PiS (18.09.2015)

 

Bracia K. Kto terroryzuje Głubczyce?

Marcin Kącki, 17.09.2015

Rys. Mateusz Kołek

Czy pan wie, że on napuścił na mnie morderców? Dopiero jak się kapnęli, że jestem jego bratem, kazali mu spierdalać. Niech pan pogada z naszą matką
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

W kancelarii adwokackiej dwóch wspólników „Alka”, śląskiego gangstera, pokazuje mi swoje obnażone, umięśnione ciała: pocięte nożami ścięgna, potłuczone młotami głowy, przestrzelone nogi.

– Kto to zrobił – pytam.

– Brat „Alka”.

– Kim jest brat?

– Rolnikiem.

Pomoc

Aleksander K., „Alek”, to król życia dolnośląskiego półświatka. Ma 42 lata, siedem przesiedział w więzieniach. W aktach oskarżenia narkotyki, pobicia, paserka. Pochodzi z Głubczyc koło Opola, ale uciekł do Poznania, boi się o życie żony, dzieci. Nie chce rozmawiać, bo ma zasady, zabrania mu tego grypserski kodeks.

Reprezentuje go mecenas Krystian Bojanowski z Poznania i kancelaria Jacka Dubois z Warszawy. Uważają, że Aleksander K. padł ofiarą pomówień, a dowody przeciwko niemu są niewiarygodne. Przebadali go na wariografie: wyszło, że jest niewinny, ale prokuratury to ignorują.

Mecenas Bojanowski słał skargi do Prokuratury Apelacyjnej we Wrocławiu, w których zarzucał prokuraturze opolskiej brak działania. Przedstawia mi Marcina M. i Marcina Z., wspólników „Alka”, którzy pokazują obrażenia swoich ciał.

Jeszcze śląski adwokat „Alka” pisze rok temu do sądu w Głubczycach: „Obawia się brata, który zlecił spalenie samochodów oraz kieruje liczne groźby”. Kancelaria Jacka Dubois o pomoc zwróciła się nawet do Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Mówią mi, że „pod płaszczykiem rolnictwa Grzegorz K. sieje strach w Głubczycach: podpala, przekupuje, a jeszcze ma broń, bo jest myśliwym”.

To może być układ, mówią i proszą, bym się tym układem zajął.

Strach

Stoję na rozgrzanej ulicy w Głubczycach, 11-tysięcznej miejscowości. Stara katedra, wyremontowany ratusz, równe chodniki. Ostatnie, gorące dni sierpnia, podchodzę do małego okienka z lodami.

– Panie, daj spokój! O braciach K. nie gadam. Strzelaniny, pożary, bandyctwo. Ludzie bez skrupułów, ale nie, że po ryju dają – jednemu ścięgna poprzecinali. Życia mi szkoda… – sprzedawczyni przepędza mnie machnięciem ręki.

Nieopodal jest salon fryzjerski i kantor. Z okienka wystaje głowa Kazimierza Naumczyka, szefa rady miasta. Pytam o braci K., Naumczyk ścisza głos. Wie pan, to niebezpieczne tematy. Ale czy ja chcę o tym pisać, bo radny poleci ciekawsze tematy: o historii, gminie, turystyce. Podaje mapę rowerową okolicy, książkę o Kresowianach przybyłych do Głubczyc po wojnie.

– Rok temu była strzelanina w centrum miasta, w biały dzień. Lepiej się w to nie mieszać, zbyt niebezpieczne…

Wchodzi sąsiad przewodniczącego, Naumczyk mnie przedstawia: – Pan redaktor pisze o naszym mieście.

– I o braciach K. – dorzucam.

– O, to lepiej nie mógł pan trafić… – sąsiad kiwa głową z uznaniem. – Kaziu zna jednego z nich, Grzegorza K. Ten salon od niego wynajmuje.

Naumczyk pąsowieje: – Nie od niego, tylko od jego żony. Ale po co o tym pisać? Lepiej o kapeli ludowej, Krzysztof Kieślowski tu mieszkał, Wojciech Jaruzelski po wojnie był tu komendantem garnizonu. To są tematy!

Na witrynie jego salonu fryzjerskiego czytam odezwę, którą wywiesił na złość proboszczowi: „Bóg jest wszędzie, a niektóre z najgorszych czynów ludzkości były dokonywane w jego imieniu. Papież Franciszek”.

Kilka ulic dalej, w domu parafialnym naprzeciw kościoła, na wizytę z proboszczem oczekuje starsza kobieta. Ksiądz proboszcz jest surowy, mówi mi, dlatego nie wszyscy go lubią, ale sprawiedliwy i gorący polski patriota.

Proboszcz jest wysoki, o ostrych rysach twarzy. Głubczyce, mówi, siedząc za biurkiem parafialnym, pod obrazami świętych, to piękna wspólnota, trochę wiejska, ale w dobrym znaczeniu. Nastrój psuje księdzu tylko lokalna polityczna elita. Niektórzy chcą budować pomnik Janowi Pawłowi II, a są za aborcją. Obrzydliwe! Co innego lokalni biznesmeni, którzy szczerze dbają o Kościół, o Polskę, dają pracę ludziom. Jeden, co ma stację benzynową, naszył pracownikom polskie flagi na ramionach.

– A bracia K.? – pytam.

