Sondaż (11.04.15)

 

Palikot: Macierewicz jest warchołem, Kaczyński jest warchołem. A państwo pokazuje się z dziadowskiej strony

mil, PAP, 11.04.2015
Janusz Palikot

Janusz Palikot (SŁAWOMIR KAMIŃSKI)

Przyczyną katastrofy smoleńskiej był zamach? Głoszenie takiej teorii Janusz Palikot określił warcholstwem”. – Antoni Macierewicz jest warchołem, Jarosław Kaczyński jest warchołem. To, co wyprawiają ci ludzie – dla tego nie ma słów – stwierdził kandydat na prezydenta.

Chcesz zadać swoje pytanie kandydatom na prezydenta? Jeśli tak, dołącz do akcji Gazeta.pl i MamPrawoWiedziec.pl. To Twój Głos. Pytaj.
– To jest niszczenie polskiego państwa, ośmieszanie naszego państwa. To jest po prostu dla własnych, prywatnych korzyści, dla jakiś przyjemności osobistych, to jest po prostu poniżanie naszego kraju – powiedział przewodniczący Twojego Ruchu na konferencji prasowej.

– Jeżeli wbrew wszystkim faktom, wbrew materiałom publikowanym przez prokuraturę wojskową, twierdzi się, że był wybuch, że był zamach, że w to są zamieszanie najważniejsi funkcjonariusze naszego państwa, prezydent urzędujący, premier, przy całym moim krytycyzmie wobec Komorowskiego i Tuska, ale przecież są to instytucje naszego państwa. Nie można bezkarnie opowiadać tych bzdur. To jest czystej klasy warc holstwo. To właśnie zgubiło Pierwszą Rzeczpospolitą – dodał Palikot.

„Państwo pokazuje się z dziadowskiej strony”

Zdaniem przewodniczącego Twojego Ruchu w sprawach związanych z katastrofą TU-154 „państwo pokazuje się z dziadowskiej strony”. Wskazał m.in. na niezakończenie przez pięć lat śledztwa, a także niereagowanie na nieprawdziwe twierdzenia o zamachu i wybuchu. Zaznaczył, że to powoduje brak zaufania obywateli do państwa, prezydenta, klasy politycznej, prokuratury.

– Wreszcie musi przyjść ktoś, kto zrobi porządek. Mam nadzieję, że ludzie mi zaufają i będę mógł to zrobić. Na pewno nie będę tolerował czegoś takiego, co dziś się toleruje – mówił kandydat na prezydenta.

Palikot poinformował, że jeżeli w przyszłym tygodniu prokuratura nie zareaguje na złożony przez niego wniosek o podjęcie działań wobec Kaczyńskiego i Macierewicza, to złoży skargę na bezczynność.

Lider Twojego Ruchu, informując w środę o zamiarze złożenia zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa przez Kaczyńskiego i Macierewicza, mówił, że w prawie katastrofy smoleńskiej „uporczywie powtarzają nieprawdę”, „przez kilka lat świadomie wprowadzają w błąd opinię publiczną, mataczą w sprawie, gmatwają śledztwo i popełniają w związku z tym różnego rodzaju przestępstwa utrudniające ustalenie sprawców tej katastrofy i zamknięcie postępowania”.

TOK FM

Harvard to nie Hogwart – można się tam dostać. Polka podpowiada, jak to zrobić i przy okazji zwiedzić… 63 kraje

Dostała się na Harvard, choć mówili, że to niemożliwe. "To był zupełnie inny świat"
Dostała się na Harvard, choć mówili, że to niemożliwe. „To był zupełnie inny świat” Archiwum prywatne

Większości z nas Harvard wydaje się być kuźnią geniuszy, na którą dostają się tylko wybrańcy. Tymczasem nie jest to tak nieosiągalne, jak mogłoby się wydawać. Udało się to Annie Łysakowskiej, która podpowiada, jak to zrobić. – Byłam trochę zaskoczona, bo akademik nie miał zbyt wysokiego standardu. Pokoje są bardzo proste, meble bardzo stare, brak klimatyzacji, co w ciągu lata było naprawdę udręką – mówi naTemat. Choć tak naprawdę Harvard to jedynie początek jej historii.

Rzadko zdarza się, że ktoś sam pisze do naszej redakcji i mówi: zróbcie ze mną wywiad. Dlaczego Pani do nas napisała?

Anna Łysakowska: Odkąd otworzyłam bloga zaczęłam otrzymywać mnóstwo maili i pytań na Facebooku o to, jak udało mi się studiować na Harvardzie. Ludzie pytają jak to zrobić, czy potrzeba do tego dużo pieniędzy itd. Pomyślałam, że podzielę się z innymi moimi doświadczeniami.

Ok. Co zatem trzeba zrobić, aby studiować na Harvardzie? Dla wielu Polaków wydaje się to równie realistyczne, co studiowanie w Hogwarcie. 

Studia licencjackie skończyłam w Polsce w 2009 roku, natomiast już pół roku wcześniej wiedziałam, że nie będę kontynuować studiów Polsce i chciałam porównać, jak studiuje się u nas i za granicą. Metody nauczania są tak różne, że można się o wiele więcej nauczyć.

Co pani studiowała w Polsce? 

Studiowałam na MISH-u, a moim głównym kierunkiem była historia. Nie chcę powiedzieć, że studia w Polsce są złe. Przeciwnie, uważam je za dość dobre, mimo iż wielu Polakom wydaje się odwrotnie. Dobrze jest zwłaszcza na UMK w Toruniu, gdzie studiowałam. Ale to studia zagraniczne uznaje się za lepsze niż w Polsce, a już na pewno tutejsze uniwersytety nie są tak rozpoznawalne na skalę światową. Chciałam pracować za granicą, więc wyjazd był dla mnie najlepszym rozwiązaniem. Od początku brałam pod uwagę Stany Zjednoczone, ale studia były zbyt kosztowne. Dostałam się na studia w Anglii, które jednak nie do końca mi się podobały.

Co to była za uczelnia? Jakaś prestiżowa?

University College London – w rankingu jest to czwarty uniwersytet w Wielkiej Brytanii. Było tam bardzo mało zajęć – zupełnie inaczej niż w Polsce. Początkowo spędzałam na uczelni po dwie godziny trzy razy w tygodniu. Nawet nie trzeba było na nie chodzić, chyba że miało się specjalną wizę spoza Unii Europejskiej. To, co było na zajęciach, nie miało nic wspólnego z wymaganiami egzaminacyjnymi. Nie było egzaminów bądź obrony pracy magisterskiej – wystarczyło napisać jeden esej na każde zajęcia. To był zupełnie inny świat.

Jak w takim razie trafiła Pani na Harvard?

Trochę przez przypadek, choć może to dziwnie brzmi. Nigdy nie uważałam, że mogę się dostać na tak prestiżową uczelnię. Wiedziałam, że studiowanie na Harvardzie jest bardzo drogie. Wiele osób w Polsce mówiło mi, że angielski nie jest moim pierwszym językiem, więc na pewno się nie dostanę na dziennikarstwo, które chciałam studiować.

Ale udało się.

Zaaplikowałam też na inne uniwersytety, między innymi na UCLA w Kalifornii. Przyjęto mnie, ale pojawił się jednak problem, bo nie zaproponowali mi stypendium. Musiałabym znaleźć ponad 45 tys. dolarów za rok oraz pieniądze na utrzymanie. Nie byłam w stanie zebrać tej kwoty, więc zaczęłam kombinować. Odkryłam, że jest wiele fundacji zajmujących się stypendiami. Dla Polaków nie ma aż tylu stypendiów, co dla Amerykanów czy Chińczyków, ale to nie oznacza, że nie ma ich w ogóle. Istnieją też programy europejskie, dzięki którym można otrzymać stypendium na wybrany uniwersytet. Na początku trzeba się jednak gdzieś dostać. Gdy otrzyma się list z akceptacją uczelni, dopiero wtedy trzeba się zgłaszać po pieniądze.

Ale co z Harvardem?

Zupełnie o nim wtedy zapomniałam. Złożyłam aplikację w połowie moich studiów w Londynie, bo chciałam spróbować i zobaczyć, co się stanie. Ku mojemu zdziwieniu, dostałam się i udało mi się także znaleźć fundusz stypendialny. Część kursów zrobiłam online, a część na kampusie, dzięki czemu nie musiałam wydać aż tyle pieniędzy na zakwaterowanie. Harvard oferuje tysiące możliwości, między innymi właśnie kursy online, przyspieszony tok w ciągu wakacji letnich, zjazdy weekendowe czy zajęcia wieczorem, więc nie było z tym najmniejszych problemów. Kursy przez internet to spora oszczędność, bo w Stanach akademiki są dość drogie.

Co to znaczy „dość drogie”?

W 2010 roku był to wydatek rzędu 4000-5000 dolarów na jeden trymestr, który ma 9 tygodni. Nie było to dla mnie mało. Można wynająć mieszkanie samemu, ale w momencie, gdy jechałam pierwszy raz do Stanów, nie chciałam wynajmować nic sama tylko żyć z innymi ludźmi.

Też bym wolał być wśród innych studentów. Każdy z nas widział na filmach, co oznacza tamtejsze „życie studenckie”. 

Ja akurat nie musiałam mieszkać w akademiku, choć pierwszy rok licencjacki ma taki obowiązek. Chodzi o to, by ludzie się integrowali. Dzięki temu życie w akademiku kwitnie. Mój akademik był podzielony na segmenty i w każdym mieszkało 4 do 5 osób dzielących łazienkę. Nie ma kuchni, bo Amerykanie uważają, że student nie musi gotować. Każdy akademik ma swoją stołówkę. Trochę bałam się posiłków, które będą tam wydawane, ale menu było na szczęście bardzo zróżnicowane. Podawali jedzenie wegetariańskie, wegańskie, chińskie, koszerne. Każdy znajdował coś dla siebie każdego dnia. Oczywiście zwiększało to koszt akademika. Muszę też przyznać, że to życie studenckie nie zawsze wygląda tak różowo, ponieważ panują tam dość sztywne zasady. Na przykład podczas egzaminów nie można było po dziesiątej wieczorem przebywać w ogródku w grupach większych niż dwie osoby, a gdy koledzy zignorowali tę zasadę, musieli zbierać śmieci przez 3 dni – „za karę”.

Ładnie tam było?

