Kurski (24.03.15)

 

Fotyga zaprosiła eksperta Macierewicza do PE. Mówił o zestrzeleniu tupolewa. Niemiecki chadek: To jest nie na miejscu. To kampania

jagor, PAP, 24.03.2015
Anna Fotyga

Anna Fotyga (Fot. Sławomir Kamiński/AG)

Próbą wykorzystania PE do międzypartyjnych polskich sporów nazwał zaproszenie na debatę w jednej z komisji eksperta parlamentarnego zespołu smoleńskiego czołowy niemiecki chadek Elmar Brok. Zdaniem Anny Fotygi (PiS) to nie był element polityki wewnętrznej. Wystąpienie eksperta przerwano.
Podkomisja PE ds. bezpieczeństwa i obrony wspólnie z komisją spraw zagranicznych debatowała we wtorek o bezpieczeństwie lotniczym nad obszarami ogarniętymi konfliktem i terytoriami kontrolowanymi przez wojsko oraz o zagrożeniach dla lotnictwa cywilnego ze strony samolotów wojskowych.
W trakcie debaty wystąpił współpracownik parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej dr Bogdan Gajewskiego. Wystąpienie Gajewskiego przerwano, a Elmar Brok zarzucił Annie Fotydze próbę wykorzystania PE w kampanii wyborczej.

Przewodnicząca podkomisji Fotyga zaprosiła na posiedzenie dyrektora generalnego Europejskiej Organizacji ds. Bezpieczeństwa Żeglugi Powietrznej (Eurocontrol) Franka Brennera, który mówił głównie o zestrzeleniu nad wschodnią Ukrainą malezyjskiego samolotu pasażerskiego, a także mieszkającego w Kanadzie dra Bogdana Gajewskiego z Międzynarodowego Towarzystwa Badania Wypadków Lotniczych i jednocześnie współpracownika zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej, którym kieruje Antoni Macierewicz (PiS).

Gajewski: 10 kwietnia 2010 r. polski samolot został zestrzelony

Gajewski powiedział m.in., że „10 kwietnia 2010 r. polski samolot został zestrzelony nad Smoleńskiem”. Skupił się na krytyce raportów z badania katastrofy – zarówno przygotowanego przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK), jak i przez polską Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, którą kierował wtedy Jerzy Miller. Obu dokumentom Gajewski zarzucił, że nie są wiarygodne, bo nie pokazują, iż przeprowadzono dogłębne dochodzenie.

Po kilku minutach wywód Gajewskiego przerwał koordynator frakcji chadeków (należy do niej m.in. PO) w podkomisji Michael Gahler z Niemiec. – Na jakiej podstawie otrzymujemy to sprawozdanie, ponieważ nie ma tego w porządku? Nie uzgodniono tego punktu (…) Dlaczego nagle o tym mówimy – pytał Fotygę Gahler. – To jest polityczny polski temat – dodał, protestując przeciwko wystąpieniu Gajewskiego.

Fotyga ripostowała, że prezentacja na temat katastrofy smoleńskiej całkowicie mieści się w porządku obrad, bo dotyczy zagrożenia ze strony Rosji dla różnych lotów.

„Wykorzystanie tematu na potrzeby państwa kampanii wydaje mi się nie na miejscu”

Jednak przewodniczący komisji spraw zagranicznych, niemiecki chadek Elmar Brok, zwracając się do Fotygi, powiedział, że czuje się wykorzystany. – Zostałem tutaj zaproszony, by omawiać kwestię bezpieczeństwa lotów w obszarach ogarniętych konfliktami. Wykorzystanie tej sytuacji na rzecz wewnętrznej polskiej dyskusji, na potrzeby państwa kampanii wyborczej wydaje mi się nie na miejscu – podkreślił.

Przypomniał, że PE zajmował się już katastrofą smoleńską, m.in. popierając wezwanie do przeprowadzenia rzetelnego badania.

– Nie jestem gotów jako przewodniczący komisji dawać tutaj forum dla wewnątrzpolskiej dyskusji i międzypartyjnych polskich sporów. Parlament Europejski nie jest odpowiednim miejscem do takich debat – ocenił Brok.

Fotyga: Ja nigdzie nie kandyduje

W odpowiedzi Fotyga stwierdziła, iż „wydaje się, że agresja, której dokonała Federacja Rosyjska na Ukrainę powinna spowodować rewizję wielu spośród sądów” na temat Rosji. Zwracając się do Broka, zapewniła, że nigdzie nie kandyduje i „to nie jest element polityki wewnętrznej”. – Jeśli państwo sobie życzycie, żeby ta część została zakończona, to zostanie zakończona, tylko nic dobrego nie wyniknie z wyciszania sumienia – oświadczyła.

W wyniku tej wymiany zdań Brok poprosił Gajewskiego o krótkie podsumowanie jego wystąpienia. Współpracownik zespołu Macierewicza wykorzystał ten czas na pokazanie europosłom zdjęcia wieży kontroli lotów na lotnisku w Smoleńsku. Oświadczył też, że ani polski, ani rosyjski raport na temat katastrofy nie jest wiarygodny.

Krasnodębski: Cenzura, uleganie propagandzie putinowskiej

W późniejszej debacie oburzenie z powodu przerwania wystąpienia Gajewskiego wyraził wybrany z listy PiS europoseł Zdzisław Krasnodębski. – Uważam to za pewien rodzaj cenzury – podkreślił i zarzucił części europosłów, że ich stosunek do Smoleńska świadczy o „uleganiu propagandzie putinowskiej”.

Brok odpowiedział, że Gajewski miał dostatecznie dużo czasu na przedstawienie swoich poglądów, więc nie ma tutaj mowy o żadnej cenzurze.

We wtorek wieczorem w siedzibie PE w Brukseli z udziałem córki Marii i Lecha Kaczyńskich, Marty, otwarto przygotowaną przez PiS wystawę „Smoleńsk. 10.04.2010. We Remember”. Odbył się też premierowy pokaz filmu dokumentalnego Marii Dłużewskiej „Dama” o Marii Kaczyńskiej.

gazeta.pl

GÓRALCZYK: Co dalej Środkowa Europo?

24.03.2015

Czy zamiast budować wspólną środkowoeuropejską tożsamość będziemy teraz skakać sobie do gardeł?

