Lis (01.09.2015)

 

Szostkiewicz: Gomułce i Gierkowi się nie udało, a PiS ma szansę stworzyć „Katolicką Polskę Ludową”

opr. dżek, 01.09.2015
Adam Szostkiewicz

Adam Szostkiewicz (Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta)

– To, czego nie zrobili Gomułka, Gierek i Jaruzelski, zbliża się dzisiaj z każdym wiecem prezydenta i PiS – komentuje publicysta „Polityki” Adam Szostkiewicz.

 

– To, czego nie zrobili Gomułka, Gierek i Jaruzelski, zbliża się dzisiaj z każdym wiecem, z każdą mową nowego prezydenta, kandydatki na premiera, samego prezesa PiS. Katolicka Polska ludowa: przymierze ludzi władzy z ludowym Kościołem – pisze na swoim blogu Adam Szostkiewicz, publicysta tygodnika „Polityka”.

– Nasze społeczeństwo, od elit po zwykłych ludzi, jest (…) podzielone – uważa Szostkiewicz. Jego zdaniem „obóz pisowski ma poparcie jednej czwartej, może jednej trzeciej”. – Prezydent Komorowski przegrał z Andrzejem Dudą minimalnie. Frekwencja w kościołach spadła poniżej 50 proc. To znaczy, że większość nie odnajduje się w hasłach „zjednoczonej prawicy” i wojującego Kościoła albo są mu one obojętne – pisze publicysta.

 

Szostkiewicz uważa, że „w tej rzeczywistości forsowanie programu pisowskiego napotka na podobne opory, jak odgórna modernizacja w stylu PRL”. – Dziś prawica opowiada ludziom, że będzie się im żyło dostatniej w podniesionym z rzekomej ruiny suwerennym (ale czy też demokratycznym?) państwie. Przewodnią siłą moralną będzie w nim jeden Kościół, a polityczną – jedna partia – konstatuje.

– To jest możliwe. Tylko za jaką cenę? Jeśli za cenę, wzorem orbanizmu, spychania na margines i szykanowania wszystkiego, co nie-pisowskie, w polityce, kulturze, mediach, życiu społecznym, to nowa władza sama wyhoduje sobie nową opozycję, całkiem inną niż liberalno-platformiana. To będzie opozycja bezwzględna: wykorzystująca w internecie natychmiast i brutalnie błędy i wpadki rządzących. Coś w stylu Kukiza, tylko przeciwko Kukizowi i PiS – pisze Szostkiewicz.

Cały wpis na blogu>>

Zobacz także

szostkiewiczGomułce

TOK FM

Kopacz na Westerplatte: Bezpieczeństwo Polski nie ma ceny – nie można w imię politycznych rozgrywek obrażać własnego kraju, obniżać jego wiarygodności

jagor, PAP, 01.09.2015
– Polska jest wartością najcenniejszą i nie ma partii politycznej i nie ma ambicji żadnego polityka, którą warto byłoby postawić ponad to, co najcenniejsze – wolność i niepodległość Rzeczpospolitej – powiedziała premier Ewa Kopacz na Westerplatte w Gdańsku podczas obchodów 76. rocznicy wybuchu wojny światowej.

Westerplatte w rocznicę wybuchu II wojny światowej

Westerplatte w rocznicę wybuchu II wojny światowej (Fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta)

 

Z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy i premier Ewy Kopacz rozpoczęły się nad ranem na gdańskim Westerplatte obchody 76. rocznicy wybuchu II wojny światowej.

– Wtedy w 1939 roku zostaliśmy sami, mimo deklaracji i podpisanych traktatów pozwolono na to, by samotna Polska padła pod ciosami hitlerowskiego totalitaryzmu. Dziś sytuacja jest inna – jesteśmy ważną częścią Unii Europejskiej i bardzo ważnym partnerem w Pakcie Północnoatlantyckim. Mądrą polityką zagraniczną budujemy naszą wiarygodność, dlatego, że jesteśmy wiarygodni, stabilni i przewidywalni. Najsilniejsze państwa świata, takie jak Stany Zjednoczone, nie wahają się umacniać w naszym regionie swojej militarnej obecności – mówiła szefowa rządu.

„Polska jest wartością najcenniejszą”

Jak podkreśliła, dzisiaj „nie jesteśmy sami i jesteśmy bezpieczni, bo Polska budzi zaufanie, bo Polska jest wiarygodnym partnerem”.

– Historia jest nauczycielką życia i historia musi nas uczyć, że bezpieczeństwo Polski nie ma ceny – nie można w imię wewnętrznych, politycznych rozgrywek obrażać własnego kraju, obniżać jego wiarygodności. Polska jest wartością najcenniejszą i nie ma partii politycznej, i nie ma ambicji żadnego polityka, którą warto byłoby postawić ponad to, co najcenniejsze – wolność i niepodległość Rzeczpospolitej – podkreśliła Kopacz.

„Polacy nie byli narodem sprawców”

– Właśnie z tego miejsca musi wybrzmieć bardzo wyraźnie: Polacy nie byli narodem sprawców, ale byli narodem, który jako pierwszy padł ofiarą tej wojny – mówiła premier na Westerplatte w Gdańsku.

– Nasz wielki rodak Jan Paweł II wypowiedział w tym właśnie miejscu słowa, że „każdy ma swoje Westerplatte”. Ten genialny duszpasterz potrafił przenieść wymiar narodowego dramatu na indywidualne doświadczenie współczesnego człowieka. Bo Westerplatte to symbol, symbol, który przekracza wymiar konkretnego historycznego wydarzenia. Westerplatte to symbol obowiązku, rzetelności, patriotyzmu, a przede wszystkim odwagi, by stanąć w obronie rzeczy i wartości, które są najcenniejsze – mówiła premier.