Byłam trochę zaskoczona, bo akademik nie miał zbyt wysokiego standardu. Pokoje są bardzo proste, meble bardzo stare, brak klimatyzacji, co w ciągu lata było naprawdę udręką. W każdym pokoju jest jedna szafka, łóżko, stół i w zasadzie byłoby na tyle. Każdy student musiał trochę umeblować pokój po swojemu. Pierwszego dnia na kampusie była zorganizowana coroczna wyprzedaż, na której można było kupić na przykład mikrofalówkę, lodówkę, dywan, czy lampę. Starsi studenci sprzedawali to wszystko nowym i wiele osób z tego skorzystało. Gdy opuszczałam akademik, musiałam wszystko wynieść z pokoju i zostawić go w nienaruszonym stanie.

Jak Panią postrzegali inni studenci? Polskie pochodzenie miało jakiekolwiek znaczenie?

Każde trzy segmenty, czyli około 15 osób, dostają swojego opiekuna. Są to studenci starszego rocznika, którzy pomagają w integracji, rejestracji, robią wycieczkę po kampusie, pokazują co i jak itd. Okazało się, że opiekun sąsiadów był akurat Polakiem, więc było mi nieco łatwiej, chociaż pochodzenie nie miało znaczenia.

Gdy przyjechałam do Anglii, wszyscy pytali mnie ciągle skąd jestem i co tam robię. W Stanach było inaczej, bo nikogo nie interesuje skąd jesteś. Ważne, czy jesteś w porządku. Na Harvardzie można spotkać ludzi z każdego kraju świata, zwłaszcza podczas szkoły letniej, więc nie czułam się w żaden sposób wyróżniona.

Co odróżnia Harvard od polskiej uczelni?

Wydaje mi się, że indywidualne podejście do studenta. W Polsce zawsze trzeba ganiać za profesorami, czekać w długich kolejkach przed drzwiami na godziny przyjęć, aby zadać jakieś pytanie i tkwić w nieskończoność pod dziekanatem. Na Harvardzie czego takiego nie ma. Jeśli potrzebowałam czegokolwiek od profesora, niemal od razu otrzymywałam odpowiedź mailową. Gdy chciałam porozmawiać o czymś z panią promotor, bardzo chętnie mi pomagała. Przeglądała moje artykuły, które pisałam na praktyki, mimo że nie musiała tego robić i nie było to w 100% związane ze studiami.

Profesorowie bardzo chcą, aby studenci robili coś więcej, niż tylko kończyli tę uczelnię. Jest nieustanna zachęta do robienia czegoś poza nauką na uniwersytecie. Owszem, trzeba napisać esej i zaliczyć wszystko, natomiast profesorowie wypychają do przodu. Oferują różne kursy, na przykład wysyłają do Turcji na semestr, aby nauczyć się tureckiego. Można pojechać do Buenos Aires i uczyć się tango lub zrobić praktyki na Alasce. Chodzi o to, aby mieć coś oryginalnego do zaoferowania w swoim CV. Było to coś zupełnie innego niż w Anglii, gdzie w momencie, w którym wyjeżdżałam na wolontariat do Zimbabwe, aby pracować z lwami, ludzie patrzyli na mnie jakbym zwariowała. W Stanach było to dla wszystkich genialnym doświadczeniem.

Kiedy skończyła pani Harvard? 

W 2010.

Co po nim?

Myślałam, że wrócę do Londynu i znajdę pracę. Ale pomyślałam, że na to zawsze mam czas. Znalazłam praktyki w Argentynie, nauczyłam się hiszpańskiego, a później pojechałam do Meksyku, by odwiedzić wtedy mojego chłopaka poznanego na Harvardzie. Meksyk bardzo mi się spodobał, także znalazłam tam pracę, na początku jako nauczycielka angielskiego dla biznesu. Uczyłam w wielu dobrych i dużych firmach. To fajna praca, którą polecam wszystkim chcącym podróżować i mieszkać w innym kraju. Wszędzie potrzebują nauczycieli, a zarobki są dość spore.

W Meksyku nie było łatwo znaleźć inną pracę, bo wiele rzeczy załatwia się tam po znajomości, których nie miałam. Udało mi się jednak dostać pracę w magazynie, gdzie zajmowałam się kwestiami międzynarodowymi w anglojęzycznej części gazety. Pisałam, edytowałam i zajmowałam się klientami. Po półtora roku musiałam wyjechać z Meksyku i wróciłam do Londynu z przyczyn osobistych.

Zaczęła Pani pracę?

Tak, od razu dostałam pracę, ale mój tata zapytał, dlaczego nie zrobię kolejnych studiów, aby w czymś się wyspecjalizować. Nie był do końca przekonany, czy te, które skończyłam przydadzą się w jakikolwiek sposób w mojej dalszej karierze. Postanowiłam wykorzystać możliwości, które dają uniwersytety i zaczęłam studiować prawo międzynarodowe, znowu w Wielkiej Brytanii, a w międzyczasie zaczęłam też kolejne studia – w Holandii. W międzyczasie pracowałam na początku na uniwersytecie w Lejdzie, a potem rozpoczęłam etat w jednej z dużych firm w Amsterdamie.

Studiowała Pani w dwóch krajach jednocześnie i pracowała?

Tak, mimo iż wydaje się to nierealne. Pierwszy semestr skończyłam w Anglii, po czym wyjechałam do Holandii na drugi. Do Anglii jeździłam raz w tygodniu autobusem. Jak bilet kupi się wcześniej, płaci się cztery funty. Ułożyłam tak zajęcia, że miałam wszystko w poniedziałki w Oxfordzie w Anglii, we wtorki i środy rano w Lejdzie w Holandii, a załatwiłam pracę, która pozwoliła mi na odrabianie godzin przeznaczonych na zajęcia.

Jak zapłaciła Pani za to wszystko?

Jak wspomniałam wcześniej, ja akurat pracowałam, ale Polacy studiujący w Wielkiej Brytanii mogą automatycznie dostać pożyczkę na te studia. Nie jest to kieszonkowe tak jak w Polsce, bo ta kwota wystarcza na całe czesne i utrzymanie. Tą pożyczkę nie do końca trzeba spłacać jeśli nie zarabia się określonej sumy pieniędzy i wiele osób tego nie robi. Można zacząć dopiero rok po zakończeniu studiów i tylko wtedy, gdy się pracuje i zarabia konkretną sumę pieniędzy. Spłaca się do pięciu proc. całej pensji. Moja koleżanka, która właśnie wróciła z Anglii do Polski, być może nigdy jej nie spłaci. Przy polskich zarobkach trudno mówić o spłacaniu pożyczki w angielskim banku, a po kilkunastu latach będzie ona umorzona. Natomiast czesne w Holandii kosztuje mniej niż studia wieczorowe lub na prywatnej uczelni w Polsce.

Napisała nam Pani, że zwiedziła 62 kraje. 

Teraz już 63, bo byłam też na Islandii dwa tygodnie temu. Podczas studiowania za granicą ma się dużo możliwości podróży. Na przykład ze Stanów Zjednoczonych jest już blisko do Meksyku czy na Kostarykę, a bilety są nawet po 100 dolarów. Z Londynu można zawsze szybko wyskoczyć gdzieś na weekend. Zawsze znajdzie się czas i pieniądze. Starałam się wykorzystać każdą okazję, aby załapać się na praktyki lub pracę za granicą. Często też można dostać dofinansowanie z uczelni na kursy językowe za granicą, które są fantastyczną opcją na poznanie kultury danego kraju od podszewki.

Wielu Polaków myśli, że do podróżowania trzeba mieć worek pieniędzy lub bogatego wujka. Można pojechać na studia do Anglii, pracować w międzyczasie, dostać pożyczkę. To wszystko nie kosztuje aż tyle, ile ludzie myślą, a oprócz poznania świata jest oryginalny dodatek do CV.

naTemat.pl

Niemieckie media o smoleńskiej rocznicy: nowe zatargi. Zamiast pojednania teorie spiskowe

Alexandra Jarecka Deutsche Welle, 11.04.2015
Jarosław Kaczyński podczas obchodów 5. rocznicy katastrofy smoleńskiej

Jarosław Kaczyński podczas obchodów 5. rocznicy katastrofy smoleńskiej (AGATA GRZYBOWSKA)

„Frankfurter Allgemeine Zeitung” komentuje nie tylko nadal „niewyjaśnione okoliczności” katastrofy w Smoleńsku, lecz także brak jednomyślności co do ostatecznej postaci pomnika pamięci ofiar. „Süddeutsche Zeitung” pochyla się natomiast nad Jarosławem Kaczyńskim.
Frankfurcki dziennik informuje, że dokładnie w 5. rocznicę o godz. 10.14 przedstawiciele rządów Polski i Rosji uczcili ofiary katastrofy polskiego samolotu rządowego w Smoleńsku. „FAZ” zauważa przy tym, że także 5 lat po katastrofie jej okoliczności nie zostały definitywnie wyjaśnione, a „rosyjscy i polscy śledczy zarzucają sobie nawzajem, że najważniejsze pytania pozostały nadal bez odpowiedzi”.Wojskowa prokuratura upubliczniła dwa nagrania z kokpitu samolotu, w których głos zachęcający pilotów do lądowania mógłby być według analiz specjalistów głosem gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych RP. „A to mogłoby potwierdzić przypuszczenia wielu Polaków, że piloci zostali zmuszeni do lądowania” – konstatuje „FAZ”.

Co z pomnikiem w miejscu katastrofy?

„Nie ma też jednomyślności między Warszawą i Moskwą co do formy pomnika pamięci w miejscu katastrofy”. Gazeta przypomina, że z 90 projektów, które nadesłano na międzynarodowy konkurs, wybrano koncepcję trzech polskich architektów. Miała to być długa na 115 metrów ściana z czarnego granitu z wypisanymi na niej nazwiskami ofiar.

„Tymczasem realizacja projektu utknęła w miejscu, gdyż władze rosyjskie nalegają na zmniejszenie pomnika ze względu na bezpieczeństwo lotów oraz rozbudowę lotniska” – informuje frankfurcki dziennik. Jednocześnie przytacza też informację z rosyjskiej gazety internetowej „Gazeta.ru”, powołującej się na ministerstwo kultury Rosji, że ściana pomnika ofiar katastrofy powinna zostać zmniejszona do 40 metrów.

Pojednanie? Nie teraz

„W przypadku Smoleńska dominuje w Polsce obok żałoby kłótnia” – konstatuje „Süddeutsche Zeitung” i dodaje, że „nieszczęście to trudno jest odpolitycznić, bo przecież lot do Smoleńska miał wysoką rangę polityczną”. „SZ” przypomina, że odległość między Katyniem, celem wyprawy polskiego prezydenta Lecha Kaczyńskiego z ekipą, a miejscem katastrofy lotniczej wynosiła zaledwie 30 km. A ujęcia pokazujące w 2010 r. wśród szczątków samolotu Władimira Putina kładącego dłoń na ramieniu premiera Donalda Tuska obiegły cały świat.