Proboszcz podnosi palec, ścisza głos: – O tym mówić nie będę, bo zaraz mogę mieć podpaloną chałupę…

Ogień

Bolesław, 65-letni rolnik, ma pod Głubczycami tysiąc świń i 200 hektarów ziemi. Niewysoki, krępy, pot cieknie mu po szelkach ogrodniczek. Okoliczni rolnicy nie chcą mówić o Grzegorzu K., rzucają słuchawkami, zamykają furtki przed nosem. Bolesław powiedział mi przez telefon, że się nie boi, powie prawdę, dlatego staję na podwórzu jego gospodarstwa. Siadamy za stołem, w kuchni, Bolesław miętosi nerwowo poradnik rolniczy „Hoduj świnie z głową”.

– Słuchaj pan, to było tak… – Bolesław zaczyna hardo. – Pojechałem z synem na przetarg 80 ha ziemi, wygrałem. Ale jesienią widzę, że Grzegorz K. uprawia to pole, no to się wycofałem. Przyjechała policja, pytała, czy się boję, no to mówię, że się nie boję. No i cała prawda.

– Groził panu?

– Raczej nie.

– Raczej czy w ogóle?

– No raczej nie było go u mnie.

– A kto był?

– Nikt.

– To po co policja?

– A nie wiem! Zrezygnowałem z pola i już.

– Przecież wygrał pan przetarg.

– Ale zrezygnowałem.

– O co pytała policja?

– Czy ktoś mi groził. Ale bezpośrednio nie.

– A pośrednio?

– A nie wiem!

– Boi się pan?

– Raczej nie.

Wchodzi żona rolnika. – Może pani mi wytłumaczy? – pytam. – Bo rozmowa z mężem coś się nie klei.

Żona nabiera powietrza. – Ludzie mówią, że różnie może być, że lepiej z daleka, bo płonęły ciągniki, siano, a my mamy stodołę, rodzinę, maszyny. My z tym Grzegorzem dobrze żyjemy. W domu weselnym, który prowadzi jego żona, tu niedaleko, wszyscy biorą śluby, nasza kuzynka też się żeniła, syn miał studniówkę… Także wie pan, w zgodzie żyjemy.

Dom weselny stoi kilka kilometrów dalej. Kilkupiętrowy, nowy gmach w szczerym polu. Naprzeciwko dwie kobiety pielą w ogródku.

– Kim są właściciele? – pytam młodszą, ok. 60-letnią.

– Panie, daj pan spokój, ja chcę żyć! A ty się, mamo, nie wtrącaj! – krzyczy do starszej, gdy ta próbuje otworzyć usta.

Największym pracodawcą rolnym w Głubczycach jest Top Farms, angielska firma. Ma 10 tys. hektarów gruntów, zatrudnia blisko 300 osób. Prezes Krzysztof Gawęcki patrzy w sufit, by przypomnieć sobie, kiedy „to się zaczęło”.

W 2012, mówi, gdy na polu Top Farms spalił się kombajn. Po kilku dniach pola, w dwóch miejscach. Zgłosił policji, sprawców nie ma. Potem zamaskowani bandyci napadli ochroniarza i próbowali przeciąć ścianę silosu ze zbożem. Potem pracownicy firmy znaleźli na polach wystające żelastwa – miały poprzecinać opony w maszynach. Potem zapłonął magazyn. Gawęcki wydał majątek na płoty, kamery, czujniki ruchu i profesjonalną ochronę. Przy magazynie nagrał się podpalacz, ale policja go nie znalazła. Potem były dożynki w Głubczycach. Oficjele, mieszkańcy, rolnicy, a nagle wokół miasta płonie horyzont. Straż, krzyki, alarm, nie wiadomo gdzie gasić, bo podpaleń 30 naraz – pola Top Farms. Sprawców nie złapano.

W końcu rolnicy wychodzą z kościołów, widzą pędzący motor, a siedzący z tyłu pasażer rzuca w powietrze ulotki. To „Odezwa do prawdziwych rolników powiatu głubczyckiego”. Na małych kartkach zaciśnięta pięść i tekst pod adresem Top Farms: „Wiemy, że w naszym powiecie jest duży głód ziemi, z którym nie możemy sobie poradzić (…) zacznijmy z nimi walczyć o naszą ziemię i zniszczmy wszystko, co mają na tej ziemi, walczmy z angielskim najeźdźcą, spalmy każdy kawałek zboża i każde źdźbło słomy (…)”. Oskarżają Top Farms, że firma nie daje pracy, płaci tylko podatki rolne, a zyski płyną na Zachód. W powiecie ziemia jest wydajna, dobra, za hektar trzeba płacić nawet 100 tys. zł.

Gawęcki, gdy pytam o jego podejrzenia, tajemniczo się uśmiecha: – Mam swój pogląd, ale głośno nie powiem, bo nikogo za rękę nie złapałem.

Kamery

„Alek”, gdy mieszkał w Głubczycach, ukrył się przy ul. Żeromskiego. To dawne koszary przerobione na osiedle mieszkaniowe.

– Oj, śliski temat! – sąsiad „Alka” zastanawia się, czy trzasnąć drzwiami przed nosem, ale wpuszcza. – „Alek” wyszedł z więzienia jakieś pięć lat temu.

Szukał lokalu, kupił mieszkanie nad nimi. Za niedługo był smród spalenizny, patrzą przez okno – płoną samochody na parkingu. Straż pożarna jeździ wokół, bo auta płoną z kilku stron. „Alek”, jak uważa sąsiad, bał się swojego brata i porachunków i zrobił z mieszkańców żywe tarcze. Złożył wspólnocie mieszkaniowej propozycję, by założyć kamery. Bali się odmówić. Kamery były na rogatkach, pod klatką, na korytarzu. Założył też wielkie lampy nocne, na fotokomórkę. „Alek” nigdy nie przyjeżdżał na osiedle sam. Najpierw jego ochrona sprawdzała, czy jest bezpiecznie, potem przychodził „Alek”. Spokojny, nie powiem, mówi sąsiad, ale klimat jak na wojnie. Chcieliśmy mieć dostęp do zapisu z monitoringu, „Alek” mówił: w porządku, ale podgląd z kamer miał tylko u siebie w domu.

