Kopacz (11.02.15)

 

Sekret jadowitej koralówki

Margit Kossobudzka, 11.02.2015

ALEJANDRO SOLÓRZANO

Koralówka czerwonogłowa, wąż z rodziny zdradnicowatych, jest bardzo jadowita. Jeżeli ukąszona osoba nie otrzyma specjalistycznej pomocy lekarskiej, to z reguły umiera w ciągu 24 godzin. Jednak to, w jaki sposób jad węża zabija, pozostawało tajemnicą
Ustalił to właśnie międzynarodowy zespół uczonych po 12 latach badań. Okazuje się, że jad koralówki zawiera dwie główne toksyny, które atakują wybrane receptory znajdujące się na powierzchni komórek nerwowych w mózgu oraz rdzeniu kręgowym ssaków.

Jad tego ślicznie ubarwionego węża przez lata odmawiał uczonym ujawnienia tajemnicy, dlaczego jest tak śmiertelny. Zawarte w nim związki nie wykazywały żadnej aktywności względem białek, jak w przypadku większości innych znanych jadów węży. Okazuje się, że toksyny po prostu wywołują permanentne pobudzenie neuronów (bez możliwości ich relaksacji, czyli odpoczynku), co powoduje powstawanie śmiertelnych skurczy i drgawek u ofiary.

Wyniki badań publikuje pismo „PNAS”.

– To pierwszy taki przypadek zwierzęcej toksyny, jaki poznaliśmy – tłumaczy dr Frank Bosmans, neurolog z Johns Hopkins University School of Medicine, współautor pracy. – Kiedy już cząsteczki jadu przyłączą się do receptorów, przylegają do nich na stałe – dodaje.

Badając jad koralówki, uczeni chcą się dowiedzieć czegoś więcej o receptorach, do których toksyny się przyłączają. To mogą być cenne dla nauki odkrycia. Tym bardziej że chodzi o tzw. receptory GABA, które odgrywają ważną rolę w funkcjonowaniu całego układu nerwowego.

Naukowcy liczą, że dalsze prace nad toksynami koralówki pomogą nam odkryć, w jaki sposób błędy w funkcjonowaniu tych receptorów powodują ataki epilepsji, schizofrenii i przewlekłego bólu.

Koralówka czerwonogłowa należy do tej samej rodziny co bardziej znany wąż koralowy. Gatunki koralówek występują w obu Amerykach. Węże te są bardzo jaskrawo ubarwione (kombinacja kolorów czarnego, żółtego i czerwonego), czym sygnalizują potencjalnym wrogom, że są bardzo jadowite.

wyborcza.pl

Wewnętrzne jądro Ziemi to tak naprawdę… dwa jądra

Tomasz Ulanowski, 11.02.2015

LACHINA PUBLISHING SERVICES

Tak twierdzi chińsko-amerykański zespół naukowców, który opublikował badania na ten temat w ostatnim wydaniu tygodnika „Nature Geoscience”.
Według obecnej teorii Ziemia składa się z trzech warstw – skorupy, zbudowanego z płynnej skały płaszcza (podzielonego na dwie części) i jądra, w którym dodatkowo rozróżniamy jądro zewnętrzne i wewnętrzne. To zewnętrzne jest półpłynne (tworzące się w nim prądy odpowiadają za pole magnetyczne naszej planety), a to wewnętrzne stałe i składa się głównie z żelaza oraz niklu.

Geofizycy nie zbudowali tej teorii, dowiercając się do środka naszej planety. To w końcu przeszło 6,3 tys. km, ogromne ciśnienie i temperatura – dzisiejsze technologie nie pozwalają nam „wykopać” dziury aż do „dna” Ziemi.

Dlatego naukowcy muszą korzystać z metod obserwacji pośredniej. Do badania warstw budujących kulę ziemską wykorzystują trzęsienia ziemi. Fale sejsmiczne, które się po nich rozchodzą, docierają „na drugi koniec świata”. Po drodze wędrują przez wszystkie warstwy naszej planety i są przez nie zakrzywiane. Geofizycy rejestrują je więc i na podstawie zniekształceń oceniają, co fale sejsmiczne napotkały po drodze.

Teraz dzięki takim odczytom uczeni z Uniwersytetu Illinois w USA i Uniwersytetu w Nankinie w Chinach postawili hipotezę, że wewnętrzne jądro Ziemi, które znajduje się ok. 5 tys. km pod naszymi stopami i ma blisko 1,2 tys. km średnicy, składa się tak naprawdę z dwóch jąder – „zewnętrznego wewnętrznego” i „wewnętrznego wewnętrznego”.

Co je rozróżnia? Ułożenie kryształów metali. W jądrze „zewnętrznym wewnętrznym” są one skierowane w osi północ – południe, a w jądrze „wewnętrznym wewnętrznym” w osi wschód – zachód.

Co to oznacza? Naukowcy spekulują, że w historii Ziemi musiało dojść do jakiegoś dramatycznego momentu, dzięki któremu kryształy w dwóch warstwach jądra wewnętrznego planety ustawiły się prostopadle do siebie.

wyborcza.pl

Cała Polska dziczeje

Adam Wajrak, 11.02.2015
Dziki na jednym z gdyńskich osiedli

Dziki na jednym z gdyńskich osiedli (KAMIL GOZDAN)

Dziki są zwierzętami, którym bardzo sprzyja świat stworzony przez ludzi. Wygląda na to, że nic nie zatrzyma ich zwycięskiego pochodu. Także w Polsce.
Oczywiście nie wolno myśleć, że dzikom w życiu tak łatwo. Kilka dni temu natrafiłem w lesie na dość przejmującą scenę. Niewielka locha, czyli samica dzika, za pomocą swego silnego ryja wygrzebała w ściółce spory dół po to, żeby dobrać się do korzonków, które wyrywała i łapczywie pożerała. Obok uwijały się jej warchlaki. Coś tam próbowały matce podkraść, ale ta je odganiała – maluchy musiały sobie wyszukać pożywienie same.

Locha wyraźnie walczyła o życie. Jej głowa wydawała się nieproporcjonalnie wielka, bo osadzona była na chudym, płaskim wręcz korpusie i równie wychudłych kończynach. Prawdopodobnie nie przetrwa tygodnia, może dwóch; podobny los zapewne czeka też warchlaki.

Żołędziowi beneficjenci

Kilometr dalej podobny obrazek. Kilka loch wyglądających jak siedem nieszczęść próbuje coś wygrzebać z gleby na śródleśnej łące. Jeszcze kilka dni wcześniej wśród nich kręciły się warchlaki, ale teraz nie ma po nich śladu. Padły albo zjadły je wilki.

Lochy co chwila zaczepia całkiem przyzwoicie wyglądający odyniec. Trwa przecież huczka, czyli zaloty dzików. Odyniec wygląda lepiej, bo nie musiał wykarmić gromady prosiaków, ale i tak nie jest to tłuste dziczysko, jakie można spotkać w latach obfitości żołędzi. Ten odyniec to raczej wyjątek. Coraz częściej znajduję wychudzone, martwe dziki. Najczęściej wycieńczone kładą się w swoich legowiskach i nie są już w stanie się podnieść. To nie jest efekt choroby. Nawet bardzo łagodna zima daje się w Puszczy we znaki dzikom, gdy nie ma co jeść. A gdy jeszcze na dodatek zima jest sroga, następuje prawdziwa dzicza hekatomba.

Z drugiej strony, gdy żołędzi pełno, dzikom niestraszne nawet śniegi wiosną. Na przykład przedłużająca się zima w 2013 roku – gdy śnieg leżał jeszcze w kwietniu – nie dała się bardzo dzikom we znaki. Widywałem, jak w śniegu baraszkowały całkiem dorodne pasiaste warchlaki. Lochy były w stanie je wykarmić, bo tłuste przetrwały zimę. Były świetnie odżywione, gdyż jesienią 2012 oraz 2011 roku dęby sypnęły żołędziami (rok nasienny dębu następuje co pięć-siedem lat). I to beneficjenci tych dwóch lat prosperity najpierw zryli jesienią zeszłego roku podwórka i pola w puszczańskich wsiach, a dziś, gdy na polach nie ma już nic, rozpaczliwe szukają pokarmu w lesie. Wiele z nich na pewno padnie.

Po co to opisuję? Bo to klucz do zrozumienia sukcesu dzików. Zimy i głód je dziesiątkują – to są ich prawdziwi naturalni wrogowie. Ale jeden rok obfitości wystarczy, aby odrobiły straty.

