Łukomska (03.09.2015)

 

Prezent dla o. Rydzyka w programie PiS: zniesienie opłat za częstotliwości radiowe

Agnieszka Kublik, 03.09.2015
O. Tadeusz Rydzyk

O. Tadeusz Rydzyk (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Zniesienie opłat za częstotliwości radiowe dla nadawców społecznych przewiduje program PiS. To prezent dla ulubionej radiostacji Jarosława Kaczyńskiego. Wart blisko pół miliona złotych rocznie.
PiS już planuje zmiany w ustawie medialnej. Chce nie tylko zrewolucjonizować media publiczne – zmienić ich charakter z publicznych na narodowy i finansować je ze środków publicznych – lecz także „wesprzeć pluralizm mediów”. Wspieranie ma polegać na nowelizacji ustawy o prawie telekomunikacyjnym. Chodzi o zniesienie obowiązku opłat za częstotliwości radiowe dla nadawców.

Radio Maryja otrzymało od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji status nadawcy społecznego w 1993 r. To największa społeczna stacja. W sumie w Polsce jest 10 nadawców społecznych. Oprócz Radia Maryja są to: Radio Fara, Radio Jasna Góra, Radio Orthodoxia, Katolickie Radio Rodzina, Radio Rodzina Diecezji Kaliskiej, Radio Katolickie Zbrosza Duża, Katolickie Radio Ain Karim Skomielna Czarna, Telewizja Sadyba, Katolicka Telewizja Serbinów.

Sprawdziliśmy w Urzędzie Komunikacji Elektronicznej, ile za częstotliwości płaci rocznie Radio Maryja. Anna Lewandowska z UKE poinformowała nas, że opłata wynosi 934 225 zł, ale „w przypadku wykorzystywania częstotliwości wyłącznie do rozpowszechniania lub rozprowadzania programów niezawierających przekazów handlowych” obowiązuje 50 proc. zniżki, czyli RM płaci 467 tys. zł.

Inni nadawcy społeczni: znacznie, znacznie mniej, np. Radio Jasna Góra – 6,5 tys. zł, Radio Orthodoxia – 1 tys. zł, Radio Rodzina Diecezji Kaliskiej – 1,2 tys. zł, Katolickie Radio Zbrosza Duża – 215 zł.

PiS zamierza znieść właśnie te opłaty. Politycy tej partii nie chcą mówić o tym prezencie dla Radia Maryja. – Nie znam sprawy – mówi jeden z twórców reformy medialnej. Ale jest jasne, że Andrzej Duda wygrał wybory także dzięki wsparciu, które dostał od toruńskiej rozgłośni. Może PiS chce pomóc o. Rydzykowi dlatego, że sytuacja finansowa jego stacji jest nie najlepsza. W lutym o. Rydzyk zwrócił się do radiosłuchaczy w specjalnym komunikacie o wzmożone datki. Koszty funkcjonowania Radia Maryja i TV Trwam szacuje na 2,5 mln zł miesięcznie. – Sprawa jest bardzo poważna – mówił o. Rydzyk.

A słuchaczy ubywa. Według badań Millward Brown z lipca tego roku w drugim kwartale toruńska rozgłośnia miała jedynie 1,6 proc. udziału w czasie słuchania (spadek w ciągu roku prawie o jedną czwartą, 24 proc.). To najgorsze dane od pięciu lat. Dla porównania: RMF FM ma niemal 25-proc. udział w czasie słuchania przez odbiorców, a Radio ZET – prawie 15-proc.

Jako nadawca społeczny Radio Maryja ma przywileje – jest zwolniona z opłaty koncesyjnej i występowania o jej odnawianie – ale nie może nadawać reklam. Radio Maryja za złamanie tego zakazu zostało już przez KRRiT kilka razy ukarane – zapłaciło od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych.

Na falach Radia Maryja pojawiają się reklamy m.in. należącej do redemptorystów płatnej Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej czy „Naszego Dziennika” należącego do o. Rydzyka.

Zobacz także

piSMaprezent

wyborcza.pl

Jacek Hugo-Bader jedzie brzegiem Bałtyku po swoich śladach sprzed 21 lat

Jacek Hugo-Bader, rys. Rafał Kucharczuk, 02.09.2015

Rys. Rafał Kucharczuk

Słowa z kampanii wyborczej, że mój kraj leży w gruzach, obrażają mnie osobiście. Sami zobaczcie dlaczego. Ruszajcie ze mną w drogę, którą odbyłem już raz 21 lat temu.

Efektem tamtej podróży był reportaż „Bądź sobą – wybierz Bałtyk” w „Gazecie Wyborczej” z 19 lipca 1994 roku, który rozpocząłem tak: „Nie wierzyłem, że mi się uda, ale tak, są. Prawdziwie dzikie plaże na polskim Wybrzeżu, z piaskiem nie podeptanym przez ludzi, jak na wyspie Robinsona Crusoe”.

Dalej mniejszym drukiem napisałem: „Podróżowaliśmy przez krainę bocianów, pruskiego muru, murowanych stodół. Przejechaliśmy od rosyjskiej do niemieckiej granicy”.

Przed laty w drogę wybrałem się z bratankiem Jędrkiem, który jest moim rodzinno-historycznym chronometrem, bo urodził się 22 lipca, na kilka dni przed „Solidarnością”, zatem teraz ma 35 lat, żonę, córkę, robotę w marketingu (słowa, którego pewnie w 1994 nie znałem) i swoje życie, więc tym razem w podróż zabieram żonę reportera i dwa rowery. Wtedy pruliśmy przez kraj 16-letnim volkswagenem kombi majtkowego koloru, teraz 22-letnim kanciatym mercedesem z napędem na cztery koła. I wtedy, i teraz zaczynamy od Braniewa, sześć kilometrów od ruskiej granicy.

Braniewo dla powracających

Chociaż wtedy napisałem, że dla spragnionych, bo pierwsze kroki w tym 17-tysięcznym mieście (dzisiaj 1,5 tysiąca więcej) skierowaliśmy do wielkiego browaru, producenta piwa EB, z którego to miasto było słynne, obok równie wielgachnego więzienia, małego, powiatowego ogrodu zoologicznego i niedalekiego Zalewu Wiślanego, w którym nie wolno było się kąpać, bo woda była brudna jak w ścieku.

Zakład karny, rzecz jasna, przetrwał, a browar kilkanaście lat temu padł. Po tym upadku na zasadzie domina w mieście przewróciło się kilka zakładów pracy, ogromnie wzrosło bezrobocie, w browarze butelkowali soki, wodę mineralną, a przez dwa lata stał pusty i popadał w ruinę. Ratunek przyniósł Browar Namysłów, który kupił zakłady w całości i od jesieni zeszłego roku produkuje znakomite piwo Braniewo. Zatrudnili nawet prawie całą starą załogę. A woda w Zalewie zupełnie jakby nowa, od lat już czysta, i tylko przyszłość zoo, która nie rysowała się przed laty najlepiej, bo okazało się raptem, że leży na terenach kościelnych, a jego zapachy i sąsiedztwo nie są godne monumentalnej bazyliki mniejszej, w dalszym ciągu nie jest pewna.

Zaraz po naszym wyjeździe z Braniewa, na jesieni 1994, w mieście odbyło się referendum, czy zlikwidować ogród i przyłączyć go do terenów parafialnych, ale mieszkańcy zdecydowali, że zoolog ma trwać. Ale nie trwał, tylko wegetował, dogorywał, a gdy Polska wstąpiła do UE, okazało się nawet, że ciasne klatki to nie jest dobre miejsce do trzymania zwierząt, że to przynosi miastu wstyd przed cudzoziemcami, to znaczy Niemcami, którzy mieszkali tutaj jeszcze 70 lat temu i ciągle je odwiedzają.

Niedawno zapadła decyzja, że cztery ostatnie brunatne niedźwiedzie zostaną przewiezione do azylu w poznańskim ogrodzie zoologicznym. Za wszystko ma zapłacić niemiecka fundacja, która trzy lata temu zabrała już z Braniewa niedźwiedzia Michała, bo był inwalidą bez łapy, którą mu odgryzł himalajski miś Grześ. Agresor był bardzo stary, miał 32 lata, został więc uśpiony, a przy okazji uśpiono także 36-letnią Kajtusię. W najlepszych czasach ogród pysznił się rzadkimi tygrysami syberyjskimi wpisanymi do czerwonej księgi ginących gatunków, mieli lwa berberyjskiego, mandryle, makaki, rezusy, koczkodany, wielką kolekcję kopytnych z wołem piżmowym na czele, a nawet krokodyla nilowego odebranego przemytnikom. Dzisiaj zostały tylko ostatnie niedźwiedzie, wilk, kolekcja bażantów, kozy i kilka małp.

Zło w naszych zoo. Rozmowa z dr. Robertem Maślakiem i Agnieszką Sergiel

– Bo 12-metrowa klatka, która kiedyś była normą, dzisiaj razi – mówi Jerzy Butkiewicz, kierownik Wydziału Inwestycji i Promocji Urzędu Miasta, którego ojciec, agronom z urzędu powiatowego, zakładał ten ogród w latach 50.

Pan Jerzy, modnie ostrzyżony z anglosaska 45-latek, wychował się w tym ogrodzie, rósł ze zwierzakami i szykował się na naturalnego następcę ojca, studiował zootechnikę, ale potem jak wielu wyjechał na Wyspy, bo nie chciał wiązać się z bankami kredytami mieszkaniowymi.

– Ale po sześciu latach wracam, bo widziałem, jak mój syn cierpi z tęsknoty na obczyźnie – opowiada. – Teraz idziemy razem ulicą, kłaniam się każdej napotkanej osobie, a on się dziwi, że wszystkich znam, a ja mu, że: „to jest właśnie ojczyzna, synu, mała ojczyzna, miejsce, gdzie się urodziłeś”. I chociaż tam, w Irlandii, były pieniądze, sukcesy, tutaj jesteśmy u siebie, tu chce się robić. Nie będę umiał spokojnie żyć, jeśli nie załatwię sprawy ogrodu. Budkiewicz zaczął, Budkiewicz musi skończyć. Zbuduję na jego miejscu wielki kompleks sportu i rozrywki ze zwierzyńcem, a zoo będzie w całym mieście, bo jak jest moda na parki dinozaurów, to kto mi zabroni zrobić słonia albo żyrafę i postawić w centrum?

Dwie dekady temu poszedłem w Braniewie do restauracji Centralnej, gdzie kufel piwa EB kosztował 14 tysięcy złotych polskich. Po denominacji, która nastąpiła 1 stycznia 1995 roku, znaczyłoby to, że pół litra piwa kosztowało 1 złoty i 40 dzisiejszych groszy. Tyle że w Centralnej dzisiaj jest Biedronka, w której miejscowe piwo Braniewo kosztuje 2 złocisze, a w plenerowej burgerowni Krowa na Fosie – 5. A za nocleg dla dwóch osób w jedynym wówczas w mieście hotelu Astra 660 tysięcy (66 obecnych złotych!), dzisiaj 150 złotych w Kristalu albo 220 za luksa z basenem w Warmii.

Kadyny dla dendrologów

Chociaż 21 lat temu napisałem, że dla koniarzy. Dzisiaj to już zupełnie nieaktualne, ale stajni jest ciągle tyle, że można by pułk ułanów przenocować, jednak od pięciu lat w Kadyny Folwark Hotel & Spa nocują i karmią tylko ludzi.