Sąsiedzi obudzili się kiedyś w nocy, na chodniku leżały wielkie sosny. Ktoś je wyciął. Nie było co pytać „Alka” o monitoring, podejrzewali, że to on. Bał się, jak sądzą, że ktoś go zza tych sosen obserwuje.

„Alek” mieszkał na osiedlu z żoną i małymi dziećmi. Gdy go zamknęli, sąsiedzi mieli nadzieję, że będzie spokój. Ale przyszła policja, wyszła, a po chwili wybiegła sąsiadka, co mieszkała nad „Alkiem”. To byli policjanci przebierańcy, okradli ją, udając przeszukanie. Kilka dni później zapłonął jej dom, bo chciała się z osiedla wyprowadzić. Policja złapała jednego, zamknęła, ale zleceniodawcy nie chciał wskazać.

Swoje auta „Alek” parkował pod oknami bloku, by mieć je w oku kamery. Sąsiedzi postawili słupki, bo bali się, że w razie pożaru zapłoną też ich mieszkania.

W 2013 roku, gdy „Alek” trafia na chwilę do aresztu, sąsiedzi piszą do jego żony, że ma kamery zdjąć. Żona odpisuje: nie, bo się boję, a mąż w areszcie. Ale dopięli swego, kamery odcięli.

Krasnale

To było piękne miasto przed wojną, zachwyca się burmistrz Adam Krupa, 60-latek. Rynek głubczycki zbudowany był przez Niemców na ćwiartce koła, pełno zabytków, zieleni, ale przyszli Rosjanie, spalili. Niemcy uciekli, przyszli Polacy, głównie Kresowiacy. Rodzice burmistrza, jak wielu głubczycan, też pochodzą z Ukrainy. Sądzili, że tam wrócą. Burmistrz pamięta, jak jego dziadek remontował w latach 60. dach swojego poniemieckiego domu, a sąsiad krzyczał: – Józek, co ty, głupi? Niemcom dach remontujesz?

Dzisiaj największym problemem burmistrza Głubczyc jest bezrobocie, głównie wśród wykształconych kobiet – blisko 20 proc. siedzi w domu. Kilkanaście lat temu przyjeżdżali Czesi, kwitł handel, ale umarło. Za bogato też nie jest: kilku dużych pracodawców i dochody z podatku rolnego. Poza tym żyje się bezpiecznie.

– A bracia K.? – pytam.

Burmistrz macha ręką. – Tego Grzegorza widziałem kilka razy, wiedzę mam z gazet. Plotki jakieś, że bracia mają konflikt. Grzegorz to normalny człowiek, ma pieniądze, czuje się pewnie. O! Moja żona…

Do pokoju burmistrza wchodzi małżonka, wita się z uśmiechem, siada za stołem.

– Pani tu pracuje? – pytam.

– Tu nie. Jestem dyrektorem wydziału komunikacji w starostwie powiatowym. O czym panowie rozmawiacie? – pyta rezolutnie.

Mówię, że o bezrobociu wśród wykształconych kobiet i braciach K. Żona burmistrza uśmiecha się, bo zna Grzegorza K., uważa, że to kulturalny, normalny przedsiębiorca, a jego żonę Bogusię to zna nawet bardzo dobrze. – To dobrzy klienci wydziału komunikacji, mają dużo samochodów, maszyn i przynoszą zawsze kompletne dokumenty.

– Nie jest tak, że ludzie boją się chodzić po ulicach. A poza tym… od tego jest policja – dodaje burmistrz.

Komendant Joanna Paruszewska trafiła do Głubczyc dwa lata temu z policji w Opolu. Ładna blondynka, w kostiumie podkreślającym szczupłą sylwetkę. Miasto jest bezpieczne, mówi mi, przestępczość spadła o 14 proc. Wzrosła liczba włamań, o 30 proc., bo ludzie kradną wszystko, co można sprzedać. Polscy złodzieje jeżdżą do Czech, a czescy do Głubczyc. Wykrywalność? Na poziomie 50 proc. A bracia K.?

– Nie mamy na biegu żadnej sprawy. „Alek” się przewijał, a Grzegorz K. to rolnik, normalny obywatel.

– Te strzelaniny, pożary, pocięcia nożem?

– Coś tam było, ale to policja opolska. Tu mamy inne sprawy na głowie. Największą bolączką są drobne przestępstwa, dokuczliwe dla wielu obywateli. Kradzieże, włamania, bo ostatnio ginie wszystko, nawet kable i lampki ledowe, a ostatnio nawet… – komendantka zagląda w kajet -…z prywatnej posesji zniknęły krasnale ogrodowe i figurki żabek. To nas bardziej angażuje.

Komendantka przyznaje, że bracia mają konflikt: – Grzegorz K. skarżył się nam, że brat mu groził.

– Grzegorz się skarżył? Nie „Alek”?

– Częściej Grzegorz.