Jej zdaniem warto pamiętać, że dziś „każdy ma swoje Westerplatte, że każdy zarówno w życiu osobistym, jak i publicznym prędzej, czy później zetknie się z sytuacją ostateczną, w której będzie musiał dokonać wyboru między dobrem a złem”. – Całe szczęście bardzo rzadko ten wybór ma charakter tak dramatyczny i ostateczny jak ten, przed którym stanęli żołnierze majora Sucharskiego – nadmieniła.

„Dopiero obca dłoń zjednoczyła Polaków”

– Także wtedy w 1939 roku wielki polski poeta Władysław Broniewski napisał słowa: „są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli”, wzywając jednocześnie do tego, by każdy niezależnie od poglądów stanął w obronie Rzeczypospolitej – mówiła premier.

– Dzisiaj o tym nie pamiętamy, ale II Rzeczypospolita targana była politycznymi konfliktami i emocjami nie mniejszymi od tych, które przeżywamy dzisiaj. Dopiero ta „obca dłoń”, o której napisał Broniewski, pozwoliła, choć na chwilę o nich zapomnieć i zjednoczyła Polaków w bohaterskim oporze przeciw najeźdźcom – dodała.

Jak podkreśliła, to „lekcja piękna, ale jednocześnie gorzka”.

– Dzisiaj Polska jest w nieporównanie lepszej sytuacji niż w 1939 roku – wtedy nasz kraj rzeczywiście stawał się ruiną, a miliony obywateli zapłaciło w niewoli najwyższą cenę. Chciałabym, abyśmy dzisiaj potrafili wybaczać sobie rachunki krzywd, nie w obliczu niebezpieczeństwa, ale w obliczu pozytywnych wyzwań, które stoją przed Polską skutecznie nadrabiającą dystans do Zachodu – zaapelowała Kopacz.

Poranne uroczystości na Westerplatte rozpoczęły się tradycyjnie krótko przed godz. 4.45, o której to porze 1 września 1939 r. nastąpił niemiecki atak na polską Wojskową Składnicę Tranzytową ulokowaną na gdańskim półwyspie. To uderzenie było jednym z pierwszych wydarzeń rozpoczynających II wojnę światową. Oddziały polskie pod dowództwem majora Henryka Sucharskiego do 7 września 1939 r. bohatersko broniły placówki przed atakami wroga z morza, lądu i powietrza.

bezpieczeństwoPolski

gazeta.pl

Duda i Kopacz wspólnie na Westerplatte. Prezydent o historii, premier o obecnych „konfliktach wewnętrznych” jak w II RP

Premier Kopacz i prezydent Duda pojawili się na obchodach 76. rocznicy niemieckiej agresji niemieckiej na Polskę.
Premier Kopacz i prezydent Duda pojawili się na obchodach 76. rocznicy niemieckiej agresji niemieckiej na Polskę. Fot. KPRM

Na obchodach 76. rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte pojawiła się premier Ewa Kopacz i prezydent Andrzej Duda. Podczas gdy prezydent wygłosił mocno historyczne przemówienie, szefowa rządu nie mogła sobie odmówić nawiązania do bieżącej polityki. – II Rzeczpospolita targana była konfliktami wewnętrznymi podobnie jak teraz. Dopiero „obca ręka” (…) te podziały zatrzymała” – powiedziała.

Premier Kopacz i prezydentowi Dudzie ciężko było do tej pory zgrać kalendarze i wygospodarować czas na spotkanie. Połączyła ich dopiero obecność na obchodach rocznicy agresji niemieckiej na Polskę. O godzi. 4. 45 pojawili się na Westerplatte. Mimo tego, że w wystąpieniu szefowej Platformy nie zabrakło historycznych akcentów, to sporo uwagi poświęciła na omawianie obecnej sytuacji politycznej.

– Nie można w imię wewnętrznych, politycznych rozgrywek obrażać własnego kraju. Obniżać jego wiarygodności. Polska jest wartością najcenniejszą i nie ma partii politycznej i nie ma ambicji żadnego polityka, którą warto byłoby postawić nad to, co najcenniejsze. Wolność i niepodległość Rzeczpospolitej – mówiła.

Prezydent Duda inaczej rozłożył akcenty, a w jego przemówieniu nie było śladu bieżącej polityki. Szef państwa podkreślił za to, że Polska w 1939 roku stała się ofiarą totalitaryzmu. – Tam Niemcy zamordowali śpiących niewinnych ludzi. Ale pierwsze strzały padły tu, na Westerplatte, pięć minut później. I to miejsce pozostanie symbolem bohaterstwa żołnierza polskiego – mówił prezydent.

Zarówno premier jak i prezydent podkreślili jednocześnie, że obecna sytuacja Polski pozwala spokojnie myśleć o przyszłości, a kraj jest bezpieczny. – Wtedy zostaliśmy sami. Dziś już tak nie jest, bo Polska jest wiarygodnym partnerem. W imieniu rządu chylę czoła bohaterom i składam hołd ich ofierze. Pamiętajmy o niej, bo nie ma innej drogi, która by prowadziła ku bezpiecznej i nowoczesnej Europie – stwierdziła szefowa Platformy.

Prezydent przy tej po raz kolejny podkreślił nie tylko wagę międzynarodowych umów gwarantujących bezpieczeństwo Polski, ale zaznaczył też, że brak zagrożenia powinien być też wynikiem wewnętrznej polityki kraju. – Dlatego naszym najważniejszym zadaniem jest budowanie silnego państwa, silnej armii i zapewnienia bezpieczeństwa naszym obywatelom – dodał prezydent.