„Jednak dzisiaj nie wybiła godzina tych, którzy dążą do pojednania, tylko zwolenników teorii spiskowych” – komentuje monachijski dziennik. Powołuje się na sondaż opinii publicznej przeprowadzony w marcu br. przez „Gazetę Wyborczą”. Z ankiety wynika, że większość Polaków jest przekonana, iż winni tragedii są piloci tupolewa oraz zła pogoda. 22 procent Polaków wierzy, że Lech Kaczyński wraz z towarzyszącą mu ekipą został zamordowany.

„Jednym, z tych, którzy podsycają takie przypuszczenia, jest niemiecki dziennikarz Jürgen Roth, którego książka „Verschlussakte S”(„Tajne akta S”) była komentowana we wszystkich ważniejszych polskich mediach” – pisze „SZ”. Wg Rotha w Smoleńsku doszło do zamachu. Tymczasem szef polskiego MSZ Grzegorz Schetyna zaklasyfikował tego typu teorie jako beletrystykę. Dochodzenie prowadzone w sprawie przyczyn katastrofy nie jest jeszcze zakończone.

„Własne obchody” Kaczyńskiego

„Rzeczywiście dziedzictwo Smoleńska niesie za sobą, pomijając wszelkie fantazje na ten temat, dość konfliktów, szczególnie dla polskiej polityki wewnętrznej” – zauważa monachijski dziennik. Wyjaśnia, że Jarosław Kaczyński inscenizuje swego brata na męczennika za sprawę wolności i niepodległości. Nie wziął też udziału w oficjalnych uroczystościach żałobnych rządu w piątek (10.04) na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Jarosław Kaczyński zorganizował „swoją własną uroczystość ku czci ofiar”.

Wraz ze swymi partyjnymi kolegami ruszył w marszu żałobnym ulicami Warszawy, niosąc plakat ze zdjęciem brata. „Gdyby pomnik ofiar wzniesiony był przed Pałacem Prezydenckim, byłoby to po myśli Kaczyńskiego, którego partia jest przeciwna planom miasta postawienia monumentu w mniej znaczącym miejscu” – komentuje monachijski dziennik, dodając, że „przecież Lech Kaczyński dostąpił zaszczytu i został pochowany na krakowskim Wawelu, mimo protestu wielu Polaków. A przecież miejsce to było dotąd zachowane dla królów, dwóch poetów oraz czterech bohaterów”.

Artykuł pochodzi z serwisu ”Deutsche Welle”

Zobacz także

TOK FM

Andrzej Duda, człowiek z mgły

Olga Szpunar, Michał Olszewski, 11.04.2015
Andrzej Duda

Andrzej Duda (Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta)

„Prezydent zapatrzył się za okno. Stwierdził, że jego pokolenie będzie wkrótce odchodzić. Spojrzał na nas i powiedział: ‚To na was będzie spoczywał obowiązek, żeby sprawy prowadzić dalej'”. Dwa dni później tupolew uderzył w brzozę, a Andrzej Duda poczuł się pomazańcem Lecha Kaczyńskiego.
Polityczny rajd Andrzeja Dudy rozpoczyna się 10 kwietnia 2010 r. Do Smoleńska nie leci. Chętnych jest tylu, że na kilka dni przed katastrofą prezydencki minister Jacek Sasin prosi, by kto może, zrezygnował, ustępując miejsca bardziej zasłużonym gościom.Część znajomych jest przekonana, że zginął w samolocie.Po raz pierwszy wychodzi z cienia jeszcze tego samego dnia, około godziny 11. Odmawia uznania śmierci Lecha Kaczyńskiego, żąda dowodu – oficjalnej noty dyplomatycznej Rosjan albo świadectwa kogoś, kto widział zwłoki. I ostrzega, że obejmując obowiązki prezydenta, marszałek Bronisław Komorowski naruszy konstytucję. Nerwowe negocjacje między Kancelarią Prezydenta a Kancelarią Sejmu trwają kilka godzin. Wreszcie o godzinie 14 Duda ustępuje. Później będzie wielokrotnie sugerował, że władza w państwie została przejęta w sposób niejasny.Dwa dni wcześniej razem z sekretarzem stanu Pawłem Wypychem towarzyszy Lechowi Kaczyńskiemu w ostatniej podróży zagranicznej. Wizyta w Wilnie obrośnie legendą: „W pewnym momencie prezydent zapatrzył się za okno. Stwierdził, że on już ma swoje lata i jego pokolenie będzie wkrótce odchodzić. Spojrzał na nas i powiedział: » Ale wy jesteście przyszłością polskiej polityki i to na was będzie spoczywał obowiązek, żeby sprawy prowadzić dalej «” – opowie portalowi wPolityce.pl.Paweł Wypych ginie w Smoleńsku. Kariera namaszczonego w prezydenckim samolocie Andrzeja Dudy toczy się coraz szybciej. Pod gniewnymi sztandarami, na miesięcznicach, marszach, spotkaniach poświęconych pamięci pary prezydenckiej buduje polityczną pozycję.Tezy o zamachu nie formułuje wprost, ale wierzy w ustalenia ekspertów Antoniego Macierewicza. – Trudno mi w tej chwili powiedzieć, co było przyczyną i co wybuchło, natomiast jestem przekonany, że wybuch był – przekonuje w czwartą rocznicę katastrofy w Trójce. I dodaje, że „ta sprawa dla Polski jest tak samo ważna jak sprawa ataku na WTC dla Stanów Zjednoczonych”.

Kilka miesięcy po katastrofie Duda występuje we „Mgle”, wyprodukowanym przez „Gazetę Polską” dokumencie o pierwszych dniach po katastrofie. Opowiada, jak w Moskwie żegnał się z prezydenckimi ministrami Pawłem Wypychem i Władysławem Stasiakiem: „I tam, w takich czarnych workach, były ich zwłoki. Położyłem rękę, jedną na Pawle, drugą na Władku”. Jest opanowany, ale czuć, że pod spodem kipią emocje.

W scenie wprowadzenia trumien do Pałacu Prezydenckiego widać więcej. Minister jest cały rozdygotany. Nagle rzuca się pod nogi żołnierzy, żeby poprawić coś u stóp katafalku. W jego gestach, gdy chwilę później układa wiązanki na trumnach, nie ma nic z oficjalnej celebry. Poprawia kwiaty wręcz tkliwie.

Ale w kampanii o Smoleńsku mało albo wcale. Kto wie, co Duda mówił przez pięć lat, ten wie. Oficjalny przekaz jest taki, jak podczas wczorajszych obchodów w wawelskiej krypcie: „Dziękuję wszystkim, którzy dziś czczą 5. rocznicę ich śmierci, tragedii pod Smoleńskiem. Mam nadzieję, że Polacy będą dziś tak zjednoczeni, jak wtedy 10 kwietnia i w następnych dniach, które wtedy były”.

Harcerzyk nie dymi

Przez lata nic nie wskazywało na to, że będzie walczył o najważniejsze stanowisko w państwie.

Młodość urodzonego w Krakowie Dudy to prestiżowe II LO im. Króla Jana III Sobieskiego. Licealne lata 80. w Krakowie upływają pod znakiem zadym, starć z milicją i gwałtownych demonstracji. Duda za kamienie nie chwyta, spełnia się w oficjalnym harcerstwie.

Grzegorz Lipiec, absolwent „dwójki”, obecnie szef lokalnych struktur PO, wówczas jeden z czołowych działaczy radykalnej Federacji Młodzieży Walczącej, pamięta go ze szkoły. – Co tu kryć, mieliśmy go za harcerzyka. Podpisywał się pod petycjami w sprawie wolnych wyborów, ale na bezpośrednie starcie nigdy nie szedł, to nie był jego żywioł.

W dawnym liceum – w którym pracuje jego żona Agata Kornhauser-Duda – ma dzisiaj wielu zwolenników. Ostatnio jedna z nauczycielek próbowała na terenie szkoły zbierać podpisy pod jego kandydaturą. Gdy dyrekcja zwróciła jej uwagę, że to nie miejsce na taką działalność, odpowiedziała z dumą: – To przecież nasz absolwent!

Wśród nauczycieli są jednak i tacy, którzy nie szczędzą Dudzie złośliwości. – Budyń waniliowy z soczkiem malinowym – mówi emerytowana polonistka. – Grzeczniutki aż do zemdlenia. Taki pieszczoszek naszej pani. Pamiętam, że podczas wyjazdów na obozy naukowe próbował nawiązywać bliższe kontakty z nauczycielami. Rówieśnicy bawili się we własnym towarzystwie, a on przychodził, dopytywał o różne rzeczy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mówił zawsze to, co ludzie chcieli od niego usłyszeć.

Krakowska kindersztuba

W przedwiosenny dzień widok z balkonu biura europoselskiego przy ulicy Podwale jest jak ze szkiców Wyspiańskiego: bezlistne drzewa na Plantach, słabe słońce, kopuła kościoła św. Anny, czerwona cegła Collegium Novum. Wszędzie blisko, każdy zna każdego. Gabinet dyrektora krakowskiego oddziału IPN i niedawnego kandydata na prezydenta Krakowa Marka Lasoty, któremu Duda oddał koleżeńską przysługę, zatrudniając na staż jego dwie córki, kilka minut spacerkiem. Akademia Górniczo-Hutnicza, macierzysta uczelnia jego rodziców, na której profesor Janina Milewska-Duda zbierała podpisy pod kandydaturą syna, parę przecznic dalej.

Na ścianie portret Marii i Lecha Kaczyńskich z zamaszystymi autografami. Na półce Pismo Święte, album „Oburzeni” i praca „O praworządność i ustrój państwowy” redagowana przez Jacka Majchrowskiego, prezydenta Krakowa, dawnego konkurenta Dudy. W 2010 roku, kiedy do drugiej tury wyborów samorządowych dostali się kandydat lewicy Jacek Majchrowski i centrowy Stanisław Kracik z PO, kandydat PiS uznał, że ten pierwszy to „mniejsze zło”.

Jacek Majchrowski: – Znam go parę lat, to dobry prawnik. Ma kindersztubę, sympatyczny, elokwentny. W wyborach nie atakował po chamsku. To się zmieniło, jak zaczął wybijać się politycznie.