Drugi brat

W Gołuszowicach, kilka kilometrów od Głubczyc, jest gospodarstwo Grzegorza K. Wielkie silosy zbożowe lśnią z daleka. Podjeżdżam pod stylowy biurowiec zbudowany na modłę wiejskiego dużego domu. Kilku pracowników uwija się na parkingu, wśród drogich aut. Wielkie kombajny stoją pod silosami. Czysto, porządnie, bogato. Wysoki mężczyzna z lekką łysiną i nadwagą, w czarnym T-shircie, o misiowatym wyglądzie opiera się nonszalancko o maszynę rolniczą. Na nosie ma okulary, sympatyczny uśmiech.

– Szukam Grzegorza – mówię.

– No to ja… – odpowiada od niechcenia.

Wcześniej do niego zadzwoniłem. Gdy usłyszał, że chodzi o brata, zbluzgał go wszystkimi przekleństwami, a gdy złapał oddech, zgodził się porozmawiać.

Siadamy w kuchni biurowej, Grzegorz bierze oddech. – No kiedy to się, kurwa, skończy – wzdycha – bo żyć się już nie chce.

– Jestem starszy o trzy lata – mówi, bawiąc się długopisem. – Zawsze pracowałem na roli, od dziecka. Najpierw u dziadka, potem u ojca. „Alek” był ulubieńcem ojca, chorowity, słaby. Konfident pierdolony, zawsze mnie do ojca podjebywał, choćby za palenie papierosów. Nie ma zasad, myśli tylko o sobie, a pieniądze i gangsterka zryły mu łeb. Miałem chyba 20 lat, gdy złapano nas na handlowaniu kradzionymi samochodami, poddałem się karze, a on się ukrywał. Poszedłem uczciwą drogą, kupowałem ziemię, harowałem, a on w gangsterkę.

Swoim żołnierzom kazał czytać „Ojca chrzestnego” i całować się w pierścień, a jego dziewczyna googlowała w internecie: „jak być dobrą dziewczyną gangstera”. Całe życie śmiał się, że jestem frajer, że w ziemi robię, a on kantował, rabował i rozbijał się furami. Matka wysłała mnie na… co ja studiowałem… nie pamiętam… aha, pedagogikę, ale rzuciłem, jeździłem na Węgry, handlowałem walutą, robiłem kasę i kupowałem jeszcze więcej ziemi.

Gdy się dorobiłem, „Alek” zaczął mi zazdrościć, namówił ojca, by mu część ziemi przepisał. Ludzie ze mnie zakapiora robią, bo on rozpowiada, że to ja palę, straszę, a robi to, by mieć więcej ziemi. Albo strzela się ze swoimi żołnierzykami, porachunki jakieś robi, a na mnie zwala, że chcę go zabić. Ostatnio mnie zatrzymali, bo miałem do niego strzelać, prokurator mnie zamknął. Mówiłem, błagałem: puśćcie mnie, byłem na weselu, mam 50 świadków. Dopiero wtedy prokurator dał mi kaucję i zwolnił. Czy pan wie, że on napuścił na mnie morderców? Dopiero jak się kapnęli, że jestem jego bratem, kazali mu spierdalać. On jest chory, niech pan mu nie wierzy! Zresztą… niech pan pogada z naszą matką.

Kazimiera K. otwiera mi drzwi domu jednorodzinnego na przedmieściu Głubczyc. Niewysoka, o miłym, zawstydzonym uśmiechu. Była polonistką, jak i jej mąż, teraz na emeryturze. Mieli też małe gospodarstwo po swoich rodzicach, przekazali je synom.

– A myśli pan – mówi Kazimiera zatroskanym głosem – że ja coś z tego rozumiem. „Alek” chorował w dzieciństwie, nie przestrzega diety. Jak z nim rozmawiam, to mówi, że jest niewinny. Był dobrym chłopcem, bardzo aktywnym, lubił sport, potem wpadł w jakieś towarzystwo.

Ma łzy w oczach, patrzy z odrazą w kierunku przedpokoju.

– Mąż zawsze pił, a chłopcy na to patrzyli. Nawet dzisiaj wrócił ze szpitala i już pijany. To moja wina, bo mogłam synów zabrać 30 lat temu, zostawić męża, może byłoby lepiej. Wiem, że synowie się nie lubią, ale prawdy mi nie mówią, od obcych się dowiaduję. Ale to moje dzieci, wszystkich mi szkoda. Kiedy się zaczęło? Chyba od tego wypadku ponad 15 lat temu. „Alek” posłał kuzyna samochodem ze swoją siostrą, moją córką. Kuzyn był pod wpływem narkotyków, zderzył się, córka zginęła. Grzegorz nie może tego „Alkowi” zapomnieć. Jeśli stracę kolejne dziecko, to nie wiem, czy przeżyję…

Grzegorz K. mieszka w piętrowym domu w centrum Głubczyc. Na każdym rogu ma kamerę. W salonie, w którym siedzimy, patrzy na mnie z sufitu oko laserowej czujki wideo.

– Nagrywa nas? – pytam.

– Tak, żebyśmy mieli alibi – Bogusława, wysoka, elegancka blondynka, żona Grzegorza, wylicza: by ochronić się przed „Alkiem” zamontowali kamery w każdym samochodzie, także swoich synów i córki. Gdy „Alek” jest na wolności, Bogusława wraca z pracy przed zmrokiem, w towarzystwie syna, a na kolanach trzyma telefon z wybranym numerem na policję.

Bogumiła boi się o syna, bo „Alek” miał grozić, że obleje go kwasem, posadzi na wózku. Rok temu pod ich domem spłonął samochód, sprawcę w kapturze nagrała kamera, ale policja go nie znalazła.

***

Proszę Lidię Sieradzką, rzeczniczkę Prokuratury Okręgowej w Opolu, by sprawdziła kartoteki braci K. – W jeden dzień? Trzeba tygodnia!