Dzieje się. Premier Węgier Viktor Orbán kordialnie przyjmuje w Budapeszcie prezydenta Władimira Putina. Prezydent Czech Miloš Zeman wraz z prezydentem Słowacji Andrejem Kiską jadą do Moskwy na uroczystości rocznicy zakończenia II wojny światowej, bojkotowane przez Zachód. Austriacy inaugurują – w dawnym duchu Mitteleuropa? – nową współpracę w regionie o nazwie Trójkąt Sławkowski, a pierwszy zastępca ministra spraw zagranicznych Republiki Czeskiej Petr Drulák proponuje zastąpienie współpracy wyszehradzkiej osią Praga – Wiedeń – Lublana – Zagrzeb.

Zaczęło się pięknie. W 1984 r. Milan Kundera wystąpił z głośnym esejem „Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej”. Wprowadził w nim do dyskursu publicznego właśnie pojęcie Europy Środkowej, rozumianej jako wyodrębniony kulturowo i cywilizacyjnie region, wtedy niby politycznie na Wschodzie, ale duchowo – zawsze – na Zachodzie. Podkreślał: „Czym bowiem jest Europa dla Węgra, Czecha i Polaka? Narody te od początku należały do części Europy zakorzenionej w rzymskim świecie chrześcijańskim”.

Idealiści kontra realiści

Pomysł chwycił. W Polsce mocno propagował go Adam Michnik, na Węgrzech György Konrád, a opozycja w trzech krajach wyniosła na własne sztandary tak rozumiane pojęcie Europy Środkowej: leżącej politycznie na Wschodzie, a cywilizacyjnie na Zachodzie. Nie ulegało też kwestii, o kogo chodzi: o Czechosłowację, Polskę i Węgry.

Nic dziwnego, że gdy w annus mirabilis 1989 byli dysydenci doszli do władzy, postanowili przekuć dawne idee w nowe rozwiązania. Tak narodził się – szybko, bo już 15 lutego 1991 r. – Trójkąt Wyszehradzki, po „aksamitnym rozwodzie” Czechów i Słowaków zamieniony w Grupę Wyszehradzką. Gdy ta współpraca ruszała, opowiadał się za nią, choć bez wielkiej werwy, Zbigniew Brzeziński (przecież żona Czeszka!), a w świecie zachodnim mocno propagował tę ideę aktywny Timothy Garton Ash. Gdzie tylko mógł, elokwentnie forsował ten pomysł, a całość swych wywodów zebrał w dwóch poczytnych tomach „Wiosna obywateli” i przede wszystkim „Pomimo i wbrew. Eseje o Europie Środkowej”.

W tym drugim, w kluczowym tekście „Czy Europa Środkowa istnieje?” pisał: „Europa Środkowa nie jest regionem, którego granice można wytyczyć na mapie, jak na przykład Ameryka Środkowa. Jest to królestwo ducha”. Dawał tym samym do zrozumienia, że ta koncepcja może być zarówno szersza – geograficznie, jak i głębsza – ideowoi światopoglądowo. Albowiem, jak dodawał, „ta nowa Europa Środkowa jest właśnie tym – ideą”.

W odpowiedzi na te wywody odezwał się George F. Kennan, sędziwy nestor amerykańskiej dyplomacji, także świetnie znający nasz region, a szczególnie ZSRR. Przyznał, że pojęcie „Europa Środkowo-Wschodnia”, jakiego także, rzadziej, używał T. Garton Ash ma jakiś sens, natomiast co do pojęcia „Europy Środkowej” miał poważne wątpliwości, tak co do zakresu, jak i treści. Uznał bowiem, że jest to „koncept niejasny (vague) i niepewny”.

Nasze losy na szali

Przez pewien czas, tuż po zmianie systemu, wydawało się, że to entuzjastyczny i natchniony Garton Ash, a nie racjonalny i wyważony Kennan ma rację. Wyszehrad kwitł, a wszystkie państwa członkowskie miały ten sam strategiczny cel: zakotwiczyć się w zachodnich instytucjach. Kiedy jednak już zakotwiczyły, współpraca zamieniała się coraz bardziej w rytuały i fasadę. Owszem, były regularne spotkania na bodaj wszystkich możliwych szczeblach, ale treści było w tym mniej. Często zastępowało ją wspólne zdjęcie ze spotkania.

Pozytywny wyjątek, to Fundusz Wyszehradzki, dający środki na wzajemne lepsze poznawanie się, jak też, mniej znana, ale skuteczna, współpraca naszych ambasadorów przed szczytami (UE czy NATO) w Brukseli. Jednak w miarę upływu czasu coraz bardziej odczuwalna była też atmosfera po drugiej stronie tego lustra: zamiast wspólnych interesówi empatii, brak było pełnego zrozumienia i zainteresowania się sobą, czego dowodem wycofywanie kolejnych korespondentów z własnych stolic. Zamiast mieć coraz więcej wiedzy o sobie nawzajem, mieliśmy jej – i mamy! – coraz mniej.

Aż przyszedł Euromajdan, a potem aneksja Krymu i krwawy Donbas. I postawił przed nami wszystkimi kolejno lustro, byśmy się w nim przejrzeli: gdzie jesteśmy i o co walczymy? Ma całkowitą rację znany czeski publicysta Luboš Palata, twierdząc: „Kryzys ukraiński to konflikt, który postawił na szali duszę Europy Środkowej”. Przyszedł bowiem czas, gdy wspólne zdjęcia i puste deklaracje są tym, czym w rzeczywistości były: grą pozorów. Tymczasem teraz przyszła przysłowiowa godzina prawdy, gdy liczą się nie werbalne zapewnienia, lecz prawdziwe interesy i fakty.

Te natomiast w Bratysławie, Budapeszcie, Pradze i Warszawie definiujemy inaczej. Władze w Budapeszcie, od pięciu lat trzymane żelazną ręką charyzmatycznego Viktora Orbána idą najdalej. Podważają nie tylko nasze podejście do partnerów – czy rywali – na Wschodzie, ale nawet liberalną demokrację, z dumą wyniesioną na nasze sztandary po 1989 roku. Orbán mówi wprost o „nieliberalnej demokracji”, którego to pojęcia „nie rozumie” nawet kanclerz Angela Merkel, jak mu powiedziała na wspólnej konferencji prasowej podczas niedawnej wizyty w Budapeszcie. A Orbán na dodatek twierdzi, co z perspektywy dzisiejszej Warszawy brzmi jak anatema, że „modeli rozwoju” szuka w Moskwie, Pekinie i Ankarze.

Czy damy przeciwnikom prezent?