Źródło: TVN24, 300POLITYKA.PL

dudaIkopacz

naTemat.pl

Laurka dla religii w szkole

Katarzyna Wiśniewska, 01.09.2015

W Trójmieście podpisy pod obywatelskim projektem ustawy

W Trójmieście podpisy pod obywatelskim projektem ustawy „Świecka szkoła” zbierane są m.in. pod Galerią Bałtycką w Gdańsku (RENATA DĄBROWSKA)

Tuż przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego Kościół wymalował sobie laurkę. „80 proc. Polaków akceptuje nauczanie religii w szkole” – ogłosił Episkopat na swojej stronie internetowej.

Można też przeczytać relację z konferencji, która odbyła się w siedzibie Episkopatu, pt. „Nauczanie religii w szkole – 25 lat doświadczeń”. Trafniejsze byłoby coś w stylu „25 lat sukcesów” – bo głosu krytycznego czy sygnalizującego jakikolwiek problem zabrakło.

„Religia w szkole jest zjawiskiem stabilnym” – stwierdził Sławomir Nowotny z Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego. I z entuzjazmem mówił o „stabilnym poparciu społecznym dla religii w szkole”, mając na myśli właśnie owe 80 proc.

Owszem, liczba się zgadza, ale gdzie stabilizacja, skoro aprobata dla religii w szkołach spada? Ostatnio, gdy CBOS pytał Polaków o religię w szkołach – czyli w 2013 r. – 82 proc. badanych stwierdziło, że religia jako przedmiot nauczania ich nie razi. Ale w 2009 r. odpowiedziało tak aż 90 proc. Skoro spadek jest wyraźny, dlaczego nie wspomniano o tym na kościelnej konferencji? Poza tym wiele zależy od sformułowania pytania. Na przykład na pytanie: „Czy religia powinna być nauczana w szkole publicznej?” pozytywnych odpowiedzi pada już znacznie mniej niż na pytanie o „nierażenie” – w granicy 65 proc. Te niuanse są ważne, ale jak widać niewygodne dla Episkopatu.

Warto by może wrócić także do źródeł. Wiele pomyłek popełniono w latach 90., kiedy wprowadzano religię do szkół. Procedurę ustawową pominięto. Prof. Henryk Samsonowicz, ówczesny minister edukacji, podpisał instrukcję o wprowadzeniu religii do szkół.

Dzisiaj większość biskupów zachowuje się, tak jakby szkoły publiczne nie mogły istnieć bez lekcji religii, a wszelkie próby kwestionowania jakości tego przedmiotu są traktowane jak wypowiedzenie świętej wojny Kościołowi. Takie konfrontacyjne tony można było usłyszeć na konferencji w Episkopacie. „Żyjemy w ustroju demokratycznym, a zatem rodzice mają niezbywalne prawo decydowania o uczęszczaniu bądź nieuczęszczaniu dziecka na lekcje religii” – mówił bp Marek Mendyk. Ale przecież nikt tego prawa nie kwestionuje ani nie zamyka uczniów w szatni, żeby nie poszli na katechezę. Obawiam się, że problem z frekwencją leży zgoła gdzie indziej. Uczestnicy kościelnej konferencji podkreślali, że „utrzymuje się stały poziom uczestnictwa uczniów w lekcjach religii, który oscyluje w okolicach 90 proc.”, a katecheci „stanowią wykwalifikowaną grupę zarówno pod względem merytorycznym, jak i duchowym” (opinia dr Anety Rayzacher-Majewskiej z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego). Brzmi ładnie, tyle że w liceach coraz częściej uczniowie przestają chodzić na religię – kilka lat temu nawet cała klasa w łódzkim ogólniaku zrezygnowała z religii. Co jakiś czas robi się też głośno o „kwiatkach” wygłaszanych przez katechetów na lekcjach (np. że „geje to homosie”).

Jednak te problemy na konferencji przemilczano. Szkoda – zarówno katecheci, jak i ich przełożeni, w tym biskupi nadzorujący nauczanie religii w polskich szkołach, więcej skorzystaliby z rzeczowej analizy stanu katechezy, niż wynieśli z wysłuchania laurkowych referatów.

Zobacz także

wNowyRokSzkolnyKościółreligiaZapobiega

wyborcza.pl

Duda z Dudą w kampanii PiS

Renata Grochal, 01.09.2015

Piort Duda z Solidarności i prezydent Andrzej Duda

Piort Duda z Solidarności i prezydent Andrzej Duda (Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja)

Obchody 35. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych były okazją do przypomnienia ideałów „Solidarności” i zakopania – przynajmniej na chwilę – podziałów w Polsce. Zamiast tego stały się żenującą próbą zawłaszczenia tradycji „Solidarności” przez związkowych szefów oraz Prawo i Sprawiedliwość.

Szefowie związku, którzy organizowali tegoroczne obchody, nie zaprosili premier Ewy Kopacz, a na uroczystości w Szczecinietakże marszałków Sejmu i Senatu, a przecież Bogdan Borusewicz był jednym z ojców „Solidarności”.

W pierwszym rzędzie podczas szczecińskich obchodów zasiedli prezydentAndrzej Duda i kandydatka na premiera z PiS Beata Szydło. PiS z zaproszenia skwapliwie skorzystał, bo kto by nie chciał w szczycie kampanii parlamentarnej ogrzać się w blasku znaczka „Solidarności”? Szydło zresztą już wczoraj obiecywała z Gdańska, że jeśli tylko Polacy powierzą w październiku władzę PiS, to partia zrealizuje aktualne do dziś postulaty sierpniowe dotyczące godnej pracy i płacy dla Polaków. To było wprzęgnięcie rocznicy w kampanię PiS.