Jakub Kornhauser, socjolog, szwagier Dudy, syn poety Juliana Kornhausera: – Nasze rodziny to jak niebo i ziemia. Oni emocjonalni, głośni, trochę po góralsku, my introwertyczni. Pewnie dlatego nigdy nie nawiązaliśmy bliskich kontaktów. Z Andrzejem spotykam się przy wspólnym stole trzy razy do roku, ale o polityce nie rozmawiamy. Na pewno bardzo się różnimy – gdy on tłumaczył, że za in vitro powinno się wsadzać do więzienia, ja zbierałem głosy na Annę Grodzką. Jedno muszę przyznać: to niezwykle pomocny człowiek. Pomaga finansowo biednym rodzinom, a jak zadzwonisz do niego w środku nocy z prośbą o pomoc w przeprowadzce, przyjedzie i załaduje szafę do bagażnika.

– Miły, uprzejmy, zapięty na ostatni guzik, otrzaskany merytorycznie – mówią o Dudzie studenci, którzy pamiętają go z ćwiczeń z prawa administracyjnego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Podczas konwencji wyborczej Duda popisuje się ogładą. Dziękuje za inspirację prof. Janowi Zimmermanowi, kierownikowi katedry prawa administracyjnego, w której jest asystentem. Mimo że Zimmerman w 2006 r. podpisał protest prawników przeciwko wprowadzanym przez PiS zmianom w prawie karnym, jest za co dziękować – Duda od dekady blokuje etat w katedrze, przekonując, że chciałby kiedyś wrócić na uczelnię. Równie uprzejmie wykręca się od lutowego spotkania z Glennem Jorgensenem, członkiem zespołu Macierewicza. Duda bardzo żałuje, że cykl spotkań z wyborcami nie pozwala mu wziąć udziału w debacie, ale docenia, że duński inżynier jest „jednym z tych naukowców, którzy nie przestraszyli się stawiać fundamentalnych pytań, bez których tragedia smoleńska zostałaby strywializowana, a następnie zapomniana”. I dziękuje „tym wszystkim, którzy nie poddając się kłamstwu, odrzucają propagandę państwowych komisji”. Tak jest, panie prezydencie Miesiąc temu „Newsweek” napisał, że w 2002 r. Duda był działaczem Unii Wolności. Kandydata irytują pytania o tamte czasy. – W życiorysie nie muszę pisać o wszystkich nieistotnych dla mnie faktach – mówi dziennikarzom. Nie dziwota, w oczach wyborców PiS przynależność do partii Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka to fakt raczej kompromitujący.Grzegorz Lipiec: – Unia Wolności to nie NSDAP, nie ma powodu do wstydu. Myślę, że program UW był mu po prostu bliski. A kariery nie zrobił, bo nie zdążył.

Ta zaczyna się w roku 2005, kiedy odkrywa go małopolski poseł Arkadiusz Mularczyk. Duda jako ekspert klubu PiS pomaga pisać ustawę lustracyjną. W następnym roku zostaje wiceministrem sprawiedliwości u Zbigniewa Ziobry, trzy lata później jest już podsekretarzem stanu w Pałacu Prezydenckim.

W tamtym czasie Kancelaria Prezydenta kieruje do Trybunału Konstytucyjnego ustawę, która obejmuje SKOK-i kontrolą Komisji Nadzoru Finansowego. Dochodzenie „Wyborczej” pokazuje, że podczas sporządzania wniosku do Trybunału Duda korzysta z opinii i ekspertyz SKOK-ów. Ustawa wchodzi w życie po trzech latach. W tym czasie spółdzielcze kasy praktycznie są wyjęte spod kontroli państwa. Grzegorz Bierecki, szef Krajowej SKOK, jego brat Jarosław i prawnik Adam Jedliński dostają dość czasu, by przenieść majątek Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych, „czapy” nad SKOK-ami, do swojej spółki. Równocześnie wiele podległych Krajowej SKOK kas popełniało błędy albo udzielało lewych kredytów. Dziś upadają, jak SKOK Wołomin czy SKOK Wspólnota, a oszczędności klientów musi ratować Bankowy Fundusz Gwarancyjny.

Prezydencki minister odgrywa też istotną rolę w błyskawicznym ułaskawieniu Adama S., biznesmena skazanego za wyłudzenie, późniejszego wspólnika Marcina Dubienieckiego, zięcia Lecha Kaczyńskiego. Według „Newsweeka” decyzja zapadła w rekordowym tempie, z pominięciem opinii sądu i wbrew Prokuraturze Generalnej. Z Kancelarii Prezydenta zniknął też końcowy wniosek o zastosowanie prawa łaski, prawdopodobnie podpisany przez Andrzeja Dudę.

Jeden z byłych polityków PiS: – Stałem blisko tej sprawy. Andrzej wykonał wówczas wyraźne polecenie prezydenta. To nie była jego inicjatywa, wręcz przeciwnie – bronił się przed nią. Ale w końcu zrobił to, co prezydent kazał.

Jakub Kornhauser: – Nie podejrzewam Andrzeja o koniunkturalność czy załatwiactwo. Odkąd znalazł się w polityce, wiernie wykonuje polecenia braci Kaczyńskich. Oni go wymyślili, czuje się przez nich wybrany i odpłaca lojalnością.

Socjolog i publicysta Radosław Markowski: – Nie chodzi o to, że Kaczyński kogoś wypromował, bo w polityce zawsze ktoś kogoś promuje. Chodzi o to, że kiedy Wałęsa wypromował Mazowieckiego, Mazowiecki potrafił mu potem powiedzieć: teraz ja jestem premierem i ja rządzę. Duda Kaczyńskiemu tego nie powie.

Pilny uczeń prezesa

Jeden z bliskich współpracowników kandydata: – Na początku w PiS się nie wyróżniał. Stał z boku, nie mieszał się do walk frakcyjnych. Mówił jak prawnik, a nie trybun. Ale Andrzej szybko się uczy, to bardzo pojętny człowiek.

Przemiana zaczyna się tuż po Smoleńsku. O protestujących przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu Duda mówi, że „nie są prawdziwymi patriotami”. Pojawia się na miesięcznicach smoleńskich. Podczas jednej z ostatnich stoi na tle transparentu „Całe zło to PO”.

W 2011 roku występuje w krakowskim magistracie przeciwko podwyżkom cen biletów. Wymachuje słupkami: tak spada siła nabywcza średniej krakowskiej pensji! Radni są zdumieni. – Proszę pana, te statystyki pokazują, że owszem, spada, ale tempo bogacenia się – prostuje któryś. W odpowiedzi Duda idzie do sklepu. Na salę wraca z reklamówką wypełnioną serem, masłem, majonezem, chlebem i margaryną. Porównuje paragon z paragonem z 2007 roku.

To chwyt, który dwa miesiące wcześniej wykorzystał Jarosław Kaczyński, kupując w świetle kamer kurczaka, mąkę i cukier, żeby udowodnić, jak podrożało życie za Tuska.

Potem jest mniej zabawnie. W 2013 roku portal Podhale24.pl relacjonuje spotkanie posła z mieszkańcami Rabki zorganizowane przez Klub „Gazety Polskiej”. I przytacza słowa Dudy: „Ktoś, kto jest za Platformą Obywatelską z pełnego przekonania, jest za nią, bo ma w tym interes. Bo albo jest zatrudniony przez PO, albo robi coś, na co PiS by mu nie pozwoliło, albo ma przekonanie, że » głupia Polska «nie powinna istnieć”.

Bronek Samo Zło

W 2015 roku wyborcze rzemiosło ma już w małym palcu. Podobnie jak chwyty poniżej pasa.

W programie prezydenckim obiecuje, co się da: chce obniżenia wieku emerytalnego, podniesienia kwoty wolnej od podatku, wsparcia rodzin ubogich oraz wielodzietnych. „Rzeczpospolita” wylicza, że realizacja jego obietnic kosztowałaby 250 miliardów w ciągu pięciu lat.Otwierając wymyślone przez PiS na potrzeby kampanii Muzeum Zgody im. Bronisława Komorowskiego, obwinia prezydenta o rozbijanie rodzin, zgodę na GMO, tragedię górników.Na jednym z wieców do mikrofonu podchodzi wzruszony mężczyzna. – Nie chcemy prezydenta, który zamierza wyprowadzić nasze wojska z NATO – mówi.Wyborca martwi się, bo po sieci hula filmik: noc, Belweder, dzwoni telefon. „Moskwa” – szepce asystent. Zaspany prezydent mówi do słuchawki: „Już jest przygotowywana strategia wyjścia z NATO. Całkiem zwyczajnie jestem po rozmowie z premierem”. Słowa Komorowskiego brzmią autentycznie – i takie są. Padły w 2010 r., kiedy ówczesny marszałek Sejmu przejęzyczył się, mówiąc o wyjściu Polaków z Afganistanu. Spot zrobił sztab Dudy. A on sam miesiąc wcześniej napomyka w „Nowym Państwie”, że prezydent ma „dziwną jak na byłego opozycjonistę słabość do Wojskowych Służb Informacyjnych”.Równolegle europoseł rozgrywa kwestię wspólnej waluty. W marcu w Warszawie PiS otwiera Bronko-Market. Ceny – w euro, zapożyczone z sieci supermarketów na Słowacji. Obok – ceny w złotych z polskich sklepów tej sieci. Wychodzi, że po wejściu do strefy euro za mleko zapłacimy nie 1,95, ale 2,84 zł, za dziesięć jajek 7,79 zł zamiast 3,19, za chleb nie 1,49, lecz 2,84 zł. Na ścianie Bronko-Marketu wisi plakat: „Nie jesteśmy jeszcze członkiem strefy euro, ale taka jest wola Polski, aby tam się znaleźć jak najszybciej”. To cytat z Komorowskiego z maja 2013 roku. Wyrwany z kontekstu, bo prezydent często podkreślał, że euro powinno być wprowadzone, gdy kraj będzie na to przygotowany.Duda: – Czy rzeczywiście prezydent i jego obóz chcą wprowadzać Polaków do strefy euro na dzisiejszym poziomie polskich wynagrodzeń, gdy najniższa emerytura to ponad 800 zł?

Merytorycznie będzie później

Uprzejmy prawnik z Krakowa sprawia wrażenie, jakby dobrze czuł oczekiwania elektoratu wyrażone przez Leszka Sosnowskiego, wpływowego właściciela krakowskiej oficyny Biały Kruk, który w ostatnim wydaniu miesięcznika „WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka” napisał: „Ludzie oczekują walnięcia pięścią w stół. (…) Andrzej Duda nie potrzebuje budowania sobie nazwiska, ten etap ma za sobą. Teraz czas na pokazanie oblicza: niekoniecznie rozpromienionego uśmiechem, jak chcą tego mętne media, bo wolnemu Polakowi naprawdę wcale nie jest do śmiechu”.