Gdy dodamy do tego, nie raz wygłaszane po rosyjsku, tyrady M. Zemana, czyli „nieprzewidywalnego prezydenta z monstrualnym ego” – jak go definiuje szef Instytutu Obywatelskiego w Pradze Roman Joch – to nie możemy już mówić, że nad Europą Środkową i jej instytucjonalną emanacją w postaci współpracy wyszehradzkiej świeci słońce. Albowiem mamy do czynienia z bezprecedensową burzą i głębokim kryzysem, z którego chyba nie za bardzo wiadomo, jak wyjść.

Jak dotąd, wszystko sprowadza się do znanej formuły literackiej: „ino oni nie chcą chcieć”. Warszawa patrzy podejrzliwie na Budapeszt, czemu – ostro – dała wyraz podczas spektakularnie nieudanej wizyty Orbána u nas, Praga nie ufa Warszawie, W. Putin się cieszy, a nasi sąsiedzi na południu bardziej kierują się teraz ku Wiedniowi niż ku Warszawie (na Berlin patrzą wszyscy). Co na takiej glebie można posadzić, jaką roślinę wyhodować?

Faktem jest, że w państwach wyszehradzkich, w każdym na swój sposób, mamy do czynienia z erozją liberalno-demokratycznego modelu zaproponowanego po 1989 roku. Trafia w sedno wspomniany L. Palata, gdy stwierdza: „wyłaniają się młodzi oponenci obecnej wersji liberalnej demokracji, która, w ich mniemaniu, jest co najmniej tak odpowiedzialna za błędy, jak poprzedni system totalitarny”.

To grunt, na którym żywi się Orbán i cała paleta „eurosceptyków”, obecnych – i głośnych – na każdej z naszych scen. Czy nadchodzi era silnych liderów i słabych państw? Czy to ma być prawdziwy wkład Europy Środkowej w nasze wspólne, europejskie dziedzictwo? Czy zamiast budować wspólną środkowoeuropejską tożsamość, która tak mocno nas łączyła w poprzednim systemie, a przynajmniej jego końcówce, będziemy teraz skakać sobie do gardeł?

Gdzie jesteś dzisiaj, Europo Środkowa? – oto pytanie i zadanie na niejeden warsztat i do omówienia na niejednym salonie. Albowiem, jeśli teraz tego tematu rzeczowo, konkretnie i kalkulując swoje własne, ale też nasze wspólne (bo chyba jednak są?) interesy, nie podejmiemy, to sami damy atuty naszym przeciwnikom. A oni tylko czekają na taki prezent.

*prof. Bogdan Góralczyk – profesor w Centrum Europejskim UW, były ambasador, stały komentator IO

TOK FM

Szklany sufit Dudy. Prawica wieszczy sukces, a on nie przekonał do siebie nawet wyborców PiS

Andrzej Duda może myśleć o prezydenturze tylko wtedy, gdy przekona do siebie elektorat poza PiS. A na razie do tego daleko
Andrzej Duda może myśleć o prezydenturze tylko wtedy, gdy przekona do siebie elektorat poza PiS. A na razie do tego daleko Fot. Marcin Onufryjuk / AG

Z każdym kolejnym sondażem nastroje sympatyków Andrzeja Dudy stają się takie, jakby kandydat PiS już czekał przed progiem Pałacu Prezydenckiego. Tymczasem największy atut Dudy to marna kampania Komorowskiego. O sukcesie nie ma mowy, skoro główny rywal prezydenta notuje poparcie niższe niż jego partia, a jej sympatycy wolą głosować na kogo innego. Bardziej prawdopodobne od zwycięstwa jest to, że kandydatura Dudy rozbije się o sufit 30 proc. poparcia.

Rozpęd i hamowanie
Kampania Andrzeja Dudy to na pewno pozytywne zaskoczenie. Skazany na pożarcie jako „kandydat anonimowy”, z wrogami we własnej partii i pewniakiem do reelekcji po drugiej stronie barykady – tak jeszcze dwa miesiące temu go przedstawiano. Dziś to nieaktualne. Po serii dobrze przyjętych występów Duda wygląda na równorzędnego rywala Komorowskiego. W mediach przedstawiany jest nierzadko jako lider kampanijnego wyścigu i takie jest „ogólne wrażenie”.

Zaskakująco rzadko zadaje się jednak pytanie, czy odpowiada ono rzeczywistości. Entuzjazm to jedno, a przełożenie na wyborców i społeczne nastroje drugie. W przypadku Dudy te dwa elementy niekoniecznie idą ze sobą w parze.

Faktem jest, że poparcie urosło mu od początku kampanii. W styczniu mógł liczyć na głosy średnio 21 proc. wyborców. W lutym licznik wskazywał już 26 proc. Były też badania, które dawały mu nawet 30 proc. Teraz widać wyhamowanie tendencji wzrostowej – jego najnowsze rezultaty oscylują wokół 24 proc. Tylko to wcale nie tak dużo. Mówimy przecież o wybrańcu największej partii opozycyjnej, dla którego punktem odniesienia może być chociażby wynik Jarosława Kaczyńskiego z wyborów w 2010 roku, czyli 36 proc. I którego celem – przynajmniej w teorii – jest wyborcze zwycięstwo.

Skąd więc wrażenie, że oto Duda „depcze po piętach prezydentowi”? Z dwóch sprzyjających okoliczności. Po pierwsze, mierna kampania rywala i jego spadającego poparcie. Tutaj bardziej właściwe byłoby nawet stwierdzenie, że Komorowski „daje się ścigać”, a nie „Duda goni”. Jeszcze miesiąc temu niektóre sondaże zwiastowały zwycięstwo w pierwszej turze z poparciem na poziomie prawie 60 proc. Dzisiaj ma aż o 20 punktów mniej. Pogubił je pod presją kontrkandydata, ale przede wszystkim za sprawą własnych błędów. Ostatni przykład to niekonsekwencja, z jaką przeszedł od hasła „Zgoda” do podziału na Polskę racjonalną i radykalną.

Druga sprawa to niski pułap, z którego startował polityk PiS. Tragiczne, bo kilkunastoprocentowe wyniki z początków kampanii, pozwalają dziś na mówienie o dużym wzroście. Tyle że to sukces tylko „w pisowskiej skali” i „jak na tego kandydata”. A to trochę za mało, jeśli założymy, że PiS nie skupia się wyłącznie na uniknięciu kompromitacji.

