10-latek (13.01.15)

 

Ciepło, cieplej, gorąco! Od z górą tysiąca lat nie było cieplejszych czasów na Ziemi

Tomasz Ulanowski, 14.01.2015
Japońska Agencja Meteorologiczna właśnie przedstawiła wstępne wyliczenia, z których wynika, że 2014 był na świecie rekordowo ciepłym rokiem.
Japończycy wyliczają, że średnia temperatura Ziemi (czyli temperatura powietrza mierzona tuż nad powierzchnią lądów i oceanu) przekroczyła w zeszłym roku średnią z zeszłego wieku aż o 0,63 st. C.

Japońska Agencja Meteorologiczna prowadzi zapiski globalnej temperatury sięgające 1891 r. Jest jednym z czterech instytutów naukowych, które to robią, zliczając dane ze stacji meteo rozsianych po całym świecie, a także pomiary dokonywane z satelitów krążących wokół naszej planety. Pozostałe ośrodki to amerykańskie NASA oraz Narodowa Agencja Badania Oceanu i Atmosfery (NOAA), a także Centrum Hadleya należące do brytyjskiego Met Office.

Każda z tych organizacji dokonuje analizy pomiarów w trochę inny sposób, dlatego ich „rekordy temperatury” odrobinę (o setne części stopnia) się różnią. Na przykład według Japończyków drugim najgorętszym rokiem był 1998, a wedługNASA zajmuje on dalsze miejsce – za latami 2010 i 2005. Wszystkie instytuty pokazują jednak wyraźny wzrost średniej temperatury globu (amerykańskie dane sięgają 1880 r., a brytyjskie 1850 r.).

Amerykanie i Brytyjczycy ogłoszą wyniki swoich analiz dotyczących 2014 r. w najbliższych tygodniach.

Jak widać na poniższej mapie stworzonej przez Japońską Agencję Meteorologiczną, za ubiegłoroczny rekord temperatury odpowiadały Arktyka, Europa, Afryka Północna, Bliski Wschód, Azja Wschodnia, Australia i oceany – Spokojny oraz Indyjski.

Polska najgorętsza od czasów króla Stasia

Rok 2014 był prawdopodobnie rekordowo gorący także w Europie i Polsce. Jak wyliczył na swoim blogu opogodzie i klimacie Piotr Djaków, ubiegły rok był w naszym kraju aż o 1,98 st. C cieplejszy od średniej z lat 1961-90 i o 0,08 st. gorętszy od dotychczasowego rekordzisty, czyli roku 2000. Ekstremalnie ciepło było we wszystkich województwach oprócz podlaskiego.

Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie wyróżnia pięć stopni odstępstwa od normy temperaturowej – dany okres może być lekko ciepły (bądź zimny), ciepły, bardzo ciepły, anomalnie ciepły albo ekstremalnie ciepły. Oficjalne dane dotyczące średniej temperatury 2014 r. IMiGW powinien przedstawić niedługo. Z już dostępnych informacji wiadomo, że poprzednia zima (czyli okres od grudnia 2013 r. do lutego 2014 r.) była w Polsce ciepła i bardzo ciepła, wiosna – ekstremalnie ciepła, lato – ciepłe, a jesień – ekstremalnie ciepła.

Polskie zapiski pomiarów temperatury sięgają króla Stasia. Michał Kowalewski, klimatolog z IMiGW, ostrzega jednak, żeby podchodzić do nich ostrożnie. – Pomiary prowadzone przed I wojną światową na dzisiejszym terytorium naszego kraju były bardzo rozproszone, prowadzone według różnych standardów, zmieniały się dokładne miejsca pomiarowe, a potem zapiski były przerywane przez wojny – wyjaśnia. I zaraz dodaje: – Nic lepszego jednak nie mamy.

Najdłuższymi seriami pomiarów temperatury dysponują Gdańsk, Warszawa i Kraków. Michał Kowalewski szybko podliczył w rozmowie z „Wyborczą”, że w Warszawie rok 2014 był rekordowo gorący (ale równie „upalny” był 2008 r.).

Finlandia robi się za ciepła?

Szacuje się, że od połowy XIX w. średnia temperatura w Polsce wzrosła o blisko 1,5 st. I jak mówi Kowalewski, nawet te dane są negowane przez niektórych naukowców. – Dużo łatwiej o wyliczenia dla jednej stacji niż całego obszaru Polski – zauważa klimatolog.

Wieloletnią analizę swoich danych pomiarowych przedstawili jednak ostatnio Finowie. Uczeni z Uniwersytetu Wschodniej Finlandii i Fińskiego Instytutu Meteorologicznego obliczyli, że przez ostatnie półtora wieku w ich kraju ociepliło się o przeszło 2 st. C.

W latach 1847-2013 średnia temperatura na terenie Finlandii rosła średnio o 0,14 st. na dekadę, blisko dwukrotnie szybciej niż na świecie. Ten wzrost nie był równomierny. Fińskie ocieplenie, podobnie jak to globalne, ostro przyhamowało pomiędzy latami 30. a 60. ub. wieku. – Jednymi z powodów mogły być zmiany aktywności Słońca i wpompowanie w okresie powojennym ogromnych ilości przemysłowych aerozoli do atmosfery [one schłodziły jej dolne warstwy, odcinając je od części promieniowania słonecznego] – tłumaczy główny autor pracy dr Santtu Mikkonen.

Jak piszą badacze, ostatnie dziesięciolecia przyniosły ich krajowi gwałtowne ocieplenie. Przez ostatnie 40 lat średnioroczna temperatura w Finlandii rosła o 0,2-0,4 st. C na dekadę!

– Najbardziej ociepliło się w okresie od listopada do stycznia – dodaje inny autor pracy, prof. Ari Laaksonen. – Wyższy od średniorocznej był także wzrost temperatury wiosną.

Na ocieplenie klimatu reaguje fińska przyroda. Naukowcy zaobserwowali późniejsze niż kiedyś zalodzenie jezior i ich wcześniejszą wiosenną odwilż. Wcześniej kwitną drzewa.

„Najchłodniej” już nie wróci

Według Michała Kowalewskiego także w Polsce widać reakcję przyrody na ocieplenie klimatu. Wcześniej kwitną drzewa, zaczynają się żniwa. – Gwałtowny wzrost temperatury i związane z nim zmiany w przyrodzie obserwujemy [podobnie jak Finowie] dopiero od lat 80. ub. wieku – mówi klimatolog. – W latach 90. zimy zrobiły się dużo cieplejsze i mniej śnieżne. Zaczynają się później niż kiedyś. Dziesięć najcieplejszych zim w historii pomiarów mieliśmy od końca XX w. do 2007 r.

Jak pokazuje Djakow, rekordowo mroźny rok odnotowaliśmy aż blisko 200 lat temu – w 1829 r. (-3,1 st. C w porównaniu ze średnią z lat 1961-90). Polską serię pomiarów temperatury rocznej cechują duże wahania. Poszczególnie lata mocno odstają – w górę albo w dół – od średniej wieloletniej. Jednak wykres uparcie pnie się ku Polsce cieplejszej.

Tak samo wygląda zresztą wykres pokazujący zmiany średniej temperatury Ziemi (a Daleka Północ grzeje się dwa-trzy razy szybciej niż cały glob). Globalne ocieplenie jest szczególnie wyraźne, począwszy od lat 70. ub. wieku. Od tego czasu każda dekada była cieplejsza od poprzedniej. Prawie wszystkie rekordowo gorące lata (oprócz 1998 r.) nawiedziły Ziemię już w XXI w. Ostatni globalnie najchłodniejszy rok odnotowaliśmy przeszło 100 lat temu, w 1909 r. (dane NASA).

Zobacz też animację stworzoną przez należące do NASA Centrum Badań Kosmicznych im. Goddarda:

Najcieplejszy okres od tysiąca lat

– Rok 2014 był nie tylko najgorętszy w historii pomiarów – komentuje prof. Michael Mann, klimatolog z Uniwersytetu Penn State. – Cała ostatnia dekada była rekordowo ciepła. Uważamy też, że ostatnie kilkadziesiąt lat to najcieplejszy okres w ciągu przeszło tysiąca lat.