Ile w tym jest Dudy, a ile jego ekipy? – Są trzy osoby, z którymi Andrzej nieustannie się konsultuje: to Jarosław Kaczyński, skarbniczka partii posłanka Beata Szydło i poseł Marcin Mastalerek – słyszymy od osoby zaangażowanej w pracę sztabu. – Dla Mastalerka to pierwsza kampania, dlatego chce się wykazać i sypie pomysłami jak z rękawa. Ale naprawdę ciekawe historie dzieją się na drugim planie. Kampanią internetową zarządza Paweł Szefernaker, bliski współpracownik Joachima Brudzińskiego, odpowiedzialny za internetowy zespół PiS. I to widać. Jest ruch, wokół kandydata dużo się dzieje, i o to chodzi. Merytoryczne zabawy zostawiamy na później.

Dziennikarz Michał Kolanko przygląda się z bliska kampanii Andrzeja Dudy, często towarzyszy mu w wyjazdach: – PiS nauczył się, że do internetu trzeba nieustannie dorzucać nowe wydarzenia, że tam się nie śpi. Sam Duda jest bardzo aktywny na Twitterze, prostuje, wchodzi w polemiki. Dlatego jego kampania sprawia wrażenie bardzo żywej, skierowanej do młodych.

Pigułka smoleńska

Choć kampania w pełni, Duda nie wziął w Brukseli urlopu. Nie bardzo może, skoro PiS okrzyknął go najbardziej pracowitym polskim posłem w Parlamencie Europejskim.

– Uprzejmy, okrągły. Chodzi i się uśmiecha. Taki chłopiec do wynajęcia. Zrobi to, co partia każe – charakteryzuje brukselskie dokonania kolegi europosłanka PO Róża Thun. – Ostrzejsze wypowiedzi zdarzają się mu tylko wtedy, gdy trzeba atakować własny kraj. Nie dotyka istotnych dla całej Unii tematów – miejsc pracy, bezpieczeństwa. Na sali plenarnej mówi właściwie do polskich mediów. Prowadzi kampanię.

Od maja ubiegłego roku Duda zabrał głos dziesięć razy i podpisał się pod sześcioma interpelacjami. Wspólnie z konserwatywnymi europosłami pytał, czy Komisja zamierza wycofać decyzję zezwalającą na sprzedaż wczesnoporonnej pigułki EllaOne bez recepty. Interesował się Uzbekistanem i Kazachstanem, referował opinię prawną w sprawie europosła Gabriele Albertiniego oskarżonego o zniesławienie mediolańskiego prokuratora. Z tematów polskich – interweniował w sprawie dyskryminacji naszej żywności w Czechach oraz połączył w jednej rezolucji zabójstwo Niemcowa i sprawę smoleńskiego wraku, którego Rosja wciąż nie oddała.

Thun postanowiła powiedzieć Dudzie: sprawdzam. Nakręciła filmik pokazujący, jak wyglądają sprawozdania, którymi chwali się europoseł: okładka, legenda, spis treści, czysta strona przytytułowa i dwie strony tekstu. W sumie – kilka kartek. 12 takich dokumentów powstało w ciągu pół roku. – Porównałam to z pierwszym z brzegu sprawozdaniem. Liczy prawie 50 stron tekstu prawnego, pisano je dwa lata.

Patrz, Kościuszko, na nas z nieba

Kandydat jedzie przez Polskę.

Za sobą ma już 160 spotkań, głównie w mniejszych miejscowościach, gdzie wyraźniej czuć frustrację i biedę.

Dzisiaj kolej na Kazimierzę Wielką i Proszowice. To rubieże Świętokrzyskiego i Małopolski, teren trudny, jeden z mateczników PSL. Sporo biedy i ruin, ale równie dużo znaków rozwoju. Niedaleko stąd, w Charsznicy, rolnicy zbudowali kapuścianą potęgę na skalę europejską, ziemia jest tam tak cenna, że sprzedaje się ją na licytacjach. Proszowice specjalizują się w czosnku, Kazimierza Wielka założyła niedawno dużą grupę producencką i chce zarabiać na marchwi. Na lokalnych dożynkach odchodzi handel traktorami wartymi nawet kilkaset tysięcy złotych.

Na rynku w Kazimierzy Wielkiej powoli zbierają się uczestnicy wiecu. Jest środek dnia, więc frekwencja niezbyt wysoka. Głównie starsi, poważni, ubrani na czarno i szaro. Młodzieżą w kolorowych koszulkach, dowiezioną specjalnie z Kielc, dowodzi Kamil Piasecki z Solidarnej Polski, rocznik 1984. – Najbardziej podoba mi się postulat obniżenia wieku emerytalnego. Trzeba myśleć o takich sprawach zawczasu – tłumaczy.

– Tylko w Dudzie nadzieja, że coś się wreszcie w Polsce zmieni. Córka za pracą jeździ aż do Krakowa, do galerii. Dostaje 1500 złotych. A ja? Czwórkę dzieci Polsce dałam. I z tego poświęcenia emeryturę mam taką, że ledwo wiążę koniec z końcem – opowiada starsza kobieta.Za jej plecami budynek starej cukrowni zieje pustymi oknami. Bezrobocie to największy problem w gminie, sięga tutaj prawie 20 procent.- A złodzieje, co w PZPR byli, teraz sobie brzuchy pasą. Po 5 tysięcy na rękę mają – dodaje mąż kobiety.W Kazimierzy kandydat przemawia pod barem Fuks, a w Proszowicach pod pomnikiem Kościuszki. Wchodzi w szaro-czarny tłumek, dobrze ubrany, opalony na pomarańczowo, szczupły, śnieżna biel kołnierzyka koszuli bije w oczy. Mówi pewnie, klarownie i jasno.Choć temat w skoncentrowanej na marchwi i bezrobociu Kazimierzy brzmi egzotycznie, przyjechał, żeby opowiedzieć o zgubnej unijnej polityce dekarbonizacyjnej.O Donaldzie Tusku i Ewie Kopacz, którzy akceptują szkodliwy dla Polski pakt klimatyczny.

O węglu, na którym Polska powinna budować niezależność.

O nieudanym projekcie unii energetycznej i polityce głównego nurtu, od której chce się trzymać z dala.

O upadających rodzinnych firmach i rosnących jak grzyby po deszczu supermarketach, których właściciele płacą podatki za granicą.

O liczących dziesiątki tysięcy hektarów latyfundiach znajdujących się w obcych rękach.

Obiecuje odbudowę polskiej gospodarki, reindustrializację, pomoc dla górników, rolników, pielęgniarek, młodych. I że zrobi wszystko, by powstrzymać emigrację zarobkową. Na innych spotkaniach dokłada odbudowę armii zniszczonej przez prezydenta Komorowskiego.

Ludzie słuchają z posępnymi minami.

Po przemówieniu brawa, choć entuzjazmu nie widać. Zebrani proszą Dudę o autograf, robią sobie z nim zdjęcia. – Pan jest drugim papieżem – mówi do niego jedna z kobiet.

Jest lista tematów, których kandydat nie porusza.

Ani słowa o Smoleńsku. Ten temat się wypalił i jest używany już tylko podczas uroczystości rocznicowych albo w wywiadach, gdy nie da się go uniknąć.

Ani słowa o Episkopacie, o tym, jak być prezydentem wszystkich Polaków bez podpisania ustawy o in vitro.

Ani słowa o SKOK-ach i roli PiS.

Ani słowa o tym, że projekt unii energetycznej to projekt PO, wspierany przez wszystkie partie.

Ani słowa o tym, co zrobić, by nadgonić zapóźnienie cywilizacyjne wobec krajów Zachodu.

A także ani słowa o traktorach z klimatyzacją i kwitnących grupach producenckich, które walczą na europejskich rynkach. Tylko klęska.

Grzegorz Lipiec: – Mam cichą nadzieję, że Andrzej nie wierzy w to, co mówi. Sztabowcy nakreślili mu scenariusz, a on go realizuje.Profesor Marcin Król, filozof, historyk idei: – Przecież on nie wierzy w to, co mówi. Jest w nie swoich butach. Jego inteligencka rodzina, żona, przygoda z Unią Wolności… Pamiętam go z telewizji, zanim stał się kandydatem na prezydenta. Jak na członka PiS wypowiadał się całkiem rozumnie. Merytorycznie. Bez charakterystycznej dla tego ugrupowania agresji i teorii spiskowych. Teraz Duda tę agresję w sobie ma.Polak lubi dobry żartJedziemy z Andrzejem Dudą przez kraj. Choć to prowincja co się zowie, droga wygodna, niedawno wyasfaltowana. Kandydat rozluźniony, ale bębni co jakiś palcami po plastikowym stoliku. Je mocne pastylki miętowe; pali jak smok, bliscy mówią, że adrenalina nie daje mu spać.- Udało się w ogóle coś w Polsce przez minione 25 lat? – pytamy.- Tak. Weszliśmy do NATO i Unii. To były dobre posunięcia.

– Nie za dużo pan obiecuje podczas spotkań?

– Nie obiecuję niczego oprócz ciężkiej pracy.

– Powiedział pan, że ludzie, którzy głosują na PO, są przekonani, że głupia Polska nie powinna istnieć?

Kandydat zdecydowanie zaprzecza.

Pytamy o zagrywki poniżej pasa w rodzaju „wyjścia z NATO”. – Ten klip jest po prostu zabawny. To konwencja żartu. Czy cała kampania wyborcza musi być śmiertelnie poważna? Myślę, że Polacy nie oczekują, żeby taka była w każdym calu – mówi.

A czy posłankę PiS Annę Paluch gwiżdżącą na Bronisława Komorowskiego w Nowym Targu też należy odbierać w kategorii żartu?

Krakowska kindersztuba bierze górę: – Gwizdy na prezydenta Komorowskiego mi się nie podobają. To nie jest żart. Chyba to każdy widzi i rozumie. Prezydent jest głową państwa wybraną przez naród i należy mu się szacunek. Co nie znaczy, że nie należy dyskutować merytorycznie.

Jeden szczegół nie daje nam spokoju. Przez cały wiec w Kazimierzy kandydat sprawia wrażenie rozluźnionego. Spadkobierca Lecha Kaczyńskiego uśmiecha się lekko, w lewej ręce trzyma swobodnie mikrofon.

Ale prawą dłoń machinalnie zwija w pięść. I wtedy, przez krótką chwilę, przypomina Andrzeja Dudę, którego widzieliśmy trzy lata wcześniej, gdy podczas drugiej rocznicy pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu skandował do tłumu zebranego przed Krzyżem Katyńskim: „Tu jest Polska, tu, gdzie my stoimy”.