W kukurydzianym raju

Dziki nie są specjalnie grymaśne. Zjedzą każdy pokarm – od świeżych roślin zielonych po wszelkiego rodzaju ziarna, bulwy i owoce. Będą zajadać się żołędziami i bukowymi orzeszkami, nie pogardzą gryzoniami, jajami ptaków, dżdżownicami, owadami i ich larwami oraz padliną. W sumie dziki w warunkach naturalnych mogą zjadać około 120 gatunków roślin i zwierząt. Ta pokarmowa wszechstronność powoduje, że dziki nie mają też problemu ze zjadaniem wszelkich organicznych śmieci i odpadów wytworzonych przez człowieka – od suchego chleba po zepsute mięso i ryby.

Większość dzików nie musi już dziś czekać na leśny urodzaj – z pomocą przyszedł im człowiek. W Europie coraz większe połacie pól zajmuje roślina produkująca ziarna niezwykle bogate w cukry i tłuszcze. Jest jej coraz więcej, bo uznawana jest za znakomitą paszę dla zwierząt. To kukurydza. Powierzchnia upraw tej rośliny powiększa się w niebywałym tempie. Jak podał serwis Farmer.pl, w 2013 roku powierzchnia zasiewów kukurydzy na ziarno była rekordowa i wyniosła 613 tys. ha, czyli o 13 proc. więcej w porównaniu z 2012 rokiem, a blisko 100 proc. więcej od średniej z lat 2005-11. Jeżeli do tego dodamy około 480 tys. hektarów kukurydzy uprawianej na pasze, oznacza to, że mamy ponad milion hektarów kukurydzy.

Dla dzików to raj, tym bardziej że kukurydza nie tylko dostarcza pokarmu, ale również schronienia, którego nie dawały im np. ziemniaki. Dziki mogą po prostu wejść w ciągnące się pola kukurydzy i nie wychodzić z nich aż do ich skoszenia, bez obawy, że zostaną wypatrzone. Zresztą nawet po zbiorach mogą korzystać z kukurydzy, na polach zostaje masa ziarna.

W większości lasów dzikom też nie grozi widmo głodu. Pod myśliwskimi ambonami znajdują dziesiątki, a nawet setki kilogramów pokarmu – ziemniaków, buraków, jabłek, no i kukurydzy. Myśliwi twierdzą, że tak nęcą dziki, aby móc na nie łatwiej polować. Owszem, ale przecież nie siedzą na tych ambonach non stop. Dziki mają sporo czasu, by bezpiecznie się najeść. W sumie w polskich lasach lądują tysiące ton pokarmu w ramach nęcenia i dokarmiania. Dokarmianie ma ponoć pomóc zwierzętom przetrwać ostrą zimę. Problem w tym, że karmy przybywa, a ostrych i srogich zim wraz z ocieplającym się klimatem ubywa.

Coraz więcej młodych

Natura wyposażyła dziki w dość pospolitą w świecie zwierząt strategię przetrwania. Jeżeli są dość regularnie dziesiątkowane przez głód, a okresy obfitości zdarzają się rzadko, to muszą umieć je wykorzystywać. Trzeba się wtedy jak najszybciej i najliczniej rozmnożyć. Dlatego choć lochy zwykle mają po cztery-pięć młodych, w latach po urodzaju żołędzi rodzą ich nawet dziesięć. Czas obfitości musi zostać wykorzystany i nie można go zaprzepaścić. Tyle że dzięki kukurydzy czas obfitości trwa i nie chce się skończyć.

W książkach z lat 80. można znaleźć opisy, jak młode rodzą się raz w roku wiosną. To już dawno nieprawda – locha może mieć dziś młode dwa razy w roku, a podobno zdarzają się już nawet trzy mioty. A młode mogą osiągnąć dojrzałość płciową już w wieku ośmiu miesięcy.

To dlatego dziki, pomimo olbrzymiej śmiertelności wywołanej chorobami i polowaniami (dziki są najczęściej odstrzeliwanymi dużymi ssakami na naszym kontynencie), wciąż zwycięsko maszerują przez Europę. Polska nie jest wyjątkiem.

– Przeanalizowaliśmy dane z 30 lat z kilkunastu europejskich krajów. Wszędzie przybywa dzików. W Polsce mamy dziś zapewne około 300 tys. tych zwierząt, podczas gdy dziesięć lat temu było ich 150 tys. – mówi dr Tomasz Podgórski z Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży. Dziki są w Polsce już wszędzie, łącznie z Tatrami. Wkroczyły też do miast, w których, ku przerażeniu mieszkańców, ryją w trawnikach.

Wystrzelać? Nierealne i szkodliwe

Najprostszym sposobem, jaki przychodzi do głowy, aby powstrzymać marsz dzików przez Polskę, jest odstrzał. Tyle że i tak jest on już bardzo duży. W sezonie 2012-13 polscy myśliwi zabili 220 tys. dzików. Całkowite wybicie, jakie obiecał rolnikom z Podlaskiego minister rolnictwa Marek Sawicki, jest mało prawdopodobne i technicznie niewykonalne.

Przykładem jest Australia i południowe stany USA. Tam prowadzi się z dzikami bezwzględną walkę. Wielkie polowania, np. z helikopterów, pozwalają na zredukowanie populacji o 80 proc. Ale tylko lokalnie i na krótko.

Do tego taka akcja eksterminacyjna mogłaby u nas spowodować rozprzestrzenianie się afrykańskiego pomoru świń, którego zasięg dziś jest ograniczony do niektórych rejonów województwa podlaskiego.

Dziki, aby uniknąć polowań, zmieniają bowiem zachowania i potrafią opuścić teren, na którym są intensywnie zabijane. – Tu, w Puszczy Białowieskiej, dziki wędrowały na odległość około 30 km. Ale znane są z literatury przypadki dzików, które szły na odległość nawet 200 km – mówi dr Podgórski.

Poza tym całkowity odstrzał – jeżeliby się udał – mógłby być bardzo szkodliwy dla przyrody, głównie lasów. Dziki – ryjąc – wpływają na obieg materii w glebach i szybszy rozkład substancji organicznych. I choć lokalnie potrafią zniszczyć jakieś stanowisko roślin, to jednak ich obecność sprzyja różnorodności biologicznej.

Według niektórych badań potrafią też ograniczyć ilość owadów uznawanych za szkodliwe w lasach nastawionych na produkcję drewna.

Co więc zrobić, by zatrzymać zwycięski marsz dzików? Być może pojawi się jakiś naturalny czynnik, który zwiększy ich śmiertelność, albo zatrzyma rozród. Jaki? Nie wiadomo. Tym, co na pewno można zrobić od razu, jest zaprzestanie ich dokarmiania.

wyborcza.pl

Prezes JSW o proteście górników i działaniach związkowców w kopalniach: Strajk? To walka o władzę

Rozmawiał Jacek Madeja, 11.02.2015
Jarosław Zagórowski

Jarosław Zagórowski (DOMINIK GAJDA)

– Związkowcy próbowali zarządzać kopalnią i mieć wpływ na wszystko. Popsuli autorytet dozoru górniczego – mówi Jarosław Zagórowski, prezes Jastrzębskiej Spółki Węglowej.
JACEK MADEJA: Pomyślał pan: „Może rzeczywiście powinienem ustąpić”?

JAROSŁAW ZAGÓROWSKI: To by niczego nie zmieniło. Przecież jeśli Zagórowski ustąpi, to nagle nie znajdą się pieniądze i wszystko się nie ułoży.

Tak naprawdę to nie jest mój problem. Przecież są organy, które mogą podjąć decyzję o moim odwołaniu.

I jeszcze jedna ważna rzecz. Jeśli cała sprawa ogniskuje się na jednym człowieku, to za chwilę ten sam problem może mieć wielu innych menedżerów.

Bo mechanizm ze strony związków wygląda tak: skoncentrować się na jednym człowieku i zrobić wszystko, żeby go uwalić. Czekać, aż pęknie i odejdzie.

Skończy się tak, że menedżerowie przestaną podejmować decyzje, bo najzwyczajniej będą się bali.

Ale skłócenie z załogą raczej nie pozwala na normalne zarządzanie spółką.

– To, że ciężko mi się dogadać ze związkami, bo argumenty, które wysuwają, są nieracjonalne i pozbawione ekonomicznego sensu, to prawda.

Jednak nie utożsamiajmy liderów związkowych z załogą. To wąska grupa osób, która ma inne interesy niż załoga, przy czym liderzy związkowi zawsze zasłaniają się pracownikami.