Chociaż z dzieciństwa pamiętam tutaj niezliczone tabuny ogierów i klaczy ze źrebakami, wspaniałą Państwową Stadninę Koni, w której XVII-wiecznym pałacu któregoś roku spędzałem z rodzicami wakacje, a kiedy rozbiłem głowę i trzeba było zdjąć mi szwy, poszliśmy do Józefa Kazimierza Kuczyńskiego, młodego weterynarza ze stadniny, który przez trzy kadencje był potem lewicowym senatorem z ziemi elbląskiej.

Pan Józef nie żyje od dziesięciu lat, więc osobistą refleksją natury filozoficznej o przemijaniu podzielić się muszę z tysiącletnim dębem gigantem, który tutaj rośnie. Tyle że od 20 lat coś mi z nim nie gra, bo mówili, że ma tysiąc lat – tak jak 50 lat temu. I teraz znowu tysiąc! Dorosłem w tych latach, zestarzałem się, moje dzieci myślą o swoich dzieciach, na pysk runął komunizm, kraj przeszedł transformację, tuż za naszą granicą upadło imperium, a ten olbrzym szypułkowy, quercus robur jeden, jakby czas zatrzymał.

– Nie może mieć tysiąca lat, bo dęby tyle nie żyją – wyjaśnia Włodzimierz Wodzianicki, pracownik Lasów Państwowych z Kadyn. – I chociaż jest najpotężniejszy i najstarszy w Polsce, ma tylko 700 lat. Jeśli chodzi o rozmiar, bije go tylko jedna topola, a jeśli chodzi o wiek, cis pospolity z Henrykowa, co ma 1260 lat.

– A dąb Bartek?

– Jest młodszy o 40 lat i cieńszy o pół metra w obwodzie od naszego. Nawet sławny dąb Major Oak z lasu Sherwood, o którym mówią, że ma 800 lat i pamięta Robin Hooda, ma tylko tyle lat co nasz olbrzym.

Dąb szypułkowy z Kadyn nosi imię kasztelana Jana Bażyńskiego, pierwszego gubernatora Prus w służbie królów Polski, zajadłego wroga zakonu krzyżackiego, który był właścicielem miejscowych dóbr. Wcześniej nazywano drzewo Dębem Tysiąclecia Państwa Polskiego, a jeszcze wcześniej Dębem Tysiącletniej Rzeszy.

Przez 20 ostatnich lat właścicielem folwarku Kadyny był Szkot z Londynu, który po upadku PGR-u i stadniny kupił na przetargu część majątku wraz z pałacem. Zapłacił kilkadziesiąt tysięcy dolarów, zatem równowartość swojego niezbyt wielkiego, londyńskiego mieszkania. Szkot prowadził szykowną restaurację i hotel, który w początkach polskiej transformacji dostępny był niemal tylko dla cudzoziemców. Gdy tam byłem 20 lat temu, polską rejestrację na hotelowym parkingu miał tylko nasz pordzewiały passat, a w księdze pamiątkowej wpisy były prawie wyłącznie po niemiecku. „Pałacowe wnętrza, pałacowa atmosfera, pałacowa obsługa” – cieszyła się frau Elke, która wraz z mężem Thomasem za jedną noc ze śniadaniem musiała zabulić milion 585 tysięcy złotych – to jest ponad 300 tysięcy więcej niż jedna noc w wypasionym (słowo 20 lat temu w ten sposób nieznane!) sopockim Grand Hotelu. Teraz za dwójkę w Kadynach trzeba zapłacić 320 złotych (w Grandzie trzy-cztery razy więcej), a na hotelowym parkingu widzi się tylko polskie rejestracje.

Goście mieszkają w zaadaptowanych na hotel pomieszczeniach dworskich, bo pałac przez 20 lat był ruiną bez dachu, ale w zeszłym roku cały folwark Kadyny przeszedł w ręce polskiego przedsiębiorcy z Trójmiasta, wszędzie wre robota, dwór zaczyna przypominać czasy ostatniego właściciela sprzed wojny światowej, cesarza Fryderyka Wilhelma II Hohenzollerna. Wilhelm był kiepskim cesarzem i politykiem, ale miał łeb do interesów i był wspaniałym gospodarzem w swoim majątku. To on zbudował dla dworskich ludzi przedszkole, żłobek, bibliotekę, izbę porodową, dom starców i szkołę, która działała w Kadynach przez sto lat, a w 2000 roku została zamknięta.

– Bo mało dzieci – skarży się Monika Wodzianicka, ostatnia dyrektorka szkoły. – Teraz zrobili tam hotel spa Srebrny Dzwon, w którym noc kosztuje tyle co w cesarskim folwarku.

Krokowa dla filozofów

Chociaż 20 lat temu napisałem, że dla filantropów. I większy skok zrobiłem z Kadyn niż dwie dekady temu, żeby ominąć Sopot, w którym przed 21 laty zachwycałem się nowym znaczeniem modnego wtedy słowa „kultowy”. Teraz ma ono smak refluksu, bo wszyscy chcieliby przemieszczać się kultowymi autami, korzystać z kultowych telefonów, a nawet rowerów, chodzić do kultowych knajp w kultowych szmatach, okularach i trampkach. Rozdzialik o Sopocie poświęciłem „kultowym” miejscom, knajpom Fantom i Non Stop, w których bawiły się i strzelały mafie, oraz SPATiF-owi o urodzie schroniska w Morskim Oku przed remontem, w którym balował światek artystyczny i do którego z upodobaniem wstępował spacerujący po „kultowym” Monciaku elektorat, chcąc posmakować tej „liberalnej kipieli w fazie zabawowej dekadencji”, jak tłumaczył mój ówczesny przewodnik.

Z Zoppot – Sopot, z Seestraße – Monciak

Ale jestem starszy o 20 lat i nie chce mi się już oglądać „kultowej” kipieli modnego kurortu, nie chce mi się pisać o gangsterach odstrzelonych na molo, o wariatach gnających wyścigówkami po Monciaku, więc omijam Sopot wielkim łukiem. Jakoś nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie z miast jeżdżą wypoczywać do miasta. Bo chyba nie powiecie mi, że w Sopocie balują żony rolników z mężami.

Jestem więc w Krokowej, w Kaszubskim Centrum Spotkań Europejskich założonym przez urząd gminy i syna ostatniego przedwojennego właściciela, hrabiego Albrechta von Krockow, którzy wspólnymi siłami wyremontowali XVIII-wieczny pałac i prowadzą tam hotel z restauracją zarabiający na potrzeby Centrum. Ich celem jest pojednanie narodów. 20 lat temu zajmowali się wspieraniem puckiego szpitala, remontami szkół, otwierali punkt pomocy społecznej, organizowali w Niemczech zbiórki dla ubogich, gotowali dla nich zupę, wozili dzieci na wakacje, a konikiem seniora rodu von Krockow, czyli przedwojennych Krokowskich, była organizacja wywozu śmieci. W 1994 roku byli jedyną wiejską gminą w województwie, w której mieszkańcy nie musieli wyrzucać śmieci do rowu, rzeki czy morza.

Hrabia Albert umiera w 2007 roku, a śmieci segreguje i wywozi się już we wszystkich gminach w Polsce, więc Centrum Spotkań Europejskich nastawia się na działalność kulturalną, organizują koncerty, prowadzą muzeum i niepubliczne przedszkole. Następny rok ma być rokiem filozofii z serią warsztatów dla nauczycieli i studentów z całej Polski.

– Nie nastawiamy się na wyrównywanie biedy tak jak w latach 90., kiedy nasz pałac był bazą wypadową dla trójmiejskiej śmietanki towarzyskiej i finansowej – mówi Piotr Selonke, dyrektor pałacu.

– Kiedy nocleg kosztował u was 900 tysięcy złotych – skarżę się. – W redakcji nie chcieli rozliczyć mi delegacji.

– Dzisiaj jest bardziej egalitarnie. W pałacu dwójka kosztuje 300 złotych, a na podzamczu 230. Z tego opłacamy naszą statutową działalność, ale i tak czasem zarzucają nam szerzenie wartości mało chrześcijańskich. Bo jeśli popatrzeć na warsztaty z jogi, to się zgadza, ale jeśli ktoś się czepia, że u nas pracują sami Niemcy, to nie ma zgody! Na 25 pracowników może dwie-trzy osoby ze mną włącznie, bo mam niemieckie korzenie i dwa obywatelstwa.

Rodzice pana Piotra byli Niemcami, którzy po wojnie nie wyjechali z kraju i przez całe życie pracowali na wsi w gospodarstwie.

– A dziadek zginął pod Stalingradem – opowiada. – I nie był w Armii Czerwonej, a kiedy w szkole na historii przerabialiśmy front wschodni, głośno o tym powiedziałem.

– Oberwał pan od kumpli?

– Nie.

– Dziwne. W Generalnej Guberni by pan dostał.

– Za co?

– Za Antka „Rozpylacza”, „Hubala”, Olgierda Jarosza z „Rudego” 102, który gdzieś tutaj, na Kaszubach przecież, zginął.

– U nas nie mogli bić za takie rzeczy, bo wielu dziadków moich kolegów było w Wehrmachcie, Luftwaffe albo Kriegsmarine. Tak jak bracia założyciela naszego Centrum. Jeden był w wojsku niemieckim, a drugi w wojsku polskim i w 1939 roku walczyli przeciwko sobie.

Kontrowersje wokół Albrechta von Krockowa. Był w SS, ale… w chorągwi konnej

Starbienino dla Kaszubów

Chociaż kiedyś napisałem, że dla harcerzy, bo tak mną telepnęła opowieść o poniemieckim cmentarzu w Starbieninie powoli unicestwianym przez rozbijane każdego lata w sąsiedztwie harcerskie obozy.

A tuż obok, w pałacyku, między jeziorami Choczewskim i Żarnowieckim, przywitała nas przed laty jejmość w ręczniku na głowie. Włosy w jajku umyła, i czekając, aż żółtko zadziała, poprowadziła nas na pałacową wieżę, z której widać morze (choć to osiem kilometrów) i na której pod koniec wojny Rosjanie zamordowali starego grafa z tutejszego majątku.

Pani w ręczniku razem z mężem prowadziła stołówkę w Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku, a na wakacje wzięli pałacyk w dzierżawę, gdzie wynajmowali pokoje po 190 tysięcy złotych (19 dzisiejszych!) od osoby razem z całodziennym wyżywieniem. Dzisiaj jest to 57 złotych ze śniadaniem, które wpływają do kasy Kaszubskiego Uniwersytetu Ludowego.

– Bo w połowie lat 90. dostaliśmy to miejsce na naszą siedzibę, ale na remont zupełnie nie było nas stać – opowiada Marek Byczkowski, prezes uniwersytetu. – Mieliśmy jednak przyjaciół w Danii, która jest ojczyzną idei uniwersytetów ludowych, dla których mieć wolność to jedno, a drugie to wiedzieć, co z nią zrobić.

Duńczycy mieli 5 milionów swoich koron do wydania na edukację ekologiczną, co zupełnie wystarczyło na remont pałacu, zrobienie kotłowni na biopaliwa, kolektory słoneczne, oczyszczalnię ścieków i wiatrak do produkcji prądu. I tak zaczęły się termedie, że to zagrożenie elektromagnetyczne dla ludności wsi, że krowy przestaną dawać mleko, więc odsunęli wiatrak od wsi, a wtedy urząd skarbowy postanowił obłożyć go podatkiem.