Szef związku Piotr Duda mówił, że Ewa Kopacz nie dostała zaproszenia, bo jest „politykiem antyzwiązkowym”, a rzecznik „Solidarności” Marek Lewandowski wyjaśnił mi, że brak zaproszenia jest konsek-wencją tego, że Kopacz, gdy była marszałkiem Sejmu, nie wpuściła przedstawicieli „S” do Sejmu na debatę nad ich projektem o obniżeniu wieku emerytalnego. Taka zemsta jest małostkowa. Rzecznik dodał także, że to były obchody „Solidarności” i każdy mógł sobie zorganizować swoje.

„Solidarność” od kilku lat coraz bardziej staje się przybudówką PiS. Ten kurs rozpoczął poprzedni szef związku Janusz Śniadek, który występował z Jarosławem Kaczyńskim i gościł na partyjnych zjazdach PiS, by w końcu zostać posłem tej partii. Piotr Duda mógł zawrócić związek z tej drogi, ale tego nie uczynił. Polakom, którzy ciągle postrzegają „Solidarność” jako wspólne dobro, ten kurs się nie podoba, o czym świadczy spadająca liczba członków związku – z mniej więcej półtora miliona w 1989 r. zostało ich dziś niespełna 600 tys.

Honor „Solidarności” mógł uratować prezydent Andrzej Duda, który w sejmowym exposé mówił, że jednym z najważniejszych zadań jego prezydentury będzie odbudowa w Polsce wspólnoty. Gdyby Duda rzeczywiście chciał być prezydentem wszystkich Polaków i zasypywać podziały, powiedziałby szefom „S”, że nie wypada, by na tak ważnej rocznicy zabrakło władz państwowych. Gdyby się nie zgodzili, mógłby zagrozić, że nie weźmie udziału w uroczystościach. Ale Andrzej Duda tego nie zrobił, co każe wątpić w jego deklaracje o chęci odbudowy narodowej wspólnoty. Beata Szydło obraca kota ogonem i mówi, że to „Ewa Kopacz próbuje podzielić i skłócić Polaków, bo to ona zaczęła dyskusję na temat listy gości”.

Szkoda, że związkowi szefowie i politycy nie wykorzystali rocznicy do rozpoczęcia dyskusji, czym dziś ma być solidarność. Gdy tysiące uchodźców z Syrii, Iraku i Erytrei szuka schronienia w Europie, a niektóre kraje Unii Europejskiej wznoszą płoty zakończone drutem kolczastym, by się od nich odgrodzić, inne zaś targują się o kwoty, słowo „solidarność” ponownie nabiera wielkiej wagi.

Zobacz także

dudazDudąsolidarnośćOdKilkuLat

wyborcza.pl

Jak Europa podzieliła Bliski Wschód

Adam Leszczyński, 31.08.2015

W czasie I wojny światowej Brytyjczycy i Francuzi obiecali Arabom niepodległość, pod warunkiem że przyłączą się do walki z imperium otomańskim. Jednym z największych bohaterów arabskiego powstania był Thomas Edward Lawrence, który bardziej znany jest jako Lawrence z Arabii (trzeci z prawej). Po wojnie Lawrence pojechał specjalnie na konferencję w Wersalu wraz z arabskim księciem Fajsalem (w środku, zdjęcie zrobione w czasie konferencji), aby walczyć o arabskie interesy. Zdawał sobie jednak sprawę, że mocarstwa zachodnie zamierzają podzielić Bliski Wschód między siebie.

W czasie I wojny światowej Brytyjczycy i Francuzi obiecali Arabom niepodległość, pod warunkiem że przyłączą się do walki z imperium otomańskim. Jednym z największych bohaterów arabskiego powstania był Thomas Edward Lawrence, który bardziej znany jest jako Lawrence z Arabii (trzeci… (Wikimedia Commons)

W maju 1916 r. Wielka Brytania i Francja podpisały tajny układ, w którym podzieliły się terenami chylącego się ku upadkowi imperium otomańskiego. Jego autorzy nie przypuszczali, że arbitralnie i przypadkowo wytyczone wówczas granice ukształtują Bliski Wschód na następne 100 lat.

W czerwcu 2014 r. Państwo Islamskie ogłosiło powstanie kalifatu na obszarze Iraku i Syrii. To moment największego triumfu tej organizacji, bo jej bojownicy wyparli wówczas iracką armię z ważnego miasta Tikrit i zbliżali się do Bagdadu. Żeby uczcić proklamowanie nowego państwa, PI wyprodukowało propagandowy film pokazujący likwidację granicy pomiędzy Syrią i Irakiem. Nosił on tytuł „Koniec Sykes-Picot”.

Tytuł i formułę uczczenia sukcesu islamiści wybrali nieprzypadkowo. Nazwa „układ Sykes-Picot” (pochodzi od nazwisk dyplomatów, którzy go podpisali) współczesnemu Europejczykowi nic nie mówi, tylko nieliczni wiedzą, że odnosi się właśnie do porozumienia z 1916 r. Dla Arabów stało się ono – i jest do dzisiaj – symbolem upokorzenia i narzuconej przez kolonialne potęgi Zachodu władzy, spod której wpływów nie mogli się uwolnić, nawet kiedy ich kraje uzyskały niepodległość.