Ale to zwykli pracownicy powtarzają, że musi pan odejść. Gdyby pana spotkali w mieście, mogłoby dojść do rękoczynów.

– W Jastrzębiu-Zdroju czuję się bezpiecznie, na ulicy nic złego mnie nie spotkało. Choć to prawda, że w ostatnich tygodniach nakręcono niebywałą spiralę nienawiści w stosunku do mnie.

Nie jest to przyjemne, ale nie mam większych obaw.

To nic nowego. W 2009 r. związkowcy zorganizowali pikietę przed blokiem w Tychach, w którym mieszkałem. Przeprowadziłem się, ale pewnie nietrudno byłoby im ustalić, gdzie mieszkam.

Powtarzam, że tu nie chodzi o zwykłych górników. Górnicy nie są źli. Zostali jednak nakręceni przez związkowców i przyjęli filozofię, którą liderzy związkowi tłoczyli im do głów.

Jeśli każdego w tym kraju można w ten sposób zaszczuć i mu zagrozić, to przecież mamy do czynienia z działaniem, które przypomina zorganizowaną grupę nacisku. Myśli pan, że opinia publiczna powinna na coś takiego pozwalać?

Piotr Duda, przewodniczący „Solidarności”, powiedział, że nie chce pan sam odejść, bo wtedy straci pan milionową odprawę.

– Bzdura.

Członkowie zarządu mieli sześciomiesięczne odprawy, ale nasze kontrakty menedżerskie zostały zweryfikowane dwa lata temu.

Obecnie mamy trzymiesięczne odprawy. Kiedy spółka została sprywatyzowana, dostaliśmy kontrakt wysokości 80 tys. zł. Wtedy byłem na 56. pozycji wśród prezesów firm giełdowych, mimo że JSW w była rankingach dużo wyżej.

W lipcu zeszłego roku pensje zostały obniżone o 10 proc., bo uznaliśmy, że o tyle powinny zostać obniżone wszystkie wynagrodzenia w JSW. Łatwo policzyć, ile będzie wynosiła odprawa.

Oprócz tego przez cztery miesiące obowiązuje mnie zakaz konkurencji i w tym czasie będę dostawał 50 proc. miesięcznego wynagrodzenia.

To przykład, jak związkowcy manipulują faktami. Wymyślają niestworzone rzeczy, żeby wywrzeć na mnie presję.

W poniedziałek 26 stycznia zaczynało się referendum strajkowe. Rozpoczął pan procedurę zwolnień dyscyplinarnych związkowych liderów z kopalni Budryk, którzy zorganizowali podziemny protest. Potrzebne było takie zaognianie atmosfery?

– Oni złamali prawo. Nie można zatrzymywać ludzi pod ziemią, jeśli przepisy wyraźnie mówią, że po zakończeniu pracy powinni wyjechać na powierzchnię.

Kierownik ruchu zakładu ma problem z policzeniem tych ludzi, nie wie, co się z nimi dzieje i gdzie przebywają. To złamanie przepisów, które może się skończyć tragedią. I liderzy związkowi doskonale zdają sobie z tego sprawę.

Ci sami liderzy związkowi, jeśli tylko pod ziemią zostanie nieznacznie przekroczona temperatura, od razu piszą donos do Państwowej Inspekcji Pracy albo Wyższego Urzędu Górniczego.

Jeśli my jako zarząd nie będziemy wyciągać konsekwencji za łamanie prawa, to możemy zostać oskarżeni o działanie na szkodę spółki. Nie możemy odpuszczać takich spraw dla świętego spokoju. Trzeba wtedy odłożyć emocje na bok, nie ma mowy o żadnej zemście. Jest po prostu prawo, którego trzeba przestrzegać.

Skoro nie chodzi o konflikt personalny między panem a związkowcami, to dlaczego nie możecie się dogadać?

– Żeby to zrozumieć, trzeba się cofnąć w czasie – 15-20 lat temu po okresie przemian społeczno-politycznych spółki górnicze zaczęły się oczyszczać z tzw. obszarów wsparcia. Pozbywano się klubów sportowych, ośrodków wczasowych itp. To były czasy, kiedy w górnictwie było potężne zatrudnienie. Żeby związkowcy zgodzili się na takie odchudzenie, trzeba było kupić ich zgodę. To wtedy powstawały te wszystkie spółki córki, a „oczyszczanie” polegało na tym, że związkowcy dostawali te spółki córki, wchodzili do ich zarządów albo rad nadzorczych.

To samo stało się w Jastrzębiu. Do JSW przyszedłem z zewnątrz i miałem swobodę podejmowania decyzji. To była patologiczna sytuacja, więc zacząłem z tym zjawiskiem walczyć. Tu jest odpowiedź na pytanie, dlaczego liderzy związkowi tak mnie nienawidzą.

Jak wyglądała ta walka?

– Na przykład stołówki albo sklepiki na terenie kopalń. W wielu przypadkach prowadziły je związki albo liderzy związkowi. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś ma 5 tys. klientów i każdy z nich ma do wydania 14 zł dziennie, czyli tyle, ile wynosi posiłek profilaktyczny. Na dodatek ci klienci nie mogą pójść gdzie indziej, bo tylko tam mogą zrobić zakupy. Żyć nie umierać. W tych sklepach ceny były bardzo wysokie. JSW wprowadziła bony, które można realizować w wielu miejscach poza kopalnią. W ten sposób skończył się interes związkowców.

Inny przykład to hotel Różany Gaj w Gdyni. Jeden ze związkowców ciągle podnosi kwestię, że na jego remont wydaliśmy 27 mln zł. Wcześniej ten hotel był zarządzany przez firmę, która należała do trzech związkowców. On był właśnie jednym z nich. Kiedy zobaczyłem, jak ten hotel został zrujnowany, spółka sama zaczęła nim zarządzać. Najpierw próbowaliśmy obiekt sprzedać, ale za cenę, którą oferowaliśmy, nie znalazł się chętny. Dlatego hotel został wyremontowany, wynajęliśmy firmę, która nim zarządza, a my dostajemy 70 tys. zł miesięcznie. To były czasy, kiedy mieliśmy pieniądze. Teraz w sytuacji kryzysowej hotel zostanie sprzedany.

Związkowcy domagali się odszkodowania. Twierdzili, że zainwestowali w dobudowanie czwartego piętra, ale jak dostałem do ręki ekspertyzy, okazało się, że tam nie ma nawet nadproży nad oknami. Liczyli, że dostaną 400 tys. zł, ale sąd nie przyznał im żadnego odszkodowania. Są wkurzeni, bo dobrze z tego żyli, lecz przecież to był majątek spółki.

Kolejna sprawa to wynagrodzenia związkowych liderów. Pięć lat temu je zweryfikowaliśmy. Wtedy rekordziści zarabiali nawet po 14 tys. zł miesięcznie. Postanowiliśmy dostosować zarobki do obowiązującego prawa, które mówi, że należy im się średnie wynagrodzenie wyliczone jak ekwiwalent za urlop wypoczynkowy z trzech ostatnich miesięcy na stanowisku, z którego odchodzili. Wzięliśmy średnie, które na tych stanowiskach wówczas się dostawało. Niektórzy liderzy stracili na tym nawet po 2 tys. zł. To musiało zaboleć, dlatego skoro dziś ci ludzie mogą się na mnie odegrać, to robią to. Sami kreują się przy tym na fachowców od zarządzania, a nie mają żadnych kwalifikacji. Szef „Solidarności” jeździł po kopalni kolejką, a wiceszef mierzył metan.

Chodzi tylko o interesy ekonomiczne?

– To, co teraz obserwujemy, to walka o władzę. Związkowcy próbowali zarządzać kopalnią i mieć wpływ na wszystko. W ten sposób liderzy związkowi popsuli autorytet dozoru górniczego. Proszę sobie wyobrazić, że to związki decydowały o awansach pracowników, i to było formalnie uregulowane. Składały dyrekcji listy awansów, a to przecież nie powinno zależeć od tego, czy związkowiec kogoś lubi, tylko od tego, czy ktoś jest dobrym fachowcem. Były sytuacje, że sztygar udzielał pracownikowi nagany, a związkowiec biegł od razu do dyrektora kopalni i ten dla świętego spokoju anulował swoją decyzję. Tak niszczono struktury zarządzania i autorytetu. To był chory system, który zagrażał normalnemu działaniu kopalni.

Udało się to zmienić?