– To im tłumaczę, że to prezent od Duńczyków, a oni, żebym pokazał akt darowizny – opowiada Byczkowski. – To ja do Duńczyków, że chcę akt. A oni, że wiatrak kupili, dali nam, to się, chłopie, odczep. Ale urząd nie chciał się odczepić. Sama duńska królowa napisała, że wspiera przemiany w Europie Wschodniej, a moi Duńczycy się obrazili, bo to ekolodzy, zatem lewacy, którym z królową, nawet ich własną, nie jest po drodze. A Loescherowie, przedwojenni dziedzice majątku, najpierw napisali do nas e-mail. Z Bostonu, do którego dotarli z piątką dzieci osiem lat po wojnie

Zebrali się wszyscy na rodzinnym przyjęciu, zaczęli wspominać, więc wygooglali sobie Starbienino, zobaczyli, że teraz jest tam Kaszubski Uniwersytet Ludowy, który wspiera społeczeństwo obywatelskie, artystów, uczy rolników przedsiębiorczości i języka kaszubskiego, więc na poczekaniu napisali do Byczkowskiego mail, że przyjeżdżają. I w 2006 roku przyjechali.

W siedzibie Uniwersytetu trwało właśnie wielkie spotkanie dawnych i obecnych mieszkańców tych terenów, była grupa Kaszubów, która przyjechała do Starbienina po wojnie ze wschodu regionu, dawni mieszkańcy Bieszczadów przygnani tutaj w 1947 w ramach Akcji „Wisła” i najstarsi mieszkańcy tych ziem z dziećmi i wnukami z Uniwersytetu Ludowego z Meklemburgii w dawnym NRD. Prawie wszyscy świetnie się odnaleźli, chętnie wspominali, pokazywali zdjęcia, i tylko Niemcom nie było do śmiechu, nie chcieli rozmawiać o bolesnej historii.

– A kiedy wielkim busem zjechała rodzina Loeschnerów z Bostonu – wspomina pan Marek – kiedy zaczęli płakać, a my z nimi, kiedy wszyscy byliśmy wzruszeni i szczęśliwi, tylko nasi goście z Niemiec Wschodnich nie rozumieli, dlaczego tak się cieszymy. A jedna ze starszych osób powiedziała nawet, że przecież oni mogą tutaj wrócić i wtedy my będziemy ci gorsi, jak oni czują się gorsi od Niemców z Zachodu.

Barbara Loescher Green, cioteczna wnuczka starego dziedzica zastrzelonego przez Rosjan na wieży pałacu, napisała wspomnienia o ich ucieczce z majątku w marcu 1945 roku. Opowieść wisi w ramie u wejścia do wieży. Zaczyna się tak: „Żyjący członkowie rodziny Loescher są bardzo zadowoleni z pokojowego i przyjaznego dla środowiska sposobu, w jaki jest używana ta posiadłość, i mają nadzieję, że dalej rozwijać się będzie pomyślnie i w przyszłości przyniesie radość wielu ludziom”.

Jezioro Żarnowieckie dla wizjonerów

Chociaż napisałem, że dla anarchistów, bo to oni, wespół z innymi radykałami, którzy nie załapali się na rewolucję „Solidarności” i już w wolnej Polsce postanowili powalczyć, kilka lat wcześniej storpedowali budowę pierwszej polskiej elektrowni atomowej nad brzegami tego jeziora. Budowa elektrowni jądrowej Żarnowiec o czterech blokach napędzanych radzieckimi reaktorami uranowymi produkcji czechosłowackiej o łącznej mocy 1600 MW ruszyła w 1982 roku, pochłonęła niewyobrażalne pieniądze, a jej gigantyczna, koszmarna betonowa skorupa przetrwa tysiąclecia, bo jest odlana z najlepszej stali i betonu.

W ogóle bym o tym teraz nie wspominał, gdyby nie to, że znowu tam jestem przejazdem i muszę na to patrzeć, a wśród specjalistów, polityków i w kręgach gospodarczych już zdecydowano o budowie kolejnej polskiej elektrowni jądrowej. Koszt inwestycji – 10 miliardów euro, a jedną z proponowanych lokalizacji jest Żarnowiec. Przypuszczalny i ciągle przesuwany termin ukończenia inwestycji to 2027 rok.

A więc zmarnowaliśmy niemal 40 lat.

Ale wójt Zbigniew Walczak, który rozpoczął nieprzerwane rządy w gminie Gniewino nad Jeziorem Żarnowieckim, jeszcze zanim narodziła się III Rzeczpospolita, nie zmarnował ani jednego dnia. Ma u siebie elektrownię wodną i wiatrową, zbudował wielki kompleks rekreacyjno-turystyczny z ogromną wieżą widokową imienia Jana Pawła II, a przed Euro 2012 specjalnie dla hiszpańskiej drużyny narodowej wielki ośrodek sportu z luksusowym hotelem Mistral, za 410 złotych dla dwóch osób za noc. A teraz wójt Walczak buduje kolej linową i ciągle twierdzi, że przekopie kanał z Bałtyku do Jeziora Żarnowieckiego, żeby jachty bogaczy mogły zawijać do przystani w jego gminie.

Bo nie mają dostępu do morza.

W tej wsi wszystko się udaje. Ściągnęli mistrzów świata, czekają na ropę i gaz

Stilo dla puszystych

Chociaż przed dwiema dekadami napisałem z zachwytem, że dla robinsonów, bo właśnie tam znaleźliśmy prawdziwie dzikie plaże. Trzeba tylko dojechać do osady Stilo z 15 kilometrów na wschód od Łeby, przejść dwa kilometry przez las i dalej plażą z godzinę w stronę tego miasta.

Tak straciłem kumpla, który od lat spędzał tam w ciszy i spokoju wszystkie wakacje, a od mojego tekstu ludność ruszyła na Stilo jak prawdziwa stonka.

Ale o dziwo przez 20 lat osada nie zamieniła się w elegancki, modny kurort, jest zaprzeczeniem wszystkiego, czemu chciałem sprzeciwić się w tym tekście, bo Stilo stało się fenomenem sezonowości, prowizorki, wszystko tam rzeczywiście jest z tektury, tyle że nie metaforycznie, z lichych dech, dykty, płyty pilśniowej i falistej blachy jak slumsy w Azji i Ameryce Południowej. Smażalnie, tramwaj konny, domowe pierogi, szybkie jedzonko – wszystko, co można zrobić prawie bez nakładów. Słabe, tandetne, kiepskie, brzydkie, badziewiaste, źle zorganizowane, bo na chwilę, na kilka miesięcy, na szybki zarobek – i w nogi.

Ja nie domagam się, żeby wszędzie budować hotele dla burżujów, chcę, żeby po 20 latach odbudowy nie trzeba było latać za potrzebą w krzaki, żeby parking nie był uklepanym kartofliskiem, a ryby nie podawali na tekturowych talerzach. Aż ktoś dostaje ataku padaczki z tego wszystkiego. Przyjeżdża pogotowie, ale atak dopada człowieka na ścieżce w pół drogi na plażę, więc ratownicy drałują na piechotę. Jak go wywieźć z lasu? Wzywają Ochotniczą Straż Pożarną z Sasina, bo terenowy wóz pożarników dojedzie. Dojeżdża. W tym czasie przylatuje śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego, ale w lesie nie wyląduje, więc parkuje obok karetki pod lasem. Czeka. Wracają strażacy. Chory już doszedł do siebie i o własnych siłach idzie do śmigłowca, a wszyscy ratownicy stoją w grupie i zastanawiają się, po co ich tu tylu i co by było, gdyby ktoś jeszcze w tej chwili potrzebował ich pomocy. A z oddali dobiega sygnał karetki pogotowia i przyjeżdża czwarty zespół ratowników.

To idę na plażę. Sobota, 8 sierpnia, godzina 16, gorąc dziki jak w całej Polsce tego lata. W promieniu dziesięciu metrów wokół reportera trzy obozowiska rodzinne ogrodzone parawanami. Zatem luzik.

– Trzeba mieć źle w głowie, żeby takim grubym chłopakom dawać czipsy – dziwi się żona reportera, patrząc na dwa małe ludzkie walenie opychające się suchymi kartoflami z worka.

Po kąpieli ojciec chłopaków wyciera ręce, bierze telefon komórkowy i rusza pobiegać wzdłuż brzegu.

Na lewo Oliwia i Aurelia z rodzicami. Jedzą kanapki, które popijają colą z butelki. Ojciec nie pozwala dziewczynkom wchodzić głęboko do wody, ale niepotrzebnie, bo obie panicznie się jej boją, tak jak ich ojciec, który nie pomoczył nawet majtek. Spławia córki dwa metry od brzegu na wielkim zielonym żółwiu, którego pompował dobre pół godziny.

U trzeciej rodziny jedno dziecko, Modest, też z nie lada nadwagą, jak dobra połowa dzieci na plaży, ale nie sposób ich obserwować, bo ogrodzili się aż trzema parawanami. Ta cholerna polska terytorialność! Kupią hektar ziemi na Kaszubach i od razu muszą wszystko ogrodzić siatką. 21 lat temu nie było parawanów, nie było grubych dzieci i takich imion, w ogóle tutaj nie było ludzi prawie.

Kamienna Wyspa dla ornitologów

Tytuł tego rozdziału wyjątkowo jest taki sam jak 21 lat temu, chociaż korciło mnie, żeby napisać, że dla nerwusów. Zostawiłem jednak ornitologów, bo Andrzej Wróbel, zaledwie 32-letni dyrektor Słowińskiego Parku Narodowego, z wypiekami na twarzy opowiadał mi wtedy o wielkiej sensacji przyrodniczej. Mewa srebrzysta założyła gniazda na Kamiennej Wyspie na parkowym jeziorze Gardno, a ona przecież u nas tylko zimowała, a gniazda zakładała zawsze powyżej Bałtyku.

– Ale w ostatnich latach świetnie się przystosowała, a nawet rozbestwiła, zurbanizowała, bo w Ustce zakłada gniazda na dachach domów – opowiada nam dzisiaj już 53-letni Andrzej Wróbel. – A to wielki ptak, ale wyniósł się z Kamiennej Wyspy i powędrował w głąb kraju.

Teraz wielką dumą parku są ogromne stada jeleni liczące czasem dwieście sztuk. W sumie mają tutaj około 1600 tych zwierzaków i to jest największa populacja jeleni w Europie. Od wielu lat na terenie Słowińskiego Parku Narodowego nie wolno na nie polować. Myśliwi strzelają do nich tylko poza granicami obszaru chronionego, ale liczba odstrzałów jest zawsze mniejsza niż przyrost naturalny.

– Jakby były sprytne, toby w ogóle nie wychodziły z parku – postanowiłem zażartować.

– I one to wiedzą – potwierdza pan Andrzej. – Dokładnie znają granice parku. Ja panu powiem jeszcze coś bardziej zdumiewającego. Dokładnie znają kalendarz polowań, więc teraz spokojnie pasą się na polanach, ale skończy się sierpień i jednego dnia znikną w lesie.

Wróbel już nie jest dyrektorem, został oskarżony o liczne nadużycia i odwołany ze stanowiska w atmosferze skandalu, który był małą aferą gruntową polegającą na próbie przejęcia łąk należących do parku narodowego w prywatne ręce, w tym także jego, chociaż on uważa, że stracił pracę przez strzelaninę. Wiceprzewodniczący „Solidarności” wygarnął do Wróbla z broni myśliwskiej. Zapachniało konfliktem klasowym, bo z jednej strony skromny gajowy, do tego związkowiec, a z drugiej dyrektor, który był także powiatowym działaczem SLD. Kula jednak ominęła pana Andrzeja i trafiła policjanta, który przypadkowo stanął na jej drodze. Przeżył, a sąd uznał, że to był zwyczajny wypadek na strzelnicy.

Wypadek czy nie, pan Andrzej musiał odejść. Założył własny interes.

– Jaka branża? – pytam.

– Skup ziół. Jarzębina, dziurawiec, kwiat lipy, a kasztany szły setkami ton.