Imperium na glinianych nogach

Przez cały XIX w. imperium otomańskie uważane było za „chorego człowieka Europy”. To ogromne państwo obejmowało nie tylko Bałkany i tereny dzisiejszej Turcji, ale także Syrię, Liban, Irak, Izrael i Palestynę oraz dużą część terytorium współczesnej Arabii Saudyjskiej. Miało jednak słabe, skorumpowane rządy, anachroniczną armię, która systematycznie przegrywała wojny, i cierpiało na chroniczny brak pieniędzy. Doszło do tego, że w 1876 r. z powodu gigantycznego zadłużenia mocarstwa zachodnie przejęły w praktyce kontrolę nad finansami państwa, którego tereny kurczyły się – w XIX w. utraciło ono Bałkany, Tunezję i Egipt. Imperium ratowała jednak rywalizacja wielkich mocarstw, które nie mogły się dogadać, jak je między siebie podzielić: każde obawiało się nadmiernego wzmocnienia pozostałych, co inteligentnie wykorzystywała dyplomacja Wysokiej Porty, jak określano rząd imperium otomańskiego.

W 1881 r. Brytyjczycy i Francuzi przejęli faktyczną kontrolę nad Egiptem, a więc również nad strategicznym dla imperium brytyjskiego Kanałem Sueskim, który zapewniał Wielkiej Brytanii szybkie połączenie morskie z Indiami. Reszta Bliskiego Wschodu – w większości ubogie, zacofane prowincje, na których nie dało się zbyt wiele zyskać – nie była atrakcyjna dla kolonialnych imperiów.

Wszystko zmieniło się jednak wraz z odkryciem ropy naftowej. W 1908 r. zaczęto ją wydobywać w Persji, która natychmiast stała się obszarem rywalizacji Brytyjczyków i Rosjan. Wygrała ją Wielka Brytania, zapewniając sobie na ponad cztery dekady kontrolę nad wydobyciem tego surowca w Iranie. W 1911 r. powstała Turecka Kompania Naftowa, która miała się zająć poszukiwaniem i wydobyciem ropy w rejonie Mosulu, jednej z trzech tureckich prowincji (pozostałymi stolicami były Bagdad i Basra), na które dzieliło się wówczas terytorium dzisiejszego Iraku. Wbrew nazwie wśród udziałowców nie było Turków, a kapitał należał przede wszystkim do Brytyjczyków i Holendrów.

Ropa błyskawicznie stała się surowcem strategicznym: armie wielkich mocarstw kupowały samochody i samoloty, a w 1911 r. Winston Churchill, wówczas pierwszy lord Admiralicji, oświadczył, że dostawy ropy to warunek dominacji Royal Navy (floty) na morzach, a zatem także przetrwania imperium brytyjskiego. Nowoczesne okręty wojenne miały już silniki na ropę, a nie na węgiel.

Po długich przetargach w marcu 1914 r., na krótko przed wybuchem I wojny światowej, Turecka Kompania Naftowa otrzymała od władz w Stambule koncesję na poszukiwanie i wydobycie ropy w rejonie Mosulu. Wcześniej prowadzący tam badania musieli się podawać za archeologów, teraz mogli działać otwarcie.

Bankrut idzie na wojnę

29 października 1914 r., trzy miesiące po wybuchu wojny, marynarka otomańska zatopiła pod Odessą rosyjski okręt wojenny. Wcześniej na Morzu Czarnym dochodziło do napięć i obustronnych prowokacji ze strony flot – rosyjskiej, tureckiej i niemieckiej. 1 listopada Petersburg wypowiedział wojnę Stambułowi, a jeszcze w tym samym miesiącu brytyjski korpus ekspedycyjny – składający się głównie z Hindusów – wylądował w okolicach Kuwejtu.

Powody decyzji Wysokiej Porty o przystąpieniu do wojny nie są do końca jasne: państwo było słabe, wstrząsane wewnętrznymi konfliktami, a po przegranych kilka lat wcześniej wojnach bałkańskich pozostawało bankrutem. Jedynym atutem armii tureckiej byli niemieccy doradcy – przysłani z Rzeszy oficerowie, którzy często w zasadzie dowodzili oddziałami na polu bitwy.

Słaba armia turecka w Mezopotamii nie miała nawet dobrych map tego regionu – sztab generalny w Stambule kupił je od Niemców, ale zostały wykonane w zbyt dużej skali, żeby można je było sprawnie wykorzystywać w prowadzeniu działań wojennych. Mimo to brytyjska ofensywa po początkowych sukcesach ugrzęzła pomiędzy Basrą i Bagdadem. W lutym 1916 r. Turcy, dowodzeni przez niemieckich oficerów, próbowali podejść pod Kanał Sueski. Brytyjczycy postanowili wówczas dokonać dywersji i wzniecić powstanie Arabów przeciwko sułtanowi.

Lawrence z Arabii

We wrześniu 1916 r. dyplomata Ronald Storrs otrzymał polecenie udania się z Kairu na drugi brzeg Morza Czerwonego, do Mekki – i przekonania jej arabskiego emira Husajna do wzniecenia powstania. Młody oficer, dotąd pracujący wyłącznie w biurze Thomas Edward Lawrence poprosił o dołączenie do misji.

Taki był początek wyprawy, która potem obrosła romantyczną legendą, stając się tematem książek i filmów. Lawrence, jeden z pięciu synów arystokraty i guwernantki, których związek wywołał taki skandal, że rodzina musiała zmienić nazwisko, jeszcze jako student Oksfordu przemierzył Syrię i Palestynę, badając średniowieczne fortyfikacje krzyżowców. Opisał je potem w książce, która zebrała pochlebne recenzje. Od 1911 do 1914 r. pracował w krajach arabskich w ekipach prowadzących wykopaliska archeologiczne. W Arabii Lawrence rozstał się ze Storrsem i udał się na pustynię. Mówił płynnie po arabsku i ubierał się jak miejscowy, co było jedynym sposobem poradzenia sobie z upalnym klimatem. Pod Medyną poznał Fajsala, syna emira Husajna, i zaprzyjaźnił się z młodym księciem. Po powrocie do Kairu przekonał przełożonych, że warto wysłać mu pieniądze i uzbrojenie.