– W dużej części tak. Zaczęliśmy przywracać kolejne szczeble drabiny zarządzania, by realizować cele firmy, a nie interesy związkowe. Postawiliśmy sprawę jasno – ludzie będą awansować, ale to dyrektor będzie to oceniał i o tym decydował. I nie musi być spolegliwy ani dobry dla liderów związkowych. Znam przypadek, kiedy jeden z moich poprzedników prezesów pojechał na ryby z liderem związkowym. Na drugi dzień ten prezes zwolnił kilku dyrektorów kopalń. Czy to jest normalne?

A dlaczego związkowcom nie podoba się spółka JSW Szkolenie i Górnictwo? Dzięki niej koszt zatrudnienia nowego pracownika jest o 20 proc. niższy. W minionym roku JSW nie zatrudniło ani jednego pracownika, wszystko odbywało się przez JSW SiG. Oznacza to, że związkowcy nie mają nowego narybku, ich wpływy się kurczą. Starzy pracownicy odchodzą, a nowi nie zasilają związków. Wiadomo, że od liczby członków zależy liczba liderów i to, ile osób zostało oddelegowanych do pracy związkowej. Naszych 103 liderów związkowych poczuło się zagrożonych, bo wkrótce się okaże, że część z nich będzie musiała wrócić do pracy. I zrobią wszystko, żeby tak się nie stało. Trudno sobie wyobrazić, że po 20 latach wrócą na dawne stanowiska, a nie mają zawodowej alternatywy. Liderzy związkowi są zakładnikami swojej pozycji i będą jej bronić do końca.

Zobacz także

wyborcza.pl

Oscary 2015: Pięcioro aktorów, którzy dostali Oscara i słuch po nich zaginął

ro, 10.02.2015
F. Murray Abraham

F. Murray Abraham (Fot. FRED PROUSER REUTERS)

Mira Sorvino grała u Allena, Timothy Hutton był jednym z najmłodszych laureatów tej nagrody. Ale przyjęcie statuetek nie sprawiło, że ich kariery przyspieszyły. Odwrotnie – zwolniły, a sami aktorzy niemal zniknęli z kinowych ekranów.
Statuetka Oscara na półce nie gwarantuje wiecznej sławy i pieniędzy. Wielu laureatów nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej już nigdy nie zagrało zapadającej w pamięć roli, zupełnie tak jakby złota statuetka stała się ich przekleństwem. Oto pięcioro laureatów tej nagrody, którzy przepadli. Możliwe, że oglądaliście ich na ekranie już po triumfie na gali Oscarów, ale często były to role, o których oni sami chcieliby zapomnieć.

1. F. MURRAY ABRAHAM – „Amadeusz”

– Skłamałbym, mówiąc, że nie wiem, co powiedzieć – zaczął, odbierając nagrodę w 1985 r. – Pracowałem nad tym przemówieniem przez jakieś 25 lat.

Amerykańska Akademia Filmowa wyróżniła dziś już 75-letniego aktora za najlepszą rolę pierwszoplanową w filmie „Amadeusz” Milosza Formana. Jako opętany zazdrością o Mozarta Antonio Salieri stworzył jedną z bardziej poruszających kreacji w historii kina. – To naprawdę wspaniały występ – powiedziała wręczająca mu statuetkę aktorka Shirley MacLaine.


*

Nazwanie Abrahama aktorem jednej roli byłoby jednak krzywdzące. Grał przecież w „Człowieku z blizną”, wcielił się w inkwizytora Bernarda Gui w adaptacji „Imienia róży” Umberto Eco. Później można go było zobaczyć na trzecim planie w dobrych filmach, takich jak „Jej wysokość Afrodyta” Woody’ego Allena czy „Gangsterzy” z Christianem Slaterem. Częściej jednak angażował się w produkcje, których nie można zobaczyć w kinie, ale na półkach w wypożyczalniach – wciśnięte między filmy ze Stevenem Seagalem a te, które mają w tytule np. „Megakobrę”. Jednym z jego ostatnich osiągnięć jest film „Krwiożercza małpa” z 2007 r., którego Abraham jest największą gwiazdą. Kim są pozostali aktorzy – nie wiadomo.

Ciekawe, że „Amadeusz” – film, który zdobył łącznie osiem Oscarów – nie przyniósł szczęścia również Tomowi Hulce’owi, odtwórcy tytułowej roli nominowanemu w tej samej kategorii co Abraham.


*

2. CUBA GOODING JR – „Jerry Maguire”

W 1997 r. pokonał Jamesa Woodsa i Edwarda Nortona. Zdobył Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego – jako utalentowany futbolista Rod Tidwell ukradł film Tomowi Cruise’owi.


*

W historii kina zapisało się też na zawsze przemówienie, w którym zdyszany i rozemocjonowany dziękował żonie. – Boże, kocham cię – dodał. I wciąż jeszcze mówił, przekrzykując muzykę, kiedy skończył się jego czas na scenie.

Rola Tidwella była jednak w karierze Goodinga jedyną, która przyniosła mu uznanie. Podobno odrzucił propozycję zagrania w oscarowym filmie „Amistad”, zagrał za to w trochę żenującym „Statku miłości”.

W 2004 i 2008 r. zamiast nominacji do Oscara posypały się te do Złotych Malin – czyli za najgorsze role filmowe. Ostatnio można było zobaczyć Goodinga w filmach „Maczeta zabija” oraz „Kamerdyner”. Wydaje się, że drzwi do hollywoodzkiej pierwszej ligi są dla niego zaryglowane.


*

3. MERCEDES RUEHL – „Fisher King”

W 1992 r. nikomu szerzej nieznana Mercedes Ruehl odebrała Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej za rolę w filmie „Fisher King” Terry’ego Gilliama. Jako krzykliwa właścicielka wypożyczalni wideo kradła niemal każdą scenę, w której występowała.


*

– Kiedy miałam 21 lat, przyjechałam do Nowego Jorku, żeby studiować aktorstwo. I jak tysiąc początkujących aktorów przede mną i po mnie zbierałam odmowy i drobne role – przemawiała z Oscarem w dłoni.

Po roli Anne nie zagrała już niestety żadnej poważnej roli. Pojawiała się na ekranie w dobrych rolach drugoplanowych, ostatnio w 2006 r. zagrała matkę transseksualisty w filmie telewizyjnym „Historia Gwen Araujo” w reżyserii Agnieszki Holland. Potem zniknęła – jak zniknęło z ekranów wielu przed nią i jak zniknie wielu po niej. Ruehl nie miała klasycznej urody gwiazdy filmowej, dlatego nie obsadzano jej w komediach romantycznych i melodramatach. Bardziej od kina docenił ją teatr, w którym aktorka grywa do dzisiaj.


*

4. MIRA SORVINO – „Jej wysokość Afrodyta”

Nieszczególnie inteligentna, prostolinijna i trochę wulgarna – taka właśnie była Linda Ash, bohaterka Miry Sorvino w filmie Woody’ego Allena „Jej wysokość Afrodyta”. Za tę rolę Sorvino otrzymała nie tylko Oscara, ale też Złoty Glob i nagrodę Stowarzyszenia Nowojorskich Krytyków Filmowych. W rywalizacji o nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej w kategorii „najlepsza aktorka drugoplanowa” pokonała m.in. Joan Allen oraz Kate Winslet. – Dziękuję członkom Akademii i Woody’emu Allenowi za to, że napisał dla mnie tę wspaniałą postać – powiedziała, trzymając Oscara.


*

I była to jedyna „wspaniała postać” w jej karierze. Zagrała co prawda Marilyn Monroe w jej telewizyjnej biografii, potem jednak przyszedł czas na role w filmach „Mutant” o krwiożerczych karaluchach, „Zabójczy układ” i bardzo kiepskim melodramacie „Dotyk miłości”, gdzie słabej Sorvino partnerował równie słaby Val Kilmer. Ostatnio aktorka grała w niskobudżetowych „Kosmicznych wojownikach”. To, że kariera Miry Sorvino przyhamowała, odkąd odebrała ona Oscara, dziwi. Sorvino to piękna kobieta, która w filmie Allena pokazała, że aktorsko stać ją na wiele.

5. TIMOTHY HUTTON – „Zwyczajni ludzie”

Kto? Timothy Hutton, który w wieku 20 lat zabrał do domu statuetkę dla najlepszego aktora drugoplanowego za film „Zwyczajni ludzie”. Zagrał w nim młodego mężczyznę, który nie może się pozbierać po śmierci brata. Nagrodę odebrał z rąk legendarnego Jacka Lemmona, idąc po nią, uścisnął rękę Robertowi Redfordowi, który „Zwyczajnych ludzi” wyreżyserował. – Dziękuję wam wszystkim. To moja pierwsza nagroda i jestem bardzo zdenerwowany – mówił ze sceny. Po czym podziękował wszystkim zaangażowanym w projekt. Nigdy później nie miał już takiej okazji.