Elektorat niewierny
Sztab Dudy, mimo dobrej prasy i wizerunkowego sukcesu, ma się nad czym głowić. Dobry kampanijny początek może przysłonić analiza elektoratu, który ma dziś za sobą kandydat. To, co najbardziej zaskakujące, to że Polaków, którzy chcą głosować na Dudę, jest wyraźnie mniej niż tych popierających PiS (w ostatnich badaniach około 35 proc.). I tutaj kolejny gorzki wniosek – dotychczasowe osiągnięcia Dudy sprowadzają się do walki o 3/4 sympatyków jego partii. A więc PiS bije się póki co na własnym boisku.

Potwierdził to w rozmowie z „Newsweekiem” prezes Instytutu Badań Rynkowych i Społecznych (IBRiS) Marcin Duma. Jak mówił, z badań, które przeprowadzono w ciągu ostatniego miesiąca wynika, że mimo starań Dudy wciąż w elektoracie PiS są osoby chętne do głosowania na obecnego prezydenta. W pierwszej połowie lutego było ich 19 proc., na początku marca – 15 proc.

Dla partii Kaczyńskiego to gigantyczny problem. Trudno mówić o sukcesach, kiedy forsowany przez nią kandydat nie potrafi sprostać oczekiwaniom wiernych wyborców. I kiedy w Platformie sytuacja jest odwrotna – aż 98 proc. wyborców PO chce głosować na Komorowskiego.

Pułapka?
Problemy z wykroczeniem poza pisowski elektorat prowadzą też do innego pytania – czy poziom poparcia dla partii, do którego Duda nie może doskoczyć, nie okaże się „szklanym sufitem” w całej kampanii. Dzisiaj kandydat może i rośnie, ale tylko u „samych swoich”. Pytanie, choć na razie abstrakcyjne, czy będzie w stanie przyciągnąć nowych wyborców? Do wejścia do drugiej tury może okazać się to konieczne. Oczywiście pod warunkiem, że urzędujący prezydent sam się nie pogrąży.

Póki co, kandydat PiS nie sygnalizuje, by miał odkleić się od tradycyjnego elektoratu PiS. Świadczy o tym choćby awantura o jego wypowiedzi w sprawie in vitro, którą można zinterpretować jako próbę przekonania zwolenników własnej partii. Jeśli tak to będzie wyglądało dalej, głosy z centrum i lewicy Duda poświęci na ołtarzu walki o dominację w macierzy.

naTemat.pl

Prawdziwa kampania zacznie się 10 kwietnia. „Pojawi się narracja o radykałach z PiS”

Anna Siek, 24.03.2015
Jan Wróbel

Jan Wróbel (RAFAŁ MALKO)

Prezydent Komorowski już mówi o Polsce racjonalnej i radykalnej. Ale wg Jana Wróbla dopiero obchody piątej rocznicy katastrofy smoleńskiej pokażą skalę tego podziału. – Duda nie będzie mógł zbyt wiele powiedzieć, bo przecież elektorat smoleński realnie istnieje. Nie będzie można tym ludziom powiedzieć czegoś, co spowoduje, że rozpadną się na kawałki – mówił gospodarz „Poranka Radia TOK FM”.
W kampanii Andrzeja Dudy od weekendu dominuje temat wejścia Polski do strefy euro.Prezydent Komorowski mówi o Polsce racjonalnej i radykalnej. Oczywiste jest w której grupie umieszcza siebie i swoich wyborców.Kandydat PiS ma „grać” euro do Wielkanocy. Już można przewidzieć, jak będzie wyglądała poświąteczna odsłona kampanii. Bo przecież zaraz po Wielkanocy przypada piąta rocznica katastrofy smoleńskiej.

– Tak naprawdę bierzemy udział w antrakcie, na razie toczy się fałszywa kampania wyborcza. Wszystko w istocie rzeczy rozpocznie się 9-10 kwietnia. Wtedy objawi się radykalizm, nawet jakby sztab PiS tego nie chciał – komentował Jan Wróbel.

Jak ocenił gospodarz „Poranka Radia TOK FM”, do pokazania w pełnej krasie radykalnej twarzy Prawa i Sprawiedliwości niepotrzebne są nawet publiczne występy Antoniego Macierewicza. – Wystarczy, że np. nieznany działacz Łowicza będzie wykrzykiwał straszne rzeczy. Będzie pokazywany w mediach. I już pojawi się narracja o radykałach z PiS.

Nie da się odciąć od wyborców

Według Wróbla rocznicowe obchody to poważne wyzwanie dla sztabu kandydata Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta i dla samego Andrzeja Dudy. – On nie będzie mógł zbyt wiele powiedzieć, bo przecież elektorat smoleński istnieje. To jest wiele tysięcy ludzi kochających Andrzeja Dudę, bo to kandydat kochanego Jarosława Kaczyńskiego. Duda nie będzie mógł powiedzieć tym ludziom czegoś, co spowoduje, że rozpadną się na kawałki.

Ale zdaniem nowego szefa „Wprost” Tomasza Wróblewskiego podział na „normalnych” i radykałów z PiS, to nie jest jedyny możliwy scenariusz.

– Jak obserwuję strategię wyborczą PiS, to idzie ona w stronę wyciszenia, mówienia argumentami łatwymi do zrozumienia, a nie krzykiem. Do tej pory mało było nie tylko Antoniego Macierewicza, ale samego Jarosława Kaczyńskiego. Nie byłbym zaskoczony, gdyby obchody rocznicy 10 kwietnia odbyły się z godnością i bez ekscesów – mówił Wróblewski w TOK FM.

Prezydent Komorowski dzieli Polaków! Nie powinien słuchać doradców, którzy zamiast na kampanię, wysyłają go na wojnę” – uważa Szydło>>>

Zobacz także

TOK FM

DLACZEGO PIS NIE LUBI „GAZETY WYBORCZEJ”

KINGA DUNIN, 24.03.2015

Pretendent Komorowski sięgnął po klasyczny instrument uprawiania polityki, czyli wyartykułowanie prostej zasady podziału. Takiego, który, rzecz jasna, będzie odgradzał go od PiS. Tym razem to podział na racjonalnych i radykalnych, a więc zupełnie niemerytoryczny. Na pierwszy rzut oka też niezbyt logiczny, bo przeciwieństwem racjonalnych są nieracjonalni, co pozostaje tak czy owak w domyśle. Na dodatek racjonalizm w katolicko-pogańskiej Polsce jest postawą niszową i uchodzącą za radykalne dziwactwo. Przynajmniej jeśli będziemy trzymać się potocznego rozumienia tego terminu: racjonalizm jako przeciwieństwo irracjonalnych wierzeń i objawień.

