172. I wtedy oniemiałem, a szczęka mi opadła (to jest zdanie złożone współrzędnie).

Jesteście państwo pewni, że wiecie, czego wasze dzieci uczą się w rzekomo świeckiej szkole? Tak? To posłuchajcie: „Niedziela w języku łacińskim to Dies Dominica, czyli dzień Pański, a jeśli Pański, to Boży, a zatem najlepszy z możliwych. Skoro tak, to warto, abyśmy się zastanowili, jak powinno wyglądać nasze świętowanie niedzieli”. Obok ilustracja-plakat z hasłem „Świętuję niedzielę”: radosna rodzinka, promieniujący krzyż, a po przeciwnej stronie utrzymane w mrocznej tonacji symbole konsumpcji i pracy: laptop, wózek z supermarketu, człowiek przewożący skrzynię z towarem.

Pod czytanką odpowiednie ćwiczenia: „Który dzień nazywamy » dniem Pańskim «i dlaczego?”; „Jakie środki wyrazu zastosował twórca plakatu? Zwróć uwagę na hasło, zastosowane barwy i znaki”.

Nie zmyślam. Naprawdę takie treści znalazłem w świeckim podręczniku zatwierdzonym do użytku w publicznych podstawówkach przez świeckie ministerstwo neutralnej światopoglądowo Rzeczypospolitej Polskiej.

Pomijając kwestię indoktrynacji katolickiej, lekcja na temat niedzieli jest po prostu szkodliwa wychowawczo. Co mają myśleć dzieci pracujących rodziców, którym wmawia się, że praca w niedzielę jest czymś złym? Czy wracając w niedzielę z redakcji, mam się przed dziećmi kajać? A czy dzieci, których rodzice robią w niedzielę zakupy, mają się teraz za tych rodziców wstydzić?

Oczekiwałbym, że szkoła publiczna będzie uczyć przede wszystkim tolerancji i szacunku dla różnych stylów życia i systemów wartości. Że na przykład lekcja poświęcona niedzieli będzie nieść przesłanie: „Jedni z nas chodzą do kościoła, inni uprawiają sport, a jeszcze inni robią zakupy albo pracują; mamy różne modele życia, ale żaden z nich nie jest ani lepszy, ani gorszy od pozostałych”.

Działacze ze środowiska skupionego wokół redakcji miesięcznika „Liberte” chcą wystąpić z obywatelską inicjatywą ustawodawczą w sprawie nowelizacji ustawy oświatowej. „Kosztów związanych z organizacją nauki religii nie można w części ani w całości finansować ze środków publicznych” – głosi kluczowe zdanie w projekcie. Ich akcja oczywiście zasługuje na poparcie. Po lekturze podręcznika córki uświadomiłem sobie jednak, że problem nie sprowadza się do lekcji religii. Indoktrynacja dzieci odbywa się też w ramach innych przedmiotów.

Przed laty powołano polsko-niemiecką komisję, która przegląda podręczniki, by eliminować z nich treści szkodliwe wychowawczo, propagujące nacjonalistyczne stereotypy czy uczące nietolerancji.

Teraz polska szkoła potrzebuje również kontroli podręczników pod kątem neutralności światopoglądowej. To jest zdanie proste, ale bardzo kategoryczne.

Zobacz także

wyborcza.pl

Radna PiS: Moja córka broniła majestatu Pana Boga

Katarzyna Włodkowska, 01.04.2015
Anna Kołakowska na facebooku

Anna Kołakowska na facebooku (www.facebook.com)

– Do protestów przeciwko odczytom tekstu sztuki „Golgota Picnic” przygotowywaliśmy się całą rodziną. Musieliśmy bronić Pana Boga, skoro państwowe instytucje odmówiły – tłumaczyła w środę przed sądem gdańska radna PiS Anna Kołakowska powody, dla których jej nastoletnia córka rozpyliła gaz w siedzibie Krytyki Politycznej.
18-letnia Maria Kołakowska, córka gdańskiej radnej PiS, stanęła przed sądem za rozpylenie substancji o nieprzyjemnym zapachu podczas czytania tekstu dramatu „Golgota Picnic” w siedzibie Krytyki Politycznej. Jaki to zapach? Jak wytłumaczył w środę 26-letni Jan, który wspierał wtedy akcję Marii, „był to zapach kupy”.

– Wcześniej zeznałem na policji, że dezodorant kupiła w sklepie ze śmiesznymi rzeczami, ale potem okazało się, że źle myślałem. Od kogoś go dostała, ale nie potrafię powiedzieć od kogo – wytłumaczył przed sądem.

Zajścia nie widział, bo stał wtedy na schodach i śpiewał z kolegami pieśni mające zakłócić odczyt.

– Nagle zobaczyłem, jak zostaje wyrzucona z sali, a za nią leci jej torebka – zeznawał w środę. – Potem zostało zgłoszone policji pobicie, ale nie zostało przyjęte. Na komisariacie zeznawała w tej sprawie mama Marii i wiem, że gdy potem je przeczytała, okazało się, że to zupełnie inne zeznania. Zostały zmienione przez policję.

Gdy przed sądem stanęła Anna Kołakowska, rocznik 1964, najpierw stwierdziła, że to „nie jej zeznania są odczytywane, ale człowieka upośledzonego umysłowo, jakiś bełkot”, by potem przyznać, że to przede wszystkim kwestia „stylistyki”, ale „takie jest jej stanowisko”. – Moje zeznania były po prostu zgrabniejsze stylistycznie, nawet im to poprawiałam na komputerze – wytłumaczyła.