– Po co?

– Na kosmetyki i mydło do Hiszpanii, skąd Polska sprowadza gotowe już wyroby. Jarzębina do Anglii, kwiat wrzosu i bławatka do Niemiec, lipa na Skandynawię. Świetne przebicie było, bo kupowałem świeży kwiat po 3-4 złote, suszyłem i sprzedawałem po 20. A dziurawiec jest na uspokojenie i na depresję, bo ma dużo kojącej duszę hiperycyny, ale zostawiłem to wszystko, bo wójtem w naszej gminie Smołdzino był wtedy były działacz „Solidarności” ode mnie z parku, z którym miałem na pieńku. Był beznadziejnym samorządowcem, to w 1999 roku zorganizowałem chyba pierwsze w Polsce udane referendum w sprawie odwołania wójta i rady gminy, frekwencja wyniosła prawie 40 procent, i tak wyszło, że później sam musiałem wystartować i przez dwie kadencje byłem zastępcą wójta.

A w 2002 roku pozwał do sądu ministra finansów Grzegorza Kołodkę za to, że jego kochany państwowy park narodowy nie płaci należnych podatków jego kochanej gminie Smołdzino, na terenie której się rozciąga. Park był winien 4,7 miliona złotych.

– A Kołodko zamiast przelewu przysłał mi komisję – opowiada Wróbel. – Maglowali mnie półtora miesiąca i sporządzili protokół, że nie 4,7 a 4,3 miliona złotych są winni, szybko się zgodziłem. I forsa przyszła, a to był nasz roczny budżet. Pospłacałem długi, zrobiłem wodociągi we wszystkich miejscowościach i wróciłem do Słowińskiego Parku Narodowego, na nadleśniczego, bo uwielbiam tę robotę.

Smołdzino dla rowerzystów

Chociaż wtedy napisałem, że dla urbanistów z racji zachwytu nad przeciwpożarową wieżą obserwacyjną na najwyższej w tej części bałtyckiego wybrzeża górze Rowokół – słowińskim wydaniu wieży Eiffla. Dopiero teraz się dowiaduję, że to 20-metrowe żelastwo to przystosowany do włażenia dawny szyb naftowy, na którym przed 40 laty pierwszym obserwatorem był 12-letni Jędruś Wróbel, syn Jana, dyrektora parku i późniejszy jego następca, który za pierwszą wypłatę kupił sobie kolarkę Universal z przerzutkami.

W 1994 roku wejście na wieżę kosztowało 10 tysięcy polskich złotych, zatem obecną złotówkę, dzisiaj trzeba zapłacić cztery razy więcej, ale warto, bo z góry widać cały Słowiński Park Narodowy z wybrzeżem od Rowów do Łeby, całe nasze najcudowniejsze odkrycie i przeżycie tego lata, czyli trasę 32-kilometrowej wyprawy rowerowej brzegiem morza przez wydmowe mierzeje oddzielające je od jezior Gardno i Łebsko. Tam odkrywamy, że górskim rowerem całkiem sprawnie można po plaży jechać, jeśli tylko tak potrafisz go prowadzić, by poruszać się po linii, dokąd docierają fale, czyli tam, gdzie piach jest najtwardszy.

To bez wątpienia najpiękniejszy fragment polskiego Wybrzeża. Naprawdę dzikie, odludne, szerokie na sto i więcej metrów plaże.

Po powrocie do Smołdzina można zatrzymać się na noc i zjeść u Bernackich, którzy rozpoczynali działalność gospodarczą, kiedy byłem tu po raz pierwszy. Danuta Bernacka była jeszcze księgową w miejscowej szkole podstawowej, jej mąż Eugeniusz byłym pracownikiem świętej pamięci PGR-u na zasiłku dla bezrobotnych, które wtedy nazywano kuroniówkami, od nazwiska Jacka Kuronia, pierwszego ministra pracy i polityki socjalnej w wolnej Polsce. Bernaccy chodzili po ulicach wioski, zaczepiali wczasowiczów i zapraszali do ich starej chałupy z pruskiego muru na obiad.

– Bo miejscowi nie chcieli do nas przychodzić – wspomina pani Danuta.

– To gdzie chodzili? – pytam.

– Była jeszcze knajpa GS-u, ale zamykali ją o godzinie 16 i wtedy przenosili się do nas, ale to nie byli klienci, którzy jedli, dawali zarobić. Turyści pojawili się dopiero po dwóch latach. I ruszyło, ale nie rezygnowałam z pracy w szkole, bo ciągle się bałam, że ten kapitalizm się nie uda.

Ale z energią i nielichym kapitałem początkowym Bernackich z obwoźnego handlu międzynarodowego pierwszych lat 90. musiał się udać. Oparli się na własnej sile roboczej, na dzieciach, synowej i zięciach.

– Ale młodym bardzo nie pasowało takie życie – opowiada pani Danuta. – To dałam wszystkim pieniądze na drogę, start życiowy w najdalszym zakątku świata, i możecie sobie tam zostać, powiedziałam, to pojechali, a po dwóch latach wszyscy wrócili. Jedna córka tylko mieszka w Kołobrzegu, gdzie ma szkołę jogi, ale każdego lata przyjeżdża w najgorętszym okresie do pomocy. Zajmuje się pralniami, ogrodami, spaniem. Druga córka jest po chemii, więc siedzi w kuchni. Bajecznie wprost gotuje.

– Potwierdzam.

– Poza tym gra na pianinie i maluje. Indywidualistka taka. Będzie miała u nas swoją galerię.

– Dlaczego dzieciaki wróciły?

– Bo nie chciały stać w prażącym słońcu i pracować na cudzym polu. Pod dachem chyba lepiej, goście pchają ci do kieszeni pieniądze, a ty musisz się tylko uśmiechać, częstować, zapraszać, rozmawiać… Czego chcieć więcej? To jest cudne życie, a do tego wiesz, że to wszystko jest twoje.

Bernaccy mają teraz dwa ogromne pensjonaty ze 130 miejscami noclegowymi i kończą budować trzeci ogromny obiekt z domem weselnym, salą konferencyjną i nową wielką restauracją. Dwuosobowy pokój kosztuje u nich 130 złotych ze śniadaniem. Zatrudniają 15 osób ze Smołdzina.

– Zadowolona jest pani ze swojego kraju? – pytam seniorkę rodu.

– Staram się nie wnikać – mówi pani Danuta. – Ale kocham to miejsce.

– Płaciliście kiedy mafii haracz?

– Nie, ale byli u nas.

– A łapówki urzędnikom dajecie?

– Nie. Nigdy! Nikomu!

Jarosławiec dla rodziców

Chociaż dwie dekady wcześniej napisałem, że dla poborowych, bo gdyśmy nocowali na plaży poligonu i jednostki wojskowej sąsiadującej z Jarosławcem, w nocy nie dawali nam spokoju żołnierze, którzy po zapadnięciu ciemności czmychali na lewiznę. Grupami schodzili nad morze, przebierali się w cywilne ciuchy i gnali poszaleć w kurorcie. Nad ranem wracali tą samą drogą.

A teraz już nie ma poborowych, nasza armia jest zawodowa, a ja nawet nie przebiłem się w stronę wojskowej, odludnej plaży. Schodzę z miasta nad brzeg morza, znajduję kawałek wolnej przestrzeni, gdzie mogę postać, ale usiąść już się nie daje. Nie ma miejsca, więc odwracam się i wracam do samochodu.

Jeszcze raz zaliczam uliczny bazar z „artykułami plażowymi”, straganiarski odpust rozwleczony po obu stronach ulicy Nadmorskiej, setki stoisk z przedmiotami, których przeznaczenia nawet się nie domyślam. Piłka „ruchowa” z plastiku za 15 złotych w locie podobno zmienia kształt. Przypomina trochę pocisk od granatnika, a sprzedawczyni mówi, że umie pływać.

– A to co? – pytam.

– Jerzyki świetlne, które świecą.

Orka naturalnych rozmiarów i zielony żółw dmuchany, jaki widziałem w Stilo, kosztują 45 złotych. Łopatka – 10, strzelające diabełki – 2 złote za 50 sztuk, łapacz złych snów – 25, otwieracz do piwa w kształcie serca z napisem „dla kochanej babci” – 11,kapelusz piracki z imieniem Adrian – 15, plastikowy winchester – 28, zgrywny certyfikat wzorowej teściowej, piwożłopa oraz instrukcja obsługi żony – po złociszu, półmetrowa megazapiekanka z pieca – 9, frytki kręcone – 8, parawany od 30 do 50 złotych, chiński kibelek z różowym glutem w środku, co jak się wsadzi w niego palec, to „wydaje dźwięki pierdzące” – tylko 11 złotych, a od spodu ostrzeżenie, że nie nadaje się dla dzieci poniżej trzeciego roku życia, bo można połknąć.

Jak z dzieckiem dotrzeć taką ulicą do plaży? Albo z plaży do pensjonatu na obiad?

Karlino dla pielgrzymów

Chociaż 21 lat temu napisałem, że dla dociekliwych, bo próbowałem wtedy ustalić, jakie korzyści to miasteczko osiągnęło z tego, że w 1980 roku z szybu naftowego trysnęła w Karlinie płonąca ropa. Piotr Woś, zastępca burmistrza, miał wtedy trzy lata, ale dobrze pamięta, że od buchających płomieni w jego domu nawet w nocy było widno jak w dzień.

– No więc co miasto miało z tej ropy? – pytam samorządowca.

– Niewiele, bo szybko się skończyła, ale została bocznica kolejowa, z której wywozili urobek, a potem się okazało, że w szybach po ropie jest gaz ziemny, do tego lepszy niż radziecki, więc korzystaliśmy z niego przez kilkanaście lat, ale też się skończył. Instalacja gazowa, którą nam założyli, jednak została, więc dociągnęli gaz rosyjski, a w starym, opróżnionym złożu po ropie i gazie są teraz naturalne zbiorniki na błękitne paliwo z rurociągu jamalskiego. Czyli to, co się wcześniej wydobyło, teraz się wtłacza. To są rezerwy strategiczne kraju.

W rankingu tygodnika „Wprost” polskich miast, w których żyje się najlepiej, Karlino zajęło dziesiąte miejsce. I drugie miejsce w konkursie na najlepiej oświetloną gminę w kraju. Reklamują się jako miasto energii. Mają elektrownię z 50 wiatrakami, a ogniwa słoneczne założyli na wszystkich budynkach publicznych ze szkołami, bibliotekami, halami sportowymi, wiejskimi świetlicami i urzędami włącznie.

Dziesięć lat temu w Karlinie powstała wioska dziecięca Stowarzyszenia SOS, bo miasto chce mieć więcej dzieci w swoich szkołach, a jeszcze wcześniej, w 1995 roku, w niedalekim Domacynie stanęła trzypiętrowa figura Matki Boskiej Królowej Świata z metalu, która jest darem narodu filipińskiego dla Polski. Filipińczycy chcieli tak wyrazić swoją wdzięczność za wkład Jana Pawła II w pokojowe przemiany, które w ich kraju nastąpiły po okresie krwawej dyktatury.

– A teściem mojej siostry był Stefan Masternak z Australii, którego żona Klaudia była Filipinką, i tak gmina Karlino, wioska Domacyno i my osobiście zostaliśmy w to wmieszani – opowiada Bogusław Pałka, rolnik z Domacyna. – A ile raz przyjeżdżał ktoś w tej sprawie z Filipin, to mieszkał w naszej chałupie.