Na biegu są dwie sprawy. W jednej „Alek” jest oskarżony o porachunki gangsterskie: pobicie handlarza narkotyków, handel narkotykami i gonienie po ulicy z siekierą za bratem Grzegorzem. W drugiej Grzegorz jest podejrzany o grożenie, strzelanie do brata i jego ludzi, pocięcie jednego z nich nożem. Prokuratura chciała go aresztować, sąd wyznaczył kaucję 200 tys. zł.

Prokuratura w Głubczycach prowadziła jedną sprawę, w której na groźby skarżył się „Alek”, i pięć, w których skarżył się na to Grzegorz. W jednej „Alek” groził mu śmiercią przez telefon. Prokurator przesłuchał ich rodziny, znajomych, rodziców i ręce mu opadły. Nie był w stanie dojść, kto mówi prawdę, sprawę umorzył. Grzegorz bronił się, że przecież „Alek” to kryminalista. Prokurator odpisał: argument mało przekonujący, „bo i poszkodowany w przeszłości wielokrotnie naruszał porządek prawny”.

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj też:

Adam Suwart: Doniosłem Franciszkowi na poznański Kościół
Nerwica eklezjogenna to kompleks emocji, które mogą się stać neurotyczne, gdy człowiek się nad kwestiami Boga ciągle zastanawia. Zdiagnozowałem to u siebie

Jak się dostać do tej cholernej Europy
Sprzedaliśmy dom. Pracowaliśmy na niego latami. W 42 dni wydaliśmy wszystko: 20 tysięcy euro. Nie mam nic. Nawet sił, żeby płakać

Józef Łukaszewicz: Trzy bomby dla cara
Dwie bomby Józef Łukaszewicz zbudował w metalowych puszkach, trzecią ukrył w grubym słowniku medycznym Grunberga z wydrążonym środkiem

Tragedia na Elbrusie. Pierwsza relacja uczestnika wyprawy
Ratownicy znaleźli dwa plecaki, jeden w drugim, i polski paszport. Leżały po stronie północnej – stromej i niebezpiecznej

Pracowałam przy biurku w korpo, teraz myję wieżowce
Jadę przez Warszawę, patrzę na biurowce: ten myłam, ten myłam, o, ten też myłam. I myślę: gdzie ona jest? Co dziś jadła?

Nasz Forrest Gump [FOTOREPORTAŻ]
Ludzie myślą, że rolnik przez cały dzień nie wychodzi z chlewu. A gdzie jest napisane, że rolnik nie może uprawiać joggingu?

Bracia K. Kto terroryzuje Głubczyce?
Czy pan wie, że on napuścił na mnie morderców? Dopiero jak się kapnęli, że jestem jego bratem, kazali mu spierdalać. Niech pan pogada z naszą matką

ktoTerroryzuje

wyborcza.pl

Eurosceptyk Kaczyński

Witold Gadomski, 18.09.2015

Jarosław Kaczyński, wówczas kandydat na prezydenta, i Victor Orban

Jarosław Kaczyński, wówczas kandydat na prezydenta, i Victor Orban (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

„Orbán ma rację” – to hasło od kilku dni powtarzane przez polityków PiS. Kilka razy wygłosił je też w wystąpieniu sejmowym Jarosław Kaczyński, a Marcin Mastalerek, bliski współpracownik Beaty Szydło, w wywiadzie telewizyjnym zapewniał, że „Orbán dba o interes narodowy”.

Najwyraźniej politycy PiS, zafascynowani antyunijnym kursem węgierskiego premiera, już zapomnieli o odwrotnej stronie tego medalu – jego polityce prorosyjskiej.

Viktor Orbán gościł w Warszawie w lutym. Oficjalnym powodem wizyty było odebranie nagrody przyznanej mu przez Krajową Izbę Gospodarczą. Dwa dni wcześniej w Budapeszcie przyjmował rosyjskiego prezydenta Władimira Putina, co zbulwersowało europejską, a szczególnie polską, opinię publiczną. Jarosław Kaczyński odmówił wówczas spotkania z Orbánem. Tak przynajmniej oficjalnie informował, bo Węgrzy zapewniali, że takiego spotkania wcale nie planowali. Dziś polityka Orbána znów jest natchnieniem dla PiS.

Na konferencji w KIG Orbán otwarcie wyjaśniał intencje swej polityki.

– Zawsze szanowałem reguły Unii Europejskiej – mówił – ale Europa nie ma wystarczającej siły, by przeciwstawić się różnym zagrożeniom.

Węgierski premier nie powiedział tego wprost, ale z jego słów wynikało, że nie wierzy, by Unia Europejska w obecnym stanie mogła się przeciwstawić agresywnej Rosji.

– W Europie nie ma silnych przywódców, którzy odważyliby się powiedzieć ludziom, że projekt Unii Europejskiej się zatkał – mówił. – Europa przegrywa w konkurencji globalnej, ponieważ nie ma pomysłu, jak naprawić gospodarkę i politykę. Jednym z głównych powodów stagnacji w Europie są wysokie koszty energii. Bez udziału Rosjan nie może być konkurencyjnych cen energii.

Krótko mówiąc, Orbán doszedł do wniosku, że Unia Europejska będzie traciła na znaczeniu i Węgry muszą się zabezpieczyć, budując szczególne relacje gospodarcze, co oznacza także polityczne, z Rosją. Wcześniej Węgry próbowały zbudować takie relacje z Chinami, oferując chińskim inwestorom specjalne ułatwienia. Ale Chiny są daleko, a Węgry to zbyt mały kraj, by był interesującym partnerem dla Państwa Środka. Co innego Rosja. Jej zależy na osłabieniu Unii Europejskiej i chętnie zapłaci Węgrom za rolę konia trojańskiego.