Zabawa kosztem podatników

Maria Kołakowska w czerwcu ub.r. protestowała w Gdańsku przeciwko czytaniu wzbudzającej kontrowersję sztuki „Golgota Picnic” Rodriga Garcii. Prezentacje tekstu dramatu odbywały się w wielu miastach Polski w ramach protestu przeciw odwołaniu spektaklu z programu festiwalu teatralnego Malta w Poznaniu. W Gdańsku tekst „Golgoty” czytano w świetlicy Krytyki Politycznej. Pod budynkiem pojawili się również przeciwnicy sztuki oraz eskorta policji. W sali, w której miało się odbyć jej czytanie, jedna z protestujących – 17-lenia wtedy Maria – rozpyliła substancję o nieprzyjemnym zapachu.

– W pewnym momencie pani Kołakowska wyjęła dezodorant i zaczęła rozpylać dookoła zgromadzonych w pobliżu osób – zeznał na wcześniejszej rozprawie ze świadków. – Salka mała, ściśniętych siedziało tam ok. 100 osób. Ci zaatakowani zaczęli się bronić, jedna z nich, o ile dobrze pamiętam, żeby uniknąć kontaktu z gazem, rzuciła na dziewczynę kurtkę, kolejne próbowały ją obezwładnić, bo dalej rozpylała ten swój patriotyczny gaz.

Inny świadek w środę: – Przecież my nie wiedzieliśmy, co zostało rozpylone. Mogło dojść do paniki.

W październiku ub.r. Sąd Rejonowy Gdańsk-Południe ukarał Marię Kołakowską za wykroczenie przeciwko porządkowi i spokojowi publicznemu. Oskarżycielem była policja. Sąd wydał wyrok nakazowy, a obwinionej wymierzono karę nieodpłatnej pracy na cele społeczne w wymiarze 40 godzin. Maria Kołakowska nie zaprzecza, że gaz rozpyliła, ale i tak zaskarżyła wyrok, dlatego na początku marca rozpoczął się proces przed Sądem Rejonowym Gdańsk-Południe.

Linia obrony skupia się na uczuciach religijnych, do obrazy których miało dojść w trakcie spotkania w ciasnej salce Krytyki Politycznej, na które przyszły tylko osoby, które wcześniej zgłosiły chęć udziału. Ale – jak powszechnie wiadomo – prokuratura nie podjęła w tej sprawie dochodzenia.

„Broniłam wartości narodowych”

– Nie przyznaję się do winy, broniłam wartości narodowych i moich uczuć religijnych – powiedziała przed pierwszą rozprawą Maria Kołakowska, która zgodziła się na publikację wizerunku. – Harcerze także, walcząc z niemiecką propagandą, wchodzili np. do kin i wrzucali śmierdzące gazy czy płyny, żeby wyprosić publiczność. Ta sztuka obraża Chrystusa.

W środę – oprócz funkcjonariuszy policji oraz osób obecnych tego dnia w siedzibie Krytyki – zeznawała też matka oskarżonej – Anna Kołakowska z PiS, która zasiada m.in. w komisji samorządu i ładu publicznego gdańskiej rady miasta.

– Gdy dowiedzieliśmy się z mężem, że na festiwalu Malta w Poznaniu ma zostać wystawiona sztuka „Golgota Picnic” ściągnęliśmy z Francji zdjęcia i tekst sztuki, który przetłumaczyła nam potem kancelaria adwokacka – tłumaczyła radna tło zdarzenia. – Nie mieliśmy wątpliwości, że treść jest zwykłym bluźnierstwem, dlatego, gdy Marysia protestowała w Gdańsku, my pojechaliśmy zrobić to samo w Poznaniu, gdzie zresztą – podobnie jak we Wrocławiu – złożyliśmy zawiadomienia w tej sprawie na policję, ale nie zostały przyjęte. Córka tego dnia w siedzibie Krytyki Politycznej była pod opieką jednego ze starszych braci i posła PiS Andrzeja Jaworskiego. Domyślałam się, że użyje dezodorantu.

To fakt niepodjęcia dochodzenia w sprawie obrazy uczuć religijnych w trakcie odczytów sztuki miał sprawić, że rodzina Kołakowskich wzięła sprawy w swoje ręce.

– Do protestów przeciwko odczytom tekstu sztuki Golgota Picnic przygotowywaliśmy się całą rodziną – opowiedziała radna, na co dzień nauczycielka historii w szkole podstawowej. – Musieliśmy bronić Pana Boga, skoro państwowe instytucje odmówiły. Marysia stanęła w obronie wartości. Zrobiła to, co należy. To, za co nasze pokolenie było odznaczane krzyżami, najwyższymi odznaczeniami cywilnymi.

Na pytanie, czy kontaktowała się tuż przed zdarzeniem z córką telefonicznie, odpowiedziała: – Nie rozmawiamy o takich sprawach przez telefon, bo nie mamy do telefonów zaufania. Zresztą, to było zbędne. Miała bronić majestatu Pana Boga i byłam pewna, że będzie wiedziała, co zrobić.

Obrońcą nastolatki jest Kazimierz Smoliński, europoseł PiS.

Walka z gender

Radna PiS Anna Kołakowska bezskutecznie próbowała w styczniu br. odebrać miejski lokal kobiecej organizacji NEWW Polska. Twierdziła, że robi to w „imię walki z ideologią gender”. Nie przekonywało jej, że Stowarzyszenie Współpracy Kobiet NEWW Polska to działająca od wielu lat w Gdańsku organizacja kobieca, a główna działalność stowarzyszenia polega na udzielaniu bezpłatnej pomocy prawnej i psychologicznej kobietom dotkniętym przemocą domową.

gazeta.pl

Dodaj komentarz