– Polscy biskupi chcieli, żeby Matkę Boską postawić w Koszalinie, na świętej Górze Chełmskiej – dodaje Maria Pałka, żona pana Bogusława – ale filipiński kardynał się uparł, że ma stać na naszej górce, którą specjalnie kupiliśmy na potrzeby figury od upadłej spółdzielni produkcyjnej.

I tak zostali atrakcją agroturystyczną, ważnym punktem na mapie polskiego kultu maryjnego, do którego ciągną coroczne pielgrzymki z okolicznych parafii i plażowicze znad morza, kiedy pada deszcz. A raz do roku spod figury startuje Bieg Papieski na 12 kilometrów, bo tyle dzieli ich wioskę od Karlina.

Wolin dla internautów

Omijam Mrzeżyno, w którym byłem przed 20 laty, bo historii, która się tam wydarzyła, poświęcę oddzielny reportaż. Jestem w mieście Wolin na wyspie o tej samej nazwie, o którym 21 lat temu napisałem, że to miejsce dla poszukiwaczy, bo z kustoszem miejscowego muzeum rozmawialiśmy o wykopaliskach archeologicznych. Na tej wyspie gdziekolwiek się kopnie, to coś jest – mówił. W IX-XI w. słowiański Wolin był największym i najludniejszym miastem w całej Europie, większym nawet niż Bizancjum, miał 10-12 tys. mieszkańców, zatem ponad dwa razy więcej niż obecnie. Podstawą ich potęgi było piractwo i łupieżcze wyprawy, w których konkurowali z wikingami. Chąśnicy, czyli wolińscy piraci, docierali aż do Paryża i Londynu, a najcenniejszym towarem, w którym się specjalizowali, byli niewolnicy sprzedawani później arabskim handlarzom.

– Co więc ciekawego wykopaliście na wyspie w ciągu ostatnich 20 lat? – pytam Ryszarda Banaszkiewicza, dyrektora miejscowego muzeum.

– Jak to co?! – on na to. – Kompas! W 2000 roku przy budowie obwodnicy miasta znaleźliśmy świetnie zachowany drewniany kompas słoneczny z IX-XI wieku. Jedyny taki eksponat na świecie. Jest na Grenlandii podobny, ale złamany, tylko połówka tarczy. Te kompasy to jest dowód, że średniowieczni żeglarze pływali w tamtym okresie na otwartych wodach, mieli kompasy, więc spokojnie mogli docierać do brzegów Ameryki i bezpiecznie wracać do domu.

W czasie II wojny zamieszkane przez Niemców miasteczko Wolin zostało zburzone niemal w stu procentach. Kiedy wkroczyli do niego Rosjanie, dwa zacumowane w Świnoujściu niemieckie krążowniki oddały w jego stronę 311 salw artyleryjskich, równając miasto z ziemią. Dawni mieszkańcy Wolina osiedlili się po wojnie w Nordhof w Szlezwiku-Holsztynie i z tęsknoty za rodzinną miejscowością zrobili sobie jego wielką makietę. Budowali ją z pamięci i na podstawie fotografii, ale już zaledwie kilkanaście osób pozostało przy życiu z dawnych mieszkańców, więc ich dzieci w 2009 roku postanowiły, że wierna makieta dawnego miasta powinna trafić do muzeum w Wolinie.

– I na jej podstawie odbudowujemy teraz centrum miasta! – cieszy się Ryszard Banaszkiewicz i prowadzi mnie z muzeum do parku, który wygląda jak wielki plac budowy. – Bo po wojnie odbudowano tylko okolice, a zamiast centrum jest wielki plac, skwer i nadbrzeżne łąki. Podzieliliśmy więc to teraz na 24 parcele i sprzedaliśmy mieszkańcom naszego miasta, pod warunkiem że domy, które postawią, na zewnątrz będą wyglądały tak jak na niemieckiej makiecie, jak przed wojną. Gmina też kupiła jeden plac, zbudowała kamienicę i oddała ją bibliotece.

Rozmawiamy w parku przy wielkim kamieniu upamiętniającym miejsce śmierci duńskiego króla Haralda Sinozębego, który w 986 roku schronił się na wyspie przed swoim synem Swenem Widłobrodym, który pozbawił go tronu i chciał pozbawić życia. Nieokrzesany, dziki wiking i zabijaka, umierał w samotności i nawet do głowy mu nie przyszło, że jego okrutne, pełne wojen życie, by zjednoczyć, połączyć wszystkie nordyckie kraje w jeden organizm, tysiąc lat później zainspiruje fińskich konstruktorów telefonów komórkowych Nokii, by technologię Bluetooth (niebieskie zęby) do łączenia urządzeń elektronicznych nazwać jego dziwnym, niespotykanym imieniem, a w zasadzie przydomkiem.

Kołczewo dla golfistów

Chociaż przed 20 laty pytałem, „dla kogo” niby te przyjemności, bo w Kołczewie na wyspie Wolin austriaccy właściciele pola i klubu Amber Baltic Golf Club skarżyli mi się, że dokładają do interesu, bo Polacy nie chcą grać w golfa. A przecież dzień korzystania z pola kosztował tylko 40 marek niemieckich (564 tysiące ówczesnych złotych), a 25-minutowa indywidualna lekcja u szkockiego trenera – 30 marek, a to są 423 tysiące według kursu z lipca 1994 roku. Wszystkie ceny na tym polu podane były w obcej walucie.

Teraz właścicielem pola golfowego w Łękocinie jest Andrzej Jesionek, przedsiębiorca z Warszawy, który prowadzi przewlekłą i wyczerpującą wojnę z burmistrzem gminy Wolin o wysokość podatku od nieruchomości. Gmina ustaliła go dla pola w wysokości 72 gr od każdego metra kwadratowego działalności gospodarczej.

– Tylko że to pole ma 64 hektary! – Andrzej Jesionek podnosi głos. – To jest 640 tysięcy metrów kwadratowych, a więc prawie pół miliona złotych podatku za krzaki, laski, jeziorka, górki i kretowiska, których tu jest wiele.

– Trza było nie kupować – wzruszam ramionami.

– Ale ja sam uprawiam ten sport, to chciałem połączyć biznes z przyjemnością. Jednak nawet w takiej sytuacji powinno się uwzględniać twarde realia rynkowe, bo inaczej będziesz dokładał do interesu jak prawie wszystkie pola golfowe w Polsce.

– Pan też?

– Teraz już nie. Ale przyznać trzeba, że golf się w Polsce nie przyjął, chociaż teraz nie jest już droższy niż narciarstwo zjazdowe, które uprawiają miliony Polaków.

– Może dlatego, że taki burżujski? – wykrzywiam gębę. – Specjalne buciki Dunlopa, etykieta, rękawiczka, worek z kijami…

– Nie przyjął się przede wszystkim dlatego, że to bardzo trudna dyscyplina sportu. Mój trener mówi, że tylko skok o tyczce jest trudniejszy technicznie. Każde pole jest inne, 14 różnych kijów na różne odległości, 18 dołków, dziesiątki uderzeń…

– Trudny technicznie?! To Angole niby bardziej rezolutni od nas?

– Wcale nie bardziej – przedsiębiorca Jesionek spogląda na mnie znad okularów okiem belfra. – Z golfem jest jak z biznesem i demokracją. Nie w tym rzecz, że bardziej się nadają do tych dyscyplin sportu, tylko w tym, że mają z nimi do czynienia od czasów Cromwella co najmniej, od jakichś 370 lat.

– A my od 26.

– To jeszcze 344 lata musimy potrenować.

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj też:

Jak student odkrył „Wilka”, młodzieńczą powieść Marka Hłaski
Poleciałem do promotora prof. Stefana Chwina i przekazałem mu sensacyjną wiadomość o odkrytej przeze mnie powieści Marka Hłaski. Powiedział, że mam rzucić wszystko, zająć się tylko tym. Rozmowa z Radosławem Młynarczykiem, który odkrył i doprowadził do wydania powieść „Wilk”

„To moje dziecko i jak będę chciała, to będę je biła!”. Wtedy nie wytrzymały
Spała pijana, dziecko pod nią. Od tej pory sąsiadki zaczęły ją kontrolować. Pukały niby pożyczyć soli, ale patrzyły, czy trzeźwa

Sekta w Warszawie. Moja ścieżka duchowa kosztowała 85 500 złotych
Gdy pierwszy raz wyciągał ze mnie zło, zapytał: jak mogłaś tak żyć? Mogłam, miałam kontakt z rodziną, przyjaciół, pracę i pieniądze. Po dwóch latach z Maestro nie miałam już nic

Lincze w Ameryce. Pocztówka ze śmiercią
Widokówki z linczów wysyłano znajomym z podobną intencją, z jaką dzisiaj zamieszczamy fotki na Facebooku. Największa atrakcja jest wtedy, gdy nadawca może zaznaczyć na zdjęciu siebie

Nastolatki na swoim
Zazwyczaj rodzice się zapowiadają, kilka razy wpadli bez uprzedzenia

Weteran. Dumny, że był na misji, dumny ze swoich ran
Nie czytają już o sobie tylu hejtów w internecie i nie lądują w cywilu z dziadowską rentą

Tam, gdzie JOW-y już stały się ciałem
Może się skończyć domkiem z kart

Jacek Hugo-Bader jedzie brzegiem Bałtyku po swoich śladach sprzed 21 lat
Słowa z kampanii wyborczej, że mój kraj leży w gruzach, obrażają mnie osobiście. Sami zobaczcie dlaczego. Ruszajcie ze mną w drogę, którą odbyłem już raz 21 lat temu

Wyborcza.pl

PiS ma problem z tożsamością

Wojciech Maziarski, 03.09.2015

Krzysztof Dośla, prezydent Andrzej Duda, Piotr Duda i Janusz Śniadek na mszy w Bazylice św. Brygidy w Gdańsku, w ramach obchodów Sierpnia '80

Krzysztof Dośla, prezydent Andrzej Duda, Piotr Duda i Janusz Śniadek na mszy w Bazylice św. Brygidy w Gdańsku, w ramach obchodów Sierpnia ’80 (Fot. Rafał Malko / Agencja Gazeta)

35. rocznica Porozumień Sierpniowych ujawniła, że niektórzy uczestnicy polskiego życia publicznego cierpią na poważne zaburzenia tożsamości. Nie wiedzą, kim są. Wydaje im się, że oni to ktoś inny.

Na przykład kierownictwo NSZZ „Solidarność”, które nie zaprosiło na uroczystości przedstawicieli rządu, bo – jak oświadczył rzecznik związku Marek Lewandowski – „to są nasze urodziny”. Wielka narodowa rocznica wszystkich Polaków to urodziny PiS-owskiej przybudówki związkowej kierowanej przez Piotra Dudę? Bez głupich żartów, proszę.

Czy Markowi Lewandowskiemu i jego szefom naprawdę się wydaje, że dzisiejsza „Solidarność” i potężny ruch pokojowej rewolucji antykomunistycznej końca XX w. to jedno i to samo? Jeśli tak, to spieszę ich wyprowadzić z błędnego przeświadczenia, które zaburza im obraz świata: dzisiejsza „Solidarność” poza nazwą i logotypem nie ma z tamtą nic wspólnego.

Tamta „Solidarność” – której liderami byli Lech Wałęsa, Władysław Frasyniuk, Zbigniew Bujak i wielu innych, której politycznymi strategami byli Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki, Adam Michnik i wielu innych, której bardami i artystami byli czołowi twórcy polskiej kultury, jak Jacek Kaczmarski, Andrzej Wajda i wielu innych – skupiała wszystkich polskich demokratów i antykomunistów od lewa do prawa i niosła na sztandarach hasła praw człowieka, wolności, tolerancji, respektowania ludzkiej godności. Owszem, dochodziły w niej także do głosu nacjonalistyczne środowiska protoplastów dzisiejszego PiS – wtedy określające się mianem „prawdziwych Polaków” – ale były hałaśliwym marginesem bez większego znaczenia.