 

Tym razem jednak został on zdefiniowany inaczej, chodzi bowiem nie o rozum, tylko o kompromis i zgodę. Jak wyglądają kompromisy w Polsce, to mniej więcej wiadomo, weźmy ten w sprawie aborcji. Poza tym polegają one na odwlekaniu rozmaitych działań w nieskończoność albo na obietnicach, że jednocześnie obniży się podatki i zwiększy wydatki na szkoły, szpitale, naukę, kulturę i wszystko, czego moglibyśmy sobie jeszcze zażyczyć.

 

Oczywiście ktoś może powiedzieć, że racjonalne jest mówienie o zgodzie i umiarkowaniu, strasznie radykalizmami, powoływanie się na „zdrowy rozsadek”, jeśli chce się utrzymać władzę w kraju zaniepokojonych o swój los kredytobiorców. W kraju, w którym jakiś milion instytucji, stowarzyszeń i ludzi dobrej woli zajmuje się dialogiem społecznym, a wszyscy domagają się „uzdrowienia debaty publicznej”, zgoda i kompromis są powszechnie uznawanymi wartościami. Uznawanymi, co nie znaczy, że realizowanymi. Może im mniej realizowanymi, tym bardziej pożądanymi.

 

Jednak podział na racjonalnych i radykalnych, a w domyśle jednak nieracjonalnych, w szczególny sposób jest sprzeczny z ideą porozumienia. Ze swojego punktu widzenia wszyscy zachowujemy się, a przynajmniej staramy się, zachowywać racjonalnie. I odmowa uznania partnera za równie jak my, chociaż może inaczej, rozsądnego jest w gruncie rzeczy sposobem na wykluczenie z debaty.

 

Przecież to, co mówią nieracjonalni, jest z definicji pozbawione sensu i znaczenia. A to, co robią radykalni, odbiega od zasad zdrowego rozsądku, który uwielbia złoty środek.

 

Dużo więcej wspólnego ma to z władzą i siłą niż z rozumem. Co jest aktualnie racjonalne, definiują ci, którzy akurat sprawują władzę. I chodzi tu o układ szerszy niż panujący układ partyjny. Poza wypracowanym przez centrum konsensusem znajdują się rozmaici „wariaci”, radykałowie niewarci wysłuchania. I wbrew pozorom to wcale nie jest PiS. Głos PiS-u, cokolwiek by nie mówił Komorowski, jest jak najbardziej zalegitymizowany. Choćby z obowiązkowego szacunku dla Kościoła zostaną wysłuchane wszelkiego jego roszczenia ideologiczne. Może odmawia się im rozumu, ale spełnia większość ich życzeń.

 

To, co ten układ wytwarza, to wcale nie wykluczenie prawicy, a poczucie wykluczenia. Produkt uboczny wojny politycznej toczonej o władzę, a nie o sensowne rozwiązania.

 

Jednak to działa – prawica w Polsce chyba naprawdę czuje się upokorzona, ośmieszana, niewysłuchana. I ten emocjonalny antagonizm jest politycznie funkcjonalny. Nie lekceważyłabym tego uczucia, które może podzielać też lewica. Szczególnie że w przypadku rozmaitych lewicowych i emancypacyjnych tendencji ma ono solidniejsze podstawy. Również ludzie, którzy nie mają czasu zastanawiać się, czy są lewicowi, czy prawicowi, bywa, czują się traktowani przez władze jak idioci. Jak będzie im się w ogóle chciało pójść do urn, zagłosują na Kukiza.

 

Do żelaznego repertuaru publicystycznych narzekań należy załamywanie rąk nad agresją i chamstwem polskiego życia publicznego. Dodajmy do tego jeszcze tę jego część, która dzieje się w internecie. Na pytanie, skąd się ono bierze, pada wiele odpowiedzi – poczynając od zaborów, które nie pozwoliły nam na wykształcenie obywatelskiej kultury. Oskarżony jest i internet, zwalniający z odpowiedzialności, i stabloidyzowane media, podsycające konflikty ku uciesze gawiedzi. Brak właściwej edukacji. A także frustracja nieznajdująca konstruktywnego ujścia.

 

I przynajmniej za część tej frustracji może odpowiadać poczucie „niebycia słuchanym”. Rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, że odmowa wysłuchania, lekceważenie, traktowanie czyichś wypowiedzi jako nieważnych, bezsensownych, niewartych rzeczowej polemiki jest też formą agresji. Można ją nazwać bierną, chociaż jest aktywnie – choć nie wiadomo, czy świadomie –stosowana. Jest atrybutem władzy. I, jak każda agresja, rodzi agresję. Zgoda, przyjmującą często kuriozalną formę, z twarzą posła Pawłowicz czy ks. Oko. Poza tym jest ona dodatkowo wzmacniana, bo napędza tryby politycznej walki.

 

Laboratorium, gdzie możemy się przyjrzeć temu mechanizmowi w skali mikro, może być i rodzina, w której dzieci i ryby głosu nie mają. Stereotypowa marudna żona, która wciąż czegoś się domaga i oczekuje wyjaśnień, a naprzeciwko niej stereotypowy mężczyzna, który mówi jej: nie jazgocz już, nie mam zamiaru o tym rozmawiać. Lekarze niesłyszący, co mówią do nich pacjenci…

 

Kiedy przestaniemy skupiać się na tym, w jaki sposób – już w sferze publicznej – kto i komu dopiekł, jak obraził i jakich epitetów użył, to zauważymy też te bardziej subtelne sposoby odmawiania uznania. Lekceważenie, protekcjonalne tony, pomijanie argumentów, traktowanie mówiącego jako nie dosyć poważnego, żeby w ogóle z nim rozmawiać. Albo po prostu przemilczenie. Ci, którzy zostali zaliczeni do grona „nie dość rozsądnych”, mogą mnożyć najbardziej wyrafinowane argumenty, by potem zobaczyć je sparodiowane i doprowadzone do absurdu przez tych „rozsądnych”. „Rozsądni” zazwyczaj bywają też bardziej kulturalni, wyważeni, swobodni i pewni swoich racji. Nie muszą ich wywrzaskiwać, a z podobnymi sobie przerzucają się zgrabnymi bon motami. Wszystko rozumieją poza jednym – dlaczego tylu ludzi jednak ich nie lubi. Przecież są tacy racjonalni. I w przeciwieństwie to radykałów zupełnie nieagresywni. Ci mają twarz ks. Sowy na przykład.