Orbán, flirtując z Putinem, wkracza na bardzo ryzykowną ścieżkę, ale jego polityka jest logiczna, choć ma niewiele wspólnego z moralnością. Uznał, że Rosja w najbliższych latach nie będzie stanowiła dla Węgier zagrożenia, a da im wsparcie w przypadku zatargu z Unią Europejską. Balansując między Brukselą a Moskwą, więcej zyska, niż straci. Czy się nie przeliczy, okaże się za kilka lat.

Ale Polska nie ma takiego pola manewru jak Węgry, a nasza historia świadczy o tym, że polityka balansowania między Wschodem (Rosją) a Zachodem źle się dla nas kończy. Nie ma zresztą w Polsce poważnych polityków, którzy proponują zwrot w stronę Rosji.

Są natomiast tacy, którzy proponują osłabienie relacji z Unią Europejską, a w szczególności z najsilniejszym jej krajem – Niemcami. Do nich należy przede wszystkim Jarosław Kaczyński.

Orbán jest gotów do konfrontacji z Brukselą i Berlinem w sprawie uchodźców, polityki energetycznej i klimatycznej, nie przejmuje się coraz gorszą reputacją swego rządu krytykowanego za granicą za łamanie reguł demokracji, bo liczy na wsparcie finansowe i polityczne Rosji. PiS gotów jest do konfrontacji z Brukselą i Berlinem, a przy okazji do zaostrzenia stosunków z Rosją.

O ile politykę Orbána można uznać za egoistyczną i ryzykowną, o tyle pomysły PiS na politykę zagraniczną są egoistyczne i katastrofalne dla Polski.

fanOrbana

wyborcza.pl

PKO BP idzie na Zachód. Krok pierwszy? Niemcy

Marcin Kaczmarczyk, 17.09.2015

MARIUSZ SZACHO FOTOTAXI.PL

– Uruchomienie oddziału we Frankfurcie oznacza, że PKO BP staje się bankiem międzynarodowym – mówi w wywiadzie Paweł Surówka, dyrektor oddziału PKO Banku Polskiego w Niemczech.

Gdzie znajduje się oddział, którym Pan kieruje?

– W samym centrum Frankfurtu nad Menem. Wynajmujemy biuro na 22. piętrze prestiżowego biurowca Main Tower. To jeden z bardziej rozpoznawalnych budynków we Frankfurcie. Main Tower jest między innymi siedzibą banku Helaba, jednego z największych niemieckich banków krajowych – od wielu lat z nim współpracujemy. Z okien naszego biura widzimy biura konkurentów, wśród nich Deutsche Banku i Commerzbanku. Już wiedzą, że jesteśmy – powiesiliśmy polską flagę przed wejściem do budynku.

Ile osób pracuje już w tym oddziale?

– Obecnie cztery osoby. Na tym etapie projektu naszym głównym zadaniem jest nadzór nad ostatnimi formalnościami niezbędnymi do rozpoczęcia działalności operacyjnej. 9 września Komisja Nadzoru Finansowego przekazała nasz wniosek notyfikacyjny dotyczący otwarcia placówki do BaFin – niemieckiego regulatora rynku finansowego. Najpóźniej za dwa miesiące, ale myślę, że zdarzy się to wcześniej, powinniśmy otrzymać licencję bankową na działalność w Niemczech. Zakładamy, że pierwszego klienta będziemy w stanie przyjąć z końcem tego roku. W najbliższym czasie zamierzamy zwiększyć zatrudnienie o kilka osób – ekspertów znających realia niemieckiego rynku. To wystarczy. Pamiętajmy, że niemiecki oddział będzie blisko współpracował z centralą w Warszawie, gdzie dla potrzeb nowej inwestycji rozbudowany jest cały dział wsparcia (back office), jego przenoszenie do Niemiec nie ma sensu.

Kilka lub kilkanaście osób zatrudnionych w oddziale PKO we Frankfurcie nie wydaje się spektakularną inwestycją. Większą operacją zagraniczną było choćby przejęcie w połowie poprzedniej dekady ukraińskiego Kredobanku.

– Nie zgodzę się z panem. Po raz pierwszy w historii PKO Bank Polski otwiera samodzielnie zagraniczny oddział, który ma się koncentrować na prowadzeniu bankowości korporacyjnej. To zupełnie co innego niż przejęcie przez nas w przeszłości Kredobanku. Uruchomienie oddziału we Frankfurcie oznacza, że PKO BP staje się bankiem międzynarodowym. Rodzi to wiele poważnych konsekwencji. Nie tylko w oddziale w Niemczech, ale i w Warszawie muszą pojawić się nowi eksperci – znający np. język niemiecki i zdolni do oceny stopnia wiarygodności niemieckiej spółki. Ten projekt zmienia cały bank, przenosi go na inny poziom działalności.

A dlaczego pierwszy zagraniczny oddział dedykowany bankowości korporacyjnej powstaje właśnie w Niemczech?