*

Jego kolejne role były raczej drugoplanowe. Hutton nigdy nie miał urody amanta, często obsadzano go więc w rolach nieszkodliwych poczciwców. Bardziej znane tytuły w jego filmografii to m.in. „Sokół i koka”, „Francuski pocałunek” i ostatnio – „Autor widmo”. Hutton nie pokładał jednak wszystkich swoich nadziei w aktorstwie. Kiedy stało się jasne, że nie zostanie drugim Alem Pacino, zajął się pisaniem scenariuszy i produkowaniem filmów. Od kariery ciekawsze wydaje się jego życie uczuciowe – spotykał się z Angeliną Jolie i Umą Thurman, a w 2000 r. poślubił bratanicę byłego prezydenta Francji Valery’ego Giscarda d’Estaing.


*

wyborcza.pl

Kopacz: Nikt nie rodzi się premierem

ROZMAWIALI RENATA GROCHAL I JAROSŁAW KURSKI, 11.02.2015
Ewa Kopacz

Ewa Kopacz (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Mogę obiecać, że Platforma będzie szukać błędów w sobie, a nie u politycznych przeciwników, w opatrzności czy sytuacji geopolitycznej
RENATA GROCHAL, JAROSŁAW KURSKI: Dziś szczyt w Mińsku. Czy usankcjonuje nowy rozbiór Ukrainy? PREMIER EWA KOPACZ: Nikt nie wie, czym się skończy szczyt. Nie ma gwarancji, że Putin i Poroszenko zgodzą się na propozycje kanclerz Angeli Merkel i prezydenta François Hollande’a. O rezultatach spotkania w Mińsku będziemy rozmawiać w czwartek na posiedzeniu Rady Europejskiej. Te propozycje powinny przede wszystkim doprowadzić do zatrzymania rozlewu krwi, ale naszym zdaniem również potwierdzić pełną suwerenność Ukrainy.

Czy ustępstwa nie zachęcą Putina do kolejnych podbojów?

– W poniedziałek prezydent Komorowski rozmawiał z prezydentem Poroszenką, a ja przed szczytem będę rozmawiać z innymi europejskimi przywódcami, m.in. kanclerz Merkel. Ukraińcy sami muszą zdecydować o własnym losie. To prezydent Petro Poroszenko będzie musiał odpowiedzieć na te propozycje i przekonać pozostałych przywódców.

To źle czy dobrze, że Polski nie będzie w Mińsku?

– Polska pomaga Ukrainie, ile może. Nasz głos liczy się w Unii. To właśnie w Unii zapadają najważniejsze decyzje. W UE mamy zawsze swoje zdanie. Mamy też swój własny pomysł na konkretną pomoc dla Ukrainy.

Ale jeśli Mińsk okaże się kapitulacją wobec Putina, to chyba lepiej, że nas tam nie będzie?

– Wolałabym usłyszeć zadowolony głos Poroszenki, że porozumienie mińskie potwierdza prawo Ukrainy do samostanowienia, integralności terytorialnej, decydowania o przynależności do UE oraz NATO i wreszcie, że to triumf prawa międzynarodowego nad siłą.

Po co Grzegorz Schetyna drażni Rosję? Mówi, że Auschwitz wyzwolili Ukraińcy, a nie Armia Czerwona, że zamiast w Moskwie rocznicę zakończenia II wojny światowej można by świętować w Berlinie lub Londynie?

– Minister Schetyna nie chciał konfrontacji z Rosją. Jego wypowiedź o 70. rocznicy zakończenia II wojny wpisuje się w propozycję prezydenta, by świętować ją na Westerplatte. To fragment polityki historycznej, którą prowadzi Bronisław Komorowski. Przypomnijmy sobie obchody 25-lecia naszej wolności, kiedy do Warszawy przyjechał prezydent Obama i głowy wielu państw…

Czy przedstawiciele polskich władz powinni pojechać 9 maja do Moskwy?

– My będziemy świętować rocznicę zakończenia II wojny światowej u siebie.

Pani ustępstwa wobec górników z Kompanii Węglowej wywołały kolejne protesty: w JSW, rolników, nauczycieli, ludzi kultury…

– Nie poszłam na ustępstwa. Dialog i kompromis w dobrych sprawach to przejaw dobrej woli, rozsądku i instynktu politycznego. Ja tego nie uważam za ustępstwo. Upór za wszelką cenę nie jest dobry, gdy decyduje się o dziesiątkach tysięcy miejsc pracy. Gdybym się zaparła, mielibyśmy dziś upadłość 14 kopalń. To nie byłby sukces rządu. A tak, wbrew opozycji, rząd przeforsował ustawę i plan naprawczy. Uchroniliśmy miejsca pracy w górnictwie.

A dlaczego na początku mówiła pani o likwidacji czterech kopalń?

– Do spółki restrukturyzacyjnej przeszły nierentowne kopalnie, które będą wygaszane, chyba że, jak kopalnia Brzeszcze w Małopolsce, znajdą inwestora. I to się finalizuje. Nie będziemy dokładać do każdej tony węgla. Jeśli pierwszy od lat program restrukturyzacji się sprawdzi, to można go zastosować w innych kopalniach. Jestem pewna, że miałam rację. Tu nie ma wygranych ani przegranych, tu chodzi o ochronę miejsc pracy.

Górnicy z Jastrzębskiej Spółki Węglowej mówią, że są przegrani.

– JSW jest spółką giełdową z większościowym udziałem skarbu państwa. Prezes mówi, że trzeba zacisnąć pasa, uzależnić czternastki od wyników spółki, oddać tzw. ołówkowe, czyli pieniądze na wyprawki dla dzieci, zrezyg-nować z dopłat do zwolnień lekarskich itd. Jeśli się tego nie zrobi, spółka upadnie. To przeciw tym propozycjom są te protesty. Związkowcom nie chodzi o głowę prezesa, który przecież zarządza tą spółką od 2007 roku, ale tak naprawdę o zastopowanie programu oszczędnościowego i ochronę swoich przywilejów. Żeby w JSW chronić miejsca pracy, oszczędności są konieczne. Jeśli nie wdroży ich prezes Zagórowski, zrobi to nowy prezes. W spółce giełdowej ma rządzić zarząd, a nie związkowcy.

Protesty mają charakter społeczny czy polityczny?

– Rok podwójnych wyborów sprzyja uprawianiu polityki nie tylko przez polityków. Nie wierzę, by związkowcy z JSW nie wiedzieli, że w spółce giełdowej to nie rząd odwołuje prezesa, tak jak nie prezes spółki powołuje szefów związków.

Czyli nie będzie już pani gasić pożarów osobiście? – Od gaszenia pożarów są strażacy. Mam ministrów, i to oni się będą zajmować rozwiązywaniem konkretnych problemów. Minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz jest otwarty na dialog. Przypominam, że to nie rząd, ale związki zawodowe wyszły z Komisji Trójstronnej. Chcemy nowelizować ustawę o dialogu społecznym na podstawie propozycji związków.

Podczas rozmów w Kompanii Węglowej ujawnił się rozdźwięk w „Solidarności”. Lider śląsko-dąbrowskiej „S” Dominik Kolorz chciał się dogadywać z rządem, a szef związku Piotr Duda wyprowadzał ludzi na ulicę.

– Ja z każdym jestem w stanie rozmawiać, ale nie z pistoletem przy głowie. 12 grudnia tu, w kancelarii, rozmawiałam z Piotrem Dudą o umowach śmieciowych i o tym, że górnictwo wymaga naprawy. Był nastawiony na dialog. Nagle nastąpiła zmiana. Sądzę, że liderzy związków przestają walczyć o prawa pracowników, a zaczynają bronić swoich stołków i przywilejów.

Piotr Duda wzywa mnie do rozmów o umowach śmieciowych, ale trzeba być ignorantem, by nie widzieć, że kilka ustaw, które regulują ten obszar, weszło już w życie. Piotr Duda mówi o obniżeniu wieku emerytalnego, ale tego nie można zrobić bez zgody parlamentu. Duda idzie na zwarcie.

Mówią, że Jarosław Kaczyński gra na Dudach. Andrzej Duda, kandydat PiS na prezydenta, mówi, że cofnie podwyższenie wieku emerytalnego.