I całe szczęście. Gdyby ówczesna „Solidarność” była tym, czym jest obecnie – prawicowo-narodowo–katolickim gettem ludzi o ciągotach autorytarnych – komunizm zapewne nie upadłby do dziś lub zostałby zastąpiony przez równie niesympatyczny ustrój państwowy.

Jeśli więc ktoś tu ma mandat, by organizować obchody rocznicowe, to przedstawiciele państwa polskiego, które zrodziło się z tamtej prawdziwej „Solidarności”. To premier i prezydent powinni zapraszać bądź nie zapraszać gości. Czy powinni zaprosić liderów dzisiejszej „Solidarności”, marnej podróbki wielkiego ruchu sprzed lat? Pewnie tak, ale sugerowałbym, by dali im miejsca w dalszych rzędach.

Nie tylko związkowcy cierpią na zaburzenia tożsamości. Problemy ma też prezydent Andrzej Duda, któremu chyba wciąż się wydaje, że jest ludem. Najwyraźniej nie dotarło do niego, że został prezydentem.

Mimo że jest już głową państwa polskiego, wciąż jeździ po kraju i mówi ludowi, jaka powinna być władza. „Od władzy nie oczekuje się wiele – tylko profesjonalizmu i uczciwości. To wystarczy. Taka powinna być władza w Rzeczypospolitej. Taka powinna być władza, która rozumie, co to znaczy solidarność” – mówił w Sali BHP w Gdańsku.

Super. Tyle że właściwie o kim pan prezydent to mówi? Chyba o sobie. Dlaczego więc, wypowiadając się na temat władzy, używa takich sformułowań, jakby to nie on był tą władzą?

Panie prezydencie, najwyższa pora zaakceptować rolę, jaką wyznaczyli panu wyborcy. Już nie jest pan ludem. Dziś „ONI” to właśnie pan.

Zobacz także

prezydencieJuż

wyborcza.pl

TV Republika: Ujawniamy nagranie rozmowy szefa NIK z Bieńkowską

AB, 03.09.2015
Afery taśmowej ciąg dalszy. Na taśmach – tym razem opublikowanych przez TV Republika – miało się znaleźć nagranie spotkania byłej wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej i prezesa NIK Krzysztofa Kwiatkowskiego. Czego dotyczyła rozmowa? Zdaniem stacji, nieprawidłowości w NIK.

Krzysztof Kwiatkowski i Elżbieta Bieńkowska

Krzysztof Kwiatkowski i Elżbieta Bieńkowska (Fot. Agencja Gazeta)

 

1. Prokuratura chce przedstawić zarzuty przekroczenia uprawnień prezesowi NIKKrzysztofowi Kwiatkowskiemu i szefowi klubu PSL Janowi Buremu
2. Bury miał wpływać na decyzje o wyborze niektórych kandydatów na stanowiska w delegaturach NIK
3. Kwiatkowski miałby usłyszeć zarzuty ws. organizacji i wpływu na przebieg konkursów
4. Postępowanie to efekt śledztwa katowickiej prokuratury i CBA. Dowodem w sprawie są m.in. podsłuchy
5. W Sejmie jest już wniosek o uchylenie immunitetu polityków
6. TV Republika, a wcześniej Radio ZET publikują kolejne stenogramy

TV Republika opisuje, że taśmy ujawnione na antenie stacji to nagranie rozmowy Kwiatkowskiego z byłą wicepremier (a obecną unijną komisarz) Elżbietą Bieńkowską. W spotkaniu, które miało odbyć się w restauracji „Sowa i Przyjaciele”, mieli brać udział także dwaj przedstawiciele katowickiej delegatury NIK: Przemysław Witek i Paweł Miklis.

W zaprezentowanych fragmentach rozmowy uczestnicy spotkania mieli omawiać m.in. wybór kandydata na stanowisko w rzeszowskiej delegaturze NIK – Kwiatkowski i Bury mieli forsować kandydaturę członka PSL. Ostatecznie na tę funkcję wybrano jednak Wiesława Motykę.

– Dobry wybór (…). Naprawdę delegatura rzeszowska rozstrzygnęła się w tym duchu, dlatego, że Wiesław [Motyka – przyp. red.] przez ostatnie 5 lat poświęcił życie rodzinne i służył wiernie Jackowi Jezierskiemu [były prezes NIK – przyp. red.]. Kropka – miał podsumować w nagranej rozmowie Przemysław Witek.

„Wspaniała instytucja, gratuluję ci”

Na nagraniach ma być też słychać, jak Kwiatkowski i Bieńkowska żartują z wiarygodności NIK. – Wspaniała instytucja, gratuluję ci! – miała śmiać się wicepremier. – Ja nie wiem, jak ona ma ciągle dalej 60-procentowe zaufanie opinii publicznej. Dobrze, że nikt się temu w szczegółach nie przygląda – miał odpowiedzieć prezes instytucji.

Chwilę później Kwiatkowski miał dodać: Mnie zależy na jednym, żeby później nie było jakichś plotek, że ja się w to mieszałem.

Radio ZET publikuje stenogramy

Wcześniej Radio ZET podało, że Jolanta Gruszka – b. szefowa gabinetu politycznego premier Kopacz – załatwiła posadę wiceszefa departamentu NIK Kornelowi D. Ze stenogramu, do którego dotarła stacja, wynika, że w sprawę był zaangażowany szef Izby Krzysztof Kwiatkowski. Ale to nie koniec. Żona Kornela D. to koleżanka Iwony Sulik – byłej rzeczniczki premier Kopacz.

Kwiatkowski pomagał też Przemysławowi Szewczykowi w konkursie na delegata NIK w Łodzi. Zdradził mu pytanie konkursowe, by ten mógł zaliczyć test – podało Radio ZET.

Kolejną osobą, której miał pomóc Kwiatkowski, był także znajomy posłanki PO Julii Pitery.

 

tVrepublika

gazeta.pl

„Platforma idzie na wybory jako antyPiS. Rezygnuje z jakiejkolwiek tożsamości ideowej. To błąd”

klep, 03.09.2015

Wojciech Szacki

Wojciech Szacki (Fot. AG)

„PO idzie na wybory jako antyPiS i zbiera wszystkich, którzy są przeciw PiS. Tak ma to przynajmniej wyglądać” – pisze Wojciech Szacki w serwisie Polityka.pl, komentując umieszczenie Ludwika Dorna i Grzegorza Napieralskiego na listach wyborczych PO. Zdaniem dziennikarza Platforma popełnia błąd.

 

Wojciech Szacki przekonuje w serwisie Polityka.pl, że umieszczenie na listach PO Ludwika Dorna i Grzegorza Napieralskiego jest błędem. „Transfery do Platformy, które miały być demonstracją siły, wyglądają na oznakę słabości” – ocenia.

AntyPiS

Dziennikarz przyznaje, że sam Dorn „intelektualnie, merytorycznie i retorycznie bije na głowę większość parlamentarzystów”. Jednocześnie jednak Szacki nie pozostawia złudzeń: Platformie nie chodzi o wzmacnianie swego klubu kompetentnymi ludźmi, Platformie chodzi o sztandary.

 

Dorn to wzmocnienie PiS w szeregach PO. Półtora miesiąca do wyborów, a Platforma wywiesiła białą flagę [BLOG]

„PO idzie na wybory jako antyPiS i zbiera wszystkich, którzy są przeciw PiS. Tak ma to przynajmniej wyglądać” – wskazuje Szacki. I powołuje się na rozmowę z jednym z liderów PO, według którego PO rezygnuje z jakiejkolwiek tożsamości ideowej. Platforma ma być „atrakcyjna dla wszystkich, którym nie po drodze z PiS”.

Szacki zaznacza jednak, że budowanie wielkiej partii o szerokich skrzydłach odbywało się w czasach kryzysu PiS i potęgi PO. A czasy się zmieniły. „Nieustanne przypominanie przez Ewę Kopacz Krystyny Pawłowicz i Antoniego Macierewicza niczego nie zmieni” – przestrzega.

Więcej w serwisie Polityka.pl >>>

Zobacz także

 

TOK FM

Kwiatkowski i Bury nie do obrony

Mariusz Jałoszewski, 03.09.2015

Jan Bury, Krzysztof Kwiatkowski

Jan Bury, Krzysztof Kwiatkowski (fot. KRZYSZTOF KOCH, TOMASZ SZAMBELAN)

Prof. Magdalena Środa we wczorajszej „Wyborczej” wzięła w obronę prezesa NIK Krzysztofa Kwiatkowskiego. Prokuratura wnioskuje do Sejmu, by uchylił mu immunitet, bo chce mu postawić zarzuty przekroczenia uprawnień w związku z ustawianiem konkursów w NIK. Prof. Środa atakuje prokuraturę i CBA, zarzuty bagatelizuje.

W jednym tylko można się zgodzić z prof. Środą. Kwiatkowski to niemal wzór państwowca. Był dobrym posłem, ministrem sprawiedliwości, jest dobrym prezesem NIK. Dogadywał się z opozycją. Nikt tego nie kwestionuje. Ale tym większy sprawił zawód wszystkim, również mnie.

Treść podsłuchanych rozmów jest żenująca. Kwiatkowski jako szef NIK przekroczył co najmniej granice etyczne. Czy złamał prawo, nadużywając uprawnień, rozstrzygnie kiedyś sąd, choć prof. Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości, uważa, że prokuratura ma mocne argumenty.

Prezes NIK uległ partyjnym naciskom na obsadę stanowisk. Wyrządził krzywdę sobie, wielu wróżyło mu karierę, z NIK miał skoczyć wyżej. Ale wyrządził też wielką krzywdę tej instytucji. Do tej pory Izba była poza podejrzeniami, mimo że od lat służyła za przechowalnię dla działaczy partyjnych.

W obozie PO słychać pomruki, że prokuratura i CBA zawzięły się na Kwiatkowskiego i posła PSL Jana Burego. Że nie przypadkiem sprawa wybucha przed wyborami, że podsłuchiwano konstytucyjny organ.

Podsłuchiwanie prezesa NIK nie jest zakazane. Robiono to legalnie przez kilka miesięcy, choć nie wiemy, co napisało CBA do sądu, by zgodę na to dostać. Wątek NIK wypłynął przy okazji tropienia powiązań biznesowo-politycznych na Podkarpaciu. Zaczęło się od marszałka Podkarpacia Mirosława Karapyty z PSL (czeka na proces), potem zaczęto sprawdzać Burego. Można spekulować, że na podsłuchiwany telefon Burego po raz pierwszy w połowie 2013 r. zadzwonił Kwiatkowski.

Prokuratura zbierała dowody dwa lata. Przesłuchiwała m.in. kontrolerów NIK, zbierała dokumenty z konkursów. Okazało się, że w konkursach, których dotyczą zarzuty, wygrywały osoby wcześniej protegowane.

Prokuratura zapewnia, że śledztwo musiało tyle trwać. Gdyby wniosek o uchylenie immunitetu był niedopracowany, prokuratura by się skompromitowała. Równolegle badała inne wątki, w których Bury może dostać nowe zarzuty.

Powie ktoś, że sprawa konkursów jest błaha: tak robią wszyscy, lepiej mieć na stanowisku osobę zaufaną niż nieznaną z konkursu. Ale czy chcemy, by instytucje państwa wyglądały tak, jak to pokazują rozmowy Kwiatkowski – Bury? Żeby stanowiska w instytucjach, które muszą być politycznie niezależne i budzić zaufanie, dostawali znajomi lub zasłużeni dla partii?