To pewnie tylko przypadek, że w 2006 roku Jarosław Kaczyński, wówczas premier, wołał pod Stocznią Gdańską: „My jesteśmy tu, gdzie wtedy. Oni tam, gdzie stało ZOMO”.

 

Polecamy wideo Magazynu Świątecznego
Wyjątkowa interpretacja wiersza Mariana Grześczaka w wykonaniu Tomasza Sapryka oraz wideo z wizyty Małgorzaty Minty w La Rotisserie, gdzie odkryjemy smak zupy z białych szparagów z wędzoną trocią.

A poza tym w Magazynie Świątecznym:

Prezes zabija bezkarnie
Korporacje mają wolność słowa, prawo do wpływania na wyniki wyborów, wolność wyznania. Zwykli ludzie mają coraz mniej i mniej praw i coraz gorszy dostęp do sprawiedliwości. Z Katie Redford rozmawia Katarzyna Wężyk

Lech Raczak: Za Smoleńsk, za Katyń kulą w łeb!
Skoro wszystkie teorie biorę pod uwagę, to także i tę, że jeden brat poradził drugiemu, aby lądował bez względu na warunki. Kwestia męstwa. Z Lechem Raczakiem, legendą Teatru Ósmego Dnia, autorem spektaklu „Spisek smoleński”, rozmawia Donata Subbotko

O. Kłoczowski: Jezu, ufam tobie… bo nie ufam nikomu
Polsko, mamy problem. Tylko w tym katolickim kraju pierwsze, co widzisz, to nieprzyjazna morda drugiego człowieka, który by ci widły wbił w plecy, jak tylko się odwrócisz. Z o. Janem A. Kłoczowskim rozmawia Małgorzata Skowrońska

Pułkownika chowają, to i pompa być musi! – rozmowa z Danielem Olbrychskim
Gdy opowiedziałem Kirkowi Douglasowi o moich kłopotach z „Potopem”, stwierdził: „Dziwny to kraj, ale dla aktorów niezwykle pozytywny, w którym na dwa lata przed ukazaniem się filmu trwa dyskusja, czy ktoś ma w nim zagrać albo nie zagrać”

O zaletach mieszkania w bloku
Powojenna urbanistyka stała na całkiem wysokim poziomie, pod pewnymi względami była lepsza od dzisiejszej. Z Łukaszem Galuskiem i dr. Michałem Wiśniewskim rozmawia Anna Kiedrzynek

Prof. Magdalena Fikus: Nieśmiertelność jest bez sensu
Nie jest ważne, żebyś miał sto lat. Ważne jest to, w jakiej w tym wieku będziesz kondycji. Rozmowa Izy Klementowskiej

O jasny gwint, pomroczność jasna!
Przykre skutki tego, że wolimy piosenki, które już słyszeliśmy

Wyborcza.pl

W Polsce są dwa Kościoły: „bliski” i „daleki”. Kolejne badania potwierdzają starą prawdę

Kościół bliski czy daleki - jakiego oczekują polscy wierni?
Kościół bliski czy daleki – jakiego oczekują polscy wierni? Fot. Robert Robaszewski / Agencja Gazeta

Polakom nie przeszkadzają krzyże w budynkach publicznych i religia w szkołach, ale nie lubią, kiedy księża mówią im, jak głosować. Na Wielkanoc poszli poświęcić pokarmy, ale… nie akceptują wielu punktów kościelnego nauczania. Skąd ten rozdźwięk?

Ostatnie badania opinii publicznej potwierdzają starą prawdę – Polacy są bardzo religijnym narodem. Sęk w tym, że za religijnością i pobożnością czasem niewiele idzie, bo kiedy zapytać ich o konkretne przełożenie kościelnych nauk na życie, pojawiają się schody.

Święcenie tak, moralizowanie nie
Z ostatnich badań przeprowadzonych przez CBOS wynika, że Polakom nie przeszkadzają ani krzyże w budynkach publicznych (88 proc.), ani lekcje religii w szkołach (82 proc.), ani nawet obecność kościelnych hierarchów na uroczystościach państwowych (80 proc.). Ankietowani nie widzą też problemu w święceniu budynków użyteczności publicznej (76 proc.) czy występowaniu księży w telewizji publicznej (75 proc.).

Mniej optymistycznie dla Kościoła wypadło pytanie o wypowiedzi biskupów na tematy moralne i obyczajowe – dziś nie przeszkadza to zaledwie 60 proc. Polaków (dwa lata temu było to 61 proc.). Co to oznacza?

Na podstawie wyników powyższej ankiety można sądzić, że Polaków nie drażnią zewnętrzne oznaki wiary. Choć co jakiś czas wybuchają polityczne wojny o krzyż czy lekcje religii w szkole, to dla większości społeczeństwa nie stanowi to problemu. To „tylko” pewien niegroźny element naszej codzienności, więc nie ma o co kruszyć kopii.

Problem pojawia się jednak kiedy owa religijność zaczyna (albo przynajmniej powinna) mieć przełożenie na nasze życie, codzienne wybory i decyzje. Przecież ksiądz nie będzie mówił mi, jak mam żyć! A już z pewnością nie będzie dyktował warunków w sypialni… – myśli spora część społeczeństwa.

To także znajduje odzwierciedlenie w badaniach opinii publicznej. Z opublikowanego na początku marca Raportu CBOS pod tytułem „Oczekiwanie zmiany w nauczaniu Kościoła” wynika, że Polacy po prostu nie akceptują nauczania Kościoła w kwestiach moralności. Aż 79 proc. badanych chce dopuszczenia przez hierarchów możliwości wykonywania in vitro, 72 proc. oczekuje zgody na stosowanie antykoncepcji, a 73 proc. w niektórych sytuacjach dopuściłoby przerwanie ciąży.

Zdecydowana większość (80 proc.) chce też umożliwienia rozwodnikom w nowych związkach przyjmowania Komunii Świętej. Jak podkreślali ankieterzy CBOS, co druga osoba, opowiadająca się za takimi zmianami deklarowała się jako głęboko wierząca.

Ks. Wojciechowi Sadłoniowi z Katolickiego Instytutu Statystyki Kościelnej nie podobało się ujęcie problematyki przez CBOS. – W takim podejściu nauczanie Kościoła katolickiego odrywane jest od swojego duchowego fundamentu, przede wszystkim Pisma Świętego – powiedział KAI, dodając, że badania CBOS są takie, jakby „wystawić nauczanie Kościoła w konkursie popularności”.

Kościelna nowomowa
Być może ujęcie problemu nie było doskonałe, nie zmienia to jednak faktu, że nawet ludzie Kościoła dostrzegają pewien rozdźwięk pomiędzy tym, czego naucza kościelna hierarchia a tym, jak żyją ludzie, bądź co bądź, deklarujący się jako osoby wierzące.

– Rozdźwięk jest. I niestety, raczej z roku na rok się powiększa. W dużym stopniu przyczynia się do niego sam Kościół – ocenia gorzko w rozmowie z naTemat.pl Piotr Żyłka.

PIOTR ŻYŁKA

Jeśli ludzie przychodzą do kościoła i słyszą z ambony urzędniczo-formalistyczną nowomowę, a dodatkowo są wychowani tak, że księdzu na nic nie można zwrócić uwagi, „no bo przecież jest duchownym”, to trudno się dziwić, że przepaść między świeckimi i duchownymi jest coraz większa.

Przepaść jest nie tylko pomiędzy „świeckimi” a „duchowieństwem”, nauką a życiem codziennym, ale także – co dość oczywiste – pomiędzy wsią i miastem. Jeszcze nieco ponad dekadę temu z badań opinii publicznej wynikało, że ksiądz na wsi pełni ważną rolę – jest autorytetem w wielu kwestiach, ale także powiernikiem największych tajemnic. Nie tylko ze względu na fakt spowiadania, ale również zaufania, jakim cieszył się wśród parafian. Dziś to się zmienia.

– W większych miastach nie jest problemem znalezienie księdza albo zakonnika, który traktuje ludzi poważnie. Potrafi odpowiedzieć na trudne pytania, w kazaniach koncentruje się na głoszeniu Ewangelii, a nie na polityce i moralizowaniu. No i używa języka zrozumiałego dla przeciętnego człowieka. Niestety, dużo gorzej jest w mniejszych miejscowościach i wioskach – ocenia w rozmowie z naTemat Żyłka.

To akurat niektórym pasuje, zwłaszcza tym mniej zagorzałym katolikom. Aneta przyznaje, że choć od kilku lat mieszka w dużym mieście, to czasem – na przykład przed świętami – woli wyspowiadać się tam, skąd pochodzi, czyli w maleńkiej miejscowości gdzieś na Podlasiu. – Tam nie muszę się jakoś specjalnie z niczego tłumaczyć, starszy ksiądz w konfesjonale, spowiedź trwa maksymalnie dwie minuty. Nie wchodzę w szczegóły, nie mówię, że mieszkam z chłopakiem, a ksiądz specjalnie nie dopytuje. Kiedyś spowiadałam się w mieście, w popularnym kościele i trwało to wieki! Spowiednik dopytywał o wszystko, chciał rozmawiać – żali się.

Pustek nie ma, ale…
Unikanie rozmowy, nawet jeśli jest to dla spowiadającego się raz do roku człowieka wygodniejsze, na dłuższą metę niczemu dobremu nie służy. – Jeśli nie ma dialogu, to nie ma też zaufania. A jeśli nie ma zaufania, to nie ma szans na rzetelną dyskusję i zrozumienie nauczania Kościoła – podkreśla Żyłka.

Efekty tego stanu rzeczy są opłakane. Można się oczywiście cieszyć z tego, że polskie kościoły (zwłaszcza w okresie świątecznym) nie świecą pustkami, ale co za tym idzie? Jakie ma to przełożenie na przywiązanie do zasad i wartości, płynących z chrześcijaństwa?

Za nami Wielkanoc, teoretycznie najważniejsze w chrześcijaństwie święta – pamiątka męki, śmierci i Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Piszę teoretycznie, bo w praktyce wiele osób przyznaje, że dla nich ważniejsze jest Boże Narodzenie, bo to święto bardziej rodzinne, no i przede wszystkim bardziej „magiczne”.

To odwoływanie się do „magii” czy „klimatu” to kolejny dowód na płaskość świętowania w polskim wydaniu. I niestety potwierdzają to także badania, tym razem prof. Józefa Baniaka. Okazuje się, że Polacy chętnie noszą do kościoła święconkę, ale wielu z nich nie wierzy w Zmartwychwstanie! Pokarmy święcą, bo to piękny zwyczaj, tradycja, a w dodatku miło jest się spotkać z rodziną.