– Kiedy wybraliśmy się w ubiegłym roku pierwszy raz z delegacją do Frankfurtu, odwiedziliśmy tam wszystkie kluczowe instytucje finansowe, wśród nich Bundesbank i VAB (Stowarzyszenie Zagranicznych Instytutów Finansowych w Niemczech), które zrzesza wszystkie banki zagraniczne działające na tamtym rynku – najmniejszym ich członkiem jest Bank of Lebanon, a największym BNP Paribas. W siedzibie VAB przedstawiliśmy dużą prezentację, w której mówiliśmy o tym, kim jesteśmy i jakie są nasze plany dotyczące Niemiec. Reakcja słuchaczy była zaskakująca. Przedstawiciele VAB byli zdziwieni, że dopiero teraz chcemy wejść na niemiecki rynek. Dla nich naturalnym zjawiskiem w świecie bankowości korporacyjnej jest obecność na dużym rynku, w tym wypadku niemieckim, zagranicznych instytucji finansowych z krajów, z których pochodzą działające na nim firmy.

Banki powinny być zawsze tam, gdzie są ich klienci?

– Tak. Tą drogą podążały niemieckie i francuskie banki rozwijające działalność w Polsce w latach 90. Pomagały swoim klientom wystartować na nowym rynku. Były znanym partnerem dla inwestora w obcym kraju. Tą drogą chcemy iść w Niemczech. Chcemy być pierwszym partnerem dla polskich spółek prowadzących interesy za zachodnią granicą. Zakładamy przy tym, że polsko-niemiecka wymiana handlowa, która obecnie jest już bardzo intensywna, jeszcze wzrośnie. Podobnie jak inwestycje polskich firm w Niemczech – one dopiero się rozpędzają.

Szacuje się, że wszystkich polskich firm, łącznie z malutkimi jednoosobowymi, działa w Niemczech ponad 100 tys. Większych polskich spółek powiązanych kapitałowo z centralami w Polsce jest blisko pół tysiąca. Chcemy, by jak największa ich część została naszymi klientami.

Co bank zaproponuje polskim firmom działającym w Niemczech?

– Będą one mogły skorzystać z pełnej palety naszych produktów bankowości korporacyjnej – podobnie jak w Polsce. Przewagę nad niemiecką konkurencją powinniśmy być w stanie uzyskać zwłaszcza w dwóch obszarach. Po pierwsze, PKO może finansować nawet bardzo złożone projekty polskich spółek w Niemczech. Patrzymy bowiem na firmę w całości, znamy ją z polskiego rynku, kredytowanie inwestycji w Niemczech pod zastaw aktywów w Polsce nie jest dla nas problemem. Polska firma jest dla niemieckiego banku nieznana – bank nie wie, czy może jej zaufać. A nawet jeżeli dojdzie do wniosku, że może, to i tak oceni polskie aktywa jako bardziej ryzykowne, co może wpłynąć na jego warunki kredytowania inwestycji w Niemczech.

Po drugie, naszą przewagę widzimy w obszarze zarządzania gotówką. Natychmiastowe przelewy pomiędzy znajdującymi się z dwóch stron granicy oddziałami tej samej firmy to dla nas żaden problem, a dla działów finansowych dużych firm wielka zaleta – dzięki temu mogą bardziej efektywnie zarządzać swoją gotówką, zmniejszając dzięki temu np. koszty kredytów.

Ponadto chcemy być odbierani jako eksperci od prowadzenia biznesu w Niemczech. Polskie firmy rozpoczynające działalność za naszą zachodnią granicą odkrywają, że niemiecki rynek różni się pod wieloma względami od polskiego, np. pod względem prawa pracy, odpowiedzialności zarządu lub choćby regulacji związanych z przejęciami. Chcemy im pomóc, doradzać.

Gdzie będziecie szukać swoich pierwszych klientów w Niemczech?

– Oczywiste jest, że najpierw przedstawimy ofertę tym firmom, które już znamy – z którymi współpracujemy w Polsce i o których wiemy, że prowadzą lub zamierzają prowadzić interesy w Niemczech. Poza tym już teraz otrzymujemy zapytania od firm niemieckich, które chcą rozpocząć inwestycje w Polsce – zastanawiają się, czy możemy pomóc im w ich planach. Być może wśród naszych klientów znajdą się również niemieckie spółki, które nie prowadzą i w najbliższym czasie nie zamierzają prowadzić interesów w Polsce. Skorzystają z naszej oferty, która może im się wydać atrakcyjna – między innymi dlatego, że polska bankowość jest bardzo nowoczesna. Zaczęliśmy ją budować niemal od podstaw dużo później niż na zachodzie Europy, co spowodowało, że w Polsce standardem są pewne usługi, które w Niemczech odbierane są ciągle jako pewna nowość.

Nie boicie się konkurencji?

– Oczywiście zarówno niemieckie, jak i francuskie banki kontrolujące należące do nich instytucje finansowe w Polsce próbują polskim firmom oferować usługi podobne do tych, które my chcemy zaproponować dzięki otwarciu oddziału we Frankfurcie. Ale naszym zdaniem nie ma pomiędzy zagraniczną centralą banku a jego polską filią odpowiednio szybkiej i efektywnej komunikacji. Polska spółka, która korzysta w naszym kraju z usług banku należącego do międzynarodowej grupy kapitałowej, nie może liczyć na innych rynkach na ulgowe traktowanie ze strony zagranicznej centrali „swojego” banku. To jest luka rynkowa, którą możemy zagospodarować. Poza tym większe polskie spółki, które odczuły w trakcie kryzysu ograniczenie finansowania przez zachodnie instytucje, dobrze wiedzą, że miejsce podejmowania kluczowych decyzji w banku może mieć bezpośrednie przełożenie na ich sukcesy biznesowe.

Czy PKO zamierza otworzyć podobne do oddziału w Niemczech placówki w innych krajach?