Globalne zmiany klimatu widać nie tylko w pomiarach temperatury, ale też w rosnącym średnim poziomie morza, znikającej pokrywie lodowej, coraz bardziej kwaśnym oceanie oraz większej intensywności ekstremalnych zjawisk pogodowych (susz, fal upałów, bardzo obfitych opadów deszczu, powodzi).

Wielu klimatologów alarmuje, że już teraz zmieniliśmy klimat na całe tysiąclecia. Bo nawet jeśli dziś przestalibyśmy pompować do atmosfery gazy cieplarniane (na co wcale się nie zapowiada), to jeszcze długo będzie grzał nas ocean. Przyjmuje on teraz przeszło 90 proc. nadwyżki ciepła, która jest zatrzymywana w dolnych warstwach atmosfery przez coraz grubszą kołdrę gazów cieplarnianych. Światowa emisja najważniejszego z nich – czyli dwutlenku węgla – co roku rośnie.

Zobacz także

wyborcza.pl

10-latek strzela do „rosyjskich szpiegów”. Kolejna egzekucja Państwa Islamskiego

look, 13.01.2015
Na opublikowanym we wtorek nagraniu dwóch mówiących po rosyjsku mężczyzn przyznaje, że próbowali szpiegować bojowników Państwa Islamskiego. Następnie długowłosy chłopiec strzela domniemanym agentom w tył głowy.
Profesjonalnie nagrany i zmontowany film jest sygnowany znakiem Al Hayat Media Center. To tuba Państwa Islamskiego, która w przeszłości przygotowywała propagandowe materiały. Wszelkie przedstawione na nagraniu rozmowy odbywają się w języku rosyjskim [są arabskie i angielskie napisy]. Wydaje się, że film jest zaadresowany do Rosjan. Ma być ostrzeżeniem, aby nie wysyłali więcej na tereny kontrolowane przez bojowników swoich szpiegów.Na nagraniu widać dwóch mężczyzn, którzy mają być agentami Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Pierwszy przedstawia się jako Jambulat Mamajew. Przed śmiercią mówi, że jest z Kazachstanu i został wysłany, aby zbierać informacje na temat Państwa Islamskiego i Rosjan walczących w jego szeregach. Miał się też zbliżyć do jednego z wysokich rangą członków grupy. Przyznaje, że aresztowali go mudżahedini, którym wydał się podejrzany.

Drugi mężczyzna – Siergiej Aszimow – mówi oprawcom, że został wysłany przez FSB, aby zlokalizować i zabić jednego z liderów Państwa Islamskiego. Opowiada, że przesłał rosyjskiemu wywiadowi informacje na temat bojowników z miasta Sham. Mówi także, że w przeszłości był muzułmaninem, ale wyrzekł się islamu.

– Chcę powiedzieć ludziom, którzy chcą tu przyjechać i szpiegować, aby skruszyli się przed Allahem, zanim będzie za późno – mówi.

Domniemani szpiedzy klęczą na ziemi ze związanymi na plecach rękami. Za nimi stoi brodaty, mówiący po rosyjsku mężczyzna i długowłosy chłopiec, wyglądający na mniej więcej dziesięć lat. Według „Foreign Policy” ten sam chłopiec wystąpił na nagraniu Państwa Islamskiego z października. Propagandowy film pokazywał religijny i militarny trening, jaki przechodzą dzieci.

Chłopiec przedstawiał się jako Abdullah. Pytany, jak wyobraża sobie swoją przyszłość, mówił: „Będę jednym z tych, który cię zabije, o kuffar [niewierny]. Będę mudżahedinem insha’allah”. Możliwe, że Abdullah zrealizował swoje ambicje.

Na wtorkowym nagraniu spokojnie strzela do mężczyzn z krótkiej broni. Na koniec w geście triumfu wznosi pięść. Film jest bezkrwawy. Poza strzałami widać na nim niewiele więcej. Trudno orzec, czy egzekucja rzeczywiście miała miejsce.

„Wykorzystywanie dzieci podczas wojny nie jest niczym nowym, ale Państwo Islamskie prowadzi wyrafinowany system rekrutowania i indoktrynacji dzieci. Pod pozorem zapewniania bezpłatnej nauki szkolnej sieje ekstremistyczną ideologię. Według raportu organizacji Human Rights Watch z ubiegłego roku w Syrii po stronie bojowników walczą 15-latkowie” – opisuje „Foreign Policy”.

wyborcza.pl

Europosła Cymańskiego życie po życiu

Roman Daszczyński, 12.01.2015
Tadeusz Cymański

Tadeusz Cymański (RAFAŁ MALKO)

Byłem politycznym pieszczochem – co wybory, to wygrana. W końcu przyszła porażka. Jako europoseł odłożyłem sobie kilkaset tysięcy złotych, jeśli znowu przegram w wyborach, będę umiał rozpocząć nowe życie.
Do maja zeszłego roku były same sukcesy, nie tylko w polityce. Tadeusz Cymański do dziś lubi wspominać smak zwycięstwa nad szachowym mistrzem świata Anatolijem Karpowem. Wychowanek sekcji szachowej w Nowym Stawie kontra gigant i idol szachistów na całym świecie.- To było w kwietniu 2003 roku, najszczęśliwsza chwila w moim życiu – opowiada Cymański. – Karpow przyjechał do Warszawy na kilka dni. Ówczesny marszałek Sejmu Marek Borowski, zapalony szachista, dostał propozycję udziału w symultanie: mistrz miał zagrać równocześnie z 29 przeciwnikami. Borowski nie mógł, ktoś inny też nie mógł, więc poszedłem. Karpow chodził spokojnie od szachownicy do szachownicy, kolejni gracze przegrywali. Mniej więcej w połowie partii zorientowałem się, że mam szansę na remis, co było szczytem moich marzeń. Dopiero kolejne ruchy uświadomiły mi, że mogę wygrać. Spośród 29 przeciwników byłem jedynym, który pokonał Karpowa. Gdyby zaproponowano mi, bym zagrał jeszcze raz, powiedziałbym: „pięknie dziękuję, jednak nie skorzystam”. To 1:0 z szachowym mistrzem świata bardzo mi się podoba i niech tak zostanie. Nie mam jeszcze wnuków, ale marzę, że kiedyś taki szkrab mnie zapyta przy szachownicy: „Dziadku, a co by było, gdyby twoim przeciwnikiem był mistrz świata?”. Co wtedy zrobię? Uśmiechnę się bardzo szeroko.

Drzwi otwarte lub zamknięte

Pół roku temu Tadeusz Cymański poczuł się tak, jakby go ktoś znokautował. Każde wybory w finale przypominają walkę bokserską. Zwycięzca podnosi ręce w tryumfalnym geście, przegrany – czuje, jak świat wiruje mu przed oczami. Dopiero w szatni ma czas ochłonąć i zastanowić się, jak do tego doszło.

Rozmawiamy w biurze Cymańskiego w Malborku, okna wychodzą na gmach poczty. Na krzesłach stoi kilkanaście kartonów, wciąż nierozpakowanych po wyprowadzce z Brukseli. Cymański od czerwca, gdy znalazł się na politycznym aucie, płaci za wynajem z własnej kieszeni. Chce zostać w polityce, ma nadzieję kandydować w jesiennych wyborach parlamentarnych. Nie wie jeszcze: do Sejmu czy do Senatu. Na razie ma przed sobą mgłę, przez którą widać zaledwie jakieś kontury. Prawica pójdzie do wyborów razem, ale na jakich zasadach – tego dokładnie jeszcze nie ustalono. Głównym rozdającym karty będzie Jarosław Kaczyński, lider PiS.

– Dawno nie robiłem wywiadu, oj dawno – mówi Cymański na powitanie.

W relacjach z dziennikarzami czuje się jak ryba w wodzie. W zanadrzu zawsze ma jakiś cytat, dowcip. W polityce – zauważa, ważne jest, by umiejętnie wyjść z największej nawet opresji. Tak jak pewien dworzanin, o którym w „Brewiarzu dyplomatycznym” pisał XVI-wieczny hiszpański jezuita Baltazar Gracjan. Dworzanin ów puścił bąka pośród zacnych gości, gdy dłonią klepnął go sam król. Wydawałoby się: klęska, z której nie sposób się podnieść. Dworzanin jednak nie stracił rezonu i powiedział: „Panie, pod naciskiem twej ręki żadne drzwi nie mogą się ostać zamknięte”.

Przegrana przyszła do Cymańskiego u szczytu powodzenia. Od pięciu lat był europarlamentarzystą w Brukseli. Co miesiąc na jego konto wpływało 25 tys. zł samego uposażenia, z dodatkami – nawet 35 tysięcy. Dobrze było żyć w sercu Unii Europejskiej. Cymański w Brukseli miał wynajęte 70-metrowe mieszkanie, po obradach spotykał się z zaprzyjaźnionymi europarlamentarzystami: Jackiem Kurskim i Zbigniewem Ziobrą. Długie wieczorne Polaków rozmowy. Dziś nie wiadomo do końca dlaczego – z powodu wysokich dochodów, a może z nadmiaru europejskiego powietrza – pozwolili sobie na krytykę lidera swojej partii Jarosława Kaczyńskiego. Chcieli, żeby w PiS było więcej dyskusji, prawa do krytyki. Bardzo ich zaskoczyło, gdy w odpowiedzi zostali z PiS po prostu wyrzuceni.

Założyli własną partię, nazwali ją Solidarna Polska. Myśleli, że mają wyborcom do zaproponowania więcej niż PiS. Przegrali honorowo, ale każda porażka jest rodzajem nokautu.

– Na pewno błędem było, że o reelekcję do Parlamentu Europejskiego ubiegałem się na Śląsku, a nie na rodzinnym Pomorzu – przyznaje Cymański. – Tak uzgodniliśmy w partii, i w trakcie kampanii wyborczej wydawało mi się, że to dobry pomysł.

Miał prawo czuć się silny, dzięki udziałowi w popularnych programach telewizyjnych jego twarz jest dobrze znana w całej Polsce. Dziennikarze go lubią. Cymański zawsze się wypowie na zadany temat i jeszcze błyśnie jakimś bon motem. Nawet jeśli nie zna tematu, wystarczy, żeby mu szybko zreferować, o co chodzi, a on zaraz ułoży stosowną wypowiedź.

Ćwierć wieku na topie

– Wcześniej byłem politycznym pieszczochem – mówi Cymański. – Począwszy od 1990 r. Najpierw zostałem radnym Malborka, potem przez dwie kadencje burmistrzem miasta. Później wybrano mnie na posła, na posła, na posła i jeszcze raz na posła. Na koniec dostałem się do Parlamentu Europejskiego.

– To w sumie ile lat los pana pieścił?

– Dwadzieścia cztery. W zasadzie można powiedzieć, że ćwierć wieku. Nie zawsze szło łatwo. Najbardziej szczęśliwe dla mnie wybory były w 2001 r., kiedy dostałem się z listy PiS, za plecami Lecha Kaczyńskiego. Uzyskał tak wielkie poparcie, że wywalczył w okręgu gdańskim jeszcze jedno, dodatkowe miejsce. Padło na mnie, choć startowałem dopiero z numerem 4. Miałem słaby wynik, zaledwie tysiąc głosów z małym hakiem, ale inni byli jeszcze słabsi. To były bardzo trudne wybory parlamentarne. Koledzy z AWS chcieli, żebym z nimi startował, bo przecież byłem związany z ich środowiskiem. Szli do wyborów jako partia władzy, nikomu nie przyszło do głowy, że mogą mieć kłopot z przekroczeniem progu wyborczego. Niektórzy mówili „Co, wymiękasz?”. Szczęśliwie mnie nie przekonali. Co z tego, że byli tacy kandydaci, którzy dostali wiele tysięcy głosów? Nie dostali się do Sejmu, bo całe ugrupowanie miało zbyt słaby wynik. A ja, z tym tysiącem głosów zostałem posłem. Być może jest to przyczynek do dyskusji nad wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych.

– To było pana zdaniem szczęście, przypadek?

– Ja w przypadki nie wierzę. Przypadek, mówią niektórzy, to jest pseudonim Ducha Świętego. Nie wiem, dlaczego los jednych jest taki, a drugich inny. Weźmy prostą sytuację, jazdę samochodem. Pijany kierowca powoduje wypadek, giną przypadkowi ludzie, którzy jechali autem z przeciwka. Jechali zgodnie z przepisami. Co więcej, ten pijany kierowca minął po drodze sto innych prawidłowo jadących samochodów i nic. Uderzył dopiero w ten jeden. Dlaczego akurat w ten? Wystarczyła sekunda w jedną lub drugą stronę i byłby kto inny, a może nic by się nie stało. Podobnie ze Smoleńskiem. Tam wystarczyłyby im dwie dziesiąte sekundy, żeby wyjść cało z opresji. Gdyby zamiast tupolewa mieli do dyspozycji boeinga, to by dali radę, bo reakcja boeinga jest szybsza. Czasem detale rozstrzygają o wszystkim.

– Zaniepokoił mnie pan jako kandydat na start w wyborach z listy PiS. Smoleńsk to nie był zamach, ale katastrofa?

– Mam prawie 60 lat i jeśli coś twierdzę albo jestem do tego przekonany, zwłaszcza jeśli oskarżam o coś, to nie mogę mieć wątpliwości. Nauczyłem się ostrożności w osądzaniu innych i nie będę ukrywał, że z wiekiem coraz częściej patrzę na świat z pozycji adwokata niż prokuratora. Mówię o katastrofie, ale świetnie rozumiem tych, którzy uważają, że sprawa nadal nie jest wyjaśniona i że to mógł być zamach. Niektóre osoby mają oczywiście naturalną skłonność do podejrzliwości. Co jest w małżeństwie podstawą do podejrzeń? Zachowania i gesty drugiej strony. Nie da się ukryć, że sprawa Smoleńska od początku była fatalnie prowadzona, nie mówiąc już o tym, że Rosjanie do dzisiaj nam nie oddali wraku.

Czego można się bać?Gdy zapytać go, co zdziałał przez dwanaście lat zasiadania w Sejmie – Cymański nie traci rezonu.

– Fakt, że niewiele i to mi bardzo ciąży – odpowiada. – Gdy byłem burmistrzem w Malborku, to miałem większy wpływ na rzeczywistość niż przez wszystkie lata spędzone w Sejmie. Bo kim jest poseł? Częścią wielkiej machiny do głosowania. Burmistrz może decydować o podziale mieszkań, przeforsować takie, a nie inne ceny wody albo zdecydować, komu da dotacje na wsparcie kultury. Poseł może tylko wygłosić swoją opinię z mównicy i przycisnąć klawisz na „za” lub „przeciw”, ewentualnie wstrzymać się od głosu. Kluczowe dla państwa decyzje zapadają gdzie indziej, w gabinecie, w niewielkich, najwyżej kilkuosobowych gremiach.

Mimo usunięcia z PiS wciąż emocjonalnie czuje się związany z Lechem Kaczyńskim.

– To była znakomita postać – przekonuje Cymański. – Moje kredo polityczne zbudowane jest na tym, co powiedział Lech Kaczyński w pewnej debacie. Że jesteśmy innym krajem, zmieniło się bardzo wiele. Dorobek jest niekwestionowany, ale jednocześnie wiele grup społecznych – także terytorialnie, niektóre obszary – ma poczucie wyobcowania, marginalizacji, wyalienowania. Jest ogromne rozwarstwienie, a przecież kraje o mniejszym rozwarstwieniu są bardziej dynamiczne, lepiej radzą sobie z problemami, co jest między innymi zasługą równego i lepszego poziomu edukacji. Lech Kaczyński powiedział wtedy, że jeśli zostanie prezydentem RP, i został, to uczyni wszystko, by to rozwarstwienie zniwelować. Nie chodzi o idde fixe jakiejś równości, to bzdury. Zawsze na świecie byli bogaci i biedni, i niesprawiedliwość zawsze będzie… To trochę jak z odpowiedzią Jana Rokity na pytanie dziennikarki: „Miało być sprawiedliwie, więc dlaczego nie jest?”. Rokita na to: „Pani redaktor, nikt nie mówił, że będzie sprawiedliwie. Sukces polega na tym, że mamy mniej niesprawiedliwości”. Korupcja zawsze będzie, walka idzie o to, żeby jej było jak najmniej. Do dziś się mówi, że PiS budowało w Polsce państwo policyjne, że ludzie się bali, czy im o świcie CBA nie wejdzie z drzwiami do domu. Ja pytam: kto się bał, jacy ludzie? Pielęgniarka, emeryt, operator dźwigu? Ten się boi, kto broi. Nie jestem bezkrytycznym obrońcą partii czy Zbyszka Ziobry. Po prostu nie znoszę przesady.

Czego boi się Tadeusz Cymański?

– Myślę, że przede wszystkim choroby i samotności. To drugie mnie raczej nie grozi, mam rodzinę, pięcioro dzieci. Widzę jednak samotność wśród innych. Swego czasu było zresztą w Polsce robione badanie opinii publicznej: czego najbardziej się boisz? Były różne odpowiedzi: bezrobocie, bieda, śmierć w rodzinie, choroby, zwłaszcza nowotworowe. Jednak najczęściej Polacy odpowiadają właśnie tak: boję się samotności. Prowokacyjnie można powiedzieć, że lepiej być chorym z kimś, niż zdrowym samemu. To „boje się samotności” świadczy chyba o jakiejś dojrzałości naszego społeczeństwa. Sam zresztą teraz, gdy z konieczności przystanąłem i mam więcej czasu na refleksję, widzę ile moja rodzina straciła przez politykę. No przecież mnie wiecznie nie było w domu, ciągle w podróżach, w Warszawie w Brukseli. Tak naprawdę tylko w wakacje byłem dla moich bliskich. Myślę, że miłość to obecność, pragnienie bycia z kimś. To, co ksiądz Twardowski mówi: „Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą…” – nie ma w tym cienia przesady. Dzieci są już dorosłe, najmłodszy kończy szkołę, ma 16 lat, mogę mieć z nimi kontakt, ale sprawy są już na innym etapie.

Co, jeśli nie wybiorą

Miesiące na przymusowych wakacjach od polityki wykorzystał na odbudowanie relacji z bliższą i dalszą rodziną, ze znajomymi. Codziennie odwiedza matkę w Nowym Stawie, to 15 km od Malborka.

– Mam szczęście, że moja mama wciąż żyje – mówi. – Ma 91 lat, jest coraz mniej sprawna, ale widujemy się codziennie, bo wymaga już nie tylko opieki, ale i pielęgnacji. Wiadomo, różne sprawy dzieją się z człowiekiem w tym wieku. Ona ma czworo dzieci: mnie, moje dwie siostry i brata. Ale co mają mówić ludzie, którzy nikogo nie mają? Nie otrzymują żadnej pomocy?

Moja mama jest sprawna, ma dobrą pamięć jest wdzięcznym rozmówcą. Dziennikarze mówią: skąd ma pan taki dar konwersacji, umiejętność szybkiej riposty? A to od niej wszystko, taka zawsze była moja mama. Jest coraz słabsza, ale jest i to traktuje jako wielką łaskę. Była na robotach w Niemczech, powikłane losy części rodziny, to wszystko znam dokładnie z jej opowieści, dlatego mam świadomość, że żyjemy w dobrych czasach. Zresztą, jako polityk, nie oderwałem się od rzeczywistości. Na co dzień miałem do czynienia z problemami innych ludzi. Pomogłem, ile się dało. Takie sprawy nie spływają po człowieku jak po kaczce, zostają w środku.

Ostatnio znowu zaczęli zgłaszać się do niego dziennikarze. Gdy udzielał nam wywiadu, zadzwoniła pani z Radiowej Trójki.

– To chyba dlatego, że od niedawna zapraszany jestem przez Bogdana Rymanowskiego do TVN, do niedzielnego programu „Kawa na ławę” – cieszy się. – Pokazujemy się tam na zmianę: Zbyszek Ziobro, Jarosław Gowin, Beata Kempa, ja. W sobotę wyjeżdżam z Malborka samochodem, mam zarezerwowany pokój gościnny w Sejmie. Są tam takie trzy czy cztery pokoje, wystarczy poprosić z wyprzedzeniem. Niedawno gdy się obudziłem, przez chwilę myślałem, że znowu jestem posłem.

– Co będzie, jeśli jesienią pana nie wybiorą?

– Nie będzie rozpaczy, choć byłoby szkoda mojego doświadczenia – odpowiada. – Przez pięć lat w Brukseli odłożyłem kilkaset tysięcy złotych. Z radością patrzę, jak mój najstarszy syn rozkręca firmę specjalizującą się w wykonywaniu konstrukcji stalowych. Skomplikowane rzeczy, robione na zamówienie dużych kontrahentów, między innymi rafinerii. Nie dałby rady, gdybym nie mógł mu pomóc finansowo. Do takich prac trzeba mieć specjalistyczne urządzenia, między innymi do spawania i obróbki metalu, sprzęt, który działa z mikroskopową dokładnością. Zainwestowałem już w firmę syna ponad sto tysięcy i widzę, że ma to przyszłość. Jeśli przegram wybory, będę miał co robić.

LECH WAŁĘSA Z BRONIĄ W RĘKU? SPOKOJNIE, WSZYSTKO POD KONTROLĄ [ZDJĘCIA]

Zobacz także

trojmiasto.gazeta.pl

Znamy laureatów Paszportów „Polityki” 2014! Miłoszewski wbija szpilę urzędnikom: Macie tupet, że się tu pojawiliście

Piotr Markiewicz, 13.01.2015
Laureaci

Laureaci „Paszportów” (Fot. Polityka, konto Instagram)

Poznaliśmy już laureatów Paszportów „Polityki” 2014! To oni w minionym roku mieli naprawdę duży wkład w to, jak mówimy, jak odbieramy i jak oceniamy polską kulturę.
Nie obyło się bez mocnych słów. Zygmunt Miłoszewski, odbierając nagrodę, wytknął przedstawicielom instytucji państwowych obecnym na sali: – Do różnych urzędników zajmujących się kulturą, którzy dziś przyszli na imprezę ludzi kultury: macie państwo niezły tupet.Po tych słowach na sali zapadła konsternacja. Bo było komu wytykać – na sali był obecny m.in. prezydent Komorowski z małżonką czy też minister kultury Małgorzata Omilanowska.

To 22. edycja Paszportów „Polityki”. Nagrody przyznawane są w sześciu dziedzinach: film, teatr, sztuki wizualne, muzyka poważna, muzyka popularna, literatura. „Polityka” wręcza wyróżnienia jednak nie za „popularność” czy „rozgłos” konkretnej osoby lub grupy, lecz za „wartość kulturalną”. Kto w tym roku został laureatem? Oto zwycięzcy poszczególnych kategorii:

Film: Jan Komasa

Uzasadnienie: „Za wyobraźnię, ambicję i perfekcyjny warsztat reżyserski. Za film „Miasto 44″, w którym tragedia Powstania Warszawskiego opowiedziana została nowoczesnym językiem, trafiającym do młodego widza”.

Literatura: Zygmunt Miłoszewski

Uzasadnienie: „Za stworzenie cyklu powieści kryminalnych, w których wciągająca intryga łączy się z przenikliwym portretem współczesnej Polski i diagnozą kluczowych problemów społecznych”.

Muzyka popularna: Pablopavo

Uzasadnienie: „Za piosenki łączące podwórkową lokalność ze światowością brzmienia i poetycką głębią, za odtwarzanie w muzyce obyczajowego kolorytu Warszawy, jej krajobrazu społecznego i charakteru tego miasta”.

Muzyka poważna: Kwadrofonik

Uzasadnienie: „Za wirtuozerię, wyobraźnię, wrażliwość i poczucie humoru, które sprawiają, że ich wykonania i opracowania muzyki z różnych światów – klasyki, folku, piosenek dziecięcych – są tak wyrafinowane i zarazem ujmujące”.

Sztuki wizualne: Jakub Woynarowski

Uzasadnienie: „Za oryginalne łączenie badań nad historią sztuki i kultury z artystyczną praktyką, czego intrygującym efektem była autorska oprawa pawilonu polskiego na Biennale Architektury w Wenecji”.

Teatr: Radosław Rychcik

Uzasadnienie: „Za reżyserię spektaklu „Dziady” w Teatrze Nowym w Poznaniu, za brawurowe włączenie polskiego arcydramatu w przestrzeń współczesnej, zbiorowej wyobraźni, w której Guślarz, Konrad i Upiór odżywają jako postaci z filmów Tarantino, Lyncha czy Kubricka”.

Kreator kultury: Agnieszka Holland

Uzasadnienie: „Za łączenie wybitnie autorskiego spojrzenia na film z trudnymi regułami kina rozrywkowego. Za otwartość, odwagę tworzenia ambitnej sztuki i bezkompromisowość wyrażania w życiu publicznym niepopularnych idei. Za to, że swoją twórczością nie pozwala nam zapomnieć o historii i paradoksach Europy Wschodniej”.

Nagroda specjalna: Stowarzyszenie Żydowski Instytut Historyczny

Uzasadnienie: „Za zainicjowanie i współtworzenie Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Za angażowanie się w inicjatywy kulturalne związane ze wspólną polsko-żydowską pamięcią. Za stworzenie stałej ekspozycji Muzeum, która w nowoczesny i mądry sposób opowiada ważne wątki historii Polaków i Żydów”.

Paszporty Polityki – przeczytaj książki nominowanych i laureatów >>

Zobacz także

TOK FM

Zygmunt Miłoszewski podczas odbierania Paszportu „Polityki”

Embedded image permalink

W przeszłości już mieliśmy „zderzenie cywilizacji”. Jak islam z chrześcijaństwem wojował

Karol Młot pod Poitiers.
Karol Młot pod Poitiers. Domena publiczna

Po tygodniowej bitwie między wojskami Franków a Arabami pod Poitiers (znanej także jako bitwa pod Tours), stoczonej 25 października 732 roku, zwycięski majordom Karol Młot był na ustach wszystkich. Jego triumf okrzyknięto później jedną z najważniejszych batalii w dziejach. Czy naprawdę na to zasługiwał?

Bój pod Poitiers zapisał się na kartach historii przede wszystkim jak obrona chrześcijaństwa przed zalewem wojującego islamu, a taki mieli nieść ze sobą arabscy Umajjadzi. Zanim jednak ich wielotysięczna armia stanęła na polach dzisiejszej Francji, Arabowie zdobyli spore wpływy na Starym Kontynencie.

Saraceni u bram Europy
W 711 roku przedostali się z Afryki Północnej na Półwysep Pirenejski, a z czasem opanowali niemal całe terytorium Hiszpanii (nazywanej przez najeźdźców al-Andalus). Równie błyskawicznie Arabowie zaczęli się zapuszczać za Pireneje. W latach 20. VIII stulecia ich łupem padły południowe tereny Francji, szczególnie Akwitania i Septymania.

Muzułmański podbój znowu zaczął zagrażać Europie za czasów namiestnictwa Abd ar-Rahmana. To właśnie on w 732 roku wyruszył na czele swej armii ponownie na północ. Drogę zagrodzili mu frankijski majordom Karol Młot oraz książę Akwitanii Odon. Pomiędzy Poitiers a Tours doszło do bitwy, a zderzenie wyznawców dwóch największych religii w boju musiało oddziaływać na ówczesną wyobraźnię.

Nie wiadomo jednak dokładnie, czy frankijski przywódca miał świadomość, że ratuje Stary Kontynent przed islamem. Nie wiemy, co w ogóle wiedział o Arabach, którzy w ciągu ostatniego stulecia stali się poważną siłą militarną na świecie. Scalał ich prorok Mahomet i idea walki z niewiernymi.

– Zwycięski szlak liczył ponad tysiąc mil; od skał Gibraltaru aż po brzegi Loary. Przebycie takiej samej odległości zawiodłoby Saracenów do granic Polski i na Pogórze Szkockie. Ren mogliby przekroczyć równie łatwo jak wcześniej Nil i Eufrat, a arabska flota mogłaby spokojnie dotrzeć do ujścia Tamizy bez staczania jakiejkolwiek bitwy morskiej – te słowa Edwarda Gibbona stanowią najczarniejszą chyba wizję dziejów Europy VIII stulecia.

Niekoniecznie jednak religia Mahometa zdominowałaby Europę, bo Abd ar-Rahman po ewentualnym zwycięstwie pod Poitiers mógł spocząć na laurach i ograniczyć się jedynie do splądrowania okolicy. Ilu historyków, tyle opinii.

Islamska Europa: realizm czy mrzonka?
Czy rzeczywiście bitwa z 732 roku była zderzeniem cywilizacji? Faktem jest, że w przypadku porażki Europejczyków, Arabowie zwiększyliby swój stan posiadania. Dzięki Karolowi Młotowi i Odonowi obeszli się smakiem. Łącznie pod Poitiers walczyło nawet kilkadziesiąt tysięcy wojowników. Przez siedem dni.

Nie wydaje się jednak, aby pod Poitiers właśnie narodziła się rywalizacja dwóch wielkich monoteistycznych religii, którą przecież obserwujemy do dziś. Bo kogo ówcześni mieszkańcy Starego Kontynentu mogli widzieć w Arabach? Na pewno mało znanych, być może na pół „dzikich” przybyszy z daleka. Co prawda byli wyznawcami innego systemu wartości, ale patrzyli na Arabów z perspektywy własnej miejscowości, możnowładcy, któremu właśnie służyli. Frankowie bronili zatem przede wszystkim swojej ziemi, swoich rodzin.

Nie myśleli zapewne o religii tyle, jak chcieliby tego późniejsi badacze historii. Ale i muzułmanie niekoniecznie atakowali południe Francji wyłącznie z imieniem Allaha na ustach. Ich wyprawy były głównie nastawione na łupy. Co nie oznacza, że nie chcieli zdobyć wpływów. Jednak zdaniem Gibbona, zwycięstwo pod Poitiers mogło ocalić naszą cywilizację. Brytyjski badacz nie wykluczył możliwości, że dzięki Frankom w salach Oksfordu nie nauczano… wykładni Koranu.

Ale i ówcześni wysławiali czyny Franków. Karol spod Poitiers szybko zdobył wpływy (i sam przydomek „Młot”) w samej Francji, a arabscy najeźdźcy nie stanowili już tak dużego zagrożenia po wschodniej stronie Pirenejów. – (…) hurma Saracenów spustoszyła Galię, straszną rzeź tam czyniąc; lecz po krótkim pobycie w tym kraju zapłacili za swą podłość – głosiła zdawkowo kronika Bedy Czcigodnego. Nie wydaje się, aby „saraceni” uchodzili, zdaniem anglosaskiego mnicha, za szczególnie niebezpiecznych dla chrześcijaństwa wrogów.

Hrabia Roland i zderzenie cywilizacji
Bynajmniej nie takich, za jakich uznawał ich Einhard, autor żywotu Karola Wielkiego, który opisał bohaterską śmierć margrabiego Rolanda, zadaną z rąk „niewiernych” muzułmanów. Tyle tylko, że w rzeczywistości możnego, którego opiewa średniowieczna pieśń o czynach, zabili baskijscy górale. Bronili po prostu ziem, na które napadli Frankowie. Zaskoczeni w wąwozie Roncesvaux.

Wokół bitwy pod Poitiers narosło tyle niedomówień i mitów, że trudno stwierdzić jednoznacznie, co w wielu przypadkach jest prawdą, a co nie. Dyskusyjna jest nawet sama data jej stoczenia – niektóre źródła mówią o roku 733. Bitwa pod Poitiers, niezależnie od tego, czy ocaliła nasz europejski byt, kształtowała wyobrażenia przez stulecia. W XIX wieku Edward Shepard Creasy uznał ją za siódmą przełomową batalię w dziejach.

Dziś, patrząc na starcie Franków i Arabów na francuskiej ziemi, trudno jednoznacznie oceniać. Historię piszą zwycięzcy, ale i tak nie wszyscy. Bo kto dziś wie, że w 718 roku Arabowie odstąpili po roku od oblężenia Konstantynopola. Nie wiadomo, jak rozwinęłaby się nasza cywilizacja, gdyby losy „drugiego Rzymu” potoczyły się inaczej.

naTemat.pl

Kazimierz Kutz: Na Śląsku może dojść do wybuchu nieposłuszeństwa obywatelskiego

Kazimierz Kutz w sporze o Kompanię Węglową staje po stronie górników
Kazimierz Kutz w sporze o Kompanię Węglową staje po stronie górników Fot. Dawid Chalimoniuk / AG

– Za rządów Buzka przy reformie górnictwa sięgnięto do arsenału sposobów, które w XIX wieku stosowano w krajach kolonialnych. I to samo się robi dziś – mówi w „Bez autoryzacji” senator Kazimierz Kutz.

Jak pan, Ślazak, patrzy na to, co się dzieje wokół Kompanii Węglowej i górnictwa w ogóle?

To jest sprawa, którą nie można oderwać od kontekstu ostatnich 25 lat. Dlatego, że przy wszystkich reformach, które się w Polsce dokonały, na górnictwo nie znaleziono pomysłu. Sprawy górnictwa odsuwane były poza pierwszą sferę zainteresowań polityków. Były za trudne i nie stworzono warunków, by specjaliści od przemysłu ciężkiego nauczyli się Śląska. To jest efekt świadomej ignorancji, która prowadzi do kompletnej indolencji. Politycy, którzy przejmowali władzę, zdawali sobie sprawę, że to poważne problemy, ale że są śmierdzące, robili wszystko, by się nimi nie zajmować. Takie polskie “jakoś to będzie”.

Była reforma Buzka, w ramach której zamknięto ponad 20 kopalń.

No właśnie. To kolejny kontekst, przez który trzeba patrzeć na dzisiejsze wydarzenia. To była reforma niesłychanie brutalna, całkowicie nieprzygotowana. Sięgnięto do arsenału sposobów, które w XIX wieku stosowano w krajach kolonialnych. I to samo się robi dziś. Po tamtej reformie umarło kilkanaście gmin, pozostały zgliszcza po kopalniach. Osiedla robotnicze, czyli familoki, sprzedawane były po niskiej cenie wraz z mieszkańcami, którzy o niczym nie wiedzieli. To jest ten kapitał pamięci górników, z którym rząd się dziś w ogóle nie liczy.

Ale jest też druga strona. Wysokie koszty wydobycia, rozbudowana kadra przy kopalniach, związki zawodowe…

To prawda. Kopalnie, będąc spółkami państwowymi, obrastały w ogromną ilość intrantnych stanowisk. Powstały spółki mające ogromne siły zarządzające. Oni świetnie zarabiają, a w większości nie mają kwalifikacji, by prowadzić takie przedsiębiorstwa. Wszystko, co zrobili źle, uszło im na sucho. Jak zwalniano ich z jednej kopalni, to kolega z drugiej przyjmował. Jednocześnie w ramach ustawy związki zawodowe znalazły się na garnuszku kopalni. W każdej jest co najmniej 20 związków. Wytworzyła się grupa zawodowych działaczy, którzy stworzyli wręcz kastę. Między dyrekcjami a tą elitą doszło do swoistej kooperacji. Związki mogą nawet zakładać przedsiębiorstwa, które działają na boku przy kopalni. Całe to zjawisko nazywam łapczywością.

M.in. dlatego dziś państwo nie jest już w stanie dokładać do kopalń?

Na skutek fatalnej gospodarki, niekompetentnego, bezkarnego zarządzania kopalniami, koszty tak wzrosły, że rzeczywiście budżet państwa nie jest zdolny ich udźwignąć. Kopalnie doszły do ściany, bo stały się nieopłacalne. Nie z winy górników, ale zaniedbań władzy. Sytuacja jest więc taka – z jednej strony niemożność utrzymania górników, z drugiej ogromny interes branży zawodowych działaczy.

Rząd robi dobrze czy źle chcąc restrukturyzować KW?

Powtarza to, co się działo za Buzka. Sięga po te haniebne doświadczenia. Strona górnicza jest w sytuacji tragicznej, bo te reformy robione są ad hoc. Nie tak jak w Niemczech czy we Francji, gdzie trwały kilka lat. To jest nieprawdopodobne chamstwo. W międzyczasie zlikwidowane też podatek, które kopalnie płaciły gminom, na których terenie eksploatują. I teraz te gminy górnicze muszą zwracać pieniądze, które wcześniej otrzymały. Ich władze też są sfrustrowane, dlatego powstaje szersze społeczne zaplecze – cały pejzaż haniebnego zaniechania. Sprawa jest przy ścianie i widać, że za górnikami niedługo się wstawi cały Śląsk.

Górnicy nie zrezygnują, póki nie wywalczą zastopowania bądź radykalnego ograniczenia reformy?

Przede wszystkim myślę, że nie będą robić wycieczek do Warszawy. Wycieczki z oponami wracają w formie nienawiści. I dziś w Polsce wszyscy mówią, że to górnicy są winni, co jest nieprawdą. Oni postanowili, że wszystko ma się odbyć w Katowicach, na ich terenie, gdzie buduje się solidaryzm lokalny. Nawet Kościół zajął stanowisko. Biskupi stanęli po ich stronie.

Sytuacja jest taka, że jeśli nie będzie porozumienia, może dojść na Śląsku do wybuchu nieposłuszeństwa obywatelskiego. To może być tragiczne ostatnie zmierzenie się władzy z proletariatem.

naTemat.pl

Bronię kandydatury Magdaleny Ogórek

Chcę zwrócić uwagę na kompletne niezrozumienie, panujące wśród komentatorów i szerokiej opinii publicznej, a dotyczące kandydatury pani Magdaleny Ogórek…Opowiadał mi swojego czasu pewien znajomy z kręgów akademickich, dostojnych, że został kiedyś przewodniczącym komisji, mającej wysunąć kandydaturę nowego dziekana. Na jego uczeni panowała taka reguła, że spośród trójki kandydatów, proponowanych przez wydział (a de facto przez komisję nominującą), rektor miał wybrać jednego, wedle własnego uznania. Aby ograniczyć niepewność, komisja nominacyjna (która nie była związana żadnymi ograniczeniami formalnymi, jeśli chodzi o kwalifikacje kandydatów) wpadła na genialny pomysł i przesłała rektorowi listę składającą się z wybitnej profesorki, szatniarza i sekretarki-stażystki.

Z takim mniej więcej wyborem będą mieli do czynienia Polacy w zbliżających się wyborach prezydenckich. W związku z tym, chcę zwrócić uwagę na kompletne niezrozumienie, panujące wśród komentatorów i szerokiej opinii publicznej, a dotyczące kandydatury pani Magdaleny Ogórek, zgłoszonej przez Leszka Millera jako prezydencką kandydatkę SLD. Ogólny ton jest taki, że jest to niepoważne, niestosowne, ośmieszające partię i samą kandydatkę, skądinąd pewno miłą osobę, ale w sposób oczywisty nienadającą się na te funkcję. W tym duchu napisał np. mój ceniony kolega Jacek Żakowski, dostrzegając w tej kandydaturze deficyt powagi, zaś red. Katarzyna Kolenda-Zalewska obruszyła się, że dla Millera „polityka to zabawa”, skoro wystawia Panią Ogórek.

Komentarze te kompletnie chybiają celu i wskazują na elementarne niezrozumienie gestu Millera – ruchu mądrego i rozsądnego, ale tylko jeśli ujrzy się go tak jak trzeba, tzn. w kontekście, wytyczonym pierwszą kontr-kandydaturą dużej partii politycznej wobec Bronisława Komorowskiego, a mianowicie pana Andrzeja Dudy, chyba z Krakowa. Otóż decyzja Leszka Millera ma głęboki sens, jeśli potraktować ją jako rodzaj odpowiedzi na Dudę.

Jest to, ujmując sprawę uczenie, w kategoriach post-strukturalno-dyskursywnych, rodzaj narracji ironicznej, czyli zamaskowanego dialogu trochę sokratejskiego (w teorii literackiej mówi się o „ironii sokratejskiej”), w którym nic naprawdę nie jest, jak się wydaje, a Sokrates zdaje się zadawać pytania naiwne, wsparte na pozornej ignorancji, podczas gdy w istocie to on ma rację. Czyli poznaje się prawdziwego Sokratesa po tym, jak kończy (a kończy, jak wiadomo, robiąc ze swojego interlokutora głupka). Tak samo z Millerem: wszystko skończy się na tym, że Bronisław Komorowski zostanie wybrany przytłaczającą większością dzięki miedzy innymi absurdalnej, asekuranckiej i tchórzliwej decyzji Jarosława Kaczyńskiego o niekandydowaniu i wysunięciu Pana Nikt – co Miller tak pięknie uświadamia PiS-owi, Komorowskiemu i Polakom już teraz, wspierając swym gestem Komorowskiego. W tym sensie Ogórek dekonstruuje Dudę; jest zarazem anty-Dudą ale i post-Dudą.

Mógł więc PiS wysunąć kogoś prawie nieobytego w polityce? No to SLD pójdzie krok dalej i wysunie kogoś zupełnie nieobytego. Mógł PiS wysunąć pół-zero polityczne? To SLD wysunie całkowite zero (podkreślam, w sensie doświadczenia politycznego a nie jakimkolwiek innym). Mógł PiS wysunąć kogoś nieznanego, ale kojarzącego się nazwiskiem z liderem związkowym? To SLD wysunie kogoś jeszcze bardziej nieznanego, a kojarzącego się nazwiskiem z popularnym felietonistą-satyrykiem. Mógł PiS wysunąć mężczyznę cechującego się przede wszystkim miłą aparycją i eleganckim garniturem? No to SLD wysunie kobietę prześliczną, jeszcze ładniej ubraną. Itp. itd. Pod każdym względem Miller idzie krok dalej niż Kaczyński, niby to przebijając, ale w istocie ośmieszając tego ostatniego. (PSL też teatralnie zaczął zastanawiać się nad własnym kandydatem w tej samej konwencji, więc być może zanim wesprze Komorowskiego, wysunie kogoś swojego, np. Genowefę Siekierę z Końskowoli).

Ani przez chwilę Leszek Miller nie mógł uważać, że pani Ogórek ma jakiekolwiek szanse wejścia do drugiej rundy. Z tego choćby prostego powodu, że drugiej rundy nie będzie. Ironiczna strategia Millera, pokazująca Polsce groteskowość nominacji PiS-owskiej, jest oznaką prawdziwego męża stanu – kogoś, kto chce dla Polski dobrze i wskazuje jedynego właściwego kandydata, a jednocześnie wyszydza nominata największej partii opozycyjnej, która wysuwając pana Dudę po prostu rzuciła ręcznik na ring. Wybory będą w istocie plebiscytem nad prezydenturą Bronisława Komorowskiego, a ponieważ jest prezydentem znakomitym, wynik tego plebiscytu jest przesądzony. Wiadomo, co będzie później: PiS zawyje z bólu, że wybory były sfałszowane, a potem Jarosław Kaczyński wyrzuci Dudę za nieporadność w wyborach i nielojalność.

Miller zaś będzie śmiał się ostatni. Także w tym sensie, że być może już jego ostatni ważny ruch polityczny na scenie politycznej Polski okaże się jednym z najlepszych w całej jego karierze. Ale by to pojąć, musimy posiąść choć minimalny zmysł ironii – tej samej ironii, która (a co tam, raz zdradzę sekrety warsztatu) podyktowała tytuł niniejszego tekstu.

naTemat.pl

„Niezłomny” spod Poznania. Miga na ekranie filmu Jolie

Radosław Nawrot, 13.01.2015
1935 r. Józef Noji na mecie biegu Narodowego o Puchar

1935 r. Józef Noji na mecie biegu Narodowego o Puchar „Raz, Dwa, Trzy” na dystansie ok. 4500 metrów. (NAC)

Bohater najnowszego filmu „Niezłomny” Angeliny Jolie, amerykański biegacz Louis Zamperini, na bieżni igrzysk olimpijskich w Berlinie w 1936 roku walczy z grupą zawodników z całego świata. Wśród nich – człowiek z białym orłem. To Józef Noji z Pęckowa, wioski pod Poznaniem. Z życiorysem równie dobrym na film.
Teraz, po filmie „Niezłomny” (Unbroken), którym reżyserująca go Angelina Jolie podbija świat, Louisa Zamperiniego znają wszyscy. Kiedyś był dobrze zapowiadającym się przedwojennym biegaczem amerykańskim, którego rodzice emigrowali do Ameryki z Włoch. Niczego specjalnego jednak w bieganiu nie osiągnął. To uczestnik igrzysk olimpijskich podczas pamiętnej nazistowskiej imprezy w Berlinie w 1936 roku. Tu w biegu na 5 km zajął ósme miejsce, co Angelina Jolie w swym najnowszym filmie zgrabnie sprzedała jako sukces. Ale…Po pierwsze – było to przecież tylko przetarcie przed kolejnymi igrzyskami w 1940 roku, w Tokio. Po drugie – Zamperini czasem 56 sekund pobił rekord ostatniego okrążenia, czego pogratulował mu osobiście Adolf Hitler. No i wreszcie bohater „Niezłomnego” wyprzedził Dona Lasha, uznawanego za lidera amerykańskiej ekipy.

Nie wyprzedził jednak reprezentanta Polski.

A obok – biegacz z Wielkopolski

Angelina Jolie starała się dość wiernie odtworzyć Stadion Olimpijski w Berlinie i sam bieg na 5 km. Jej Louis Zamperini (w tej roli Jack O’Connell) walczy na bieżni z zawodnikami z całego świata, którzy faktycznie stanęli na starcie tamtych igrzysk.

– Na czele Finowie, którzy są tradycyjnie faworytami biegów długich – mówi w filmie spiker radiowy. W 1936 roku nie było już takich gwiazd jak Paavo Nurmi, Hannes Kolehmainen czy Ville Ritola, ale nadal Finlandia była na długich dystansach tym, czym dzisiaj jest tam Kenia. Ostatecznie Gunnar Höckert wygrał ten bieg i zdobył złoto (kilka lat później zginął na froncie karelskim podczas wojny zimowej z ZSRR), a srebrny medal wywalczył obrońca trofeum Lauri Lehtinen.

W filmie Zamperini ma podczas biegu obok siebie zawodnika w koszulce ze szwedzką flagą (to późniejszy brązowy medalista Henry Jonsson), biegacza z flagą Japonii (Kohei Murakoso, był czwarty), Danii (to Harry Siefert) i Norwegii (to Rolf Hansen). Jest wreszcie zawodnik w czerwonej koszulce z białym orłem. To Józef Noji, biegacz z Wielkopolski.

W grudniu 1936 roku „Przegląd Sportowy” zamieścił na swych łamach coś, co w ówczesnej prasie spotykało się bardzo rzadko – reportaż. Jego autorem był redaktor Jan Erdman, legenda polskiego dziennikarstwa sportowego, która opisywała czytelnikom np. sukcesy Janusza Kusocińskiego i Stanisławy Walasiewiczówny na cudownych dla nas igrzyskach w Los Angeles w 1932 roku (znacznie bardziej udanych niż te berlińskie cztery lata później). Jako jeden z dwóch reporterów udał się bowiem wówczas do Stanów Zjednoczonych na pokładzie polskiego transatlantyku „Pułaski”. Druga była Kazimiera Muszałówna, kierowniczka działu sportowego Polskiej Agencji Telegraficznej.

Lepiej mi jeść naszykujcie!

Teraz redaktor Jan Erdman wybrał się w podróż także egzotyczną, bo do naprawdę małej wioski, jaką było wtedy Pęckowo w pobliżu Czarnkowa, Wielenia i Szamotuł. „Przegląd Sportowy” zamieścił nawet mapkę z wyrysowaną linią łączącą to sioło z Poznaniem i napisem „75 km”. Zaledwie 5 km w drugą stronę, za Drawskiem, była już granica Trzeciej Rzeszy. Na Noteci stały już swastyki.

„Jesteśmy w Pęckowie, we wsi rodzinnej Józefa Noji. Oto jego chata – pisze redaktor Erdman i zamieszcza fotografie. – Ojciec w mundurze pruskiego landszturmisty (w czasie wojny), siostra Zosia karmi, jak jej imienniczka w „Panu Tadeuszu”, ptactwo domowe; staruszka-matka na poważnej rozmowie z córką; „Stolarnia Marcina Piątka”, w której Józef Noji nauczył się swego fachu; p. Irena Francuzkówna, towarzyszka zabaw dziecięcych biegacza [Józef Noji w 1938 roku się z nią ożenił – red.]”.

Matka olimpijczyka, pani Józefa z Kowalów, opowiada o karierze syna: – Owszem, wadziliśmy się czasem o to latanie. Ale on powiadał, że tak musi i wy, kobiety się na tym nie znacie. Kiedyś wyjechał na zawody po kryjomu, to się zgniewałam, ale on wraca i mówi „Nie wyzywajcie, matko, bo wygrałem. Lepiej mi jeść naszykujcie!”.

Po igrzyskach berlińskich Józef Noji stał się chlubą wsi i całej okolicy. Gdy wrócił, mieszkańcy się zeszli i słuchali przejęci. Pani Józefa: – Jak wrócił Józek z Berlina w tym czerwonym ubranku, wszyscy z naszej wsi lecieli za nim jak za Cyganem. A wieczorem podczas kolacji naschodziło się tylu chłopaków, że w izbie ruszyć się nie było można. I dopiero Józek musiał opowiadać, jak to jest na świecie. Na przykład opowiadał, że w Berlinie mieszkał w takim domu, w którym podłogi były suknem obite. Pytam się więc, jak tam podłogi myją, a on mówi że specjalna maszyna elektryczna przyjeżdża i cały kurz wciąga. Jak kto podróżuje, różnych cudów się napatrzy…

Zakończył redaktor Erdman swój reportaż z Pęckowa apelem do czytelników, by do chaty Nojów wstawić aparat radiowy, bo „nie wie stara matka, co się z jej Józkiem dzieje. Listy idą długo, jeszcze dłużej trzeba czekać na jego wizytę”.

Bieganie do pracy i na serio

To i tak nie daje pełnego obrazu, w jakich warunkach Józef Noji żył i uczył się biegania. Kiedy miał osiem lat, pod koniec wojny światowej zmarł jego ojciec, więc chłopak znalazł się pod ścianą – ledwo skończył pięcioklasową szkołę i poszedł do pracy w stolarni, by utrzymać rodzinę. Po wojsku, jako wykwalifikowany cieśla, znalazł dobrą fuchę, ale 24 km od Pęckowa. Na kolej nie było go stać, na rower także, zostawał… codzienny bieg.

W efekcie sześć lat później, w 1933 roku, bez trudu wygrał we Wronkach eliminacje o prawo startu w biegu głównym „Kuriera Poznańskiego”, czołowej wtedy gazety w Poznaniu (sprzedawała 35 tys. egzemplarzy) kojarzonej z endecją. Jej redakcja sportowa organizowała ten przełajowy bieg co roku z udziałem czołówki biegaczy. 17 września 1933 roku w poznańskim finale Józef Noji przybiegł drugi za mistrzem Polski w przełajach, Maksymilianem Hartlikiem z Chorzowa, i wszyscy zaczęli się zastanawiać „Kim jest samouk z Pęckowa?”.

– A nie chciałby pan wstąpić do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki? – zapytano Nojiego. Zatkało go zupełnie. To nie tylko oznaczało bieganie na serio, ale także przenosiny do Poznania i chociażby pracę w dużym mieście. Biegacz stał się… odźwiernym w redakcji „Kuriera Poznańskiego”. Pracował też jako tapicer. Z czasem przeniesiono go do Warszawy, gdzie na życie i bieganie zarabiał z kolei jako motorniczy warszawskiego tramwaju. Tam podczas zawodów lekkoatletycznych mógł poznać wielkich mistrzów, w tym legendarnego Janusza Kusocińskiego, mistrza olimpijskiego z 1932 roku. Chłopak z Pęckowa zapatrzył się w niego jak w obrazek. I to go poniekąd kosztowało życie.

Naburmuszony Janusz KusocińskiW archiwach zachowało się zdjęcie ze stadionu Szyca, gdzie w lipcu 1934 roku odbywały się mistrzostwa Polski. Oparty o murek naburmuszony Janusz Kusociński obserwuje bieg, w którym Józef Noji biegnie po srebro na jego koronnym dystansie 10 km (rok później Noji był już na nim mistrzem). Wściekły, bo on startować nie mógł. Przewlekła kontuzja nie tylko wyłączyła go z wielu startów i to mimo interwencji śmietanki polskiej chirurgii z prof. Henrykiem Julianem Levittoux (zginął potem w katyńskim lesie) na czele, ale i wywołała frustrację.

Józef Noji był pod ogromnym wrażeniem Janusza Kusocińskiego, który stanowił dla niego wzór i był jego idolem. To była ogromna fascynacja. Z kolei Kusociński wpatrzony był w Stanisława Petkiewicza – urodzonego w Rydze olimpijczyka z Amsterdamu (1928 r.), który jako jeden z nielicznych ludzi na świecie pokonał niegdyś Paavo Nurmiego. Wpędzał on „Kusego” w trudno zrozumiałe kompleksy, z powodu których mistrz potrafił nawet nieodpowiedzialnie wychodzić na start z uszkodzoną nogą. No i nie znosił rywala, po prostu miał na niego alergię.

A Stanisław Petkiewicz był trenerem Józefa Nojiego.

Pokaźny krwisty befsztyk

Wyobraźmy sobie teraz zatem taką oto sytuację – biegający znakomicie, ale wciąż nieutytułowany i nieobyty w świecie chłopak z Puszczy Noteckiej jedzie na igrzyska w Berlinie pod nieobecność sfrustrowanego Janusza Kusocińskiego, który te zawody ma relacjonować jako korespondent prasowy (mistrz olimpijski często próbował sił jako dziennikarz). Przed startem na 10 km Kusociński miał jakoby zauważyć, jak Noji je w restauracji pokaźny, krwisty befsztyk. Rzekomo obcesowo zwrócił mu uwagę. Spięty Józef Noji zupełnie zawalił ten start. Według oficjalnego raportu, zgięty przez kolkę przybiegł czternasty, dwukrotnie zdublowany, ze stratą aż dwóch minut do zwycięzcy, Fina Ilmari Salminena. Jednakże niektórzy polscy dziennikarze akredytowani w Berlinie uważają, że to pomyłka, bo Noji zszedł z trasy i sklasyfikowano go błędnie. Polskie gazety zamieściły jego zdjęcie z tytułem „Ten, który zawiódł”. Daleko mu było do olimpijskiego występu Janusza Kusocińskiego, który po tym biegu rozpętał na niego nagonkę i oskarżył właściwie nie tyle jego, co jego trenera Stanisława Petkiewicza o nieodpowiedzialną zgodę na zjedzenie przed startem krwistego mięsa. Zdaniem biografa Kusocińskiego, red. Bogdana Tuszyńskiego, cała historia była kompletną bzdurą, chłopak niczego takiego nie zjadł, ale w przedwojennej Polsce sformułowanie „befsztyk Nojiego” stało się popularnym zwrotem i synonimem idiotycznej wymówki.

Konspirować nie potrafił

Pięć dni później Józef Noji z pustym żołądkiem w pięknym stylu zajął piąte miejsce na 5 km, zostawiając Louisa Zamperiniego aż 13 sekund za sobą.

Kusocińskiego szanować i podziwiać nie przestał i gdy mistrz z Los Angeles wpadł w ręce Niemców podczas organizowania siatki konspiracyjnej ZWZ wśród sportowców, a następnie w czerwcu 1940 roku został rozstrzelany w Palmirach, bardzo to przeżył. We wszystkim chciał być taki jak on, nawet w konspiracji. A konspirować nie potrafił.

Wpadł we wrześniu 1940 roku (wcześniej odmówił podpisania volkslisty) i po rocznych torturach na Pawiaku trafił do Auschwitz. Pracował w obozowej stolarni, ale i tu zaangażował się w konspirację. Wpadł z grypsem w dłoni, za co trafił na blok śmierci.

15 lutego 1943 roku został rozstrzelany z grupą więźniów przez SS-Hauptscharführera Gerharda Palitzscha, SS-Unterscharführera Heinricha Schoppe oraz SS-Lagerführera Friedricha Stiwitza.

Nie został bohaterem filmu Angeliny Jolie. Nie był Amerykaninem.

Zobacz także

poznan.gazeta.pl

Dodaj komentarz