Wzmożoną aktywność katolików w okresie świątecznym dostrzegają także oczywiście księża. – Wyraźnie widać, że część parafian w trakcie świąt wielkanocnych pojawia się w kościele tylko ze święconką. Uważają, że w ten sposób spełniają całą swoją powinność wobec Boga, ale świadczy to wyłącznie o braku wiary – mówił Wp.pl ks. Witold Parecki z Poznania.

Ewo Kiedio, współzałożycielka magazynu „Dywiz” zauważa z kolei, że problem polega na często popełnianym błędzie, w ramach którego patrząc na religijność Polaków, mówi się, że nawet 96 proc. z nich to katolicy.

– Taki procent jest obliczany na podstawie liczby chrztów, a ten sakrament jest przecież wciąż czymś zwyczajowym, często nie świadczy o żadnym zaangażowaniu w wiarę. Myślę, że znacznie bliższy rzeczywistości obraz uzyskamy, patrząc na liczbę dominicantes (osób uczestniczących w niedzielnej mszy, ok. 40 proc.) i communicantes (osób przystępujących do Komunii św., ok. 16 proc). Przy takich statystykach nie dziwi, że wielu z tych, którzy uważają się za katolików ma w istocie poglądy bardzo odległe od nauczania Kościoła – mówi naTemat autorka „Więzi”.

„Nie, bo nie”
Wielu wiernych ma poglądy odległe od nauczania Kościoła, bo też i księża nie zawsze potrafią to nauczenie w sposób zrozumiały wytłumaczyć. – Jestem zaangażowanym katolikiem, ale sensowne wytłumaczenie dotyczące np. antykoncepcji usłyszałem do tej pory od kilku księży. Dużo częściej spotykałem się z argumentacją „Nie bo nie. Kościół tak naucza. Tak już jest. Musisz to zaakceptować”. I ze stylem listów Episkopatu, których prawie nikt nie rozumie – mówi w rozmowie z naTemat Żyłka.

Stąd już niedaleko do podjęcia refleksji o Kościele „bliskim” człowiekowi, czyli takim, który nie tylko potrafi z nim prowadzić dialog, lecz także jeszcze zrozumiale argumentować aspekty nauczania i Kościele „dalekim”, czyli tym, który autorytarnie głosi z ambony pewne, niepodlegające żadnej dyskusji, prawdy.
Taki pogląd wydaje się Błażejowi Strzelczykowi z „Tygodnika Powszechnego” jak najbardziej uprawniony.

BŁAŻEJ STRZELCZYK

Mam poczucie, że nie ma co już dzielić Kościoła na lewicowy czy prawicowy albo liberalny i konserwatywny, czy łagiewnicki i toruński. Te podziały są już dawno zdezaktualizowały. Teraz raczej mówimy o Kościele mówiącym o Bogu, przybliżającym istotę wiary (ten Kościół wierzy w intuicję i dojrzałość ludzi) i Kościele, dla którego ważniejsze jest sterowanie sumieniami, wskazywanie właściwych rozwiązań (stąd mówienie o gender, in-vitro itd). Ten drugi Kościół jest w tym sensie daleki, że nie docenia dojrzałości ludzi.

Strzelczyk dodaje, że minęły już czasy, gdy ludzie ślepo wierzyli w słowa wypowiadane przez biskupów i księży. – Zaczynamy je analizować, dopytywać, jątrzyć. Proste odpowiedzi już dziś nie wystarczają. Ludzie zatem szukają odpowiedzi na własną rękę, bo nie mają poczucia, że Kościół odpowiada nie ich problemy – mówi dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”.

Kościół bliski czy daleki?
Także Kiedio dostrzega problem podziału na kościół „bliski” i „daleki”.

EWA KIEDIO

I nie chodzi tylko o podział na księży i biskupów. Często także księża z parafii wydają się kimś bardzo dalekim, z kim wcale nie czujemy więzi, a więc także nie wybralibyśmy sobie ich na osoby, z którymi będziemy rozmawiać o swoich osobistych sprawach.

Czy może być inaczej, jeśli w większości parafii najzwyczajniej nie ma sytuacji, w których parafianin mógłby poznać swojego wikarego? Po mszy ksiądz znika w zakrystii, a później na plebanii. Oczywiście, świecki może się tam wybrać, może też pójść do kancelarii, ale wiadomo, że nie będzie to sytuacja sprzyjająca swobodnej rozmowie, mogącej budować relację. Trzeba mieć konkretny powód, żeby tam pójść – jakąś sprawę do załatwienia.

Nie wchodzi się do zakrystii na swobodną pogawędkę zapoznawczą, a w każdym razie nie każdy ma charakter, który sprzyja takim zachowaniom. Wymagałoby to dużej otwartości, przebojowości.

Co można zrobić, żeby naprawić tą sytuację? Żeby choć trochę przybliżyć ten Kościół „daleki”? – Jeśli Kościołowi naprawdę zależy na zmniejszeniu tego rozdźwięku, to musimy włożyć dużo wysiłku w podniesienie jakości kształcenia oraz formowania seminarzystów i permanentnej formacji księży. Tak, żeby potrafili oni mówić o ważnych w sprawach w zrozumiały i atrakcyjny sposób. I żeby nie traktowali świeckiego jak niewygodnego intruza, ale jak partnera – radzi Żyłka.

Strzelczyk z kolei odwołuje się do przykładu Jose Floresa, meksykańskiego teologa, który wystąpił podczas synodu o nowej ewangelizacji. Sytuację Kościoła według niego można porównać do 5. tajemnicy radosnej różańca, która opisuje wyprawę Maryi i Józefa do Jerozolimy. – Poszli do Kościoła, byli na pielgrzymce, były obrzędy, rytuały. Wszystko spoko. Ale okazało się, że zgubili Jezusa. W tej gmatwaninie rzeczy błahych zgubili Jezusa – podkreśla.

– My tu w Kościele założyliśmy, że ludzie mają doświadczenie Boga. Ale prawda jest inna. Więc Kościół, jeśli nadal chce mieć wpływ na ludzi, musi zacząć mówić na nowo o Bogu i historii Jezusa – radzi Strzelczyk.

A Kiedio podaje bardzo prosty przykład zaczerpnięty ze Wspólnot Jerozolimskich. – Świetnym pomysłem, niestety rzadko realizowanym, jest wyjście księży po Mszy przed Kościół, witanie się z parafianami, ich zwykła obecność we wspólnej przestrzeni, która pozwala na zamienienie kilku zdań na swobodne tematy, przełamanie lodów… – wylicza.

Być może samo wyjście do wiernych i nawiązanie dialogu, choćby prostego, niewiele zmieni, ale… Lepiej zacząć od niewielkich kroków, niż stać w miejscu. Nie ma co się łudzić, że Polska jest katolicka, że dziewięćdziesiąt parę procent wiernych… Badania pokazują, że tych, którzy na serio traktują wiarę i przystępują do sakramentów jest z roku na rok coraz mniej i trudno będzie powstrzymać ten proces, jeśli nie zacznie się ze sobą rozmawiać.

 naTemat.pl.

Jarosław Kaczyński kreśli linię podziału polskiego Kościoła

Michał Wilgocki, 11.04.2015
Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński (Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta)

Dużo ciekawsze od tego, jakim biskupom podziękował w piątek prezes PiS podczas obchodów piątej rocznicy katastrofy smoleńskiej, jest to, kogo nie wymienił w swojej wyliczance.
Podział na Kościół łagiewnicki i toruński przeszedł do historii kilka miesięcy temu. Jego symbolicznym zakończeniem stał się przyjazd kardynała Stanisława Dziwisza do Torunia na uroczystości rocznicowe Radia Maryja. Nie dziwi zatem, że to właśnie kardynał Dziwisz otworzył piątkową listę podziękowań prezesa PiS (za zgodę na pochowanie Lecha Kaczyńskiego na Wawelu), która kreśli nową linię podziału w polskim Kościele. Według informacji „Wyborczej” Andrzej Duda będzie dziś gościł w Łagiewnikach i będzie uczestniczył we mszy odprawianej właśnie przez krakowskiego metropolitę.Na liście Jarosława Kaczyńskiego znalazł się także abp Marek Jędraszewski. Łódzki metropolita i zastępca przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski wygłosił w piątek płomienne kazanie o „prawdzie smoleńskiej”, „zasiekach kłamstw” i o polskim rządzie, który „świadomie oddał śledztwo w ręce Rosjan”.Szefujący KEP abp Stanisław Gądecki z Poznania zasłużył sobie z kolei na taką laurkę: „pokazał, że można mówić prawdę, że różnego rodzaju naciski nie muszą działać”. To słowa bezpośrednio wymierzone w kardynała Kazimierza Nycza. Dlaczego Kaczyński pozwolił sobie na taki przytyk, a nazwisko kardynała Nycza zupełnie pominął?Kardynał Nycz zachował się w piątek zaskakująco dla PiS. Wiedział, jak przebiegały msze podczas partyjnych rocznic katastrofy smoleńskiej. Pamiętał, co rok temu w warszawskiej Bazylice Archikatedralnej wygadywał bp Antoni Pacyfik Dydycz (przy okazji – jemu również w piątek podziękował Kaczyński). Dlatego w tym roku wykorzystał swój autorytet metropolity warszawskiego i jako gospodarz sam postanowił odprawić mszę. Zgłosił to proboszczowi katedry na tyle wcześniej, że ten nie mógł zaprosić już nikogo innego.Kardynał Nycz ustawił się w roli mediatora między dwiema połowami pękniętej Polski. Do obu stron skierował to samo przesłanie. Rano w Świątyni Opatrzności Bożej porównał katastrofę do Wielkiego Piątku i śmierci Chrystusa, przypominając, że chrześcijanin na krzyżu zatrzymywać się nie może. Że bez zmartwychwstania krzyż jest tylko kolejną bezsensowną śmiercią. Kardynał podczas mszy, na której modlili się m.in. prezydent Bronisław Komorowski, marszałek Sejmu Radosław Sikorski czy minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak, powiedział, że należy pilnie wyjaśnić wszystko, co można jeszcze wyjaśnić, żeby dać ludziom elementarne poczucie sprawiedliwości. Mówił też o pojednaniu.Niemal identycznie zabrzmiały słowa kardynała Nycza wieczorem w Bazylice Archikatedralnej podczas mszy, która przecież znalazła się na oficjalnej liście obchodów PiS. – Jest jeden grób, przy którym ludzie nie płaczą. To grób Jezusa w Jerozolimie. Ludzie próbują go spotkać i z nim spojrzeć na własne krzyże. I to jest propozycja dla nas. Bez tego spojrzenia niczego nie zrozumiemy. Owszem, potrzebne są ludzkie działania. Zostawmy je tym, którzy są do tego powołani – mówił kardynał Nycz.Nie dostał owacji na stojąco jak rok temu biskup Dydycz, który mówił wtedy: „Ogłoszono embargo na poszukiwanie przyczyn katastrofy. Zabroniono nawet myśleć o zamachu. Może i go nie było, ale dlaczego nie szukać każdej możliwości”. W piątek zwolennikom teorii spiskowych w homilii zabrakło słów „zamach” czy chociażby „kłamstwo”. Po króciutkich oklaskach, kiedy kardynał Nycz próbował rozpocząć modlitwę wiernych, przerwały mu okrzyki „Chcemy prawdy”.