 

I naprawdę jest to podział polityczny, czyli związany z pozycją zajmowaną w przestrzeni władzy symbolicznej.

 

Nie będę wylewała krokodylich łez nad ustawionym w pozycji radykalno-nieracjonalnej PiS-em. Jednak dobrze rozumiem, czemu środowiska te nie znoszą (pars pro toto) „Gazety Wyborczej” i TVN-u. Mogą to potem racjonalizować, opowiadać coś o kłamstwach, lewactwie, ale jakież to lewactwo? To po prostu centrum przekonane o swojej hegemonii. I zaraz wybierze sobie ono na prezydenta Znaciemnie-Komorowskiego, co będzie dowodem na to, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. I lepiej być racjonalnym, kulturalnym i gotowym do kompromisów, wiadomo jakich, niż jakimś nieco śmiesznym radykałem z tej czy innej strony. Czyż nie jest to racjonalne?

 

 

**Dziennik Opinii nr 83/2015 (867)

 

WYŚCIG Z PIS-EM

ANNA DRYJAŃSKA, 23.03.2015

Oni żyją na zupełnie innej planecie – mówi Maria, trzydziestoparolatka z Warszawy, którą pytam, co sądzi o ofensywie ePiSkopatu przeciw in vitro. Po dwóch latach leczenia niepłodności Maria zakwalifikowała się do rządowego programu. Czy przejmuje się słowami biskupa Pieronka, kwestionującego jej prawo do posiadania dzieci, lub kandydata Dudy, który wpisał na prezydenckie sztandary ideologię Episkopatu?

 

– Szczerze? Mamy totalnie wywalone na to, co mówią biskupi i skrajna prawica – odpowiada Maria. „My” to dziki tłum kłębiący się w jednej z warszawskich klinik, niczym pacjenci o poranku w publicznej przychodni. Osoby w różnym wieku, reprezentujące różne światopoglądy, w tym katoliczki i katolicy. Trwa wyścig z czasem: wszyscy chcą zajść w ciążę teraz, natychmiast. Nie ma na co czekać – pula środków przeznaczonych na refundację in vitro topnieje, a jesienią odbędą się wybory parlamentarne.

 

– Chcemy zdążyć przed wyborami, bo nie wiadomo, co potem. Likwidacja programu? Zakaz in vitro? Więzienie? – tłumaczy Maria beznamiętnym głosem.

 

Wydaje się, że jest już zbyt zmęczona awanturą o in vitro, by się denerwować.

 

Tymczasem w mediach i parlamencie politycy wytrwale drążą kolejny krąg piekła kobiet. Nie ma słów zbyt głupich lub zbyt okrutnych, choć większość społeczeństwa popiera in vitro. Nie ma powściągliwości, która skłoniłaby antyinvitrowych krzyżowców do zdobycia podstawowej wiedzy w temacie, o którym lubią rozprawiać z pełnym moralnej wyższości uśmieszkiem. Andrzej Duda, pisowski kandydat na prezydenta, beztrosko myli niepłodność z bezpłodnością. Co więcej, bez ogródek oświadcza, że jego stanowisko w sprawie in vitro jest kalką stanowiska biskupów, którzy chcą totalnego zakazu tej metody zapłodnienia. Tak samo w przypadku przerywania ciąży.

 

Czy nie uczciwiej byłoby, gdyby Prawo i Sprawiedliwość wystawiło w wyścigu prezydenckim biskupa Stanisława Gądeckiego, przewodniczącego Episkopatu? Po co głosować na podróbkę, skoro można mieć oryginał? Przecież PiS musi zgadzać się z aktualną linią ePiSkopatu w każdej kwestii, co do joty.

 

Na pomoc kandydatowi Dudzie, który naraził się społeczeństwu, ruszają konserwatywni doradcy. I tak Piotr Zaremba instruuje „sympatycznego i umiarkowanego” Dudę, jak się przypudrować, by w oczach społeczeństwa nie wyglądać na „taliba”.

 

Nieśmiertelne słowo „kompromis”, stosowane, ilekroć ustawa dotyczy praw kobiet, odmieniane jest przez wszystkie przypadki z nadzieją, że „ciemny lud to kupi” i nie dostrzeże, że prawdziwa twarz Andrzeja Dudy to oblicze fundamentalisty katolickiego. Na szczęście puder łatwo nie przylgnie, bo w 2012 roku Duda podpisał się pod projektem ustawy, która wprowadzałaby karę więzienia za in vitro. Kto wie, może wtedy był to taktyczny kompromis sympatycznego i umiarkowanego PiS-u z pragnieniem karania za to śmiercią?

 

Nad Polską wisi watykański zakaz in vitro, który wydaje się równie nieprawdopodobny jak kiedyś watykański zakaz aborcji. Posłowie i posłanki reprezentujący biskupów jak katarynki powtarzają nienaukową propagandę, a na niekościelnych manifestacjach pojawiają się kłamliwe plakaty przedstawiające zamrożone niemowlęta (pokazanie prawdy, czyli blastocysty, byłoby mniej widowiskowe). Cel uświęca środki.

 

Maria dobrze pamięta 1993 rok, gdy wbrew woli społeczeństwa posłowie, zmotywowani przez biskupów, zakazali przerywania ciąży. – Teraz dzieje się dokładnie to samo – mówi. – Ala ja zajdę w ciążę, nawet jeśli oni uznają to za nielegalne. Choćbym miała się zapożyczyć i zrobić zabieg w Czechach czy Niemczech. Na razie jednak staram się zdążyć przed PiS-em – dodaje.

 

Kończąc rozmowę, życzę jej, by się udało.

