Sikorski (12.09.2015

 

Kopacz powinna jak najszybciej zgodzić się na debatę z Szydło. Kandydatka PiS jest dziś najsłabszym punktem partii

Beata Szydło przegrałaby w bezpośrednim starciu z Ewą Kopacz.
Beata Szydło przegrałaby w bezpośrednim starciu z Ewą Kopacz. Fot. Marek Podmokły / Agencja Gazeta

Po niespodziewanej wygranej Andrzeja Dudy wielu uważało, że PiS czeka łatwa droga do wygranej w październiku. Ale Beata Szydło nie jest w stanie wzbudzić w wyborcach absolutnie żadnej emocji, poza znudzeniem. Jest cieniem nie tylko Jarosława Kaczyńskiego, ale też Andrzeja Dudy. Dlatego strategia Platformy, by ignorować Szydło jest cokolwiek dziwna. Znacznie bardziej opłaciłoby jej się wciąganie Szydło w bezpośrednie starcia w Sejmie czy podczas debat telewizyjnych.

U Andrzeja Dudy było tak: wczesny start kampanii mało znanego posła do PE, niemal niezauważany objazd po kraju mało znanego kandydata, niewielkie spotkania, na które przychodzili tylko wyznawcy PiS. Później wielka konwencja, a po niej efekt kuli śniegowej, która ostatecznie rozbiła drzwi do Pałacu Prezydenckiego. A tak było (jest) u Beaty Szydło: gwiazda nr 2 kampanii prezydenckiej, zaczyna z wysokiego C, czyli konwencji w wypełnionym po brzegi Torwarze. A później?

Cień Dudy
A później wielki zawód. Bo o ile Beata Szydło dobrze wypadła podczas starannie przygotowanych i wyuczonych przemówień na konwencjach Dudy w marcu i swojej w czerwcu, o tyle jej mniej uroczyste wystąpienia wypadają po prostu słabo. Szydło przedstawia kolejne punkty programu PiS, ale brakuje tam nie tylko konkretów, ale wizji, która mogłaby porwać wyborców.

kaczyńskiMaDar

Ze zdecydowanej szefowej kampanii prezydenckiej Szydło znowu stała się szarą posłanką, która po 10 kwietnia musiała stać się główną ekspertką ekonomiczną partii. Jako, że z wykształcenia jest etnografem, szło jej słabo. Szczególnie, kiedy musiała mierzyć się z niezwykle sprawnym retorycznie Janem Vincent-Rostowskim.

Tworzenie lidera
Wydawało się, że kampania prezydencka była próbą ogniową nie tylko dla Andrzeja Dudy, ale też dla Beaty Szydło. Szybko jednak okazało się, że król jest nagi. Na razie nie widać też, żeby Szydło zauważalnie ewoluowała dzięki kampanii parlamentarnej. Taki scenariusz jej rozwoju osobistego wróżył jeszcze trzy tygodnie temu Adam Hofman.

ADAM HOFMAN

poseł niezrzeszony, były rzecznik PiS

Widziałem już kilka razy, kiedy w kampanii albo w innej trudnej sytuacji tworzył się polityk, jak z każdym dniem rósł i stawało się jasne, że uniesie projekt. Tak samo jest tutaj, choć to nie dzieje się z dnia na dzień. Każde słowo, które wypowiada nabiera znaczenia. Czytaj więcej

Czasu na to przeobrażenie się w lidera jest coraz mniej. PiS zaczęło kampanię parlamentarną już konwencją na Torwarze. Dzisiaj robi jej restart, organizując dużą konwencję w ATM Studio. Dokładnie tam, gdzie prędkości rakietowej nabrał Andrzej Duda. Dzisiaj wydaje się to być tylko zaklinaniem rzeczywistości ze strony PiS.

Kaczyński już nie działa
Dlatego zaskakująca jest strategia Platformy Obywatelskiej, która cały czas ignoruje Beatę Szydło, skupiając się na Jarosławie Kaczyńskim. Oczywiście w jej interesie jest, aby co jakiś czas przypominała o prezesie, ale oparcie kampanii na straszeniu nim nie będzie skuteczne, o czym przekonał się Bronisław Komorowski (spot „Duda ma twarz Kaczyńskiego”). Ale dzisiaj to nie Kaczyński, a właśnie Szydło jest najsłabszym punktem PiS.

Prezesowi wiele można zarzucić, przede wszystkim przeszłość (choć dzisiaj mało kto o niej pamięta), ale ma niezaprzeczalne zalety. Szydło może i ma czystą hipotekę, ale nie potrafi przedstawić wizji przyszłości, która porwie sporą część społeczeństwa. Prezes często ma dobre diagnozy stanu państwa, choć z reguły proponuje złe rozwiązania. Do tego przemawia z głowy, sypiąc z rękawa faktami.

Ogórek bis
U Szydło nawet z tym jest problem, co pokazał briefing w Krakowie kilka dni temu. Dociekliwy dziennikarz został z niego wyrzucony, bo nie wystarczały mu ogólnikowe formułki kandydatki na premiera i starał się z niej wyciągnąć konkretniejszą odpowiedź. W wywiadach Beata Szydło również nie poraża konkretami.

Kandydatka PiS jest nieco lepszą wersją Magdaleny Ogórek, która na wszystko odpowiadała „trzeba napisać prawo od nowa” czy Pawła Kukiza, który wszystko chce naprawić JOW-ami. Szydło w każdej sprawie chce „rozwiązań systemowych” oraz „rozmawiać”. Jasne, Jan Pospieszalski przez kilku lat powtarzał w TVP, że „Warto rozmawiać”, ale na końcu coś z tej rozmowy musi wynikać.

Zanudzić
Tymczasem Szydło wydaje się sama nie być przekonana do tego, co mówi. Jej przemówienia i wywiady są monotonne, trudno skupić uwagę na tym, co mówi przez dłużej niż minutę czy dwie. I nie chodzi tylko o ton, ale też o treść. Beata Szydło nie potrafi zainteresować tym, co ma do powiedzenia. W PiS chyba nie poświęcili czasu na nauczenie swojej nowej twarzy kilku zabiegów retorycznych.

Dlatego PiS stara się nadrabiać na innych polach. Podobnie jak w kampanii prezydenckiej partia robi spoty, które mogą trafiać do wyborców, choć są szalenie populistyczne. To dobre produkcje. Aż do momentu, gdy odzywa się Beata Szydło.

Kopacz górą
Obserwując więc starcie dwóch liderek, z których każda ma liczne słabe strony i jest tylko cieniem swojego poprzednika, wydaje się, że dzisiaj górą jest Ewa Kopacz. Szefowa PO zalicza wpadki, ma swój styl mówienia, który nie wszystkim odpowiada, ale budzi emocje. Usłyszałem porównanie jej do ciotki „a przecież ciotki wszyscy lubią, nie?”.

Abstrahując od tego, która z pań bardziej przypomina ciotkę, a która mniej, którą bardziej da się lubić, a którą mniej, Kopacz jest w lepszej pozycji do bezpośrednich starć. Jest szefową rządu, przez niemal rok, który minął od jej zaprzysiężenia zapewne nauczyła się więcej o państwie i o polityce niż przez całe wcześniejsze polityczne życie i więcej, niż mogą kogokolwiek nauczyć nawet najzdolniejsi spindoktorzy.