Na krytykę kardynała nie ośmielił się żaden z ważnych polityków będących na piątkowych obchodach zorganizowanych przez PiS. Andrzej Melak z liczącej kilkanaście rodzin grupy rodzin smoleńskich związanych z partią Jarosława Kaczyńskiego mówił jednak na antenie Telewizji Trwam, że w Polsce brakuje dobrych kapłanów, bo obecnie wielu zamiast pasterzami jest raczej administratorami. Nietrudno zgadnąć, o kogo mu chodziło.

Wystarczy też wpisać nazwisko „Nycz” do twitterowej wyszukiwarki. Dowiemy się wówczas, że kardynał to tchórz i zdrajca, że w zamian za rządową dotację na Świątynię Opatrzności Bożej podlizuje się władzy, że mówi językiem mainstreamu. Słowa kardynała uderzyły jak groch o ścianę. Ale chwała mu, że próbował.

Pięć lat po katastrofie smoleńskiej zarysował się nowy podział w polskim Kościele. To nie Jarosław Kaczyński go dokonał. On tylko trafnie opisał rzeczywistość, zestawiając w jednej grupie prezydium Episkopatu i ojca Rydzyka.

Wystąpienie prezesa Kaczyńskiego uświadomiło mi jeszcze jedno – sojusz PiS z prezydium Episkopatu to doskonała symbioza. W parlamencie PiS mówi głosem biskupów, w kościołach – biskupi głosem PiS. Oczywiście nie wszyscy. Dla kardynała Nycza nie ma już przebaczenia, choć jego autorytet podważają teraz ci sami ludzie, którzy przy okazji sporu abp. Henryka Hosera z ks. Wojciechem Lemańskim stawiali posłuszeństwo biskupom jako najwyższą i niepodważalną wartość.

Z tej samej gliny co kardynał Nycz jest prymas Polski abp Wojciech Polak. I bp Grzegorz Ryś, który ma duże szanse zostać następcą kardynała Dziwisza w Krakowie – metropolita skończył 75 lat, ale papież pewnie pozwoli mu zostać na stanowisku do Światowych Dni Młodzieży w 2016 r. Są w tej grupie wreszcie młodzi, nieznani jeszcze biskupi pomocniczy, którzy lada dzień zastąpią na istotnych stanowiskach takich hierarchów jak Józef Michalik, Henryk Hoser i Sławoj Leszek Głódź.

Oni są nadzieją, że smoleński płomień w Episkopacie zacznie się wypalać.

Zobacz także

wyborcza.pl

Moje pożegnanie z posłami

Agata Kondzińska, 13.04.2010
http://www.gazeta.tv/plej/19,76842,7765496,video.html?embed=0&autoplay=1
Nikt nie hamuje łez. Posłowie. Senatorowie. Wszyscy w czerni. Stoją w ciszy, wspominają przyjaciół, kolegów, koleżanki ofiary smoleńskiej katastrofy.
To było moje najdłuższe pół godziny w Parlamencie. Chociaż często spędzam tam całe dnie. I chociaż pamiętam kilkunastogodzinne posiedzenia.Twarze Posłów i Senatorów, którzy zginęli, patrzą ze zdjęć ustawionych na trawniku przed gmachem Sejmu. Jeden obok drugiego, bez politycznych szyldów. Wśród biało-czerwonych kwiatów i zniczy.To pierwszy przystanek w drodze na żałobne posiedzenie Zgromadzenia Narodowego, by uczcić pamięć tych, którzy zginęli. Przystanek, którego do tej pory w drodze do Sejmu nie było. Bo zatrzymywałam się dopiero przy Straży Marszałkowskiej, by pokazać przepustkę. Dziś też się zatrzymałam. Ale już było inaczej. Ciszej. Czarno. Żałobnie.Bałam się tego dnia. Wiedziałam, że Sejm nie będzie taki jak do tej pory. A to co zobaczę zapamiętam na zawsze.Od Straży na górę prowadzą kręte schody. Którędy pójść. W prawo? Tam klub SLD, gabinety wicemarszałków. Zdjęcia, kwiaty i znicze. Prosto? Wzdłuż drzwi PSL? I tam zdjęcia, kwiaty, znicze. Korytarz zamykają drzwi szefa klubu PiS. Nie tak dawno Przemysława Gosiewskiego, do soboty – Grażyny Gęsickiej. Zdjęcia, kwiaty, znicze. Jest jakiś magnetyzm, który każe się zatrzymać, spojrzeć, wspomnieć.Nie ma Grzegorza Dolniaka z PO. A zawsze był. Jak nie On, to Waldy Dzikowski. Nazywałam ich dyżurnymi komentatorami Platformy. Poszłam do klubu PO. Jego zdjęcie wisiało na ścianie. Obok innych, którzy zginęli. Na koniec korytarza, tam gdzie miał swój gabinet, który dzielił z Waldym Dzikowskim już nie poszłam. Zabrakło mi odwagi.- Nie umiem się tu dziś odnaleźć – przywitała mnie koleżanka z telewizji. Też nie umiałam. Tak nagle wszystko się zmieniło. Nikt się nie spieszył, rozmawiano jakoś ciszej. Właściwie nie rozmawiano. W jednej sali posiedzenie klubu SLD. Z rodzinami zmarłych i Aleksandrem Kwaśniewskim. W drugiej PiS. Z rodzinami zmarłych i Jarosławem Kaczyńskim. W PO też.

Ale nikt na newsy nie czeka. Gdy otwierają się drzwi, biegną tylko operatorzy z kamerami. Biegną jak co dzień. Nikt nie zatrzymuje wychodzących polityków. Idą na salę posiedzeń Sejmu. Jak w żałobnym kondukcie. Ktoś niesie czyjeś zdjęcie.

– Synów Krzysia nie będzie. Przywiozłem ich, ale nie chcieli wejść – słyszę jak Mariusz Kamiński mówi do swojego kolegi. Pewnie chodzi o Krzysztofa Putrę.

Trzeba iść na galerię. Stamtąd dziennikarze obserwują posiedzenia. Naprzeciwko jest fotel prezydenta. Często bywał pusty. Ale dziś zionie pustką. Przepasany czarną szarfą przyciąga wzrok. Podobnie jak miejsca posłów. Bez nich. Z ich zdjęciami. Biało-czerwonymi kwiatami.

Tablica, od której nie odrywam wzroku, gdy pokazuje wyniki ważnych głosowań, dziś wywoływała łzy, gdy patrzyłam. Pokazywała zdjęcia tych, którzy zginęli.

Marszałek zaczął posiedzenie. Było bardzo cicho. Nawet wśród dziennikarzy. Wszyscy stali. W ostatnim rzędzie Ludwik Dorn. Zawsze tam stoi, albo spaceruje. Dziś przygarbiony. Najpierw posłanka PiS wyczytała nazwiska. Na mównicy pojawiły się pierwsze biało-czerwone kwiaty. Potem nazwiska zmarłych kolegów odczytali kolejni posłowie PO, SLD, PSL, nierzeszeni. Każdemu drżał i łamał się głos. Nikt nie wstydził się łez. A na mównicy przybywało kwiatów. Myślałam, że ciszej już być nie może. Mogło, gdy marszałek poprosił o minutę ciszy. Słychać było pracę zaledwie kilku fotoreporterów. Myślałam, że nie może być bardziej przejmująco. Było. Gdy kwartet grał, grał. I nagle zamilkł. A ze zdjęcia na tablicy patrzył Sebastian Karpiniuk. Miał 38 lat. I bał się latać. Chciałam o nim napisać, zbierałam informacje. W zeszycie mam zanotowane słowa jego przyjaciela: – Nigdy mnie nie oszukał. Umiał grać drużynowo – mówił Stanisław Gawłowski. Dziś patrzył na zdjęcie Sebastiana Karpiniuka i płakał.

Płakał Sławomir Rybicki. Żegnał się z bratem. Przed zdjęciami w sejmowych ławach przybywało kwiatów. Nikt się nie spieszył. Niektórzy robili pamiątkowe fotografie. Opustoszały wszystkie miejsca, które jeszcze przed chwilą były zajęte. Poza piętnastoma.

Zobacz także

wyborcza.pl

Sondaż: 8 punktów przewagi PO nad PiS, a KORWiN poza Sejmem

mig, 11.04.2015
Ewa Kopacz i Jarosław Kaczyński

Ewa Kopacz i Jarosław Kaczyński (Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Platforma dystansuje PiS o 8 pkt. proc. i z wynikiem 38 proc. wygrywa wybory do Sejmu – takie wyniki przynosi najnowszy sondaż TNS dla „Wiadomości” TVP1. Do Sejmu według TNS nie weszłaby partia Janusza Korwin-Mikkego.
To kolejny dobry wynik rządzącej partii po wczorajszym sondażu IBRIS. W porównaniu do poprzedniego sondażu TNS PO zyskała 2 pkt. proc., a Prawo i Sprawiedliwość straciło 4 pkt proc. Jak zauważa 300polityka, to najlepsze wyniki PO w tych dwóch sondażowniach od końca 2011 r.
PO, PiS i długo, długo nic38 proc. dla PO, 30 proc. dla PiS – a potem długo, długo nic. Trzeci Sojusz Lewicy Demokratycznej dostał w najnowszym sondażu TNS zaledwie 6 proc. O jeden pkt. proc. gorsze jest PSL. Gdyby wybory odbyły się w niedzielę 12 kwietnia, do Sejmu nie weszłyby partia KORWiN (4 proc., wzrost o 1 pkt proc.) i Twój Ruch (bez zmian, 1 proc.). 13 proc. wyborców nie wie, na kogo oddać głos.

Sondaż przeprowadzono w dn. 7-8 kwietnia.

Zobacz także

TOK FM

Dodaj komentarz