Lawrence został wkrótce ponownie wysłany do Arabii, tym razem już w charakterze nieoficjalnego delegata brytyjskiego rządu. Ten młody intelektualista okazał się wybitnym dowódcą, błyskotliwym taktykiem i znakomitym strategiem wojny partyzanckiej podczas powstania, które udało się wzniecić. Turcy nigdy nie wiedzieli, gdzie uderzy jego oddział, i notorycznie przegrywali z nim potyczki nawet wtedy, kiedy mieli dużą przewagę liczebną. W styczniu 1917 r. Lawrence w potyczce pod Tafilią pokonał z górą tysięczny oddział turecki, mając zaledwie stu kilkudziesięciu partyzantów. Zginęło ponad 500 Turków, a Lawrence dostał za tę akcję wysokie odznaczenie wojenne – DSO (Distinguished Service Order, czyli Order za Wybitną Służbę).

Jego oddział wysadzał mosty i niszczył linie kolejowe: uderzał mocno, a potem błyskawicznie rozpływał się w piaskach pustyni. Dowódca był parokrotnie ranny, a raz nawet został podczas misji szpiegowskiej pojmany. Turcy, nie wiedząc, kogo złapali, wypuścili go, bijąc jednak okrutnie.

Amerykański dziennikarz Lowell Thomas uczynił z Lawrence’a romantycznego bohatera pustyni, którego przygody poruszały wyobraźnię milionów.

Podwójna gra mocarstw

Lawrence doskonale wiedział, że Wielka Brytania nie zamierza dotrzymać obietnic hojnie składanych Arabom. Na terenach późniejszego Iraku Brytyjczycy nakłaniali do powstania przeciw Turkom zarówno Kurdów, jak i Arabów, oszukując jednych i drugich. Kurdom obiecano niepodległość (nie mają jej do dzisiaj), Arabom – ziemie Kurdów na północy, włącznie z kontrolą pól naftowych w Mosulu.

W maju 1916 r. dwóch dyplomatów, Brytyjczyk Mark Sykes i Francuz François Georges-Picot, podpisało w imieniu swoich rządów negocjowaną od listopada 1915 r. umowę o podziale stref wpływów na Bliskim Wschodzie. Miała obowiązywać po zwycięstwie ententy w wojnie i upadku imperium otomańskiego. Francja miała przejąć kontrolę nad Syrią i Libanem – włączając w to terytoria sięgające na północ w głąb tureckiej Anatolii. Pod kontrolą brytyjską miały się znaleźć południowa Mezopotamia oraz porty na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Cała reszta terytoriów arabskich dawnego imperium otomańskiego, włącznie z Półwyspem Arabskim, miała zostać podzielona na strefy wpływów zapewniające Europejczykom kontrolę mimo teoretycznej autonomii.

Równocześnie zarówno Brytyjczycy, jak i Francuzi składali arabskim sojusznikom obietnice, których nie zamierzali dotrzymać, także dlatego, że były ze sobą sprzeczne. Ziemię w Palestynie obiecano na przykład syjonistom, a własne państwo – Arabom. Francuzi przyrzekli niepodległość Arabom w Syrii, chociaż później krwawo zdławili ich powstanie w 1920 r.

Lawrence wiedział doskonale o tych planach i zdradził je Fajsalowi, namawiając go, aby próbował zdobyć na Turkach jak największe terytorium, co dałoby mu lepszą pozycję negocjacyjną po wojnie. W listopadzie 1917 r. bolszewicy zaraz po przejęciu władzy w Petersburgu odkryli tekst porozumienia Sykes-Picot, w którym uwzględnione zostały także interesy carskiej Rosji biorącej udział w negocjacjach i próbującej zagwarantować sobie kontrolę nad Stambułem i cieśninami na Morzu Czarnym.

Kilka dni po publikacji tekstu w „Izwiestiach” i „Prawdzie” przedrukował go brytyjski „Manchester Guardian”. Pokazało to dwulicową politykę mocarstw i podważyło zaufanie do nich każdej ze stron rozgrywki na Bliskim Wschodzie – od Żydów po Arabów.

Wyzwoliciele, czyli okupanci

„Nasze armie nie wkraczają do waszych miast i na wasze ziemie jako zdobywcy lub wrogowie, ale jako wyzwoliciele” – przekonywał generał Frederick Stanley Maude, dowódca brytyjskich sił ekspedycyjnych, kiedy w listopadzie 1917 r. jego oddziały wkraczały do Bagdadu. Niedługo później Arabowie przekonali się jednak, że wyzwoliciele wcale się nie wycofują, co uzmysłowiło im, że zamierzają po prostu zastąpić Turków.

Londyn przysłał swoich urzędników, którzy pozbawili sunnitów stanowisk zastrzeżonych dla nich od stuleci. Z kolei szyiccy duchowni nienawidzili okupacji prowadzonej przez chrześcijan, a Kurdowie czuli się – zresztą zasadnie – oszukani.

W 1919 r. w Kurdystanie jeden z lokalnych szejków ogłosił się królem. Londyn wysłał wojsko, a wobec Kurdów użyto trujących gazów bojowych przywiezionych z frontów Europy. Lotnictwo brytyjskie bombardowało wioski i mordowało cywilów. W 1920 r. zbuntowali się Arabowie na południu przyszłego Iraku. W powstaniu wzięło udział 130 tys. bojowników i odzyskanie kontroli nad sytuacją kosztowało Brytyjczyków sześć miesięcy ciężkich walk oraz śmierć 2 tys. żołnierzy (Arabów zginęło ponad 10 tys.).