Dlatego w interesie Platformy jest dzisiaj doprowadzić do bezpośredniego starcia Kopacz-Szydło. Kopacz miałaby szansę pokazać, że Szydło nie jest gotowa na rządzenie, nie ma nic do powiedzenia. Już nie „przyjdzie PiS (Kaczyński i was zje”, ale „przyjdzie PiS (Szydło) wszystko zepsuje, bo się nie zna”. A siłą rzeczy, jeśli Szydło zacznie sobie gorzej radzić, z ukrycia wyjdzie Kaczyński. I tak Platforma upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu.

sennaSzara

naTemat.pl

 

 

 

Jan Maria Rokita zaangażował się w nowy projekt

12.09.2015

zupełnieNowa

Jan Maria Rokita zaangażował się w działalność nowo powstałego think tanku Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, który tworzą miesięcznik „Nowa Konfederacja”, niezależni eksperci i Klub Jagielloński. Ten ośrodek analityczny może stanowić element zaplecza rządu PiS, jeśli formacja ta wygra wybory parlamentarne.

W pracę think tanku zaangażowani będą – obok Rokity – eksperci wywodzący się ze środowisk akademickich, biznesowych i administracyjnych. Centrum Analiz KJ ma zainaugurować swoją działalność w poniedziałek na Stadionie Narodowym. Jego szefami są Marcin Kędzierski (były szef KJ kierujący pionem analitycznym klubu), Bartłomiej Radziejewski (red. nacz. konserwatywnej „Nowej Konfederacji”) i dr Piotr Dardziński (były wiceprezes Polski Razem Jarosława Gowina).

Tak może wyglądać nowy rząd PiS: Szydło, Gliński, Kluza…

Prawo i Sprawiedliwość oprócz wskazania kandydatki na premiera wzbrania się przed sformowaniem gabinetu cieni. Giełda nazwisk jednak działa i to prężnie. Oto możliwy skład rządu PiS. Przy jego tworzeniu zapewne nie obejdzie się bez tarć na linii Beata Szydło – Jarosław Kaczyński, a efektem mogą być niespodzianki.

Jednym z ekspertów i współautorów raportów, które przygotowywać będzie nowy think tank, jest Jan Maria Rokita. To jego pierwsza taka jego aktywność od kilku lat. Rokita w Centrum Analiz KJ będzie ekspertem ds. ustroju.

Obok Jana Rokity w prace analityczne zaangażowani mają być m.in. były prezes Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa Bogusław Marzec, były doradca prezesa Narodowego Banku Polskiego prof. Dariusz Gątarek. A także dr hab. Artur Wołek (doradca w KPRM za premiera Jerzego Buzka) i Maciej Stańczuk (były prezes Polimexu-Mostostalu). Łącznie w CA KJ działać ma ok. 40 ekspertów. Pierwszy raport think tanku dotyczyć będzie strat, jakie ponosi budżet państwa z tytułu stosowania przez firmy tzw. cen transferowych (obowiązujących przy rozliczeniach miedzy firmami-matkami a firmami-córkami).

Profil ideowy CA KJ widać po tworzących to centrum osobach. Dr Dardziński był szefem gabinetu politycznego ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, a wcześniej dyrektorem (2006-11) Centrum Myśli Jana Pawła II, do niedawna także wiceprezesem partii Polska Razem, która dziś startuje razem z PiS w wyborach parlamentarnych. Z kolei krytycyzm Jana Rokity wobec rządów PO-PSL jest powszechnie znany, nieprzypadkowo Rokita gości na łamach tygodnika „W Sieci”.

Skąd obecność Jana Rokity? – Zaproponowaliśmy mu to, a on się od razu zgodził. Wcześniej utrzymywaliśmy – w Klubie Jagiellońskim i w miesięczniku „Nowa Konfederacja” z panem Janem kontakty przez szereg lat. Najzabawniejsze jest to, że jest on świetnym ekspertem ds. państwa, ustroju, administracji – jednym z kilku najlepszych w Polsce. I nikt do tej pory nie chciał tego jego potencjału wykorzystać. Rokita był redukowany do roli polityka lub komentatora. Teraz wreszcie jego talenty eksperckie i unikalna wiedza zaczęły być wykorzystywane – w CA KJ. Wkrótce opublikujemy znakomity raport jego pióra – zapowiadają Marcin Kędzierski i Bartłomiej Radziejewski.

Ich zdaniem choć Rokita „popadł ostatnio w pesymizm, oznajmiając swoją niewiarę w możliwość skoku instytucjonalnego w Polsce”, to oni „paradoksalnie, korzystając z wiedzy i doświadczenia Rokity, chcą do tego instytucjonalnego skoku doprowadzić”. Aktywność Rokity ma się zatem skupić na „stworzeniu programu budowy w Polsce państwa z prawdziwego zdarzenia”. – Czyli takiego, które potrafi definiować i realizować swoje interesy. Do czego III RP jest dziś niezdolna – mówią szefowie CA KJ.

Prezesi think tanku zapewniają, że CA KJ jest instytucją niezależną, która „będzie wspierać każdą inicjatywę służącą podmiotowości Polaków, w tym Polski jako państwa”. – Inne nasze kluczowe wartości to: wolność, własność, wspólnota, tradycja. Jesteśmy otwarci na współpracę ze wszystkimi, którym są one bliskie. A nawet z tymi, którzy nie wszystkie z nich podzielają, ale przynajmniej ich nie negują.

Z kolei Piotr Trudnowski z KJ dodaje: – Zarówno ze względu na wspólnotę wartości w wielu obszarach, jak i deklaratywną chęć poważnej zmiany polskiej polityki, obóz Zjednoczonej Prawicy wydaje się być najbardziej naturalnym partnerem do współpracy. Jeżeli politycy PiS i pozostałych partii ZP będą zainteresowani realizacją naszych propozycji albo wykorzystaniem kumulowanej i tworzonej w CA KJ wiedzy, to jesteśmy na to w pełni otwarci.

 

Onet.pl

Imigranci zaatakowali autokar? Włoska policja dementuje doniesienia polskiego blogera

Rafał Romanowski, 12.09.2015

Sensacyjna relacja Kamila Bulonisa rozeszła się po świecie - przetłumaczono ją na kilkanaście języków

Sensacyjna relacja Kamila Bulonisa rozeszła się po świecie – przetłumaczono ją na kilkanaście języków

Wybijają szyby, wywracają auta, pielgrzymów obrzucają fekaliami – tak wedle polskiego blogera zachowują się imigranci na granicy Włoch i Austrii. Zdumiona włoska policja zaprzecza: – To jakiś przykry żart.

Drastyczny wpis o czterogodzinnej awanturze, która miała mieć miejsce 2 września, bloger Kamil Bulonis – na co dzień pilot wycieczek religijnych i podróżnik – opublikował 4 września na swym profilu na Facebooku.

Lawina rusza. Sensacyjny artykulik udostępnia blisko 30 tys. osób. Tekst rozchodzi się po świecie. O zamieszkach wywołanych przez „ogromne zastępy imigrantów” rozpisują się prawicowi blogerzy i dziennikarze z Norwegii, Kanady, Węgier, Szwecji, Francji, USA. Wpis Bulonisa przetłumaczono na kilkanaście języków.

Na potwierdzenie incydentu nie ma jednak żadnych dowodów, zdjęć ani relacji świadków w mediach społecznościowych. Ani śladu w mediach Włoch i Austrii.

Kałem w autokar…

Prawicowe portale Niezalezna.pl, Fronda.pl i wPolityce już w sobotę 5 września publikują wpis blogera. Bez weryfikowania. A że ze zdjęciami kłopot, więc podłączają z sieci niewyraźne fotki wygrażających pięściami mężczyzn demolujących jakieś ogrodzenie.

– Trudno uwierzyć, że w autokarze, który przez kilka godzin w Alpach brutalnie atakują imigranci, nie znalazł się nikt ze smartfonem i nie zrobił zdjęć. A najdziwniejsze, że nie zrobił tego sam bloger, który ma aktywny kanał na YouTubie, konto na Twitterze, na Facebooku – dziwi się Magdalena Chodownik, podróżująca po Europie dziennikarka publikująca m.in. w „Tygodniku Powszechnym” i „Przeglądzie”.