– Uruchomienie oddziału we Frankfurcie ma być pierwszym krokiem na drodze do szerszego otwarcia PKO Bank Polski na świat. Ten projekt można rozszerzyć na inne kraje Europy Zachodniej. Prace analityczne nad kierunkami dalszej ekspansji zagranicznej już się toczą.

Zobacz także

pkoBP

wyborcza.biz

 

Jak PiS oskubie banki

Maciej Samcik, 18.09.2015

Maciej Samcik

Maciej Samcik (Fot.)

Złagodzona wersja podatku bankowego, który zamierza wprowadzić PiS, uderzy w zarabiających na transakcjach spekulacyjnych, a nie w zwykłych kredytobiorców.

Politycy PiS dają ostatnio sygnały, że pod ich rządami los banków nie będzie wcale aż tak straszny, jak mogłoby się wydawać na podstawie dotychczasowych planów. Partia Jarosława Kaczyńskiego zdaje się łagodnieć np. w sprawie podatku bankowego. „Puls Biznesu” podał – powołując się na posła PiS Henryka Kowalczyka, koordynującego prace nad podatkowymi pomysłami tej partii – że podatek bankowy może wyglądać inaczej, niż zapowiadano.

Oprócz pomysłu naliczania go od aktywów banków, a główną część aktywów branży stanowią kredyty, więc byłby to „podatek od kredytów”, rozważane jest też opodatkowanie transakcji finansowych, ale tylko między instytucjami. Płaciłyby taką daninę nie tylko banki, ale i np. domy maklerskie, fundusze inwestycyjne i ubezpieczyciele.

Według posła Kowalczyka opodatkowane byłyby wszystkie transakcje instrumentami finansowymi, np. emisje obligacji czy akcji. Stawka, która chodzi po głowie przedstawicielom PiS, to 0,14 proc. wartości transakcji (0,07 proc. od obrotu instrumentami pochodnymi, np. opcjami). Miałoby to dać budżetowi 1,5-1,7 mld zł.

To nie drugi Budapeszt 

Zmiana koncepcji opodatkowania banków byłaby krokiem polityków PiS w dobrym kierunku. Podatek w nowej formule co prawda nie jest tak „zyskowny” jak podatek od aktywów, który mógłby przynieść nawet 4-6 mld zł rocznie, ale jest znacznie mniej ryzykowny, jeśli chodzi o potencjalne konsekwencje.

Na świecie coraz częściej odchodzi się od „karania” banków podatkiem od aktywów, uznając, że rykoszetem może oberwać cała gospodarka, bo zniechęca to banki do akcji kredytowej, co uderza w konsumpcję (ludzie kupują na kredyt mniej lodówek i telewizorów), a przede wszystkim w inwestycje (firmy mogą mieć utrudniony dostęp do kredytów).

Nawet słynny wróg banków w Europie Viktor Orbán dochodzi do wniosku, że z podatkiem bankowym chyba przeszarżował. Węgry były pierwszym krajem, który wprowadził taki podatek w 2010 r., a najwyższa stawka wynosiła 0,5 proc. aktywów. Ostatnio Orbán zapowiedział, że w przyszłym roku podatek ma spaść do 0,3 proc. aktywów, zaś w kolejnych latach będzie nadal obniżany.

Wystarczy rzut oka na „osiągnięcia” węgierskich banków, by się przekonać, że nie pomagają zbytnio rozwojowi gospodarki. Gdy w Polsce w ciągu ostatnich pięciu lat wartość udzielonych kredytów wzrosła o 20 proc. (ze 176 do 210 mld euro), na Węgrzech skurczyła się o jedną trzecią (z 60 do 43 mld euro).

Podatek „od spekulacji” nie wszędzie się przyjął

Podatek od transakcji finansowych jako pierwszy zaproponował noblista James Tobin już kilkadziesiąt lat temu. W jego koncepcji opodatkowaniu miały podlegać transakcje wymiany walut, a podatek miał przeciwdziałać spekulacjom walutowym. Dziś świat finansów jest bardziej skomplikowany i wymianę walut trudno uznać za główne zajęcie inwestora spekulanta. Rosnące zadłużenie świata opiera się na emitowaniu papierów wartościowych, instrumentów pochodnych, które przechodzą wielokrotnie z rąk do rąk, nie tworząc żadnej nowej wartości. Dlatego opodatkowanie takich transakcji – z wyłączeniem tych, które dotyczą konsumentów, np. transakcji udzielenia kredytu bądź zapłaty rachunku kartą wydaną przez bank – nie wzbudza tylu kontrowersji, ile inne sposoby opodatkowania banków.

Nad wprowadzeniem podatku od transakcji finansowych zastanawia się dziś Unia Europejska. Większość krajów nie ma nic przeciwko, jednak największe centra finansowe – Londyn i Luksemburg – gwałtownie się sprzeciwiają. Powód jest oczywisty: zarabiają właśnie na transakcjach spekulacyjnych, handlu instrumentami finansowymi, w tym pochodnymi (opcje, kontrakty terminowe). Jeśli w Europie taki obrót będzie opodatkowany, to inwestorzy mogą przenieść się z transakcjami np. do USA.

Stawki minimalne w UE byłyby zróżnicowane, np. od akcji i obligacji wynosiłyby 0,1 proc., a od instrumentów pochodnych – 0,01 proc.

Polska chce być lokalnym centrum finansowym i wprowadzenie wysokiego podatku od transakcji mogłoby być ciosem dla rynku kapitałowego. A ten i tak karleje z powodu nacjonalizacji części aktywów OFE, spadającej aktywności inwestorów indywidualnych i niewielu spółek chcących wejść na giełdę.

Zobacz także

jakPiSOskubie

wyborcza.biz