Dla Londynu był to sygnał, że utrzymanie bezpośredniej imperialnej kontroli nad nowymi posiadłościami może być niesłychanie kosztowne i kłopotliwe.

Dzielenie ropy…

Żeby ostatecznie rozwiązać problem, rząd brytyjski zwołał w 1921 r. w Kairze konferencję, której przewodniczył Winston Churchill, tym razem w roli sekretarza ds. kolonii. Brali w niej udział także sir Percy Cox, dyplomata zajmujący się sprawami Mezopotamii, Lawrence z Arabii (już wówczas sławny dzięki biografii wychwalającej jego bohaterstwo) oraz Gertruda Bell, brytyjska podróżniczka i archeolożka, która spędziła w regionie wiele lat i mówiła płynnie po arabsku. W Kairze ustalono nazwę dla nowego protektoratu: Irak. Była to jedna z nazw regionu dolnego Tygrysu i Eufratu, której używano już wcześniej, nie sprawiała więc wrażenia zupełnie nowej, ale w praktyce królestwo stworzono od zera.

W Kairze wytyczono na mapach również jego granice, a zadanie to przypadło głównie Gertrudzie Bell. Ich przebieg odzwierciedlał przede wszystkim interesy brytyjskie, ze szczególną troską pochylono się zaś nad tym, kto będzie kontrolował pola naftowe. Dziełem Gertrudy Bell i sir Percy’ego Coxa było też wydzielenie z Iraku jako osobnego „państwa pod protektoratem brytyjskim” Kuwejtu. Rządząca w nim rodzina ubiegała się bowiem o brytyjską opiekę już od 1899 r. Gertruda Bell narysowała także strefę neutralną w kształcie rombu pomiędzy Irakiem i Arabią Saudyjską, co potem dostarczyło obu krajom powodów do nieustannych sporów o znajdujące się tam złoża ropy.

…i władzy

W samym Iraku Brytyjczycy oddali władzę sunnitom stanowiącym ok. 20 proc. populacji, pozostawiając szyitów, którzy byli większością, w roli rządzonych. Nie rozumieli zbyt dobrze źródeł konfliktu pomiędzy dwoma odłamami islamu, sięgającego czasów spadkobierców Mahometa, i zadawnionej nienawiści dzielącej obie te grupy. Przynajmniej od czasów podboju tureckiego w XVI w. sunnici z nadania Stambułu władali Mezopotamią. Natomiast szyici byli wspierani przez Persję, która systematycznie co kilkadziesiąt lat najeżdżała ten region. Tym inwazjom zawsze towarzyszyły masakry, których ofiary liczono w dziesiątkach, a nawet setkach tysięcy. Najpierw szyici wyrzynali sunnitów, korzystając z zachęty i wsparcia perskich wojsk, a potem, kiedy armia turecka wypierała Persów, sunnici brali krwawy odwet. Do rzezi doszło m.in. w 1508, 1534, 1623, 1648, 1733 (kiedy Persowie podczas oblężenia Bagdadu doprowadzili do głodowej śmierci 100 tys. sunnitów) i 1843 r.

Brytyjczycy uważali szyitów za ciemnych fanatyków, z którymi nie sposób się dogadać. Szczerze mówiąc, sama zostaję sunnitką – pisała z Bagdadu do ojca Gertruda Bell. – Są stateczni i kierują się rozumem. Brytyjczycy na irackim tronie osadzili więc sunnickiego monarchę. Kraj, który w ten sposób stworzyli, stanowił etniczną i narodowościową mozaikę złożoną z ludów, które nienawidziły się i tylko czekały na okazję do krwawej zemsty za dawne – prawdziwe i wyimaginowane – krzywdy.

Region na beczce prochu

Lata 20. przyniosły krwawo narzuconą przez zwycięskie mocarstwa stabilizację na Bliskim Wschodzie. Skrywała ona jednak wrzący kocioł wzajemnych animozji i politycznych ambicji w całym regionie. Liga Narodów, poprzednik ONZ, zaakceptowała mandat francuski w Syrii oraz brytyjski w Iraku i Palestynie.

W praktyce jednak porozumienie Sykes-Picot otworzyło drogę najpierw dyktaturom arabskim, które siłą sprawowały władzę nad skłóconą ludnością, a później kolejnym wojnom domowym – od Libanu i Syrii po Irak. Na Bliskim Wschodzie umowa do dziś pozostaje symbolem zachodniej dwulicowości i zdrady, budząc emocje porównywalne z tymi, jakie budzą wśród Polaków umowy zawarte w Jałcie w 1945 r., gdy zachodni alianci zgodzili się przekazać Polskę do radzieckiej strefy wpływów.

Lawrence z Arabii po wojnie odrzucił honory i zaszczyty, nie przyjął szlachectwa i generalskich szlifów, a na konferencji pokojowej w Wersalu pojawił się w stroju arabskim i próbował lobbować za interesami dawnych towarzyszy broni. Potem wstąpił jako szeregowiec do lotnictwa brytyjskiego pod przybranym nazwiskiem, ale gdy został rozpoznany, zwolniono go. Wtedy – dzięki pomocy przyjaciół – został żołnierzem w brytyjskich wojskach pancernych, znów pod przybranym nazwiskiem. Równocześnie pisał popularne książki i utrzymywał przyjaźń z wybitnymi postaciami brytyjskiego życia intelektualnego i politycznego. W 1935 r. ostatecznie porzucił służbę i przeprowadził się do skromnego domu na brytyjskiej prowincji. Zginął w wypadku motocyklowym niedługo później.

Wideo „Ale Historia” to najciekawsze fakty, ciekawostki i intrygujące smaczki minionych wieków i lat. To opowieść o naszych przodkach, a więc i o nas samych, która pozwala lepiej zrozumieć świat, jego kulturę i naszą własną mentalność. Zafascynuj się przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość!