Sprawa ta dyskwalifikuje obu polityków. Od prezesa NIK i od posła należy wymagać bardzo wysokich standardów etycznych. A jeśli prokuratura i CBA nie obronią zarzutów – zapłacą za to.

Wcześniej szkoda było Sławomira Nowaka, który opanował chaos na kolei. Szkoda było Cezarego Grabarczyka, bo wybudował autostrady i był dobrym ministrem sprawiedliwości. Mieli zasługi, zaszli wysoko, ale popełnili błąd, za który musieli zapłacić co najmniej dymisją. Bo dziś standardy w polskiej polityce są dość wysokie. Jeśli wymagamy ich od opozycji – surowy wyrok więzienia dla Mariusza Kamińskiego kwestionował tylko PiS – to tym bardziej należy ich wymagać od rządzących.

Zobacz także

byłWzorem

wyborcza.pl

Dlaczego PO jest w defensywie, a PiS w ofensywie? PiS stał się teflonowy

Dominika Wielowieyska, 03.09.2015

Prezydent Andrzej Duda

Prezydent Andrzej Duda (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Donald Tusk niegdyś zyskał przydomek „teflonowy” – jakiekolwiek by rzeczy robili politycy PO, niezmiennie potrafił wygrywać wybory przez siedem lat. Niemała to zasługa PiS, które pogrążało się w odmętach smoleńskiego szaleństwa.

Teraz teflonowe stało się PiS. Mało której partii wyborcy wybaczają tak wiele. Współtwórca SKOK-ów i polityk wybrany z list PiS Grzegorz Bierecki miał polityczny parasol obozu PiS,dzięki czemu robił lukratywne interesy, przeniósł kilkadziesiąt milionów z fundacji wspierającej SKOK-i do swojej prywatnej spółki. Z powodu nieudolnie sprawowanego nadzoru – także przez niego – Bankowy Fundusz Gwarancyjny musiał na ratowanie lokat drobnych ciułaczy wydać ponad 3 mld zł.

Zwycięski kandydat PiS na prezydenta Andrzej Duda brał udział w opóźnianiu ustawy o SKOK-ach, obejmującej Kasy kontrolą KNF, i gdy dziś ludzie potracili oszczędności w upadłych SKOK-ach, powinni kierować pretensje także do niego. Na szczęście Sejm przy sprzeciwie PiS przyjął ustawę, która drobnych ciułaczy uratowała.

Duda brał udział w ułaskawieniu wspólnika zięcia prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dokumenty z tego ułaskawienia zaginęły. To także plama na jego życiorysie.

A wyjazdy Andrzeja Dudy jako parlamentarzysty do Poznania? Sejm płacił za noclegi i za przeloty, a wiele wskazuje na to, że Duda latał tam, by zarabiać na prywatnej uczelni pod Poznaniem. Nie wiemy tego na pewno, bo prezydent odmówił ujawnienia swojego grafiku wykładów. Sprawę bada prokuratura.

Można uznać, że zwyczajowo parlamentarzyści mają prawo do darmowych przelotów niezależnie od tego, czy pełnią obowiązki poselskie, choć niektórzy konstytucjonaliści uważają, że ustawa wyraźnie mówi, iż podróże powinny być związane z pracą poselską. Jednak pobieranie pieniędzy za noclegi byłoby poświadczeniem nieprawdy, gdyby poseł Duda latał tam tylko na wykłady. Teraz PiS nerwowo montuje alibi dla prezydenta: ponoć latał do Poznania, by pisać nowelizację kodeksu karnego. Ciekawe, że w weekendy, choć posłów, z którymi się spotykał, widywał w Sejmie w ciągu tygodnia.

Ileż to media PiS-owskie wylały atramentu, żądając od marszałka Sejmu Radosława Sikorskiego, aby rozliczył się z pobranych z Sejmu pieniędzy za benzynę – prokuratura ostatecznie umorzyła śledztwo. Teraz w podobnej sprawie już ich nie razi, że jako poseł Duda płacił za hotele publicznymi pieniędzmi.

Ale Duda też jest teflonowy. Te wszystkie aferki oraz afery nie wpłynęły znacząco na wynik wyborów. W Polsce zbyt silna jest potrzeba zmiany, całkowicie naturalna i uzasadniona. I żadne historie z hotelami, ułaskawieniami i SKOK-ami tego chyba nie zmienią.

PO, która rządziła przez osiem lat, okopała się na stanowiskach, straciła instynkt samozachowawczy, brakuje jej determinacji do walki. Są dwie kobiety gotowe walczyć – premier Ewa Kopacz i rzeczniczka sztabu Joanna Mucha. Reszta jakby pogodziła się z przegraną.

Politycy PO wyglądają na zmęczonych, układ rządowy wymaga przewietrzenia, powinni przyjść nowi ludzie z energią i pomysłami. W Platformie tego nie widać, zapowiadana zmiana wizerunku wypada blado.

Nieszczęściem dla Polski jest to, że kandydatem do przejęcia władzy jest PiS z groźnymi pomysłami zmiany konstytucji, ograniczenia praw obywatelskich, rozszerzenia wpływów polityków w wymiarze sprawiedliwości. Jednak potrzeba zmiany jest powszechna, więc to ludzi nie przeraża. Jarosław Kaczyński wysunął na pierwszy plan Beatę Szydło i Andrzeja Dudę, którzy nie kojarzą się z radykalizmem. I wyborcy uwierzyli. Polacy – szczególnie młodzi – albo zapomnieli, albo nie wiedzą, jak wyglądały rządy PiS. Mają coraz większe aspiracje, żądają: „lepiej, szybciej i więcej”. Stawiają politykom coraz wyższe wymagania, jeśli chodzi o rządzenie. I tak powinno być. Platforma nie umie na to odpowiedzieć, dlatego zapewne przegra wybory.

Ludzie sami muszą się przekonać, czy PiS zrobi wszystko „lepiej i szybciej”. Najbardziej jestem ciekawa tego, jak szybko sprowadzi wrak Tu-154 ze Smoleńska, co zapowiadało tak hucznie. Jak doprowadzi do tego, że Polska zasiądzie przy stole negocjacyjnym z Ukrainą, Rosją, Niemcami i Francją. Jak przyspieszy budowę autostrad i jak będzie budowało je o wiele taniej, co obiecywało. I wtedy porównamy, kto w ciągu czterech lat wybudował więcej dróg.

W demokracji nie ma drogi na skróty. Polacy sami muszą się przyjrzeć, jak skuteczne będzie PiS. Dla Platformy może to być czas wielkich przeobrażeń, wręcz rewolucyjnej wymiany personalnej. Bo w dotychczasowej formule już daleko nie zajedzie. I żeby była jasność, nie jest to wina liderki, bo dziś wygląda na to, że ona ratuje PO przed totalną zapaścią. To jest wina zbiorowa działaczy tej partii, rozleniwionych kotów rozpuszczonych władzą.

Platforma została przez PiS zapędzona do narożnika. To partia Kaczyńskiego narzuca tematy w kampanii, jak choćby referendum w sprawie wieku emerytalnego i sześciolatków.

Być może Platforma będzie chciała we wrześniu rozpocząć nową ofensywę, może przejmie inicjatywę, ale odwrócenie złego dla niej trendu wydaje się bardzo trudne.

Zobacz także

wPOtylkoDwieKobiety

wyborcza.pl

PiS przedstawił projekt 500 zł na drugie dziecko. Koszty: 22 mld zł rocznie

mapi, PAP, 02.09.2015

Beata Szydło

Beata Szydło (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Kandydatka PiS na premiera Beata Szydło zaprezentowała projekt, zgodnie z którym rodzice otrzymywaliby 500 zł miesięcznie na drugie i kolejne dziecko, a w mniej zamożnych rodzinach również na pierwsze dziecko. To będzie pierwszy projekt, jaki zrealizuję – zapowiedziała.

Szydło poinformowała w środę, że PiS przygotowało projekt ustawy pod nazwą „O pomocy państwa w wychowywaniu dzieci. Program rodzina 500 plus”. – W tym programie proponujemy systemowe rozwiązanie. Proponujemy, żeby na każde drugie i kolejne dziecko rodzice otrzymywali 500 zł miesięcznie, a na dziecko w mniej zamożnych rodzinach również na pierwsze dziecko – powiedziała Szydło.

Projekt przewiduje 500 zł na każde drugie dziecko bez względu na dochód rodziny. Natomiast w odniesieniu do pierwszego dziecka ta kwota przysługiwałaby, jeżeli dochód rodziny w przeliczeniu na osobę nie przekracza kwoty 800 zł, lub kwoty 1200 zł, jeżeli którekolwiek z dzieci jest dzieckiem niepełnosprawnym.

Świadczenie przysługiwałoby rodzicom, jednemu z rodziców, opiekunowi prawnemu dziecka lub opiekunowi faktycznemu dziecka. Byłoby wypłacane do czasu ukończenia przez dziecko 18. roku życia.

„To będzie pierwszy projekt, który zrealizuję”

Łączne koszty tej propozycji to 22 mld zł rocznie. – To jest kwota, którą na pewno budżet musi pociągnąć – komentuje poseł PiS Henryk Kowalczyk.

W uzasadnieniu znajdują się dokładniejsze wyliczenia. Potencjalny skutek fiskalny w roku 2016 ma wynieść około 21,6 mld zł. Według projektodawców, uwzględniając osoby, które nie wystąpią, mimo posiadanych uprawnień, o przyznanie nowego świadczenia, a także opóźnienia w składanych wnioskach, roczny koszt nowych rozwiązań to około 19,3 mld zł. Autorzy projektu przedstawią wpływ regulacji m.in. na rynek pracy. Podkreślają, że nowe prawo przyczyni się do poprawy warunków funkcjonowania rodzin posiadających dzieci, co może przyczynić się do wzrostu obrotu gospodarczego.

– To jest mój priorytet. Jeżeli Polacy mi zaufają, jeżeli będę miała przywilej tworzenia rządu, to jest pierwszy z projektów, który zrealizuję – zapewniła Szydło.

Skąd pieniądze?

W uzasadnieniu projektu nie ma informacji dotyczącej źródeł finansowania świadczenia na dzieci. W wystąpieniu programowym podczas czerwcowej konwencji PiS w Katowicach Szydło, przedstawiając priorytetowe projekty, wśród których było 500 zł na każde drugie i kolejne dziecko, ale również podniesienie kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł oraz obniżenie wieku emerytalnego. Zaznaczyła, że źródłem finansowania byłyby dodatkowe wpływy z VAT, z uszczelnienia systemu podatkowego, opodatkowania hipermarketów i banków; według niej można uzyskać w ten sposób 73 mld zł.

piSStrzelaNowymPomysłem

wyborcza.biz

 

Borusewicz dla „DGP”: Jeśli prezydent Duda chce cofnąć reformę emerytalną, to powinien to zrobić po wyborach, i wziąć pełną odpowiedzialność na siebie

jagor, PAP, 03.09.2015

 

To prawdopodobne, że senatorowie odrzucą wniosek prezydenta Andrzeja Dudy o przeprowadzenie referendum 25 października wraz z wyborami parlamentarnymi, ocenił marszałek Bogdan Borusewicz w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej”.

Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz wygłasza w Senacie oświadczenie ws referendum

Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz wygłasza w Senacie oświadczenie ws referendum (Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta)

 

– Nie rozumiem czemu prezydent, namówiony przez PiS, przesłał wniosek do tego Senatu. Wybory mamy za dwa miesiące. Jeśli prezydent Duda lub PiS chcą cofnąć reformę emerytalną, to powinni to zrobić po wyborach, w nowym parlamencie, i wziąć pełną odpowiedzialność na siebie, mówi Borusewicz.