– Kandydat na prezydenta powinien wiedzieć, na co prezydentowi pozwala konstytucja. To większość parlamentarna decyduje o ustawach, a nie prezydent. Konwencja pana Dudy była pięknie opakowana za niemałe pieniądze. Ale „głośno” nie zawsze znaczy „mądrze”.

Gdyby Duda wygrał, to – nie łudźmy się – byłby prezydentem technicznym, z tylnego siedzenia rządziłby Jarosław Kaczyński. Duda jest kandydatem dlatego, że nikt by nie uwierzył w kolejną zmianę Jarosława Kaczyńskiego. W PiS doskonale wiedzą, że nad Jarosławem Kaczyńskim wisi szklany sufit, którego nie może przebić. Niedawno mieliśmy też pana Glińskiego, kandydata na premiera technicznego. Dziś już nikt o nim nie mówi. PiS-owi chodzi tylko o twarz, która ma ściągnąć głosy wyborców centrowych.

Czy Bronisław Komorowski nie za bardzo dystansuje się od PO?

– Prezydent dostał nasze poparcie, ale sam ma poparcie dużo szersze niż Platformy. Spokój Komorowskiego, jego konsekwencja w budowaniu zgody podoba się Polakom. Prezydent nie odcina się od PO, wie, gdzie są jego korzenie, i sercem jest przy tej formacji. Partia da mu wsparcie logistyczne i finansowe w kampanii.

Rada krajowa PO i konwencja PiS to było niebo i ziemia: Duda pokazał dynamizm, a prezydent Komorowski przynudzał i czytał z kartki.

– To niedorzeczne porównywać radę krajową PO do inauguracji kampanii wyborczej. Tym, którzy zachłysnęli się konfetti, radziłabym poczekać na prawdziwą inaugurację kampanii Komorowskiego.

Dlaczego rozpoczęła pani konfrontację światopoglądową, czego Donald Tusk nie zrobił przez siedem lat?

– Nie nazwałabym tego konfrontacją. Przekonanie większości sejmowej, ale też PO, do konwencji przeciw przemocy, to mój osobisty sukces. Przemoc nie jest ani lewicowa, ani prawicowa. Konwencja nie walczy z religią, Kościołem czy tradycją. Walczy z przemocą.

Jak pani przełamała opór konserwy w PO? Znamy nieoficjalne przestrogi, że kto się sprzeciwi, nie dostanie miejsca na listach wyborczych do Sejmu.

– Bardzo nieoficjalne (śmiech). Długo przekonywałam ponad 60 posłów grupy konserwatywnej. Tylko trzy osoby zagłosowały przeciw, pięć się wstrzymało. To duży sukces. Nikt nie zostanie ukarany. Nie chciałam dyscypliny klubowej. Powiedziałam, że albo jesteśmy jedną drużyną, która wie, jak w tej słusznej sprawie głosować, albo nie – i ocenią was wyborcy. Podziękowałam posłom, że zachowali się odpowiedzialnie.

Ale na przychylność Kościoła nie może pani liczyć. Biskup Pieronek mówił, że „przeżył nazizm, komunizm, to przeżyje i genderyzm”.

– Istotą tej konwencji nie jest płeć społeczno-kulturowa, tylko walka z przemocą w rodzinie. Ci, którzy mówili, że konwencja to przemycanie gender czy neomarksistowskiej ideologii, raczej nie czytali konwencji.

Czy ustawa o in vitro będzie jeszcze w tej kadencji?

– Kwestia in vitro musi zostać uregulowana jeszcze w tej kadencji, choćby w świetle tego, co się wydarzyło w klinice w Zachodniopomorskiem. Brak tej regulacji pogarsza sytuację przyszłych rodziców, którzy zdecydowali się na tę metodę znoszenia skutków niepłodności. Muszą mieć pewność, że prawo ich chroni, że w razie błędu lekarskiego mają ścieżkę dochodzenia swoich praw.

Większość posłów o poglądach prawicowych uważa, że brak ustawy o in vitro jest gorszy niż regulacje, które w dyskusji sejmowej będziemy mogli wypracować.Jest w PO zgoda co do projektu Ministerstwa Zdrowia?

– Projekt jest w trakcie konsultacji. Jeśli dziś z pieniędzy publicznych refundujemy program in vitro, to muszą być ramy prawne. Wolność ponad wszystko: nikt nikomu nie powinien urządzać życia, nikt nie powinien decydować za niego. Ale powinniśmy tworzyć prawo, które wybór wolnego człowieka chroni.

Zapowiedziała też pani, że projekt PO o związkach partnerskich jeszcze w tej kadencji zostanie złożony w Sejmie.

– O in vitro, konwencji i związkach partnerskich od lat się w Sejmie dyskutuje, ale później odkłada się na półkę. My zrobiliśmy pierwszy krok: Sejm uchwalił ustawę o ratyfikacji konwencji. Jestem zdeterminowana, by ten Sejm uchwalił także ustawę o in vitro.

A związki partnerskie znowu na półkę?

– Tego nie powiedziałam, ale mamy po drodze wybory prezydenckie i parlamentarne. Mogę zapewnić, że prace nad ustawą o związkach partnerskich nie ustaną, bo mamy projekt posła Dunina omawiany z posłami PO. Niezależnie od tego, czy ustawa zostanie w tej kadencji uchwalona, tę dyskusję musimy odbyć. Konstytucja mówi, że małżeństwo ma ochronę prawną. W tej szeroko pojętej przeze mnie wolności, którą chcę propagować wśród Polaków, musimy także zapewnić prawa parom niemałżeńskim mieszkającym pod jednym dachem, mającym wspólny majątek. Gdy np. jedno choruje w szpitalu, drugie powinno mieć prawo do informacji.

Projekt zostanie złożony w tej kadencji czy nie?

– Jeśli będziemy po dyskusji i gotowi mentalnie, to tak.

Według styczniowego sondażu CBOS odsetek zwolenników rządu spadł w stosunku do grudnia o 8 pkt proc., a w miastach powyżej pół miliona, czyli matecznikach PO, przeciwników rządu przybyło aż o 23 pkt proc. Czy nowe otwarcie nie wyszło i może dojść do zmiany premiera przed wyborami?

– Jestem premierem od czterech miesięcy. W tym czasie była kampania samorządowa, szczyt klimatyczny, strajk lekarzy, strajk górników, sprawa transportowców, frankowicze, rolnicy, konwencja, a ja konsekwentnie realizuję obietnice z mojego exposé, prowadzę aktywną politykę zagraniczną i dbam o to, by Polska gospodarka dalej się rozwijała. Żaden sondaż mnie nie wystraszy, kiedy trzeba się będzie bić o wolność dla obywateli. Nikt z nas nie rodzi się premierem. Dajmy sobie czas. Po moich czterech miesiącach w roli marszałka Sejmu nie było zachwytów. Ale po trzech i pół roku oceny były dla mnie przychylne.

Mogę obiecać, że PO będzie szukać błędów w sobie, a nie u politycznych przeciwników, w Opatrzności czy sytuacji geopolitycznej.

Gest pojednania Kaczyńskiego z Tuskiem, który pani wywołała swoim apelem o zakończenie wojny polsko-polskiej, to był czysty teatr?

– Ja wierzyłam, że oni się zmienią. Można mnie uważać za pierwszą naiwną, ale wierzyłam, że Kaczyński, który podchodzi do Tuska, podaje mu rękę i mówi: „Nie wierz, że cię nienawidzę”, rzeczywiście tak myśli. Okazało się, że niewiele czasu trzeba było, by wyszła z niego prawdziwa natura.

Lepiej być naiwnym czy zgorzkniałym?

– Naiwność pomaga znosić przykre momenty w życiu. Ale niezależnie od tego, kim się jest, warto być też twardym, szczególnie kiedy się broni ważnych wartości.

Co rząd zrobi w sprawie frankowiczów?

– Lawina zdarzeń, która nastąpiła, od kiedy frank poszybował do 5 zł, reakcja KNF i UOKiK oraz wdrażane dziś rozwiązania to efekt mojej aktywności. Nie jestem zwolenniczką rozwiązania węgierskiego, czyli ustawowego przewalutowania kredytów po sztywnym kursie, bo gdybyśmy to zrobili w najostrzejszym kryzysie, zacementowalibyśmy frankowiczów w złotówkach, ale po tym kursie, który był. I zamiast 200 tys. zł do spłacenia mieliby 400 tys.