W ”Ale Historia” czytaj też:

Delfina Potocka, heroina Krasińskiego
Czułem od pierwszej chwili, że anioł drzemie w Tobie, anioł piękności i energii i anioł słodyczy – pisał Zygmunt Krasiński do Delfiny Potockiej. Ich płomienny romans wybuchł w 1839 r. Wieszcz poświęcał kochance wiersze i liryki, uczynił ją też bohaterką mesjanistycznego poematu „Przedświt”

Nierealne postulaty Sierpnia
Strajkujący latem 1980 r. w Stoczni Gdańskiej żądali od władz m.in. obniżenia wieku emerytalnego – dla mężczyzn do 55 lat, a dla kobiet do 50. Doprowadziłoby to do ruiny finanse publiczne dzisiejszej, znacznie bogatszej Polski, a co dopiero tamtej, komunistycznej

Atom dla Hitlera
Prace nad bombą atomową najwybitniejsi niemieccy fizycy rozpoczęli już 16 września 1939 r., dwa tygodnie po ataku Wehrmachtu na Polskę. Trwały przez całą wojnę, a w marcu 1945 r., gdy III Rzesza chyliła się już ku upadkowi, w tajnym ośrodku w Szwabii o mało nie udało im się wywołać reakcji łańcuchowej. Próba się nie powiodła tylko dlatego, że reaktor, który zbudowali, okazał się za mały

Jak Europa podzieliła Bliski Wschód
W maju 1916 r. Wielka Brytania i Francja podpisały tajny układ, w którym podzieliły się terenami chylącego się ku upadkowi imperium otomańskiego. Jego autorzy nie przypuszczali, że arbitralnie i przypadkowo wytyczone wówczas granice ukształtują Bliski Wschód na następne 100 lat

Pod nie swoją czupryną
Najbardziej pożądane były peruki naturalne – wielkie sumy płacono za włosy dziecięce oraz młodych chłopek, szczególnie polskich i niemieckich, których warkocze uznawane były w Europie za najpiękniejsze

jakEuropa

wyborcza.pl

Referendum Komorowskiego „błędem”, propozycja Dudy – manipulacją polityczną [U LISA]

past, 31.08.2015
– Bronisław Komorowski popełnił błąd zgłaszając propozycję referendum – powiedział w programie Tomasz Lis na żywo prof. Andrzej Zoll. Ostro skrytykował też pomysł referendum prezydenta Andrzeja Dudy. Gośćmi programu byli także dr Anna Materska-Sosnowska i Aleksander Smolar.

Prof. Andrzej Zoll

Prof. Andrzej Zoll (Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta;)

 

– O referendum miałem rozmawiać z Pawłem Kukizem, którego ludzie wielokrotnie, także na piśmie potwierdzali udział a wczoraj niespodziewanie odmówili- zaczął Tomasz Lis. Tematem rozmowy były dwa referenda – wrześniowe i ewentualne październikowe .

poDwóchTygodniach

– Nie wybieram się w niedzielę na referendum – zadeklarował prof. Andrzej Zoll i stwierdził, że jego zdaniem „dotyczy ono spraw, które nie zgodnie z konstytucją nie powinny być przedmiotem referendum.

– Bronisław Komorowski popełnił błąd zgłaszając jego propozycję, a Senat popełnił błąd zatwierdzając to referendum – dodał Zoll. Goście programu zgadzali się, że oba referenda „mają wymiar polityczny”.

„Polityczna manipulacja”

Aleksander Smolar stwierdził, że referendum zaproponowane przez Andrzeja Dudę jest „polityczną manipulacją”, a PiS nie liczy, że zostanie zaakceptowane przez Senat, będzie jednak polem do atakowania PO.

– Te referenda to psucie demokracji – stwierdziła dr Anna Materska-Sosnowska. Politolog podkreślała, że „instrumenty demokracji bezpośredniej są bardzo potrzebne”, jednak ogłaszanie referendum co miesiąc umniejsza jego znaczenie.

Lis pytał gości, czy można zignorować miliony podpisów pod wnioskami, dotyczącymi pytań z referendum zaproponowanego przez Dudę. – Ta ilość podpisów nie jest moim zdaniem decydująca – stwierdził prof. Zoll zaznaczając, że „mówienie o sześciu milionach podpisów jest czystym populizmem”.

– Gdybym zaproponował referendum: „czy osoby przechodzące na emeryturę powinny dostać sześciomiesięczną odprawę?” to też zebrałoby to dużo podpisów – powiedział profesor i dodał, że takie kwestie nie wymagają przeprowadzania referendum.

„Łączenie referendum z wyborami jest złym pomysłem”

Zoll ostro skrytykował same pytania w obu referendach. – Są one tak sformułowane, że odpowiedzialny człowiek nie może na nie odpowiedzieć – stwierdził.

Zwracał uwagę, że w pytaniu o wiek emerytalny nie wiadomo, o ile miałby zostać obniżony, pytanie dot. Lasów Państwowych wcale nie chroni ich przed prywatyzacją.

– Próba zarządzenia drugiego referendum ma na celu tylko wzmocnienie jednej opcji politycznej – ocenił prof. Zoll i stwierdził, że łączenie go z wyborami jest bardzo złym pomysłem.

– To nie powinno się odbywać w jednych lokalach wyborczych i przy jednej komisji – powiedział konstytucjonalista. Jego zdaniem łamie to zasadę tajności głosowania, gdyż ewentualna odmowa przyjęcia karty do głosowania odbędzie się w obecności innych osób.

 

lisZaczyna

gazeta.pl