Zdaniem Marszałka Senatu finansowe konsekwencje referendum z 6 września będą dla państwa minimalne. Natomiast w przypadku referendum proponowanego przez prezydenta Dudę konsekwencje dotyczą tego i następnego pokolenia. To uderza w finanse państwa.

Powrót do poprzedniego wieku: emerytura dla kobiet niższa nawet o 70 proc.

Powrót do poprzedniego wieku emerytalnego oznaczałby, że emerytura mężczyzny byłaby mniejsza o 20 proc., a kobiety o 70 proc., twierdzi Borusewicz. – Kobieta urodzona w 1974 r. może dziś liczyć na emeryturę 3,5 tys. zł. W przypadku powrotu do poprzedniego wieku – na 1500 zł mniej. Mężczyzna – 600 zł mniej. Do roku 2023 koszt dla finansów publicznych wyniesie 100 mld zł, a do 2060 prawie 1,6 bln zł. Więc można to zrobić, ale niech PiS przejmie odpowiedzialność polityczną za taki ruch i sam powie, jakie będą jego skutki, akcentuje Marszałek Senatu.

W środę Senat zajął się wnioskiem prezydenta Dudy ws. zarządzenia na 25 października referendum, które odbyłoby się równocześnie z wyborami parlamentarnymi. Debata na ten temat zajęła senatorom cały pierwszy dzień obrad.

Senatorowie PiS przekonywali, że kolejne referendum należy się obywatelom, a szefowa kancelarii prezydenta Andrzeja Dudy, Małgorzata Sadurska apelowała o „konsekwentne traktowanie prezydenckich inicjatyw referendalnych”.

Senatorowie PO pytali m.in. o zasadność pytań.

W proponowanym przez prezydenta Dudę referendum Polacy mieliby odpowiedzieć na trzy pytania: czy są „za obniżeniem wieku emerytalnego i powiązaniem uprawnień emerytalnych ze stażem pracy”; czy są „za utrzymaniem dotychczasowego systemu funkcjonowania Państwowego Gospodarstwa Leśnego Lasy Państwowe” i czy są „za zniesieniem powszechnego ustawowego obowiązku szkolnego sześciolatków i przywróceniem powszechnego ustawowego obowiązku szkolnego od siódmego roku życia”.

jeśliPrezydentChce

gazeta.pl

Izabella Łukomska-Pyżalska niechciana przez SLD na liście w Poznaniu. Celebrytka: Wcześniej sesja w Playboyu im nie przeszkadzała

Tomasz Cylka, 02.09.2015

Izabella Łukomska-Pyżalska

Izabella Łukomska-Pyżalska (Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta)

Działacze SLD podjęli uchwałę wzywającą władze krajowe partii do niewpuszczenia na listę Zjednoczonej Lewicy Izabelli Łukomskiej-Pyżalskiej i zrzucenia z jedynki radnego Waldemara Witkowskiego. To ultimatum: jeśli celebrytka znajdzie się na liście, Sojusz w Poznaniu wycofa z niej wszystkich kandydatów.

Tekst „Gazety Wyborczej Poznań” wywołał na lewicy w Poznaniu ogromne zamieszanie. Napisaliśmy, że na poniedziałkowym zebraniu SLD pojawiły się zarzuty, że szefowie Sojuszu robią interesy z rodziną Pyżalskich. Padła kwota 60 tys. zł, jaką mieli przekazać Pyżalscy na kampanię samorządową Tomasza Lewandowskiego w 2014 r. Według jednej z wersji pieniądze trafiły bezpośrednio do szefa Sojuszu w Poznaniu. Według drugiej – miał w tym pośredniczyć radny sejmiku Waldemar Witkowski (Unia Pracy), ale pieniędzy nie przekazał. Obaj politycy temu zaprzeczali.

Izabella Łukomska-Pyżalska: Nie wspierałam SLD ani prywatnie, ani przez Family House

Izabella Łukomska-Pyżalska zapewnia, że nie wspierała kampanii Sojuszu ani jako prezes zarządu Family House, ani prywatnie. Dotyczy to także jej męża. Skąd zatem mowa o tajemniczych 60 tys. zł? – To walka polityczna o miejsce na listach – mówi Izabella Łukomska-Pyżalska. Lista wyborcza Zjednoczonej Lewicy ciągle nie jest ustalona. Twój Ruch chce, by Łukomska-Pyżalska dostała drugie miejsce – za Waldemarem Witkowskim (ma jedynkę jako szef UP). SLD protestuje.

Emocje są ogromne, bo listy Sojuszu mają być gotowe do końca tygodnia. Radny Tomasz Lewandowski napisał na Facebooku, że zarzuty wobec niego pojawiły się w SLD w momencie, gdy w połowie sierpnia zaczął blokować start Izabelli Łukomskiej-Pyżalskiej z listy lewicy. „Miejsce celebrytów jest raczej w »Dzień Dobry TVN «, a nie na Wiejskiej” – zwrócił uwagę radny. Izabella Łukomska-Pyżalska zareagowała: „Dobrze, że pan radny nie dodał, że oprócz »Dzień Dobry TVN” nadaję się jeszcze tylko do garów czy wychowywania dzieci”.

Tomasz Lewandowski: Nie wykluczam rozstania z SLD

Adrian Kaczmarek, sekretarz poznańskiego SLD, mówi „Wyborczej”, że w poniedziałek temat 60 tys. zł wywołał na sali sam Tomasz Lewandowski. Chciał wyjaśnić sprawę. – Nie wiem, kto i na jakie potrzeby stworzył tę historię. Nie wiem, czy jest plotką czy prawdą, że państwo Pyżalscy przekazali panu Witkowskiemu jakieś pieniądze. Pewne na sto procent jest, że z tego źródła nie zostały wydane na kampanię samorządową żadne pieniądze – tłumaczy Kaczmarek.

Działacze SLD podjęli w poniedziałek niemal jednogłośnie uchwałę wzywającą władze krajowe partii do nieumieszczania na liście Izabelli Łukomskiej-Pyżalskiej i zrzucenia z jedynki radnego Waldemara Witkowskiego. Jeśli celebrytka znajdzie się na liście, poznański Sojusz wycofa wszystkich kandydatów. A jeśli Izabella Łukomska-Pyżalska na nią trafi, to radny Tomasz Lewandowski nie wyklucza rozstania z Sojuszem. – Poinformowałem już o tym władze mojej partii – kończy.

Izabella Łukomska-Pyżalska na Facebooku i Twitterze przypomina, jak zapisywała się do SLD

Izabella Łukomska-Pyżalska w środę popołudniem pokazała na swoim Facebooku i Twitterze m.in. zdjęcie dowodu wpłaty, gdy zapisywała się do SLD. Obok niego na zdjęciu leży statut Sojuszu i zaproszenie na zebranie partyjne do siedziby przy ul. Piekary w Poznaniu. Izabella Łukomska-Pyżalska napisała też:

„Ciekawe, że w październiku 2002 roku kiedy zapisywałam się do SLD, w której przewodniczącym młodzieżówki był wtedy Pan Tomasz Lewandowski, rok młodszy ode mnie, to jakoś ani Jemu ani nikomu innemu w tej partii nie przeszkadzała moja sesja w Playboyu z grudnia 2000 roku. A teraz po 15 latach, kiedy nie jestem już studentką, tylko przedsiębiorcą, bizneswoman, która daje pracę kilkuset pracownikom, która buduje tanie mieszkania dla poznaniaków i która w Poznaniu płaci podatki oraz od prawie 5 lat utrzymuje sama najstarszyklub piłkarski w naszym mieście i inwestuje własne pieniądze w infrastrukturę sportową głównie dla miejscowych dzieci. To jakoś dziwnie i nagle zaczyna to przeszkadzać poznańskiemu SLD. O tym, że jestem matką 6 dzieci oraz wybudowałam przedszkole i żłobek nie będę nawet wspominać, bo to zapewne nieistotne. Bardzo ciekawią mnie dokonania dla Poznania czy własne sukcesy i osiągnięcia obecnych kandydatów na kandytatów do Sejmu z ramienia SLD. Czy np. praca radnego jest bardziej wartościowa dla miasta niż praca przedsiębiorcy, wspierającego lokalny sport? Uważam, że każdy może być cenny i staram się nie oceniać innych tylko i wyłącznie po ‚opakowaniu’. A może powinnam? Jak uważacie?”

ludzik4ŁukomskaPyżalskaNiechciana

poznan.wyborcza.pl

„Wyborcza”: Po wyborach PiS chce dać o. Rydzykowi prezent wart pół miliona rocznie – zwolnić Radio Maryja z opłat

PiS chce zwolnić Radio Maryja z opłaty za częstotliwości radiowe. Stacja o. Rydzyka zyska na tym pół miliona rocznie.
PiS chce zwolnić Radio Maryja z opłaty za częstotliwości radiowe. Stacja o. Rydzyka zyska na tym pół miliona rocznie. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Sojusz między Toruniem a Warszawą trwa i ma się dobrze. W ramach podziękowań za wspieranie partii Jarosława Kaczyńskiego o. Tadeusz Rydzyk ma dostać prezent wart niemal pół miliona złotych rocznie. PiS chce zwolnić nadawców społecznych (a Radio Maryja jest największym) z opłat za częstotliwości radiowe.

Radio Maryja ma coraz większe problemy finansowe. Ubywa mu widzów, a o. Tadeusz Rydzyk co chwilę musi apelować o datki na działanie swoich mediów. Z ratunkiem ma po wyborach pospieszyć PiS – pisze „Gazeta Wyborcza”. Po wyborach chce zwolnić tzw. nadawców społecznych z opłat za częstotliwości radiowe.

Radio Maryja otrzymało od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji status nadawcy społecznego w 1993 r. To największa społeczna stacja. W sumie w Polsce jest 10 nadawców społecznych. (…) Anna Lewandowska z UKE poinformowała nas, że opłata wynosi 934 225 zł, ale „w przypadku wykorzystywania częstotliwości wyłącznie do rozpowszechniania lub rozprowadzania programów niezawierających przekazów handlowych” obowiązuje 50 proc. zniżki, czyli RM płaci 467 tys. zł. Czytaj więcej

Źródło: „Gazeta Wyborcza”

Pozostali nadawcy społeczni płacą od kilkuset do kilku tysięcy złotych. Oczywiste jest więc, że największym beneficjentem zmian będzie o. Tadeusz Rydzyk i jego radio. Jak sugeruje „GW” byłoby to podziękowanie za pomoc dla Andrzeja Dudy w czasie kampanii wyborczej.

Radio Maryja odnotowuje ciągły spadek w rankingu najczęściej słuchanych stacji radiowych. W drugim kwartale bieżącego roku radio to odnotowało największy spadek słuchalności wśród ludzi o przedziale wiekowym od 15 do 75 roku życia.

Radio Maryja w przeprowadzonym rankingu zajęło dopiero szóste miejsce. Wyprzedziły je radio VOX, Trójka, Jedynka, Radio Zet i RMF FM, które ma najlepszy wynik. W tym roku, w okresie od kwietnia do czerwca Radio Maryja odnotowało jedynie 1,6 proc. udziału w czasie słuchania. To znaczny spadek w stosunku do 2012 roku, kiedy to udział wynosił 2,5 proc. Na początku 2015 roku, od stycznia do marca, Radio Maryja odnotowało słuchalność na poziomie 2 proc.

Źródło: „Gazeta Wyborcza”

piSchceDać

prezentDlaOjcaRydzyka

naTemat.pl