 

**Dziennik Opinii nr 82/2015 (866)

 

Miller głosem Kremla

MACIEJ STASIŃSKI, GAZETA WYBORCZA, 24.03.2015
Niedawno Leszek Miller usprawiedliwiał inwazję Rosji<br /><br />
na Ukrainę i przeciwstawiał się<br /><br />
polskiej pomocy dla Ukrainy.<br /><br />
Trzeba uznać, że to już nie są wybryki, ale świadoma strategia

Niedawno Leszek Miller usprawiedliwiał inwazję Rosji na Ukrainę i przeciwstawiał się polskiej pomocy dla Ukrainy. Trzeba uznać, że to już nie są wybryki, ale świadoma strategia (Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta)

Niedawno Leszek Miller usprawiedliwiał inwazję Rosji na Ukrainę i przeciwstawiał się polskiej pomocy dla Ukrainy. Trzeba uznać, że to już nie są wybryki, ale świadoma strategia
Leszek Miller i SLD chcą, by Sejm RP wypowiedział się w sprawie „kultywowania przez ukraińskie władze państwowe tendencji nacjonalistycznych… i gloryfikowania postaci odpowiedzialnych za zbrodnie popełnione na ludności polskiej”. Miller uważa, że nie chodzi o same żywiołowe tendencje nacjonalistyczne na Ukrainie, lecz o to, że podtrzymują je władze państwowe w Kijowie i dlatego musi to skomentować polski Sejm.Jakże słuszne stanowisko. Polska ma powody, by obawiać się nacjonalizmu u swoich sąsiadów, zwłaszcza gdy – jak ukraiński związany z tradycją OUN-UPA – zwracał się on szczególnie przeciw Polsce. Rzeź na Wołyniu w 1943 r. to wciąż dla wielu Polaków memento. Rehabilitacja pamięci UPA, choćby w słowach i symbolach, brzmi w Polsce źle.Polska jednak ma powody obawiać się znacznie bardziej złowrogiego wzrostu tendencji nacjonalistycznych, a nawet imperialnych, przede wszystkim u innego sąsiada – w Rosji, zwłaszcza że tam władze tendencje te nader skwapliwie „kultywują” oraz „gloryfikują postaci odpowiedzialne za zbrodnie popełnione na ludności polskiej”.

Otóż prezydent Rosji Władimir Putin i władze na Kremlu od dawna rozpętują skrajny wielkorosyjski nacjonalizm, a od roku dążą do zniewolenia narodu ukraińskiego bynajmniej nie słowami, lecz ogniem i mieczem.

Prezydent Putin wytrwale gloryfikuje wielkiego wodza ludzkości Józefa Stalina, a jego propagandyści głoszą, że Armia Krajowa kolaborowała z III Rzeszą i wbijała Armii Czerwonej nóż w plecy. Prezydent Putin uważa, że narodu ukraińskiego w ogóle nie ma, bo jest on częścią narodu rosyjskiego.

Dlaczego to nie wzbudza niepokoju Leszka Millera i SLD? Czy niedzielny zlot międzynarodówki neofaszystowskiej w Sankt Petersburgu na zaproszenie rosyjskiego wicepremiera Dmitrija Rogozina, na którym otwarcie rehabilituje się nazizm, nie martwi Leszka Millera? I czy nie zasługuje aby na reakcje polskiego Sejmu?

Dlaczego były premier Leszek Miller, który wprowadzał Polskę do UE, milczy uparcie, gdy Rosja otwarcie gra na podzielenie, a nawet zniszczenie Unii Europejskiej przy pomocy najgorszych prawicowo-faszyzujących nacjonalistów z całej Europy?

To nie pierwszy taki wybryk Leszka Millera. Niedawno usprawiedliwiał inwazję Rosji na Ukrainę i przeciwstawiał się polskiej pomocy dla Ukrainy. Trzeba uznać, że to już nie są wybryki, ale świadoma strategia. Wypowiedzi byłego premiera RP Leszka Millera na temat rosyjskiej wojny przeciw Ukrainie oraz jego milczenie na temat imperialistycznej i faszystowskiej polityki Putina to głos Kremla nad Wisłą.

His master’s voice? Premier Miller, szef czwartej partii w Sejmie, jest dzisiaj agentem ideologicznego wpływu imperialnej Rosji.

To musi niepokoić i polski Sejm, i całą polską opinię publiczną.

Zobacz także

wyborcza.pl

Katastrofa airbusa. We Francji rozbił się samolot tanich linii Germanwings ze 150 osobami [CO WIEMY]

past, pap, Reuters/AP, 24.03.2015
Katastrofa samolotu

Katastrofa samolotu (Frank Augstein / AP (AP Photo/Frank Augstein))

Najprawdopodobniej nikt nie przeżył katastrofy samolotu pasażerskiego tanich linii Germanwings. Maszyna rozbiła się w Alpach francuskich. Na pokładzie samolotu lecącego z Barcelony do Duesseldorfu było 144 pasażerów, w tym dwoje niemowląt, i sześcioro członków załogi – podała agencja AP. Co na ten moment wiemy o katastrofie?
W sprawie katastrofy airbusa A320 nadal pojawiają się sprzeczne informacje. To, co na ten moment udało się ustalić, nadal nie daje odpowiedzi na pytanie o przyczynę tragedii. Aktualnie wiemy, że:1. Samolot zniknął z radarów ok. godziny 11 czasu polskiego
Francuski sekretarz stanu ds. transportu Alain Vidalies powiedział, że godzinę po starcie samolot, który był na 12 tys. metrów, zaczął dość szybko tracić wysokość, do ok. 2 tys. metrów.

– Załoga nie wysłała sygnału „mayday”. To kontrola powietrzna zdecydowała o tym, by uznać maszynę za znajdującą się w niebezpieczeństwie, ponieważ nie było żadnego kontaktu z załogą samolotu – podały władze Germanwings. Wcześniej informowano, że airbus A320 wysłał sygnał SOS niecałą godzinę po starcie, który nastąpił przed godz. 10.

Fot. Gazeta.pl

Według serwisu meteo w rejonie Alp, w którym doszło do katastrofy, panowały dobre warunki pogodowe.

2. Na pokładzie było 144 pasażerów, w tym dwoje niemowląt, i sześciu członków załogi – w tym Niemcy, Hiszpanie i Turcy
Prezydent Francji Francois Hollande powiedział, że znaczną część pasażerów stanowili obywatele Niemiec. Hiszpańska telewizja, powołując się na informacje wicepremier Sorayi Sáenz de Santamarii, podała, że na pokładzie było 45 obywateli Hiszpanii oraz obywatele Turcji. Nie wiadomo jeszcze, czy w samolocie byli Polacy. Nasze służby konsularne obecnie to sprawdzają, a konsulat w Kolonii podaje, że na razie nie ma informacji o tym, że Polacy lecieli airbusem.

Fot. Gazeta.pl

3. Najprawdopodobniej nikt nie przeżył katastrofy
Poinformował o tym prezydent Hollande. Jak dodał, maszyna rozbiła się w wyjątkowo trudno dostępnym rejonie, a jej szczątki rozrzucone są na obszarze dwóch hektarów. Premier Francji zwołał spotkanie sztabu kryzysowego.

Francois Hollande podczas rozmowy telefonicznej złożył kondolencje kanclerz Angeli Merkel. Niemiecka ambasador we Francji Susanne Wasum-Rainer uda się na miejsce wypadku wraz z szefem francuskiego MSW Bernardem Cazeneuve’em – powiedziało źródło, na które powołuje się AFP. Kondolencje rodzinom ofiar złożył także król Hiszpanii Filip VI, składający wizytę we Francji.

4. Samolot rozbił się w Méolans-Revel
Miejscowość znajduje się obok miasteczka Barcelonnette w Alpach na południu Francji. Agencja AP podała, że szczątki samolotu znaleziono na wysokości 2 tys. m, m.in. w rejonie szczytu Tete de l’Estrop w masywie Trzech Biskupów. Miejsce jest właściwie niedostępne dla ciężkiego sprzętu, w rejon katastrofy wysłano śmigłowce ratunkowe.

5. Lufthansa: Nie wiemy, co było przyczyną katastrofy

„Nie wiemy dokładnie, co stało się z lotem 4U 9525. Nasze myśli są teraz z rodzinami pasażerów i załogi. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby zapewnić dalsze informacje” – napisała na Facebooku Lufthansa, właściciel linii Germanwings.

6. Germanwings to tanie linie lotnicze

Należą do niemieckiej Lufthansy. Samolot, jak podają media, został wyprodukowany w 1991 roku. Mająca 24 lata maszyna była najstarszą używaną przez Germanwings, jednak zdaniem ekspertów nie obniża to poziomu jej bezpieczeństwa.

– To, że samolot ma 24 lata, o niczym nie świadczy. Maszyny dopuszczane do eksploatacji muszą spełniać rygorystyczne wymagania techniczne, ich wiek ma więc drugorzędne znaczenie – powiedział „Gazecie Wyborczej” dr Adam Hoszman z Katedry Transportu SGH.

TOK FM

PiS zebrało 1,5 miliona podpisów dla Dudy. Podczas konferencji wszystkie runęły na ziemię. „Bo jest ich tak dużo”

klep, 24.03.2015
Konferencja prasowa PiS

Konferencja prasowa PiS (Livestream)

PiS zebrało ponad 1,5 miliona podpisów poparcia dla Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. Tuż przed konferencją prasową ułożone w piramidę pudełka przewróciły się na ziemię. – To dlatego, że jest ich tak wiele – tłumaczył rzecznik PiS.
Jarosław Kaczyński zapowiedział, że do PKW jeszcze dziś trafi 1,6 mln podpisów poparcia dla kandydatury Andrzeja Dudy na prezydenta. – Jest ich więcej, ale ciągle napływają – mówił. – Traktujemy to jako zapowiedź dobrego, bardzo dobrego wyniku wyborczego – zaznaczył.
Piramida runęła. „Bo podpisów jest tak wiele”Nim jednak prezes PiS mógł się pochwalić imponującą liczbą podpisów, złożona z zawierających je pudeł piramida przewróciła się na podium. – To dlatego, że jest ich tak wiele – nie tracił rezonu Marcin Mastalerek, rzecznik PiS. Partyjni działacze szybko odbudowali „scenografię”.

Kaczyński podkreślał, że półtora miliona podpisów to „wielki komitet poparcia” Dudy. – Chciałem zaapelować o to, by każdy, kto podpisał listę, starał się zmobilizować pięć osób wśród rodziny, znajomych, sąsiadów do głosowania na Andrzeja Dudę – mówił prezes PiS.

 Jarosław Kaczyński podczas konferencji przekonywał, że stawką w tych wyborach jest wprowadzenie w Polsce euro. Zaznaczył, że Bronisław Komorowski i PO są zwolennikami europejskiej waluty. – Jeśli wygrają eybory, będą próbowali za wszelką cenę wprowadzić to euro. I może im się to udać. Andrzej Duda gwarantuje, że euro w Polsce nie będzie – podkreślał prezes PiS.Kaczyński apelował o pomoc w zmianie Polski. – Żeby nie doszło do sytuacji, kiedy w jednym pokoleniu po raz trzeci następuje potężne uderzenie w stopę życiową Polaków. Bo mieliśmy to na początku stanu wojennego, mieliśmy w czasie planu Balcerowicza i teraz po raz trzeci – wskazywał. – Za dużo tego. Nie możemy pozwolić, by kosztem polskich rodzin, w interesie niewielkich mniejszości, została przeprowadzona tego rodzaju operacja – skwitował.

Zobacz także

TOK FM

Kurski nagle zmienia zdanie o Smoleńsku. „Jarosław Kaczyński był ode mnie mądrzejszy w tej sprawie…”

mil, 24.03.2015
Jacek Kurski

Jacek Kurski (Fot. Dominik Werner / Agencja Gazeta)

Kiedyś Jacek Kurski nie pochwalał nazywania katastrofy w Smoleńsku zamachem, dziś już nie jest tak daleki od teorii głoszonych przez Antoniego Macierewicza. – Po tym szaleństwie Putina, który jest w stanie mordować ludzi w Mariupolu i zestrzelić malezyjski samolot, widać, że to jest człowiek, który nie cofnąłby się przed zamachem na Lecha Kaczyńskiego – powiedział polityk w Radiu ZET.
Prowadząca program Monika Olejnik zacytowała wcześniejsze wypowiedzi Kurskiego: „Twierdzenie bez stuprocentowych dowodów, że był to zamach, immunizuje Rosjan od odpowiedzialności za złe naprowadzanie. Macierewicz buduje potęgę Putina”. – To są moje słowa – przyznał dziś polityk.Skąd teraz ta zmiana zdania ws. katastrofy Tu-154M? Kurski tłumaczył, że „po ostatnich wybrykach Putina widać, że nie cofnie się przed niczym”. – To uprawdopodabnia, że do zamachu w Smoleńsku doszło, aczkolwiek cały czas nie przesądza – stwierdził.

– Mówił pan, że Kaczyński jest uzależniony od Macierewicza – powiedziała Olejnik. – Dziś bym tak nie powiedział. Jarosław Kaczyński był ode mnie mądrzejszy. Widział, do czego może się posunąć Putin – odparł Kurski. Więcej na stronie Radia Zet >>

TOK FM

Dodaj komentarz