Przewodniczący KNF zaproponował, by przewalutować kredyty po kursie zaciągnięcia, z dopłatą różnicy odsetkowej.

– Ale proszę pamiętać, że bank, który by zrezygnował z zysku i dopłacał do kredytów, musiałby odnotować jednorazową stratę, co pogorszyłoby jego sytuację finansową. Sprawy frankowiczów nie odpuściliśmy. Kurs franka spadł, ale rzecz nie jest zamknięta. Na razie banki zadeklarowały, że będą uwzględniać ujemny LIBOR, więc raty się obniżą, a minister finansów ma przygotować ranking bezpiecznych banków, które stosują dobre praktyki. Nie jestem za dopłacaniem do kredytów z budżetu.

Czy awans konserwatywnych polityków – Jacka Rostowskiego i Michała Kamińskiego – do pani kancelarii oznacza, że na listach PO zobaczymy Giertycha, Marcinkiewicza, Napieralskiego?

– Nie wyobrażam sobie tego. Życie jest łatwiejsze, gdy zajmujemy się faktami, a nie spekulacjami. Nie było tajemnicą, że Michał Kamiński ze mną współpracuje. Lubię go, lubię się z nim spierać, ale jego praca w biznesie nie pozwalała mu przejść do mojej kancelarii. Gdy zapytałam, czy zrezygnuje z tej pracy, w ciągu jednego dnia się zdecydował.

Nie przeszkadza pani, że był spin doktorem PiS i atakował PO?

– Niezależnie od jego przeszłości politycznej Kamiński lubi ludzi. Nie zauważyłam, by chciał się odgryźć czy zemścić, kiedy ktoś o nim źle mówił. To nas łączy. Michał odpowiada za Centrum Informacyjne Rządu, czyli komunikację ze społeczeństwem. Mój rząd wiele robi i chciałabym, żeby ta wiedza docierała do Polaków.

wyborcza.pl/politykaekstra

Kuria wysyła księdza proboszcza na szybszą emeryturę

Michał Wilgocki, 11.02.2015
Ksiądz

Ksiądz (Fot. Jacek Łagowski / Agencja Gazeta)

Znany i ceniony proboszcz jednej z warszawskich parafii przeszedł na emeryturę dwa lata przed czasem. Jeden z powodów: „wątpliwości natury obyczajowej” – przyznaje kuria warszawsko-praska.
Ksiądz Stanisław R. jest pod jurysdykcją abp. Henryka Hosera. Właśnie w jego diecezji trwa precedensowy proces kanoniczny w sprawie innego księdza – Mateusza M. oskarżonego o pedofilię. Obie sprawy mogą być ze sobą powiązane.Przypomnijmy: ks. Mateusza oskarżył dorosły już mężczyzna. W sierpniu 2014 r. poinformował kurię, że 20 lat temu jako ministrant był przez niego molestowany.

Kuria natychmiast odsunęła duchownego od pełnienia wszystkich funkcji i od pracy z dziećmi. Ksiądz złożył rezygnację z urzędu proboszcza, ale nie przyznał się do popełnienia przestępstwa.

Jego ofiara zgłosiła sprawę do prokuratury. – Postępowanie zakończyło się odmową wszczęcia z uwagi na przedawnienie – mówi „Wyborczej” prok. Renata Mazur, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga.

W prawie kanonicznym okres przedawnienia jest dłuższy, dlatego kuria zabrała się za wyjaśnianie sprawy ks. Mateusza. Sprawdzone zostały wszystkie parafie, w których posługiwał, a także seminarium duchowne, gdzie był wykładowcą.

Po tekście „Wyborczej”, w którym ofiara ks. Mateusza opisuje, w jaki sposób została skrzywdzona, do kurii zgłosiła się kolejna osoba obciążająca księdza.

Sytuacja, którą opisuje, miała miejsce w tym samym czasie i w tej samej parafii co sprawa pierwszej ofiary.

Mężczyzna – w tej chwili mniej więcej 40-letni – również był tam ministrantem. Jego przypadek nie dotyczy jednak pedofilii, ponieważ miał 18 lat, kiedy ks. Mateusz próbował go wykorzystać.

Mężczyzna przy okazji obciąża również proboszcza tej parafii ks. Stanisława R. za wydarzenia, które miały miejsce trzy lata później. Zarzuca mu uwiedzenie podczas spowiedzi.

Nie jest to przestępstwo w świetle prawa karnego.

Ale w prawie kanonicznym może skutkować nawet ekskomuniką – np. jeżeli kapłan rozgrzesza swojego seksualnego partnera.

Ks. Stanisław i ks. Mateusz w parafii posługiwali razem przez mniej więcej rok. Ks. Mateusz został po tym czasie przeniesiony przez biskupa w inne miejsce.

Ks. Stanisław posługiwał w parafii przez blisko 20 lat. Do ubiegłej niedzieli.

Wtedy na internetowej stronie parafii, w dziale „ogłoszenia”, pojawiła się informacja, że poprosił biskupa o przeniesienie na emeryturę „z powodów zdrowotnych”.

Dwa lata przed czasem, ponieważ księża osiągają wiek emerytalny, kiedy kończą 75 lat. Takie decyzje są podawane do wiadomości zazwyczaj na początku wakacji, kiedy biskup diecezjalny ogłasza listę swoich nominacji i księży przeniesionych z parafii do parafii. Arcybiskup Hoser do prośby się przychylił i mianował jego następcę.

Pytamy kurię warszawsko-praską, czy ta zaskakująca decyzja ma związek z oskarżeniami pod adresem księdza.

– W tym przypadku nałożyły się trzy czynniki. Po pierwsze – wiek księdza, po drugie – jego stan zdrowia, a po trzecie – wątpliwości natury obyczajowej, które niedawno się pojawiły. Biorąc je wszystkie pod uwagę, ksiądz arcybiskup przychylił się do prośby księdza o przeniesienie na emeryturę – mówi „Wyborczej” rzecznik kurii Mateusz Dzieduszycki. Dodaje, że treść zarzutów wobec księdza jest obecnie weryfikowana.

Ks. Stanisław odmówił rozmowy z „Wyborczą”.

Zobacz także

wyborcza.pl

Poseł Szmit ma kłopot z policją za blokadę drogi

pap, woj, 10.02.2015
Jerzy Szmit

Jerzy Szmit (Fot. Tomasz Waszczuk / Agencja Gazeta)

Olsztyńska policja chce uchylenia mandatu poselskiego Jerzemu Szmitowi z PiS za to, że jesienią wraz z mieszkańcami wsi Lekity brał udział w blokadzie drogi.
Rzeczniczka prasowa olsztyńskiej policji Małgorzata Demianiuk poinformowała PAP, że policja za pośrednictwem Komendy Głównej zwróciła się do Sejmu o „uzyskanie zezwolenia na ściganie posła Jerzego Szmita w związku z zarzutami o wykroczenia z artykułu 50 i 90 kodeksu wykroczeń”. Pierwszy z tych artykułów mówi o tym, że karze podlega ten, kto nie opuszcza zbiegowiska publicznego pomimo wezwania właściwego organu, a artykuł 90 kodeksu wykroczeń mówi o ściganiu osób, które tamują lub utrudniają ruch na drodze publicznej lub w strefie zamieszkania.Poseł Szmit oba wykroczenia miał popełnić we wrześniu 2014 r., gdy z grupą mieszkańców Lekit blokował dojazd do działki, na której prywatny inwestor chce zbudować dwa wiatraki. Mieszkańcy wsi się temu sprzeciwiają m.in. nieustannie blokując dojazd do miejsca inwestycji. Gdy we wrześniu w proteście wspierał ich poseł Jerzy Szmit, oddziały prewencji w środku nocy zepchnęły blokujących drogę na pobocze. Szmit i przedstawiciele stowarzyszenia, które organizowało tę blokadę, akcję policji nazwali „pacyfikacją”. – Bez zgody Sejmu nie możemy panu posłowi przedstawić zarzutów związanych z tym zdarzeniem – podkreśliła Demianiuk.

Poseł Szmit na zorganizowanej we wtorek konferencji prasowej powiedział, że dobrowolnie nie zrzeknie się immunitetu. – Broniłem ludzi i warmińskiej przyrody, a immunitet jest właśnie po to, bym mógł wpierać ludzi w ich proteście – powiedział Szmit i dodał, że ma nadzieję, iż sejmowa debata nad uchyleniem mu immunitetu posłuży nagłośnieniu tego, w jak stronniczy, jego zdaniem, sposób policja zachowuje się w Lekitach, i do tego pokaże, „jak silne jest lobby wiatrakowe”. – W Lekitach doszło do naruszenia prawa, podobnie się dzieje w innych miejscach, gdzie powstają farmy wiatrowe – przekonywał Szmit.