Kontaktuję się z nią przez Twittera, gdy wraz z Evą Pedrelli, włoską publicystką pracującą m.in. dla dziennika „La Repubblica” i radia RSI, wyrażają takie jak ja wątpliwości. Wspólnie postanawiamy przyjrzeć się sprawie.

Relacja Bulonisa jest pełna drastycznych wątków, które powinny zainteresować tabloidy. Ale nie. Niezalezna.pl tłumaczy to „spiskiem mediów głównego nurtu, które nie chcą wyłamać się ze schematu pisania o biednych imigrantach”.

Bloger pisze: „Na własne oczy widziałem ogromne zastępy imigrantów. Budzi to grozę. Wulgaryzmy, rzucanie butelkami, głośne okrzyki. (…) Widziałem, jak otoczyli samochód starszej Włoszki, wyciągnęli ją za włosy i chcieli (…) odjechać. Autokar, w którym się znajdowałem z grupą, próbowano rozhuśtać. Rzucano w nas gównem, walono w drzwi, żeby kierowca je otworzył, pluto na szybę”.

Bulonis zarzeka się, że autokar, którym jechał z pielgrzymką, „jest zmasakrowany, pomazany fekaliami, porysowany, ma wybite szyby”. Nie precyzuje, czy pojechali dalej czy zostali wśród tłumu. „I to ma być pomysł na demografię? Te potężne zastępy dzikusów? Wśród nich właściwie nie było kobiet, nie było dzieci – w przeważającej większości byli to młodzi agresywni mężczyźni…” – oburza się.

W weekend 5-6 września sypią się komentarze w prawicowym internecie: „To armia dżihadystów” (forum „Gazety Polskiej”); „Dla nich kobieta ma podobną wartość jak koza” (wPolityce.pl); „Jak dobrze widzieć, jak lewizna zderza się z prawdą” (strona Fronda.pl); „To nawet małpy nie są, małpy się g*wnem nie rzucają” (serwis Wykop). Na Twitterze mianem „hordy” określa imigrantów prawicowa publicystka Marzena Paczuska.

Gdzie bloger był, jeśli był…

Wśród internautów pojawiają się jednak pierwsze wątpliwości. Na popularnym serwisie Wykop wśród blisko 600 komentarzy (przeważnie bluzgów) uwagę zwraca kilka merytorycznych. Np. internauty grrrli: „Szukałem w zagranicznych serwisach podobnych relacji z granicy włosko-austriackiej i nic. Takie przerażające zajścia i tylko jedna relacja? Co z pasażerami innych autobusów/samochodów?”.

Użytkownik Maci3nty się dziwi: „Tydzień temu jechałem tamtędy i nie widziałem tłumów walących z buta po autostradzie”. „Jest jakiś filmik z tych zamieszek? Pachnie mi to robotą jakiegoś trolla” – domyśla się inny.

W niedzielę 6 września bloger ponownie zabiera głos. „Odpowiadając również na pytania dotyczące zdjęć, filmów i wszelkiego rodzaju nagrań – nie posiadam takowych. Będąc z turystami i pracując jako pilot – pierwszym i podstawowym obowiązkiem, jaki na mnie spoczywa, jest bezpieczeństwo podróżujących. Mając na pokładzie autokaru pielgrzymkę do Italii, gdzie średnia wieku przekracza 60. rok życia – nie mogę sobie pozwolić, by swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem narazić kogokolwiek na zagrożenie – a robienie zdjęć było w moim odczuciu zagrożeniem” – pisze.

Bulonis twierdzi, że służby ochraniające granicę prosiły o zasłonięcie okien w autokarze. „W razie jakiegokolwiek ataku w pierwszej kolejności zagrożony byłbym ja i kierowcy autokaru – tylko my nie mieliśmy możliwości zasłonięcia szyb. Gdyby ktokolwiek cokolwiek rzucił w przednią szybę, sytuacja byłaby beznadziejna”.

Jednak dwa dni wcześniej pisał, że „autokar był zmasakrowany i miał wybite szyby”.

Czerwona lampka zapala się nam, gdy bloger precyzuje, gdzie rzekomo doszło do dantejskich scen. Otóż miały się dziać jednak nie na granicy, ale… na drodze SS621 w Trydencie-Górnej Adydze w kierunku parku narodowego Taury Wysokie. Ale SS621 kończy się nie przejściem granicznym, lecz potężnym masywem górskim.

– To się kupy nie trzyma – mówi Eva Pedrelli. – Co „ogromne zastępy imigrantów” robiłyby na ślepej alpejskiej szosie wśród ośnieżonych szczytów? Jak chcieli dostać się tamtędy do Austrii czy Niemiec, skoro przed nimi była skalna ściana kilkutysięcznika? Gdzie te „wywracane samochody z pomocą” czy opluwane i tłuczone szyby? Ludzie wywlekani z aut? I skąd tam, w Alpach Wysokich, „służby ochraniające granicę”, które po czterech godzinach kazały się wycieczce wycofać?

Włoska policja dementuje

Sprawdzamy na posterunkach carabinieri, u włoskich służb z rejonu drogi SS621, Tyrolu Południowego, rejonu Bolzano oraz ich austriackich odpowiedników. Wszędzie dementi: – Zarówno my, jak i główna komenda prowincji w Bolzano nie mieliśmy takiego zgłoszenia. Ani w ostatnich dniach, ani wcześniej. Tym bardziej w rejonie drogi SS621. To wiejski region, gdzie uchodźcy nie mieliby czego szukać – mówi Francesco Bianco, oficer prasowy policji granicznej w Brennero.

Oburzone są władze prowincji Bolzano. – Stanowczo zaprzeczam. Ani na tej drodze, ani w rejonie przygranicznym, ani w żadnym innym punkcie nie było takiego zdarzenia. To jakiś przykry internetowy żart kogoś niepoważnego – oświadcza Alex de Bianchi z biura prasowego Provincia Autonoma di Bolzano/Alto Adige. Prosi o link do wpisu Kamila i zapowiada, że podejmie kroki prawne.

Bulonis długo nie odpowiada na nasze e-maile. Wreszcie przerywa milczenie i w e-mailu podaje… nową wersję: „To jest granica na wpół dzika. Moja grupa brała udział w rekolekcjach i my nie przekraczaliśmy granicy, jadąc do Austrii, jedynie uczestniczyliśmy w rekolekcjach odbywających się w górskim opactwie. Oczywiście, niestety nie udało nam się dostać do Capelli i część rekolekcyjną odbyliśmy w hotelu San Fior we Włoszech. Policja kazała nam się wycofać”.

Policja? Przecież policja zaprzecza, że prowadziła tam jakąkolwiek interwencję. Służby graniczne też. A San Fior leży nad samą… Wenecją. W odległości ponad 200 km. Nocą autokarem trzeba by się tam tłuc co najmniej cztery godziny. Uszkodzonym – dłużej.

Co się stało z zaatakowaną wycieczką? Zadajemy pytania, ale bloger nie ma ochoty na rzeczową wymianę zdań. A na swoim profilu brnie w zaparte. Dziękuje za setki e-maili i pytań od zbulwersowanych „inwazją ciapatych”. I informuje, że zgłosiły się już do niego dwie partie, proponując start w wyborach. Zaalarmowanych przez Niezalezna.pl zablokowaniem jego konta na Facebooku uspokaja: „Wróciłem, jestem. Niech żyje wolność słowa”.

Celebryta z „Big Brothera”

Kamil Bulonis to goszczący często na łamach serwisu Pudelek były uczestnik reality show „Big Brother” w TVN oraz „Bar” w Polsacie. Jego deklarowana homoseksualna orientacja stała się niespodziewanie dla prawicowej redakcji gwarancją prawdomówności. – Trudno go posądzać o prawicowe, katolickie czy nacjonalistyczne „oszołomstwo”, skoro otwarcie pisze o sobie na Instagramie: „dziennikarz, globtroter, gej” i ma swe zdjęcie w kolorach tęczy – przekonuje Niezalezna.pl.

PS W felietonie pt. „Gej, ale prawdomówny” powołuje się na rewelacje Bulonisa Irena Lasota w ostatnim wydaniu „Plus Minus”, magazynie „Rzeczpospolitej”.

Zobacz także

polskiblogerWyssałzPalca

wyborcza.pl

Kacperek szczeka, polityka idzie dalej

 dudaKtośkto1
Paweł Wroński, 12.09.2015

Piotr Duda

Piotr Duda (Fot. Rafał Malko / Agencja Gazeta)

Obrazy tygodnia

Poniedziałek. Ci, którzy uważają, że polityka schodzi na psy, mają kolejny dowód na tę tezę. „Newsweek” pisze, że przewodniczący „S” Piotr Duda spędzał czas za darmo albo za symboliczną opłatę w apartamentach ośrodka Bałtyk, w którym doba kosztuje 1300 zł. Tam myślał o dramatycznym losie wyzyskiwanych pracowników. Intrygują zwłaszcza fragmenty o psie szefa „S” „tak małym, że obsługa bała się, by nie porwały go mewy”. Hotel zamówił dla niego legowisko, karmę (eukanubę dla yorków) i „ręczniki z wyhaftowanym imieniem. Chyba Kacper lub Kacperek” – pisze „Newsweek”.

Wtorek. Duda kontratakuje: dziennikarstwo „Newsweeka” zeszło na psy. Twierdzi, że w terminach, za które wystawiane są faktury, w Bałtyku go nie było, a artykuł jest atakiem politycznym. Szczególnie bolesne jest to, że ten polityczny atak został skierowany na Kacperka. Duda zaprzecza, że dla Kacperka trzeba było zamawiać posłanie i ręczniki: „śpi z nami w łóżku”. Poza tym Kacperek nie je eukanuby. – Proszę państwa, on je royal – mówi z dumą przewodniczący. Rzeczywiście oburzające. To tak jakby szefowi „S” wmawiać, że pił byle jakie chardonnay, a było to porządne chablis.

Środa. Przyznanie Jarosławowi Kaczyńskiemu tytułu Człowieka Roku na Forum Ekonomicznym przewyższało ponoć Jaworzynę Krynicką (1114 m) w oportunizmie i lizusostwie. Dotychczasowy wkład w myśl ekonomiczną prezesa sprowadzał się do pomysłu „lustracji biznesmenów”. Sam prezes zdawał się zaskoczony i rozbawiony. Spoglądał ze sceny na heroicznie oklaskujących go członków zarządów spółek skarbu państwa. Ot, jakby widział stado merdających Kacperków.

Czwartek. „Newsweek” nadal dręczy przewodniczącego Dudę, dopytując o faktury z Bałtyku na jego nazwisko. Ale – jak twierdzi Duda – po wizycie dziennikarzy w Bałtyku z pokoju zniknęły trzy haftowane ręczniki. A jakie imię na nich wyhaftowano? „Kacperek”?

Piątek. Nowoczesna Petru urządza marsz yorków, by protestować przeciw przywilejom związkowców, których utrzymanie kosztuje miliardy. Tomasz Lis w TOK FM zapowiada kolejne rewelacje o Dudzie i Kacperku. Panie Tomaszu, nie jestem entuzjastą Dudy, ale jeśli ktoś ma yorka i nazwał go Kacperek, nie może być tak do końca zły.

Zobacz także

wyborcza.pl

bohaterowieAnegdoty

wJednymZteatrów

papieżFranciszekJezus

pięćLat

dudaKtośKto

paniPremierOdwagi

Wszystkie haki ludzi prezydenta Jacka Jaśkowiaka

Marcin Kącki, Piotr Żytnicki, 11.09.2015

Marcin Gołek i Jacek Jaśkowiak

Marcin Gołek i Jacek Jaśkowiak (PIOTR SKÓRNICKI)

Inwigilacja Facebooka, kontrola korespondencji, wykradane maile, skargi na złe traktowanie. Kto nie wytrzymuje opresji, odjeżdża z urzędu karetką. Prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak problemu nie dostrzega: – Mam ważniejsze sprawy na głowie

Jesienią ubiegłego roku zmienia się władza w Urzędzie Miasta w Poznaniu. Do gmachu wprowadza się Jacek Jaśkowiak z grupą działaczy PO, którzy pomagali mu w kampanii wyborczej. Zastają kilkudziesięciu przez lata blisko związanych z Ryszardem Grobelnym urzędników, jak Anna Szpytko, dawna rzeczniczka byłego prezydenta, szefowa jego gabinetu.

Od wiosny tego roku urzędnicy wzywani są do Krzysztofa Kaczanowskiego, byłego pracownika biura poselskiego posła Rafała Grupińskiego. Kaczanowski to doradca Jacka Jaśkowiaka, potem wiceszef jego gabinetu. Sugeruje pracownikom nielojalność. Niektórzy nie wytrzymują opresji, odchodzą z pracy, uciekają na L4, są przesuwani na inne stanowiska lub zwalniani. Inni żartują – w prywatnej korespondencji piszą między sobą „pozdrowienia dla pana Kaczanowskiego”. Nie wierzą na razie w inwigilację – to jeszcze tylko korytarzowa plotka.

Kontrola jednak działa i nie dotyczy tylko urzędniczych maili. Również Facebook jest śledzony. Ostatnim akordem jest kradzież korespondencji prezesa ZKZL.

Jaśkowiak problemu nie dostrzega: – Mam ważniejsze sprawy na głowie.

Nielojalność

6 maja Andrzej Soboń, p.o. dyrektora gabinetu prezydenta, konsultuje mailowo nowy regulamin pracy z Maciejem Milewiczem, Rafałem Łopką i Anną Szpytko. Pracują w urzędzie, są dawnymi, zaufanymi pracownikami Ryszarda Grobelnego. Oceniają regulamin także pod kątem własnej pracy, żartują też z Jaśkowiaka. Łopka pisze do Szpytko: „kto ma polecieć? ja uważam, że polecieć ma jaskowiak :)))” [pisownia oryginalna].

Kilkanaście minut po wysłaniu maila przez Andrzeja Sobonia dzwoni do niego Kaczanowski.

– Konsultuje pan regulamin ze starą ekipą? – pyta.

– A z kim mam konsultować? Przecież tu pracują.

Kaczanowski wychodzi, wraca następnego dnia. – Proszę nie zajmować się już regulaminem, prezydent Jaśkowiak utracił do pana zaufanie, bo kontaktuje się pan z poprzednią ekipą.

Andrzej Soboń, choć nie chciał z nami rozmawiać, był zbulwersowany – mówił o tym innym pracownikom urzędu. Po rozmowie z Kaczanowskim pilnuje się, by w służbowych mailach pisać jego nazwisko z dużej litery, przestaje używać służbowego telefonu. Inwigilacja nie daje mu spokoju. Pyta Stanisława Tamma, sekretarza miasta, czy ktoś obcy logował się do skrzynek jego współpracowników. Słyszy, że nie ma po tym śladu. To oznacza, że dostęp do maili mógł mieć ktoś z administratorów urzędowej sieci.

Mamy maile Sobonia, Łopki i Milewicza. To wydrukowane obrazy ich skrzynek pocztowych, a nie wydruki tekstów. Co rzeczywiście oznacza, że ktoś musiał przejąć zdalnie ich komputery i zrobić zrzuty ekranu. Włamanie do sieci Urzędu Miasta? Niemożliwe. O tym, że system jest przed tym zabezpieczony, będzie nas zapewniał sam Jaśkowiak.

Pod koniec maja Jaśkowiak wzywa swoją zastępczynię Agnieszkę Pachciarz i kładzie przed nią plik kartek.

– Mówiłaś, że będą lojalni… No to patrz!

Pokazuje jej maile Sobonia, Łopki, Milewicza i Szpytko. Pachciarz przyszła do urzędu spoza poznańskiego układu politycznego. Pracowała w NFZ w Warszawie, forsował ją poseł Rafał Grupiński. Pachciarz nie zna kulis intryg i gier personalnych w Poznaniu, uznaje, że dawna ekipa Ryszarda Grobelnego ma doświadczenie i kompetencje, dlatego chce, by członkowie tej ekipy pracowali w podległym jej wydziale zdrowia.

Podrzucenie

Na ile Jaśkowiak jest świadomy, że w urzędzie działa inwigilująca machina? Kto dostarczył mu maile podwładnych? Trudno wydobyć z prezydenta klarowną odpowiedź. Mówi nam, że przyszedł do pracy, zobaczył maile na biurku.

– Każdy może wejść do pana i położyć coś na biurku?

– Nie wiem, czy otrzymałem je od Marcina Gołka [asystent prezydenta], czy od Krzysztofa Kaczanowskiego, czy to znalazłem w korespondencji… Dostawałem 300-400 dokumentów do podpisu dziennie. Nie pamiętam, kto to przyniósł, słowo – Jaśkowiak puka ręką w piersi.

Prezydent nie był zbulwersowany kontrolą, ale treścią maili. Bagatelizuje sprawę: – Mam teraz wiele innych tematów, ten nie jest najbardziej istotny.

W trakcie rozmowy przypomina sobie kolejne szczegóły.

– Gdy zobaczyłem maile, wezwałem Gołka, asystenta. Zapytałem, co to jest, on to przeczytał.

– Czy Kaczanowski lub Gołek informowali pana o mailach? – pytamy.

– Nie.

JJaśkowiak sugeruje, że może maile skopiował i przyniósł mu ktoś z… uczestników korespondencji, by pokazać, że nie wszystko w urzędzie gra.

– To skrzynki mailowe co najmniej dwóch osób. Niemożliwe – mówimy. – Ktoś z zewnątrz?

Jaśkowiak stwierdza wtedy, że prosił Stanisława Tamma, sekretarza miasta, o sprawdzenie zabezpieczeń poczty urzędowej. Tamm zapewniał, że włamanie z zewnątrz jest niemożliwe.

– Czuje się pan bezpiecznie, korzystając z urzędowej poczty?

– Nie ma tam rzeczy ściśle tajnych – odpowiada. Ale dodaje też: – Korzystam ze skrzynki mailowej i z komputera z pewną ostrożnością.

Facebook

Nie tylko maile były inwigilowane. Pod koniec maja Marta Komorska, młoda pracownica gabinetu prezydenta, korzysta z prywatnej poczty na Facebooku. Rozmawia z koleżanką Eweliną Nowak, dawną asystentką Ryszarda Grobelnego. O czym piszą? Nie wiemy. Urząd szepcze już o inwigilacji, Komorska używa więc Facebooka, by uniknąć podejrzeń o nielojalność. Kilka dni później na korytarzu zaczepia ją Kaczanowski.

– Z panią Eweliną proszę kontaktować się poza urzędem – mówi.

Komorska nie chce z nami rozmawiać, ale po tym zdarzeniu pozostaje w urzędzie ślad. Wiemy, że roztrzęsiona informuje o sugestii Kaczanowskiego swoją przełożoną Agnieszkę Nowak-Dembińską z gabinetu prezydenta. Komorska sporządza notatkę służbową, a Agnieszka Nowak-Dembińska informuje o zdarzeniu Patryka Pawełczaka, wiceszefa gabinetu. Ten nie chce sprawy komentować, ale przyznaje, że rozmawiał z Kaczanowskim: – Gdy objąłem stanowisko, w czerwcu br., poinformowałem pana Kaczanowskiego, by w sprawach moich podwładnych kontaktował się bezpośrednio ze mną.

Agnieszka Nowak-Dembińska też nie chce tego komentować. Potwierdza tylko, że takie zdarzenie miało miejsce.

Jeśli Kaczanowski, jak sugerował Komorskiej, miał dostęp do jej prywatnej korespondencji, to w grę wchodzi art. 267 Kodeksu karnego. Grożą za to dwa lata więzienia.

Skarpetki prezydenta

Po urzędzie krąży anegdota, jakoby Jaśkowiak miał mówić żartobliwie o Kaczanowskim: „mój SS-man”.

Kim jest ten nieznany do niedawna w Poznaniu, blisko 40-letni urzędnik? Kaczanowski od liceum działa w polityce. Najpierw w młodzieżówkach Unii Wolności, potem w PO. Był asystentem posła Jacka Protasiewicza i radnym w Polkowicach na Dolnym Śląsku. Ale tam jest spalony, bo najpierw krytykował lokalną władzę, a po wyborach wszedł z nią w koalicję i dostał posadę dyrektora miejskiego hotelu. Na forum lokalnej gazety zostaje nazwany zdrajcą. Prosi o usunięcie wpisów. Znikają.

Radny opozycji Ryszard Dyląg żali się „Gazecie Lubuskiej”: – Poglądy polityczne zdarza się mu zmieniać nie pierwszy raz, tak by wyjść na swoje.

Jeden ze znajomych Kaczanowskiego z Polkowic: – Uciekł stąd bez pożegnania. Nikt nie wiedział, co się z nim stało.

Działacze PO w Poznaniu podczas publicznych spotkań Rafała Grupińskiego widzą niewysokiego, misiowatego mężczyznę, który biega za posłem i robi mu zdjęcia: z dziećmi, w kajaku, pod pomnikami. Tak Kaczanowski wylądował w Poznaniu. Dostaje na kilka miesięcy posadę w Urzędzie Marszałkowskim, zajmuje się dotacjami rolniczymi, wraca do biura Grupińskiego. Wypływa podczas wyborów samorządowych 2014 r.

„Jacek Jaśkowiak na prezydenta” to pomysł Rafała Grupińskiego. Nawet w PO nie wierzono, że wypali. Być może nie wierzył i sam Grupiński, bo do sztabu wyborczego Jaśkowiaka daje Kaczanowskiego i Gołka. Jeden z polityków PO: – Pierwszy robił Grupińskiemu zdjęcia, a drugi kawę.

Jacek Jaśkowiak wybory jednak wygrywa, w nagrodę daje im posady. Gołek zostaje asystentem, pilnuje kalendarza prezydenta. Kaczanowski początkowo jest doradcą, w maju awansuje na wiceszefa jego gabinetu. Jacek Jaśkowiak próbuje nam tłumaczyć to, co za chwilę się wydarzy: – Rozumiem, że jego zachowanie i metody są poddawane krytyce, ale Kaczanowski naruszył szereg interesów w urzędzie.

Ludziom Jaśkowiaka nie podobają się dworskie przyzwyczajenia urzędników Grobelnego. Za dużo biurokracji, przerost zatrudnienia, niejasne wydatki. Jaśkowiaka denerwują nawet meble i niesprawne ogrzewanie. Gdy audiencję składa mu Grażyna Kulczyk, musi siedzieć w płaszczu. I jeszcze brak luzu: Jaśkowiak przyjeżdża do urzędu rowerem, zdejmuje sportowe, sztywne buty, by nie porysować lśniącej podłogi. – Nie wypada, by prezydent chodził w skarpetkach – słyszy od Szpytko.

Za zmianę dworskich obyczajów bierze się Kaczanowski.

Poeta

Urzędnicy poddają się temu przez kilka miesięcy, w końcu w sierpniu piszą anonimowy list do mediów i radnych. Lista zarzutów długa, dotyczy Gołka i Kaczanowskiego:

* zlecanie bezsensownych raportów,

* inwigilowanie poczty pracowników,

* grożenie przez Kaczanowskiego, że wykorzysta wiedzę zdobytą w podejrzanej korespondencji,

* zamykanie w pokojach i wymuszenie przysięgi lojalności pod groźbą utraty pracy.

Zbadanie zarzutów zapowiada inspekcja pracy, a w urzędzie powstaje wewnętrzna komisja – urzędniczka, radca prawny i szef „Solidarności” zbierają wśród pracowników anonimowe ankiety. Roman Jankowski, członek komisji z „S”: – Nie wszystko w urzędzie było idealnie, o szczegółach mówić nie będę.

Tydzień temu od Kaczanowskiego wychodzi Katarzyna Strzyż-Sobańska, jego podwładna i kierowniczka oddziału promocji. Jeszcze tego samego dnia traci w urzędzie przytomność. Gdy Jaśkowiak rozmawia z komisją, która przedstawia wnioski i zalecenia w sprawie mobbingu, pod urząd podjeżdża karetka. Co się stało? Strzyż-Sobańska nie chce rozmawiać.

Jaśkowiak: – Rozmawiałem z nią dzień wcześniej, czuła się dobrze. Chyba sekretarz miasta mówił mi, że ma problemy zdrowotne.

Następnego dnia spotykamy się z Kaczanowskim. Przestronny gabinet, duży stół, na ścianie tablica z odręcznymi napisami po angielsku i strzałkami. Prosimy, by to rozszyfrował. Kaczanowski staje przed tablicą niczym wykładowca i wyjaśnia zasady marketingu, które wpaja podwładnym: – By przygotować skuteczną reklamę, trzeba przykuć uwagę, wzbudzić potrzebę, wywołać pożądanie i reakcję klienta.

Do Poznania przyjechał za kobietą, bo bardzo ceni życie rodzinne. Choć pracuje dla Jaśkowiaka, to nadal podziwia Grupińskiego: – Widzę bardzo mądrego, inteligentnego człowieka. Jest dla mnie niesamowitym autorytetem intelektualnym.

Podobnie jak jego mistrz, Kaczanowski pisuje wiersze. Prosimy, by wyrecytował ulubiony. Krępuje się. Wyciąga tomik, otwiera, kładzie przed nami.

Ja umarłem wczoraj

dziś tylko wspomnienie

wabi mnie ku Tobie

 

 

obojętność

łez cierpienie

poległym

pod kolejnym

Twego serca tchnieniem

Kaczanowski porzucił kilka lat temu poezję, został nadwornym fotografem Rafała Grupińskiego. W kampanię Jaśkowiaka zaangażował się, jak mówi, bo lubi akcję, ale ma opinię introwertyka.

– Nie znajdzie pan osoby, która powie, że się spotykam z ludźmi, chodzę na piwo. Nie piję alkoholu – mówi z uśmiechem.

– Nie utrzymuje pan kontaktów towarzyskich?

– Nie czuję takiej potrzeby.

Gdy przyszedł do urzędu, poczuł się jak w „matrixie”. Ludzie Grobelnego, jak zauważył, nie pałali sympatią do nowej ekipy.

– Pojawił się pomysł połączenia biura prezydenta i wydziału promocji. Powiedziałem, że mogę się tego podjąć.

Mobbing? Skądże. Kaczanowski uważa, że po prostu ludzie nie byli zachwyceni zmianami: – Niektórzy uważali, że ktoś im zabrał zabawki.

– Kto wpadł na pomysł, by sprawdzać korespondencję? – pytamy.

– Nikt – odpowiada stanowczo. – Potępiam tę metodę.

Kontrola Facebooka Marty Komorskiej? Kaczanowski twierdzi, że nie zaglądał nikomu do prywatnych wiadomości i nie wie o jej notatce służbowej. Przyznaje, że mówił Komorskiej, by nie kontaktowała się z dawną pracownicą Grobelnego, ale chodziło mu o spotkania osobiste w urzędzie. Tyle że Komorska była zbulwersowana, bo od miesięcy nie spotykała się w urzędzie z dawną pracownicą.

A skąd Kaczanowski wiedział już po kilkunastu minutach, że Andrzej Soboń konsultuje mailem regulamin? Potwierdza, że przyszedł do niego i zwrócił mu na to uwagę. – Spytałem o stan prac, bo się przeciągały. Pytałem, czy z kimś, np. z prawnikiem, konsultuje treść regulaminu.

Twierdzi też, że to sam Soboń nie ukrywał, że konsultuje się z Maciejem Milewiczem.

Kaczanowski unosi się: – Ludzie obiecywali prezydentowi lojalność, mamili go sloganami „umarł król, niech żyje król”, ale ich czyny się z tym mijały. Nie angażowali się, by prezydent dobrze wypadł w mediach, sympatyzowali z Ryszardem Grobelnym. Czasem miałem wrażenie, że mieli szampana w lodówce, by otworzyć go przy wpadkach Jaśkowiaka.

– A skargi?

– Tak jak w każdej pracy trzeba wymagać. Tryb herbaciano-ciastkowy się skończył.

– Karetka pogotowia?

– Pani Kasia bardzo emocjonalnie podchodzi do pracy. Jest superpracownikiem, ale bardzo to przeżywa – mówi nam Kaczanowski. Po rozmowie zmienia zdanie. Pisze nam, że Strzyż-Sobańska zażądała dużej podwyżki, a on się nie zgodził. Wtedy na niego nakrzyczała, a po kwadransie poczuła się słabo.

Sprawa mobbingu i inwigilacji nabiera rozpędu. Wyjaśnień domaga się od Jaśkowiaka radna Joanna Frankiewicz. We wtorek, w emocjonalnym wystąpieniu podczas sesji, sugeruje, że Jaśkowiak kłamie, mówiąc, że nie wie, skąd ma maile pracowników: – Czyżby prezydent mówił nieprawdę? Boi się podać nazwisko? Dlaczego chce kryć taką osobę? Może ta osoba działała na polecenie?

Dziennikarze gonią za Jaśkowiakiem korytarzami, ale ucieka. Przyciśnięty plącze się. Raz mówi, że maile tylko przejrzał, potem, że bez wiedzy i zgody pracowników maili nigdy nie czytał.

Krwawa dłoń

Jeden z urzędników był świadkiem rozmowy Kaczanowskiego z Marcinem Gołkiem, asystentem Jaśkowiaka: – Pierwszy jest wyciszony, drugi agresywny, lubi rzucić wulgaryzmami.

Gołek, mimo że ma 24 lata, potrafi zrugać nawet dyrektorów, jeśli bez jego wiedzy staną przed oczami prezydenta. Jest przystojny, starannie zaczesuje włosy, wygląda jak student. Na swoim profilu na Facebooku umieścił zdjęcie z serialu „House of cards”: zakrwawioną dłoń bezwzględnego Franka Underwooda. Jest też zdjęcie jego partnerki, urzędniczki. Zanim poznała Gołka, była szeregową pracownicą wydziału finansów. Gdy się poznali, przeszła do gabinetu prezydenta. Jej doświadczoną poprzedniczkę, zwaną przez urzędników „ministrem finansów”, zrzucono do wydziału kultury.

Gabinet Gołka to klitka przy klatce schodowej, ale kilkanaście kroków od prezydenta. Żadnych osobistych bibelotów, biurko i mały stolik. Gołek pisze pracę magisterską z dziennikarstwa, praktyki studenckie odbywał w biurze Grupińskiego, ale nie jest do niego przywiązany tak jak Kaczanowski. – Jaśkowiak pokazał mi nowe, lepsze oblicze polityki – mówi z zachwytem. Też chce zmienić „herbaciano-ciastkowy” tryb pracy urzędników. Sypie przykładami: – Prezydent zażądał zestawienia wydatków na promocję. Wydawało się, że wystarczy to wydrukować, a czekał chyba trzy tygodnie. Nie chciano, aby ten dokument był czytelny.

Gołek jest stanowczy jako strażnik prezydenckiego ucha. Tłumaczy to tak: – Wiele osób chce się dostać do prezydenta, a każda jego minuta jest cenna. Mam trudną rolę mówienia, że spotkanie jest niemożliwe, ale zawsze staram się proponować inne rozwiązanie, np. pomoc w umówieniu spotkania z jednym z zastępców prezydenta lub dyrektorem wydziału.

Jaśkowiak, zaczepiony na ulicy, nigdy nie odmawia prośbom. Potem Gołek musi to odkręcać.

Zarzuty o mobbing? Gołek zaprzecza. Daje też alibi Kaczanowskiemu: – Gdy pracownica zasłabła, byłem z nim u siebie. Mówienie, że trafiła do szpitala po rozmowie z nim, jest więc nadużyciem.

Kaczanowski też mówił nam, że był u Gołka. Ale teraz twierdzi, że po zasłabnięciu Strzyż-Sobańskiej czekał z nią w jej pokoju na karetkę. To oznacza, że ktoś kłamie.

Inwigilacja? Gołek nie ma pojęcia, skąd się wzięły maile.

Gdy pytamy urzędników o kulisy mobbingu i inwigilacji, po korytarzach biegają już stronnicy Kaczanowskiego z listem poparcia. Piszą: „Dyrektor jest wymagający, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wszyscy motywujemy się nawzajem do jak najlepszej jakości pracy”. Podpisuje go dziewięcioro podwładnych. Urząd nie chce ujawnić ich nazwisk.

Koalicja

Wróćmy do maili. Łopkę i Milewicza – urzędników, którzy pracowali dawniej dla Grobelnego – wiceprezydent Agnieszka Pachciarz chciała wziąć pod swoje skrzydła, do wydziału zdrowia, gdzie wcześniej przeszła już Anna Szpytko. Ujawnienie ich maili z Soboniem storpedowało ten pomysł. Trzy miesiące później Pachciarz sama pada ofiarą inwigilacji.

Jako wiceprezydent miała zająć się służbą zdrowia, ale dostaje też nadzór nad sprawami mieszkaniowymi. Podlega jej Zarząd Komunalnych Zasobów Lokalowych i Poznańskie Towarzystwo Budownictwa Społecznego.

ZKZL zarządzał przez ponad sześć lat Jarosław Pucek, były działacz Platformy i znajomy Jaśkowiaka – spotykają się prywatnie, także w domu Jaśkowiaka, w górach. PTBS było uznawane za strefę wpływów SLD, któremu szefuje w Poznaniu radny Tomasz Lewandowski.

Pachciarz odkrywa, że Pucek bez przetargu dał zlecenie na dwuletnią obsługę prawną ZKZL kancelarii adwokata Jacka Masioty. To jego kolega ze stadionu, prawnik Lecha Poznań. Zlecenie jest warte ponad pół miliona złotych. Pachciarz kwestionuje też inne zlecenie na sprzątanie miejskich nieruchomości. Chce, by sprawę zbadała Regionalna Izba Obrachunkowa. W obronie Pucka staje Lewandowski.

W tym czasie ważą się losy konkursu na szefa ZKZL, bo skończyła się kadencja Pucka. Jego wygrana byłaby na rękę Jaśkowiakowi, bo szefa ZKZL lubią wszyscy radni, o których głosy zabiega. Ale gdy trwa konkurs, na jaw wychodzi też, że Pucek dawał zlecenia kancelarii notarialnej żony prezydenta Joanny Jaśkowiak.

– Ta publikacja trochę Jaśkowiaka spacyfikowała – twierdzi nasz informator.

Pucek walczy. Zaprasza na spotkanie radnych SLD, prezentuje koncepcję rozwoju spółki. Lewandowski go chwali. Pucka nie lubi jednak Rafał Grupiński, szef wielkopolskiej PO, więc Jaśkowiak żali się radnym, że musi mu ulec.

Wygrywa Paweł Augustyn, menedżer z branży deweloperskiej. – Niech będzie, ale odpowiadasz za ten wybór głową – mówi Jaśkowiak do Pachciarz podczas spotkania w szerszym gronie.

Pachciarz bierze się teraz za PTBS. Interesuje się kosztami budowy bloków, podejrzewa, że mogły być niższe. Spięcie pojawia się, gdy spółka planuje kolejną budowę. Pachciarz prosi o szczegóły, prezes PTBS Arkadiusz Stasica, związany z SLD, wysyła jej opasłą dokumentację. To afront, współpraca szwankuje. Stasica pod naciskiem Pachciarz odchodzi. Ale załatwiono to grzecznie. Pachciarz ustaliła z Jaśkowiakiem, że Stasica sam złoży rezygnację, a o powodach nikt nie będzie mówił.

Tyle że Jaśkowiak chce SLD wciągnąć do koalicji, bo brakuje mu głosów w radzie miasta. A Sojusz stawia warunek: wiceprezydentem ma zostać Stasica, odbierając Pachciarz sprawy mieszkaniowe.

– Nie mam wyjścia. Potrzebujemy tej koalicji – słyszy Pachciarz od Jaśkowiaka. Przełyka tę żabę, ale potem dopytuje o kontrole, które zleciła w ZKZL i PTBS.

W poniedziałek 10 sierpnia widzi się na odprawie z Jaśkowiakiem. Jest bardzo miły, gratuluje jej przemówienia na otwarciu festiwalu Transatlantyk. Pachciarz nie wie, że już trzy dni wcześniej Jaśkowiak dostał od Lewandowskiego korespondencję mailową pomiędzy nią a nowym prezesem ZKZL Augustynem. Po odprawie Pachciarz wyjeżdża służbowo do Warszawy, w pociągu dzwonią do niej dziennikarze „Głosu Wielkopolskiego”, pytają o maile. Jest zaskoczona. Jaśkowiak nie odbiera od niej telefonów. W tym czasie udziela już wywiadu „Głosowi”, w którym mówi o jej nielojalności.

W mailach do Pachciarz Augustyn spekuluje, że lepsza byłaby koalicja Jaśkowiaka z byłymi ludźmi Grobelnego. Donosi jej też, że radny Lewandowski mógł zajmować mieszkanie w PTBS niezgodnie z przepisami. „Może jakaś pilna kontrola” – sugeruje. Agnieszka Pachciarz potwierdza, że kontrolę zrobi. Grupiński pisze jej SMS: Jaśkowiak ma przygotowane twoje odwołanie. Pachciarz wyprzedza prezydenta i sama składa dymisję. SMS-em. Leci też Augustyn.

Skąd miał maile Lewandowski, który bronił wcześniej Pucka i interesów w PTBS? Lewandowski: – Znalazłem je w swojej skrzynce radnego w urzędzie. Każdy może wejść i coś wrzucić.

Jaśkowiak przyznaje: – To była zaplanowana akcja, element rozgrywki. Nie powiem, że czuję się z tym dobrze, ale treść maili była bulwersująca.

– Czemu nie pogonił pan Lewandowskiego z wykradzionymi mailami?

– Bo eliminowanie patologii jest ważne.

– A kto wyreżyserował tę akcję?

– Moim zdaniem było to zrobione przez pracowników ZKZL. Wyraziłbym się tak: przez fanów Jarka Pucka – mówi stanowczo.

– Rozmawiał pan z nim?

– Nawet jeżeli Pucek jest bardzo uczciwym człowiekiem, to powiedziałby zapewne, że nie miał z tym nic wspólnego.

Co na to Pucek? – Przykre, bo nieprawdziwe. Nie wiem, czy pan prezydent ma dowody, bo rzuca poważne oskarżenia. W sprawie maili w urzędzie zmieniał zdanie tak wiele razy, że traktuję to jako kolejną opowieść tej samej bajki.

Augustyn złożył doniesienie na policji, że włamano się do jego komputera i wykradziono maile. Śledztwo trwa.

SLD weszło w koalicję z Jaśkowiakiem i ostrzy zęby, by przejąć stanowisko szefa ZKZL, wkrótce ogłoszony ma zostać konkurs.

***

Prominentny działacz PO o prezydencie: – Jacka chyba ta rola przerosła. Wychodzi brak doświadczenia w zarządzaniu tyloma ludźmi, wielką strukturą urzędu oraz podatność na intrygi polityczne.

Ale urzędowa komisja antymobbingowa ma sposób, jak zaradzić problemem. Nowych dyrektorów takich jak Kaczanowski nakazuje przeszkolić, a potem razem z podwładnymi wysłać na obóz integracyjny.

Jaśkowiak: – Też chciałem pojechać, ale komisja odradza. To może być krępujące dla pracowników.

Afery mailowe – kalendarium

14 lipca

Radna Joanna Frankiewicz oskarża prezydenta Jacka Jaśkowiaka o inwigilację. Twierdzi, że wyznaczone przez Jaśkowiaka osoby przeglądają maile i billingi urzędników. – Jestem zaskoczony. Ja sobie takiej sytuacji nie wyobrażam – odpowiada prezydent. Mówi, że gdyby do czegoś takiego doszło, przeprowadzi kontrolę i zastanowi się nad powiadomieniem policji. Radny PO Tomasz Lipiński na Twitterze wyśmiewa Frankiewicz, nazywając jej wystąpienie „bzdurą dnia”.

11 sierpnia

Po włamaniu do skrzynek mailowych prezesa ZKZL Pawła Augustyna wybucha afera mailowa. Wiceprezydent Agnieszka Pachciarz podaje się do dymisji. Jej następcą zostaje dyrektor wydziału organizacyjnego Jędrzej Solarski. Prezydent Jacek Jaśkowiak zmienia skład rady nadzorczej ZKZL, która od razu odwołuje prezesa Augustyna.

17 sierpnia

„Wyborcza” dociera do trzech osób, które potwierdzają, że prezydent Jaśkowiak osobiście zapoznawał się z mailami kilku pracowników swojego gabinetu, a nawet pokazywał te maile swoim zastępcom. Prezydent przyznaje, że czytał maile pochodzące ze skrzynek urzędników. Wymienia Annę Szpytko i Andrzeja Sobonia, który pełnił obowiązki dyrektora gabinetu, a teraz pracuje w wydziale rozwoju. Kilka dni później Szpytko i Soboń sami odchodzą z pracy.

Artur Różański, wiceszef klubu radnych PiS, rezygnuje ze skrzynki radnego na urzędowym serwerze. Prosi, by maile wysyłać mu na prywatny adres.

18 sierpnia

Do dziennikarzy i radnych przychodzi anonimowy mail. Autorzy twierdzą, że pracują w gabinecie Jaśkowiaka. Skarżą się na Krzysztofa Kaczanowskiego i Marcina Gołka. – To atak na prezydenta – komentuje Andrzej Białas, szef gabinetu. W urzędzie powstaje komisja do wyjaśnienia zarzutów. Ich zbadanie zapowiada też inspekcja pracy.

współpraca Seweryn Lipoński

Piotr Żytnicki: Interesują cię historie kryminalne i afery? Lubisz o nich czytać i dyskutować? Zapraszam na mój profil na Facebooku!

wszystkieHaki

poznan.wyborcza.pl

Sikorski w radzie ds. reform na Ukrainie. „Putinowi przekazaliśmy, że wara od…”

kospa, pap, 11.09.2015

Radosław Sikorski

Radosław Sikorski (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Były szef polskiej dyplomacji i były marszałek Sejmu Radosław Sikorski na zaproszenie prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki został członkiem międzynarodowej rady konsultacyjnej ds. reform w tym kraju.

– Tak, mogę potwierdzić, że przyjąłem tę ofertę. Jest to oczywiście funkcja honorowa, niezwiązana z jakimś wynagrodzeniem. Spodziewam się regularnie odwiedzać Ukrainę, gdyż kibicuję reformom, które mają tu miejsce, i cieszę się, że Ukraina nadal chce korzystać z polskich doświadczeń – powiedział PAP Radosław Sikorski.

„Rząd Jaceniuka zrobił to, co poprzednie jedynie obiecywały”

Sikorski jest gościem trwającej w Kijowie konferencji Jałtańskiej Strategii Europejskiej (YES), międzynarodowego stowarzyszenia działającego na rzecz zbliżenia Ukrainy z Unią Europejską. W trakcie dyskusji zachęcał Ukraińców do przyspieszenia przemian, ale chwalił jednocześnie premiera Arsenija Jaceniuka za podejmowanie ważnych, choć niepopularnych decyzji.

– Rząd Jaceniuka zrobił to, co wszystkie poprzednie rządy jedynie obiecywały: wziął się do reform sektora energetycznego, łącznie z najtrudniejszą częścią, czyli podwyżkami cen gazu dla konsumentów, a to z kolei doprowadziło do podtrzymania współpracy Ukrainy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i odblokowania środków na dalsze reformy – zaznaczył.

„Putinowi zostało zakomunikowane, że od granicy NATO wara”

Podczas konferencji YES Sikorski mówił o kryzysie między Zachodem a Rosją i o konieczności uświadomienia Moskwie, że jej dalsza ekspansja nie będzie tolerowana. – I to właśnie osiągamy, gdyż mamy w końcu poważne ćwiczenia natowskie, powrót amerykańskich czołgów do Europy, bardzo znaczącą moim zdaniem wizytę samolotów dominacji powietrznej F-22, więc myślę, że w języku, który prezydent Putin rozumie, zostało mu zakomunikowane, że od granicy NATO wara – ocenił.

Były minister wyraził również w Kijowie opinię, że uzbrojenie obronne, które znajduje się w krajach graniczących z Ukrainą, w razie konieczności mogłoby zostać przerzucone na jej terytorium. – Jest to broń przeciwpancerna, która mogłaby być – w sposób widoczny dla strony rosyjskiej – umieszczona na przykład w jednej z baz amerykańskich w Rumunii, co jest bardzo jasnym przekazem, że będzie szybko dostarczona [na Ukrainę], gdyby Rosja przeszła znowu do ofensywy na Ukrainie – powiedział Sikorski.

„Wzruszyłem się, gdy idąc Chreszczatykiem, zobaczyłem korek”

Polski polityk poprzednio był na Ukrainie w lutym ubiegłego roku, gdy wraz z szefami dyplomacji Niemiec i Francji – Frankiem-Walterem Steinmeierem i Laurentem Fabiusem – prowadził z ówczesnym prezydentem Wiktorem Janukowyczem negocjacje w sprawie wyjścia z kryzysu w związku z antyrządowymi protestami na Majdanie Niepodległości w Kijowie.

– Muszę powiedzieć, że wzruszyłem się, kiedy idąc Chreszczatykiem [główną ulicą Kijowa], zobaczyłem korek samochodowy. Poprzednio stał tam obóz ludzi, którzy miesiącami marzli w temperaturach dochodzących do minus 30 stopni Celsjusza, a potem byli mordowani przez snajperów. Tę masakrę udało się zatrzymać. Dziś toczy się tu normalne życie, a Ukraina ma demokratycznie wybrany parlament, demokratycznego prezydenta i wreszcie zaczęła przeprowadzać reformy – podkreślił Sikorski w rozmowie z PAP.

Zobacz także

SikorskiWRadzie

wyborcza.pl