W konferencji Szmita brali udział przedstawiciele Stowarzyszenia Siedliska Warmińskie, które organizuje blokadę inwestycji: Danuta Kozłowska i Wojciech Sobierajski. Oboje powiedzieli, że są wdzięczni Szmitowi za wsparcie ich protestu i dodali, że mimo tego, iż oni za tę blokadę mieli sprawę w sądzie, nie mają żalu do Szmita, że chce tego uniknąć. – Przeciwnie, uważamy, że poselski immunitet został w tej interwencji naruszony. A gdyby posła z nami nie było, interwencja zakończyłaby się pewnie pozamykaniem nas – powiedziała Kozłowska.

Demianiuk poinformowała PAP, że policja w Biskupcu już zakończyła postępowania związane z blokowaniem drogi w Lekitach w stosunku do 14 innych osób. Wobec wszystkich wystąpiono do sądu o wyroki nakazowe, które zobowiązywały uczestników blokady do zapłaty grzywien. Objęci tymi wnioskami ludzie wnieśli sprzeciwy i sprawami zajmie się sąd. – W związku z wiatrakami miałem już kilkanaście postępowań, ale ani razu sąd mnie nie skazał – powiedział Sobierajski.

Wiatraki w Lekitach pod Jezioranami chce postawić prywatny inwestor, który ma pozwolenie na tę budowę. Stowarzyszenie „Siedliska Warmińskie” walczy na drodze sądowo-administracyjnej o jej unieważnienie.

Sprawa obecnie jest rozpoznawana przez Samorządowe Kolegium Odwoławcze w Olsztynie.

Zobacz także

olsztyn.gazeta.pl

W dręczeniu służącej pani Law wykazywała niezwykłą inwencję. „Powinna dostać dożywocie”

Maria Kruczkowska, 10.02.2015
Law Wan-tung, Chinka z Hong Kongu, która przez kilka miesięcy maltretowała służącą

Law Wan-tung, Chinka z Hong Kongu, która przez kilka miesięcy maltretowała służącą (/ AP (AP Photo))

44-letnia Law Wan-tung została przez sąd uznana za winną. Grozi jej siedem lat więzienia. Na wyrok, który zapadnie w późniejszym terminie, kobieta będzie czekać za kratkami. Orzeczenia wysłuchała we wtorek ze spuszczoną głową. To bardzo oczekiwany finał sprawy, która rok temu wzburzyła światową opinię publiczną.
Panią Law pozwała jej była służąca Erwiana Sulistyaningsih. Skromna Indonezyjka ujawniła, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami niektórych zamożnych domów w Hongkongu, a dziś jest twarzą walki z niewolnictwem kobiet w Azji. Do nadużyć dochodzi bowiem również w Singapurze czy w Emiratach Arabskich. „Time” ogłosił ją jedną ze stu najbardziej wpływowych osobistości 2014 r.Na salę sądu 24-latka przyszła w czarnym podkoszulku z napisem „Sprawiedliwości!”. – Stało się jej zadość – stwierdziła z satysfakcją. Dziewczyna z głuchej wsi na Jawie, dziś działaczka, cieszy się z wyroku, ale ogłosiła, że nie zaprzestanie walki o zmiany prawne w Hongkongu.

– Mam nadzieję, że zaczną traktować emigrantów zarobkowych jak pracowników i istoty ludzkie. Że przestaną nas traktować jak niewolników – powiedziała na konferencji prasowej.

Do byłej pracodawczyni nie ma żalu, choć chce, by została surowo ukarana dla przykładu. – Osobiście uważam, że powinna dostać dożywocie – mówiła. – Za to, co zrobiła, i za to, że nie przejawia wyrzutów sumienia.

Sąd uznał Law Wan-tung winną 18 z 20 zarzucanych jej czynów. Uniewinnił ją jedynie od zarzutów dotyczących maltretowania poprzednich dwóch służących, również z Indonezji, uznając, że zabrakło wystarczających dowodów.

Dom jak katownia

Chinki z Hongkongu nie wyobrażają sobie życia bez 300 tys. pracowitych Filipinek i Indonezyjek. Na ulicach widać je każdej niedzieli, bo w Hongkongu to jedyny dzień wolny dla służby. Służące spotykają się w centrum finansowym byłej kolonii brytyjskiej. Zasiadają w parkach, na chodnikach, u stóp lśniących drapaczy chmur. Rozkładają koce, prowiant, grają w karty, czytają gazety. I opowiadają sobie o swoich paniach. To często historie, od których włosy się jeżą, bo miejscowe Chinki pomiatają mieszkankami z biednych krajów azjatyckich.

Erwiana przyjechała do Hongkongu w 2013 r. Indonezyjska agencja pośrednictwa pracy, która ją zwerbowała, znalazła jej miejsce w miejscowej rodzinie chińskiej. Dowiedziała się, że mężczyzna pracuje w sektorze finansowym, a jego żona, matka dwojga dzieci, zajmuje się domem.

Od razu się okazało, że nowej służącej nie wolno z niego wychodzić. Po przyjeździe pracodawczyni zabrała jej dokumenty, a u drzwi zainstalowała specjalny alarm, który dzwonił, gdy Erwiana próbowała wyjść.

– Była więźniem w tych ścianach, całkiem odcięta od świata – stwierdziła we wtorek sędzina Amanda Woodcock. I dodała: – To tłumaczy, dlaczego maltretowanie mogło trwać tak długo i nikt o nim nie wiedział.

W dręczeniu służącej pani Law wykazywała niezwykłą inwencję. W jej rękach każdy sprzęt domowy – od mopa po wieszaki na ubrania – zamieniał się w instrument tortur. Erwiana była bita do nieprzytomności za byle przewinienie. Kiedyś za karę pani Law wepchnęła jej metalową końcówkę odkurzacza do ust i poraniła jej dziąsła. Innym razem zabrała służącą do łazienki, zdarła z niej ubrania i zaczęła polewać zimną wodą. Szturchana, popychana i upokarzana dziewczyna pracowała do późnej nocy. Spała po cztery godziny na dobę. Była karmiona suchym chlebem i ryżem. Pani Law pędziła ją do pracy, ale nie płaciła. – To była bezpłatna praca przymusowa – stwierdził sąd w końcowym orzeczeniu.

Podobne przypadki opisała w 2013 r. Amnesty International w głośnym raporcie o niewolnictwie kobiet w Azji. Po jego publikacji zaczęto więcej mówić o losie służących w domach bogatych metropolii Azji czy w emiratach w Zatoce Perskiej. W 2014 r. media pisały o milionerce z Dubaju, która kazała służącej wypić detergent, gdy ta źle posprzątała łazienkę. Kobieta zmarła. Drugą sprzątaczkę zmasakrowała kijem. Kobietę skazano, a wyrok sądu był bezprecedensowy. Dotychczas arabski wymiar sprawiedliwości zdawał się nie zauważać losu tysięcy służących.

Powrót do kraju na wózku

O dręczeniu Erwiany rodzina dowiedziała się dopiero po jej powrocie na Jawę. I dopiero po pewnym czasie, bo z początku dziewczyna milczała. Gdy wyjeżdżała z Hongkongu, pracodawczyni postraszyła ją mężem, mówiąc, że pracował w Indonezji, ma tam dużo znajomych i jeśli Erwiana się poskarży, jej rodzina pożałuje. Z początku dziewczyna twierdziła, że widoczne ślady bicia wywołała alergia.

Przyjaciółki, które na nią czekały na lotnisku w Dżakarcie, by ją zabrać do rodzimego miasta, nie mogły uwierzyć własnym oczom. – Była cieniem samej siebie – powiedziała na procesie Noto Parni, jedna z koleżanek Erwiany. – Z nóg leciała jej krew i ropa – opowiadała Parni, którą oskarżenie wezwało na świadka. – Twarz miała tak pobitą, że aż czarną. – Wyglądała jak osoba innej rasy, może z Nigerii – dodała. Zauważyła też czerwone kręgi wokół oczu i niebieską szramę na policzku.

Zamiast do domu Erwiana trafiła do szpitala. Tam znalazły ją indonezyjskie media. Zdjęcia wychudzonej i pobitej dziewczyny obiegły świat. A ona zdecydowała się wytoczyć sprawę byłej pracodawczyni.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz