Kk (17.09.2015)

 

Światowe Dni Młodzieży. Kard. Dziwisz: Miejskie wydatki są zawyżone

mba, 16.09.2015
Kard. Stanisław Dziwisz

Kard. Stanisław Dziwisz (Źródło: Gazeta.pl)

– Urząd miasta musi przygotować dokładny bilans wydatków na Światowe Dni Młodzieży – komentuje miejskie wyliczenia kard. Stanisław Dziwisz.
– Jeśli na posprzątanie Błoń po uroczystościach Światowych Dni Młodzieży zapisano 4 mln zł, trzeba się zastanowić, jak to kalkulowano. To za dużo pieniędzy: my to zrobimy za 400 tys. zł, a może i taniej – tak kard. Stanisław Dziwisz skomentował podczas środowej konferencji prasowej dyskusję na temat budżetu na Światowe Dni Młodzieży.

Wydatki na Światowe Dni Młodzieży sięgną 202 mln zł?

Wszystko zaczęło się od raportu opracowanego przez miejski zespół zadaniowy odpowiedzialny za przygotowania ŚDM, które leżą po stronie Krakowa. Oszacowano w nim, że wydatki na uroczystości sięgną 202 mln zł, ale już w tej chwili brakuje 170 mln zł.

– Gdy organizuje się takie uroczystości w krajach biednych, to tam nikt się nie pyta, ile to będzie kosztowało. Odwrotnie jest w krajach bogatych, dlatego możemy powiedzieć, że zaliczamy się już do krajów bogatych – powiedział duchowny i dodał, że nie podoba mu się sprowadzanie dyskusji o Światowych Dniach Młodzieży tylko do pieniędzy.

Jednocześnie podkreślił, że wszystkie wydatki związane z organizacją części religijnych Kościół pokryje z własnych pieniędzy.

Kard. Dziwisz: Światowe Dni Młodzieży mają kosztować jak najmniej

– Od początku powtarzamy, że chcemy tak zorganizować uroczystości, by kosztowały jak najmniej i by nie obciążać miasta ani państwa. Ale jeśli w planach jest przygotowanie np. dróg, to są to kwestie, za które odpowiadają samorządy – stwierdził kard. Dziwisz i przypomniał, że wszystkie inwestycje, które powstaną z okazji ŚDM, będą wykorzystywane w przyszłości przez krakowian.

– Mówiliśmy od samego początku, że te rzeczy tu zostaną i już na następny dzień będą służyć komu innemu – dodał kard. Stanisław Dziwisz.

krakow.wyborcza.pl

Niepokorni uchodźcy z TVN 24

Wojciech Maziarski, 17.09.2015
Paweł Wroński, Piotr Skwieciński

Paweł Wroński, Piotr Skwieciński (fot. ANDRZEJ KRASOWSKI, WALDEMAR KOMPALA)

Zbrodnia to niesłychana: Paweł Wroński ośmielił się wykpić w „Loży prasowej” TVN 24 poglądy Piotra Skwiecińskiego z tygodnika „wSieci” na temat uchodźców, mówiąc, że pomysł odholowywania tonących ludzi z powrotem do wybrzeży Afryki jest niezbyt humanitarny, że już lepiej ich od razu dobić, żeby się nie męczyli.
Niesłychanie wrażliwy publicysta niesłychanie subtelnego i kulturalnego organu braci Karnowskich tak się poczuł tym urażony, że aż wyszedł ze studia w połowie programu.

A Wroński co? Nic. Powiedział, że nie przeprosi. To kawał kloca, nie człowiek. Szczyt bezduszności i okrucieństwa. Widziałem go nawet ostatnio, jak w redakcyjnej toalecie przymierzał koszulkę z napisem: „Nie płakałem po Skwiecińskim”.

W ten oto sposób Skwieciński został uchodźcą z TVN 24. Zmuszony do ucieczki ze studia tuła się teraz po ulicach Warszawy, bezskutecznie kołacząc do bram różnych stacji telewizyjnych i błagając o azyl.

Nie on jeden, jest tych uchodźców znacznie więcej. Jak poinformował inny powszechnie ceniony publicysta „wSieci” Andrzej Potocki – nawiasem mówiąc, też ucieleśnienie taktu i subtelności – do emigracji z TVN 24 został zmuszony także Piotr Zaremba. „Już dawno zrezygnował z udziału w audycji z powodu stylu, w jakim prowadzona jest Loża prasowa” – ujawnił Potocki.

Zrezygnował? Niech nas nie zmyli to słowo. To nie rezygnacja. Ci nieszczęśnicy zostali wygnani. Wypędzeni. Uciekali przed prześladowaniami, ratując życie zagrożone przez „cyngla z Wyborczej” – jak to celnie ujął na Twitterze kolejny niezwykle subtelny i wyrafinowany intelektualista IV RP Sławomir Cenckiewicz.

Skwieciński i Zaremba – tych dwóch uchodźców, którzy uciekli przed krwawymi prześladowaniami, znamy z nazwiska. Ilu jednak jest bezimiennych? Takich, o których nigdy nie usłyszeliśmy i nie usłyszymy? Prawdziwa ludzka rzeka płynie dziś ze studia TVN 24. Ciągną ponurym konduktem publicyści niepokorni, komentatorzy niezłomni, felietoniści wyklęci. Objuczeni lichym dobytkiem, w połatanych workach niosą to, co udało im się ocalić z dorobku życia. Idą z nimi zabiedzone rodziny, smutne dzieci, nieumalowane żony i wychudzeni mężowie. Głodnym wzrokiem tęsknie patrzą, jak za szybami hipsterskich knajp towarzystwo mainstreamowych cyngli pochłania kolejne porcje sushi.

To prawdziwa Wielka Emigracja XXI wieku. Żyją na wychodźstwie z dala od „Loży prasowej” TVN 24. Czy uświadamiają Państwo sobie, jak wiele cennych głosów zmuszonych do milczenia przez Pawła Wrońskiego nie dociera dziś do polskich uszu? Jak bardzo zubożało życie duchowe i intelektualne narodu?

Okażmy się solidarni, otoczmy uchodźców opieką, kupmy im karimaty i śpiwory. Albo wręcz podzielmy ich – jak Unia Europejska – między poszczególne stacje. Niech TV Trwam, TV Republika i inne polskie telewizje zadeklarują kwoty niepokornych uchodźców z TVN 24, które gotowe są przyjąć.

Jeśli nie pomożemy tym nieszczęśnikom, w desperacji będą musieli przedzierać się pieszo na Węgry z nadzieją, że Viktor Orbán ulokuje ich w satelitarnej Duna TV. Ale to też nie jest takie pewne. Przecież węgierski premier może postawić na północnej granicy taki sam płot z zasiekami jak na południu. I co wtedy?

wyborcza.pl

Adam Suwart: Doniosłem Franciszkowi na poznański Kościół

Marcin Kącki, Violetta Szostak, 17.09.2015
Adam Suwart

Adam Suwart (Fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Gazeta)

Nerwica eklezjogenna to kompleks emocji, które mogą się stać neurotyczne, gdy człowiek się nad kwestiami Boga ciągle zastanawia. Zdiagnozowałem to u siebie. Rozmowa z Adamem Suwartem.
Wróciłeś właśnie z Rzymu. Co tam robiłeś?

– Przekazałem jednemu z kardynałów mój list i raport prezydenta Poznania o praktykach finansowych abp. Stanisława Gądeckiego, metropolity poznańskiego. List miał być petycją z podpisami znanych poznaniaków, którzy prywatnie mówili: „Jaki ten Gądecki straszny”, ale gdy przyszło do podpisu, mieli problem.

Po co to robisz?

– Działania Gądeckiego stoją w mojej ocenie w sprzeczności z nauczaniem papieża Franciszka, który mówi, że zamiłowanie do pieniędzy to „łajno szatana”. Podczas pisania listu Kościół dawał mi kolejne bodźce: kuria poznańska uznała, że nie godzi się na 10 mln zł od Ministerstwa Kultury za budynek szkoły baletowej, który odzyskała w sądzie, nagle chce jeszcze więcej. Ich uzasadnienie: Stolica Apostolska mogłaby oskarżyć kurię „o niegospodarność”. Nie wiem, czy to prawda. Watykan powinien się do tego ustosunkować.

Masz wejścia w Watykanie?

– Chciałem dotrzeć bezpośrednio do papieża, ale okazało się to trudne. Mam jednak znajomych, włoską rodzinę, katolików, wpływowych, a oni znają jednego z kardynałów. Spotkaliśmy się u nich w domu, zjedliśmy kolację, przekazałem kardynałowi dokumenty.

Polak?

– Zobowiązałem się, że nie ujawnię jego nazwiska, by mu nie przeszkadzać w działaniu. Pytał, czy będę gotów stanąć przed komisją kościelną, jeśli będzie potrzeba. Zgodziłem się.

Wiedział, że jesteś ekskomunikowany?

– Opowiedziałem mu o sobie i wyjaśniłem swoją obecną sytuację wyznaniową, a do dokumentów dołączyłem też świadectwo mojej drogi życiowej, starałem się to zrobić najuczciwiej jak potrafię.

Czy jesteście gotowi na prawdę? Świecki katolik pisze list do polskich biskupów

Jaka jest twoja droga?

– Od początku?

Od ojca bohatera – Jana Suwarta.

– Mam dziesięć lat, gdy umiera w 1989 r., nie wiem wtedy, kim jest, po prostu tatą. Niektórzy myślą, że moim dziadkiem, jest siwy, starszy od innych ojców, trochę się tego wstydzę.

Miałem przebłyski, że coś musi być nietypowego w jego historii, bo w latach 80. przychodzą do nas dziennikarze. Mnie te wizyty przenikają jakimś strachem. Ojciec chodzi też do Teatru Nowego, w którym Izabella Cywińska robi spektakl „Oskarżony: Czerwiec Pięćdziesiątsześć”, oparty m.in. na jego historii.

Pracuje jako kierowca. Pamiętam obrazy: jadę z nim nysą, ona podskakuje na bruku, ojciec przeklina. Był robotniczy w obejściu, mówił, co myślał. Krępy. Miał czerwoną twarz, bo chorował na łuszczycę. Krótko przed śmiercią zawołał mnie, wyjął „Kronikę miasta Poznania”, pokazał fotografię starszego mężczyzny z podpisem „Adam Suwart”. Spytałem: „To ja? Jak będę stary?”, a ojciec: „To mój ojciec, twój dziadek, nazywasz się tak samo”. Nigdy nie miałem dziadka, babci, zmarli, zanim się urodziłem, temat nie istniał, a tu nagle dziadek! Pod zdjęciem był podpis: „Zasłużony działacz rewolucyjnego ruchu robotniczego”. Nie rozumiałem tego.

Dwa lata po śmierci ojca otworzyłem teczkę, która po nim została. Nie miał nic innego, oszczędności, samochodu, tylko ubrania i ta teczka – ze skaju, pękata. Były w niej gazety z lat 50., trochę bibuły z lat 80., wypis ze szpitala z 1989 r., po drugim zawale, negatyw mojej fotografii.

Co było w tych gazetach?

– Relacje z procesu oskarżonych o udział w Czerwcu 1956. Ojciec opisywany był jako bandyta polityczny i syn renegata, bo stalinowski prokurator wyciągnął sprawę dziadka, który wprawdzie przed wojną był w KPP, a po wojnie w UB, ale na początku lat 50. został skazany za to, że przed wojną miał być agentem sanacyjnej policji w szeregach komunistów.

Mam mętlik w głowie. Dowiaduję się, że ojciec jest bohaterem opozycji, a dziadek ubekiem, ale i zdrajcą komunizmu. Że ojciec strzelał w ’56 do gmachu UB, w którym dziadek wcześniej pracował. Nie mogę już ojca o nic spytać, pytam innych. Mama mówi: „Daj mi spokój, nie wiem”. Zaczyna mnie fascynować historia dziadka. Mam wrażenie, że jestem do niego bardziej podobny niż do ojca, który jest jednoznaczny, a dziadek robi wolty, jego życie owiane jest tajemnicą. Ktoś mnie pyta: „Po co tak obsesyjnie szukasz?”.

Czego jeszcze dowiadujesz się o dziadku?

– Przed wojną był działaczem KPP, jeździł do Związku Radzieckiego. A Poznań to wtedy centrum endecji, klerykalizmu, policja tropi komunistów.

Dziadek pojawia się w Poznaniu w 1918, człowiek znikąd. Podobno urodził się pod Piotrkowem Trybunalskim w 1888, ale szukam śladów rodziny i pustka, historia zaczyna się od niego. Podobno został w 1915 roku zaciągnięty do armii carskiej, zdezerterował, na fałszywych dokumentach dotarł do Niemiec. Gdy w 1918 roku wracał do Łodzi pociągiem przez Poznań, wylegitymowali go Prusacy, uznali za rosyjskiego szpiega.

Skierowali go do karnej pracy pod Poznaniem, poznał tam przyszłą żonę. Wyjechał potem do Berlina, gdzie dogorywała rewolucja listopadowa, ale wrócił do Poznania. W dokumentach miał napisane, że był powstańcem wielkopolskim, tworzył rady robotniczo-żołnierskie.

Na początku lat 20. wstępuje do Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, późniejszej KPP, występuje na wiecach, jest uznawany za jednego z najlepszych mówców, porywa tłumy. Należy też do władz naczelnych PPS-Lewicy.

W 1929 roku wyjeżdża do Moskwy na fałszywym paszporcie, jako Wasilij Wasilewicz. Oficjalnie: jedzie, by zobaczyć „dobrobyt radziecki”, a po powrocie opowiedzieć o tym klasie robotniczej Poznania. Wiem, że zgłasza się w sekcji polskiej Kominternu, w której Karol Świerczewski kieruje szkółką dla agentów w Polsce. Kursantem nieco później był m.in. Władysław Gomułka. Dziadek jest tam tyle, ile trwał kurs wojskowo-polityczny, cztery miesiące.

Wraca do Poznania, a po mieście krąży ulotka: „Niech żyje towarzysz Suwart! Delegat Robotniczy z Poznańskiego i Pomorza do ZSRR”. Mają być wiece, ale zostaje aresztowany. Dostaje cztery lata ciężkiego więzienia „za przedsięwziętą zdradę stanu”, na sali sądowej komuniści śpiewają „Czerwony sztandar”. „Powagę sądu – jak czytam w gazetach – zakłóciły histeryczne krzyki żony Suwarta, która następnie z polecenia sądu została również aresztowana”.

Podczas wojny był robotnikiem przymusowym w zakładach zbrojeniowych w Poznaniu. Niewiarygodne! Komunista w strategicznym przedsiębiorstwie niemieckim w tzw. Kraju Warty! Sprawdziłem – nie podpisał volkslisty. Może był sprytny? Może miał kilka tożsamości?

Do UB wstąpił zaraz po wojnie?

– Najpierw jest pełnomocnikiem wojewódzkim do spraw reformy rolnej w powiecie wągrowieckim. Pisze w życiorysie: „Usuwałem rządców, obszarników i panów z ich majątków, rozdzielając inwentarz i grunty wśród chłopów”. Potem zostaje skierowany przez PPR do kontrwywiadu w poznańskim UB.

Jakim jest ubekiem?

– Nie przesłuchiwał, nie był śledczym, nadzorował transport – pociągi, drogi itd. Jeździł w teren, walczył z sabotażem w zakładach pracy. UB pisało o nim: „Znany w Poznaniu stary leninowiec. Czyta literaturę marksistowską, regularnie się dokształca, jeden z najgorliwszych funkcjonariuszy”.

Gdzie to znalazłeś?

– W IPN, choć miałem problem z dostępem. Funkcjonariusz UB nie może obejrzeć własnej teczki, a jak się okazało, przepis ceduje się na potomków. Długo trwało, nim uzyskałem wgląd. W ocenach dziadka coś się psuje w 1948 roku: „Słaby w pracy operacyjnej”. Wciągnął też do UB starszego brata mego ojca, Tadeusza, który został organizatorem placówki w Wolsztynie. Zastrzelono go tam, a bezpieka lansowała wersję o samobójstwie, w co dziadek nigdy nie uwierzył. Dziadkowi wytaczane są dyscyplinarki, że np. „ukradł but”. Albo że pił alkohol z agentem.

W 1952 roku dziadek zostaje wezwany służbowo do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie. W Poznaniu wydają mu broń, dostaje przepustkę, bilet powrotny. Zastanawiam się, co czuł: czy jechał ze strachem, czy po awans? Zostaje aresztowany na Puławskiej w Warszawie. Przebieg śledztwa opisze w liście do władz, gdy po wyjściu z więzienia będzie starał się o rehabilitację. Torturowano go, poniżano. Babcię też wezwano na przesłuchanie i następnego dnia wyszła nienormalna, podano jej jakieś środki. Zawieziono ją do szpitala psychiatrycznego, na proces dziadka przywieziono w białym fartuchu, wykrzykiwała oskarżenia przeciwko dziadkowi. Podobno poddano ją lobotomii, wkrótce zmarła. Miała pięćdziesiąt kilka lat, pochowano ją na przyszpitalnym cmentarzu. Dziadek skazany za rzekomą działalność agenturalną w KPP wyszedł z więzienia w 1954 albo 1955 roku. Był wrakiem, nikim.

Kim jest twój ojciec, gdy dziadek wychodzi z więzienia?

– Ma 21 lat i też wychodzi z więzienia. Bo w 1952 roku włamał się do sklepu spożywczego, gdy jego matka była już w stanie szaleństwa, a on miał pod opieką dwie młodsze siostry i nie mieli co jeść. Nikt nie chciał go zatrudnić, bo stali się jak trędowaci, gdy dziadka zamknięto.

Po wyjściu ojciec w końcu znajduje pracę jako kierowca. 28 czerwca 1956 roku wiezie cement poza Poznań, gdy wraca do bazy, widzi gromadzących się ludzi, transparenty. Rusza na miasto. Tłum go niesie pod gmach UB przy ul. Kochanowskiego. Kilka lat wcześniej nosił tam swojemu ojcu wałówkę. Mój ojciec, co usłyszałem później na archiwalnym nagraniu, powie: „Pamiętam ten moment, pierwsze strzały oddała z gmachu UB kobieta, i od razu kładli się ludzie na ulicy, nie wiem, czy byli zabici, ale ranni byli na pewno. To był straszny bunt, straszny gniew, jak można było do bezbronnych ludzi strzelać”. Dodawał: „Ja byłem wychowany w duchu internacjonalizmu i miłości do władzy ludu i raptownie na moich oczach ta władza do tego ludu strzela”. Po tych strzałach z kolegą ukradli samochód UB, jeździli pod rozbrojone więzienie i dowozili broń pod gmach UB. Ojciec też strzelał.

Kolega ojca powiedział mi po latach, że ojciec przyznał się mu w tajemnicy, że jednego ubeka w 1956 roku zastrzelił. To był dla mnie wstrząs.

28 czerwca 1956 r. podczas antykomunistycznych rozruchów na ulicach Poznania zginęło 58 osób, w tym piętnastu nastolatków

Ojciec jest jednym z dziewięciu, którym w 1956 roku wytoczono proces. Wśród publiczności na sali sądowej siedzi dziadek.

– Dziadek komunista nie wyrzekł się syna. Uważał, że wychował go dobrze, a to, co doprowadziło do protestów czerwcowych, to wypaczenia systemu. Ojciec nie przyznaje się do winy, tak ustalił z adwokatami. Nagranie radiowe, na którym słychać ojca, kończy się jego szlochem. Reaguje tak, gdy stalinowski prokurator wyciąga sprawę dziadka.

To był pierwszy proces polityczny w Polsce Ludowej, na który zaproszono obserwatorów zza żelaznej kurtyny. O ojcu napisał „New York Times”, „Life”. Na zdjęciach stoi w dramatycznej pozie. Zainteresowało to ich, bo był synem komunisty i strzelał do gmachu UB.

Zostaje uniewinniony.

– Jako jeden z dwóch spośród dziewięciu oskarżonych. Zarzucono mu, że udzielił „pomocy do gwałtownego zamachu na funkcjonariuszy i nielegalnie posiadł broń”. Nie oskarżyli go, że strzelał, nie mieli dowodów, ale i tak groziła mu kara śmierci. Uniewinnienie było sukcesem adwokatury.

Jak żyje potem?

– Do 1960 roku nie może znaleźć pracy. Przy jego nazwisku jest zapis „bandyta polityczny”. Z legitymacji ubezpieczeniowej wynika, że do 1989 roku ma około 30 miejsc zatrudnienia, pracował na czarno, nawet jako kierowca śmieciarki.

W latach 80. działa w „Solidarności”.

– W spółdzielni odzieżowo-futrzarskiej, w której był kierowcą, zakłada komisję zakładową. W stanie wojennym znów traci pracę. Podupada na zdrowiu. W archiwach znalazłem świadectwa, że był inwigilowany, były prowokacje, by go skaptować do SB. Kusili mieszkaniem, planowali szantaż – „spowodować z figurantem wypadek samochodowy”.

Jakie były jego relacje z ojcem komunistą?

– Nie wiem, ale znalazłem wypowiedź ojca, przez przypadek, która rzuca na to pewne światło. W latach 80., w karnawale „Solidarności”, w Polskim Radiu w Poznaniu nagrywano z nim audycje, w których opowiadał o Czerwcu. W latach 90. poszedłem do archiwum radia, by to zgrać. Dano mi przez pomyłkę wszystko, co nie weszło do audycji. I tam ojciec mówi: „Mimo tego wszystkiego, co ja przeszedłem i co przeszła moja rodzina, mimo wszystkich krzywd, jakich doznaliśmy, ja cały czas jestem komunistą. Bo byłem, jestem i do końca życia pozostanę komunistą”.

To nie weszło do audycji?

– Rozmawiałem z autorką tego reportażu, mówiła, że tego w ogóle nie pamięta. Może nie pasowało do obrazu „syna komunisty, który strzelał do komunistów”. Ojciec dodaje tam jeszcze: „Oczywiście nie takim komunistą, jakim są PZPR-owcy, bo nigdy bym się do tej partii nie zapisał, ze wstydu bym się spalił, gdybym miał mieć tę czerwoną książeczkę”. Jakim był komunistą, co przez to rozumiał? Miał tylko sześć klas szkoły podstawowej, ale dużo czytał. W jego biblioteczce było dużo anarchokomunizmu.

Jak żyjecie z matką po jego śmierci?

– Dostała jakiś ochłap z ZUS, nie zainteresował się nami żaden przedstawiciel „Solidarności”, władz wolnej Polski, klękających w rocznicę Czerwca przed pomnikiem w Poznaniu. Chodziłem z mamą sprzątać, bo nie starczało na życie z jej pensji szeregowej urzędniczki. W 1990 roku ojca odznaczono pośmiertnie jako „Zasłużonego dla Poznania”. Poszedłem z mamą, prezydent Andrzej Wituski, wybrany jeszcze w czasach PRL, przypiął mi odznaczenie, powiedział, że mam pamiętać, by dorównać ojcu. Później jeszcze tylko prezydent Lech Kaczyński odznaczył ojca pośmiertnie Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Jak kończy się życie dziadka?

– W 1957 roku zostaje zrehabilitowany, zarzuty uznano za nieprawdziwe. Jeden z komunistów zeznał, że „towarzysz Suwart nie był przed wojną zdrajcą sprawy komunistycznej, bo był perfekcyjny w podsłuchiwaniu, znał z wyprzedzeniem wiele planowanych akcji policji i lokalnego samorządu i ostrzegał nas zawsze w porę, uniknęliśmy dzięki temu wielu wpadek, a w ogóle to najlepszy był w podsłuchiwaniu prezydenta Poznania Ratajskiego”. Bo pracował ponoć przed wojną jako stróż w magistracie. Marian Olszewski, historyk partii, spotykał się z dziadkiem w latach 60., mówił mi, że padł on ofiarą czystek wewnątrzpartyjnych.

Po 1957 roku zostaje zrehabilitowany, jest fetowany jako ów „rewolucyjny działacz ruchu rewolucyjnego”, dostaje mieszkanie w bloku i ogródek działkowy. Umiera w 1964 roku i większość tajemnic zabiera do grobu.

A ojciec?

– Umiera w 1989 roku, w wieku 55 lat, po trzecim zawale. Znalazłem go, gdy wróciłem ze szkoły. Po drugim zawale przeszedł śmierć kliniczną. Miał światopogląd agnostyczny, o ile nie ateistyczny, ale opowiedział znajomym, że najpierw zobaczył z góry siebie w szpitalnej sali, w której był poddany elektrowstrząsom, potem miał widzenie jakiejś złotej bramy, postaci, która była mu bliska.

Wychował cię ateistycznie?

– Wysyłał na religię, gorliwiej niż mama.

Agnostyk?

– A jeszcze całe życie przekonany, że nie miał chrztu. Dopiero niedawno znalazłem dokumenty potwierdzające jego chrzest z 1934 roku, choć dziadek przecież był komunistą, a babcia należała przed wojną do lewicowej Ligi Kobiet.

Wnuk komunisty, syn agnostyka na religii w PRL?

– Nawet gdy raz policzkuje mnie katecheta, ojciec powstrzymuje mamę przed pójściem ze skargą. Mówi: „A może to Adam był niegrzeczny?”. Gdy był w szpitalu, mama zabrała mnie do kościoła, choć nigdy wcześniej tego nie robiła. Powiedziała, że pomodlimy się, żeby tata nie umarł. Bardzo się modliłem. Zmarł. Nie chciałem potem chodzić do kościoła, ale matka kazała. Sama nie chodziła, pilnowała mnie przez okno, bo kościół był naprzeciw. Patrzyłem przez dziurkę od klucza, a gdy już jej nie było w oknie, wychodziłem z kościoła i zwiedzałem Poznań.

W liceum, w połowie lat 90., organizuję kampanię na rzecz lekcji etyki, zbieram podpisy uczniów. Dyrektorka miała mi to za złe, bo była żoną szefa chóru, który często występował w kościele.

Dlaczego to robisz?

– Drażnili mnie księża, stawałem się antyklerykalny. Ostatecznie etyka nie zostaje wprowadzona, choć wiele podpisów zebrałem. To też jakaś potrzeba życia obywatelskiego. Choć wagaruję i powtarzam klasę, to zostaję wicemarszałkiem parlamentu uczniowskiego.

W archiwum „Wyborczej” jest notka o 16-letnim Adamie Suwarcie, który krytykuje uczniowski sejmik, mówiąc, że to „marionetkowy spektakl na użytek polityków”.

– Byłem wtedy delegowany na Sejm Dzieci i Młodzieży, 1 czerwca. Powiedziałem o tym z mównicy. Później zostałem wydelegowany do Zgromadzenia Młodych Rady Europy w Strasburgu, napisałem tam rezolucję potępiającą zbrodnie w Czeczenii i Kosowie. Uznałem, że choć to zgromadzenie też jest fasadowe, to może zostawimy jakiś ślad. Przeforsowano moją rezolucję, choć delegacja młodzieży rosyjskiej agresywnie zareagowała.

Idę na studia – kulturoznawstwo. Zostaję wysłany na wyjazdową Akademię Młodych Akcji Wyborczej Solidarność i tam przeżywam wstrząs, z polityką nie chcę mieć nic wspólnego.

Co widzisz?

– To był weekend z politykami prawicy. Było ok. 50-60 osób, młodzieżówki frakcyjne AWS, takie jak ZChN. W oficjalnej części były wzniosłe mowy, zagrzewanie do boju, a w nieoficjalnej sceny jak z ukrytych nagrań: leje się alkohol, politycy piją z młodymi, szydercze śpiewanie pieśni religijnych, małostkowe kłótnie, pseudointelektualne rozmowy. Byłem wtedy idealistą, więc szybko, choć boleśnie pozbyłem się złudzeń wobec polityki.

Wtedy zaczynam interesować się Kościołem, czytam dużo literatury religijnej, Nowy Testament.

Dlaczego?

– Nie wiem. Coś mnie ciągnęło jednak do Kościoła, czegoś mi brakowało, może spowodowało to rozczarowanie polityką. Fascynuje mnie postać Jezusa, także w wymiarze społecznym, jego bunt, radykalizm. Czytam „O naśladowaniu Chrystusa” św. Tomasza a Kempis.

Z drugiej strony mam duszę aktywisty. Od dzieciństwa fascynuję się historią Poznania, gdy dowiaduję się, że władze miasta planują zabudować poznańską Cytadelę, walczę z tym. Chodzę najpierw do radnych, ale nikt mnie nie zna.

No jak to? Miałeś nazwisko: Suwart, syn bohatera Czerwca ’56.

– O ojcu prawie nikt już nie pamięta. Dzwonię do telewizji, redakcji gazet. Organizuję protest, kilka tysięcy osób się pod nim podpisuje. Walczyłem prawie rok. I uchroniliśmy ten park przed zabudową. Potem doprowadzam – wbrew niechęci władz miasta – do nadania trzem ulicom imion księży: prymasa Hlonda, abp. Baraniaka i abp. Dymka.

Dlaczego duchowni?

– Bo byli wielcy i przemilczani, a ja fascynuję się już wówczas Kościołem. Odkrywam, że Baraniak siedział w stalinowskim więzieniu w jednym pawilonie z moim dziadkiem, na warszawskim Mokotowie. Dymek w czasach okupacji nie daje się złamać przez Gestapo. Hlond miał być prezydentem Polski w czasie wojny, nie przyjął zaszczytu, w pamiętnikach pisał, że nie chciał wyjeżdżać z Polski, a w Watykanie „zobaczył wielu duchownych, którzy myślą głową Goebbelsa”, wzburzała go wstrzemięźliwość Stolicy Apostolskiej wobec Hitlera.

Zaczynam też wtedy żyć ewangelicznymi treściami. W klasie mam koleżankę, której mama jest działaczką poznańskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. W 2001 roku idę z nią na spotkanie KIK-u w jednej z kawiarni. Wchodzi abp Juliusz Paetz, chce siąść obok. Próbuję wstać, a on chwyta mnie za rękę: „A pan dokąd?”. Chcę zwolnić krzesło, a on zwraca się do towarzyszącego mu księdza: „Ruszże się po to krzesło!”. Siada, cały czas trzymając mnie za rękę, rozmawia tylko ze mną. Gdy chcę wyjść po angielsku, on mówi, że też już musi iść. Pobłogosławił zebranych, wyszliśmy, za drzwiami mówi, że promieniuje ode mnie aura i żebym razem z nim odwiedził w święta dzieci w szpitalu. Wymawiam się, no to zaprasza na mszę sylwestrową. Też nie mogę, no to wręcza mi wizytówkę, żebym zadzwonił, bo widzi we mnie duże talenty.

Co pomyślałeś?

– Że mam do czynienia z człowiekiem egzaltowanym, który się nudził.

Ile miałeś wtedy lat?

– Dwadzieścia dwa. Po kilku miesiącach wybucha afera z molestowaniem przez niego kleryków, wtedy zaczynam zastanawiać się nad tamtym spotkaniem. Interesowała mnie reakcja władz świeckich.

„Rzeczpospolita” ujawniła skandal, który wstrząsnął Kościołem i całą Polską – arcybiskup poznański Juliusz Paetz molestował seksualnie kleryków i księży

Powstał list poparcia dla Paetza, pod którym podpisały się poznańskie elity.

– A pamiętacie list pożegnalny Paetza? „Są dwa miasta, w których żyłem najdłużej, Rzym nad Tybrem i rodzinny Poznań nad Wartą. Pozostaję zatem w Poznaniu, który jest moją miłością, z którym się utożsamiam. Pozostaję na Ostrowie Tumskim, w cieniu katedry, zawsze gotowy in nomine Domini życzliwie służyć każdemu człowiekowi”.

Znasz na pamięć.

– Byłem zafascynowany tym językiem!

Homilijny.

– Ale jednak unikatowy: ja wyświadczam zaszczyt temu miastu, że tu zostaję, to miasto jest moją miłością. Ten język był dla mnie zapowiedzią czegoś, z czego jeszcze nie zdawałem sobie sprawy. Trzy lata później dostaję pracę w „Przewodniku Katolickim”.

Jak?

– Szukałem pracy, a że znano mnie w kurii po tych działaniach z nazwami ulic i Cytadelą, to zaproponowali mi w „Przewodniku”, należącym do archidiecezji, prowadzenie czterech stron, które raportowały, co się dzieje w Poznaniu. Felietonistami są m.in. Semka, Ziemkiewicz.

Na łamach żarliwie bronisz kurii w sporze o budynek liceum, który Kościół chce odebrać miastu.

– Pamiętam, jak w 2009 roku w pałacu arcybiskupim abp Gądecki osobiście przekonywał mnie, że kuria ma rację. I ja byłem wtedy przekonany, że tak należy: wyegzekwować wszystko, co możliwe, zgodnie z prawem własności.

Święte prawo własności.

– Dzisiaj widzę, że to działanie korporacyjne, a Kościół zachowuje się jak spółka prawa handlowego. Z czasem widzę coraz więcej: obserwuję młodych księży, którzy marzą o tym, by mieć dobry samochód w bogatej parafii, i że to nie ekstrema, ale powszechny proces, a księża ideowi są mniejszością. Widzę, że to wszystko jest dęte, sztuczne, razi mnie zachłanność, zaczynam żałować, że w tym tkwię, ale nie bardzo mam pomysł na siebie. Pojawia się znów Paetz.

Kiedy?

– Na początku mojej pracy w „Przewodniku”. Przysyła do redakcji listy z pretensjami, że o nim nie piszemy. Bo np. gdy relacjonujemy procesję Bożego Ciała, nie wspominamy, że tam był. Wytknął nam, że nawet „Gazeta Wyborcza” go zauważyła!

Kto każe go pomijać w tekstach?

– Nie wiem, czy była instrukcja z góry, czy to własna inicjatywa redaktora naczelnego. To problem dla kurii, przecież widziałem wykręconą niezadowoleniem twarz jego następcy abp. Gądeckiego, gdy na ceremoniach pojawiał się Paetz. Księża nieustannie między sobą z tego żartują. Gądecki odprawia mszę w katedrze i widzi naprzeciw herb Paetza, bo ten kazał go nabić na chór organowy, gdy odchodził. Remontując pałac arcybiskupi, Paetz wmurował w posadzkę inskrypcję ze swym imieniem – Gądecki kazał zakryć to dywanem. W katedrze obowiązuje zasada precedencji – kroczy się i siada wedle rangi, a Paetz potrafi zająć miejsce na arcybiskupim tronie, choć nie ma już takich uprawnień. Ale o tym wszystkim oczywiście w „Przewodniku Katolickim” nie piszemy. Zaczynam chodzić do Paetza nieoficjalnie, opowiada mi o swoim życiu, potrzebuje towarzystwa. Sam mnie wybrał.

Dlaczego ciebie?

– Nie wiem, może ta mieszanka: jestem młody, ale może ze mną porozmawiać, bo wiem dużo o Kościele, znam wielu ludzi. Poznaję człowieka z dużą wiedzą, obytego, ale sfrustrowanego, który ma dużą potrzebę afirmacji w społeczeństwie. Mówił, że jak chodzi pieszo do fryzjera, to ludzie przystają, podają mu rękę. To było nawet smutne słuchać tych wynurzeń. I zawsze w kontrze do Gądeckiego: „Ja to zawsze chodziłem pieszo do fryzjera, a do niego podobno fryzjerka przyjeżdża. Ty sobie wyobrażasz?!”.

Kim jest abp Stanisław Gądecki, nowy przewodniczący Episkopatu Polski? [SYLWETKA, OPINIE]

Spotykacie się w konspiracji?

– Nie. Ale wiem, że przychodzą tam młodzi księża, seminarzyści, potajemnie. Sam Paetz trzymał te spotkania w tajemnicy przed siostrą zakonną, która zajmowała się jego domem obok katedry. Często przychodziłem, gdy opuszczała dom po południu.

To jaki charakter miały te spotkania?

– Stawały się coraz bardziej intymne, coraz więcej opowiadał o różnych duchownych, zmniejszał dystans. Siedziałem jak na szpilkach, bo nie wiedziałem, do czego to doprowadzi. Adorował mnie winem ze swej piwniczki. Puste butelki kazał zabierać, by ich siostra nie znalazła. Czasami kazał, bym kupił mu markowe parówki albo dobrą wątrobiankę w ilościach, które wyrachował, że zostaną zjedzone, żeby nie zostały resztki i ślady. Podczas tych spotkań często podejmował próby zbliżenia, dotknięcia, pogłaskania. Stawiałem temu tamę.

Jak?

– Zdejmowałem jego rękę z kolana i próbowałem prowadzić dalszą rozmowę. Wracał, ponawiał. Alkohol mu w tym pomagał. Kiedyś powiedział, że ma problem ze ściągnięciem książek z półki w sypialni, żebym pomógł. Wchodzę, jest łóżko ładnie pościelone, jakiś przyrząd gimnastyczny. Pytam: „Gdzie te książki?”. Położył ręce na sercu: „Tutaj”. Otworzył ramiona. Wycofałem się.

Włączał muzykę, zachęcał do tańca. Pokazywał zdjęcia z czasów, gdy był w Watykanie. Z Pawłem VI. Na jednym obaj w letnich strojach, szortach za kolano. Na drugim Paetz bez koszulki.

Pokazuje ci to w sposób konfidencjonalny?

– Jakby chciał przez to powiedzieć coś intymnego albo zaimponować. Pokazał mi też karykaturę – z lat 60., gdy papież wydał encyklikę „Humanae vitae” i padł ofiarą krytyki, że zawraca nurty soboru, które miały rozluźnić etykę seksualną. W Rzymie rozwieszono wtedy plakaty, na których głowa papieża Pawła VI zamieniała się w penisa. Żandarmeria to zrywała.

Zachował tę karykaturę?

– Pokazywał mi. Mówił: „Takie coś, wyobrażasz sobie?”. Wtedy wyszła też książka francuskiego pisarza Rogera Peyrefitte’a „Klucze Piotrowe” z informacjami o rzekomym homoseksualizmie Pawła VI.

To była powieść.

– Ale z kluczem. Paetz mówił o Pawle VI: „To był papież! A nie ten, u którego chodziła ta wstrętna baba w bamboszach”. Chodziło o Wandę Półtawską [przyjaciółka Jana Pawła II, która doniosła mu o zarzutach seksualnych wobec Paetza]. To był dla mnie wstrząs, że publicznie nobilituje papieża Jana Pawła II, a prywatnie ma inne zdanie.

A nie wstrząsały tobą zarzuty molestowania?

– Chciałem je zweryfikować i liczyłem, że dowiem się więcej. Czy to, co mówi ksiądz Isakowicz-Zaleski o lawendowej mafii, to prawda? Czy rzeczywiście jedna z kurii w Polsce od biskupa po kamerdynera to homoseksualiści? Czy Paweł VI był homoseksualistą? Ale w pewnym momencie stwierdziłem, że on mi nigdy tego nie powie.

Nie odrzucają cię te jego zaloty?

– Kościół mnie fascynował, więc chciałem zobaczyć go od kuchni – co kryje się za tymi ornamentami, liturgią, powagą. Paetz był w tym interesujący, niebanalny, nic złego mi jeszcze wtedy nie robił, więc w pewnych granicach pozwalałem mu na te adoracje.

Jak często go odwiedzałeś?

– Raz w miesiącu, raz na dwa tygodnie.

Zaprasza?

– Pisze esemesy. Np. „Brakuje cię tutaj pod czternastką” [numer domu, w którym mieszka Paetz]. Albo: „Leżę w łóżku i rozmyślam o tobie”. Dziwiłem się, bo telefon był zarejestrowany na niego. Pytałem, czy nie obawia się tych SMS-ów, zbywał to wzruszeniem ramion.

Zwracałeś się do niego „arcybiskupie”?

– Juliuszu. Szybko zaproponował przejście na „ty”.

Jak długo tam chodziłeś?

– Jakieś dwa-trzy lata. Ale raz wyszedłem i wszystko mi falowało. To nie była normalna reakcja po alkoholu, prawie się wyczołgałem, zwymiotowałem. Trzy godziny siedziałem nad rzeką, koło katedry, nim doszedłem do siebie. Przestraszyłem się, że mi coś podał. Potem próbował nerwowo nawiązać ze mną kontakt, jeszcze kilka razy się spotkaliśmy. Już bardziej oficjalnie. Robiłem z nim nawet wywiad. W „Przewodniku” w okresie, gdy przypadają rocznice święceń kapłańskich, prezentuje się księży obchodzących 50-lecie. W 2009 roku jednym z nich był Juliusz Paetz. Ks. Dariusz Madejczyk, ówczesny naczelny, był zdenerwowany: pisać, nie pisać? Skonsultowano z abp. Gądeckim, wydał zgodę. Formuła była taka, że robimy wywiad z jubilatem i dajemy notę biograficzną. Ale Paetz był najwyżej w hierarchii, więc trzeba by go pokazać jako pierwszego z jubilatów.

To ważne, kto będzie pierwszy?

– Dla nich bardzo. Były długie targi. W końcu ustalono, że pokażemy ich alfabetycznie. Nikt nie chciał iść na wywiad, były szyderstwa, żarty. Ja się zgodziłem. Dzwonię: „Juliuszu, zostałem wydelegowany do wywiadu”. A on: „Cieszę się, ale moja ranga wymaga, by zadzwonił do mnie redaktor naczelny”. Naczelny był wściekły. Ale zadzwonił, a potem poszedł ze mną. Paetz zwracał się do mnie „panie redaktorze”, ja do niego „ekscelencjo”.

Ks. Madejczyk wiedział, że tam chodzisz?

– Nie wiem. Paetz prowokował Madejczyka: „Ksiądz redaktor mieszka ode mnie parę kroków i nawet nie przyjdzie tu do mnie”, „Ksiądz już zapomniał, kto go wysłał na studia do Rzymu”. Madejczyk: „Za chwilę przyjdzie tu fotograf”. Paetz: „Pani czy pan?”. Mówimy, że pan, a wtedy się pobudza, spogląda na zegarek, nie bardzo nas słucha. Dzwonek do drzwi i cały protokół pada, Paetz sam pędzi otworzyć: „Ach, witam!”. My już nie istnieliśmy.

Fotograf dla żartu podjął grę: „Ksiądz biskup jest jednym z najbardziej fotogenicznych biskupów”. Paetz z wyrzutem: „Jednym?”. Wypytywał go, z jakiej jest parafii. „Z Maryi Królowej”. Paetz: „Ach z Wildy, mój ojciec też! To może my jesteśmy powiązani, może być między nami więź!”. Ks. Madejczyk wyzwał potem fotografa, że podpuszczał arcybiskupa.

Wieczorem Paetz zadzwonił do mnie, spytał, czy mam telefon do fotografa. Powiedziałem: „Wybacz, nie będę stręczycielem”.

Wywiad poszedł?

– Miał pójść okrojony. Bez żółci, jaką Paetz wylał na ks. Tomasza Węcławskiego, który ujawnił sprawę molestowania, a potem wystąpił z Kościoła i zmienił nazwisko na Polak. Paetz zgodził się na wykreślenie pretensji wobec Węcławskiego pod warunkiem, że z kolei w notce biograficznej nie będzie informacji o seksualnym molestowaniu kleryków jako przyczynie odejścia Paetza. Redakcja się zgodziła.

Chodzisz do niego, wiesz wszystko i publikujesz coś takiego?

– Inaczej być nie mogło. Realizowaliśmy stanowisko, jakie wobec Paetza w 2002 roku zajął Jan Paweł II, odsyłając go na emeryturę bez wyjaśnienia sprawy i żadnych konsekwencji.

Nie wstydziłeś się pod tym podpisać?

– Rozmawiała „redakcja”.

Cynicznie graliście.

– Żałuję teraz, że brałem w tym udział. Ale wywiad ostatecznie nie poszedł. Bo nagle pojawiła się sprawa listu: Benedykt XVI gratulował oficjalnie Paetzowi z okazji 50-lecia kapłaństwa. Zamiast wywiadu po naciskach Paetza na Gądeckiego opublikowaliśmy ten list, ale ks. Madejczyk obok dopisał w nocie biograficznej pominięte w wyniku kompromisu zdanie o molestowaniu kleryków.

Odważnie.

– Ale podpisał notę moimi inicjałami. Tłumaczyłem Paetzowi, że to nie ja, bo mimo wszystko czułem się źle, że nie dotrzymaliśmy słowa. Zresztą dopisanie tych słów nie dyskredytowało Paetza, ale papieża. Nasze kontakty potem są już coraz rzadsze.

Sprawę Paetza traktuję jednak jako wybryk, słabość jednego człowieka. Dopiero systemowa bezwzględność, nieliczenie się z ludźmi, które widzę w Kościele, wywołują we mnie kryzys.

Gdzie to widzisz?

– „Przewodnik” pisze tekst o rodzinie z Błot Wielkich, którym odebrano dzieci z powodu biedy, i wstawił się za nimi miejscowy proboszcz. Dzwoni po tym do naczelnego jeden z wysoko postawionych księży w archidiecezji i mówi: „Jak wy możecie brać w obronę związek niesakramentalny, nieślubne dzieci?!”. A w tym samym czasie zatrudnia na stanowiskach w firmie zależnej od kurii ludzi, którzy w takich związkach żyją, ale są znajomymi. Dla lepiej umocowanych są pieniądze, dla szeregowych dziennikarzy nie, obcina się nam pensje. Jestem w „Przewodniku” coraz bardziej sekowany, bo próbuję walczyć o prawa pracowników. Gdy przychodzi nowa zastępczyni redaktora naczelnego, jestem odsuwany od pisania, tracę dochody. Trudno pracuje mi się też pod kierownictwem byłego sekretarza Paetza, którego na stanowisko drugiego zastępcy upchnął Gądecki, nie wiedząc, co z nim zrobić. Odchodzi też z funkcji naczelnego ks. Madejczyk, zastępuje go inny nominat Gądeckiego, który również mnie źle traktuje – później zresztą ksiądz ten występuje z kapłaństwa i, jak wyjawia w jednym z wywiadów, w „Przewodniku” był tylko po to, żeby zarobić pieniądze na utrzymanie swojej kochanki i dwójki jej dzieci. Nade wszystko brakuje jednak solidarności pracowników, mieliśmy założyć związek zawodowy, ale bali się wychylić, pokornie przed księdzem głowę schylili.

W wielu firmach tak jest.

– Mnie się wydawało – o, święta naiwności! – że w instytucji kościelnej coś takiego będzie trudniejsze. Zwalniam się, idę do abp. Gądeckiego. Liczę, że znajdzie mi jakąś inną, spokojną, cichą pracę, gdzie nie będę na widoku.

Dlaczego szukasz posadki w Kościele?

– Myślałem wtedy jeszcze, że może ta redakcja, ci ludzie byli nieodpowiedni dla mnie. A jeszcze nie czułem się gotowy do odejścia ze struktur kościelnych.

Poszedłeś bezpośrednio do abp. Gądeckiego?

– Tak. Usłyszałem, że oczywiście, nie zostawimy pana, zastanowimy się z księdzem ekonomem, gdzie ta praca mogłaby być. Otrzymałem potem odpowiedź od sekretarza: „Tak, arcybiskup pamięta”. I cisza.

Szukałeś pracy gdzie indziej?

– Szukałem, ale miałem poczucie, że zmarnowałem najlepsze lata życia. Że tkwiłem w jakiejś dwuznacznej sytuacji, miałem o to największy żal do siebie. Ale i do Kościoła, bo uważałem, że dużo dla tej instytucji zrobiłem, a tutaj – gdzie jest ta miłość bliźniego? Gdzie jest ten arcybiskup, ojciec wszystkich wiernych? Spotkałem się potem z jednym z księży i on mi powiedział: „Od nas się nie odchodzi”. Że to był mój błąd, że się zwolniłem, bo nie można tak samemu wyjść z tego świata.

W końcu uznałem, że nie mogę być dłużej członkiem Kościoła, który tak funkcjonuje, że muszę się wypisać.

Dokonałeś apostazji?

– Nie uznaję tego sformułowania, bo „apostazja” etymologicznie to „odstępstwo od wiary”. Nie sądzę, by Kościół, księża byli upoważnieni do decydowania o wierze człowieka, dlatego uważam, że po prostu wypisałem się z korporacji. Nietzsche powiedział, że większość ludzi nie zastanawia się, czy istnieje Bóg, a mnie ta myśl ciągle towarzyszy. Jest nawet takie określenie: nerwica eklezjogenna – kompleks różnych emocji, które mogą się stać neurotyczne, gdy człowiek się nad kwestiami Boga ciągle zastanawia. Zdiagnozowałem to u siebie.

Moje odejście wyglądało tak: wysłałem pismo do parafii, w której byłem ochrzczony – oświadczenie woli o wystąpieniu. Otrzymałem odpowiedź, że mam się stawić z dwojgiem świadków i uzasadnić przyczyny.

Poszedłeś?

– Nie, uważam, że to pozaprawne żądanie. Obowiązuje, uchwalona – o, ironio! – przez Sejm PRL ustawa o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, która gwarantuje milczenie w sprawach wyborów światopoglądowych i religijnych. Zresztą nawet gdy proboszcz zatwierdzi twoją apostazję, i tak zostajesz członkiem Kościoła, tylko pozbawionym praw, ekskomunikowanym. To dokładnie brzmi: chrzest święty wywiera na ochrzczonym niezacieralne ontologicznie znamię. Ale i tak, jak się dowiedziałem z plotki, ekskomunikowali mnie – podobno kuria wysłała okólnik do kościołów z taką informacją na mój temat.

Lądujesz w mekce poznańskiej lewicy artystycznej.

– W 2012 roku, pracując jeszcze w „Przewodniku Katolickim”, dzwonię do Ewy Wójciak, do Teatru Ósmego Dnia. Z pewnymi obawami, że usłyszy „Suwart”, sprawdzi sobie, że z katolickiej gazety, i wyda jej się to podejrzane.

Córka ubeka i syn „wroga ludu” przy jednym stole?

W marcu 2013 roku napisała na Facebooku „Wybrali chuja na papieża…”.

– Dzwonię rok wcześniej.

Po co?

– Bo jej ojciec był jednym z obrońców uczestników Czerwca, w tym mojego ojca. Pytam, czy nie chciałaby porozmawiać. Spotkaliśmy się dopiero w 2013 roku, kilka dni przed „chujem”.

Kilka tygodni później pojawia się artykuł z informacjami, że jej ojciec, jak mój dziadek, też był w UB, że przyczynił się do śmierci ludzi, niemieckich więźniów.

Chyba się z Ewą od razu polubiliśmy, scaliło nas, że historie naszych przodków mogą stać się maczugą, którą bije się nas po głowie. I że mamy problem, jak znane nam fragmenty historii naszych przodków zinterpretować, i czy mamy prawo wydawać o nich sądy, skoro byliśmy dziećmi albo na świecie nas nie było. Ojciec Ewy zmarł, gdy miała dziewięć lat.

Zrobiliście wspólny spektakl. O waszych ojcach, twoim dziadku. Siadacie na scenie i opowiadacie.

– Ewie zależało, by pokazać niejednoznaczność historii. Spektakl miał też ukazywać Poznań przed wojną, o którym mało wiemy albo nie chcemy mówić. Że to było miasto szowinistyczne, klerykalno-endeckie, innych tu piętnowano, były bojówki antysemickie, a Kościół to tolerował.

Terapia?

– Może dla Ewy, ja jej nie potrzebuję.

Zaakceptowałeś, że dziadek był gorliwym ubekiem?

– Nie miałem z tym problemu, a Ewa nie wie do końca, jaki był jej ojciec. To, co o nim słyszy, kłóci się z tym, co pamięta: spacery z nim po lesie, jego granie na pianinie.

Kościół, Ósemki, w których teraz pracujesz. Co dalej?

– Utożsamiam się z etosem Ósemek. Prowadzę tam dyskusje. Ja chyba teraz potrzebuję takiej twórczej ekspresji, sprawdzania siebie, świeckiego rachunku sumienia.

Idziesz na wojnę z Kościołem. W czerwcu ujawniasz w radiowym wywiadzie, że Poznań płaci co miesiąc 12 tys. zł jednej z parafii za to, że przez jej teren przejeżdża kolejka wożąca dzieci do zoo. To wywołuje lawinę, nowy prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak mówi o „księżach bankierach”, zleca raport o finansowych relacjach Kościoła i miasta. „Poznań wstał z klęczek” – komentuje się, bo jest pierwszym miastem, w którym tak jawnie się o tym mówi.

– Nie ujawniam tajnych faktów i nie idę na żadną wojnę. Miasto wiedziało, za co i ile płaci, ale był rodzaj umowy o milczeniu zawartej ponad głowami mieszkańców. Uważam, że opinia publiczna powinna się o tych sprawach dowiadywać, mimo że kilka lat temu myślałem inaczej. Zawiozłem to do Watykanu. Pewnie obróci się przeciwko mnie.

Rok temu w reportażu w „Dużym Formacie” – „Kuszenie w cieniu katedry” – opisałeś relacje obyczajowe abp. Paetza, ale wystąpiłeś w nim anonimowo.

– W Kościele i tak wiedziano, że to ja. Dostałem SMS-a z nieznanego telefonu: „Śmierć zdrajcom Chrystusa”.

Kuszenie w cieniu katedry

Wideo „Dużego Formatu”, czyli prawdziwi bohaterowie i prawdziwe historie, Polska i świat bez fikcji. Wejdź w intrygującą materię reportażu, poznaj niezwykłe opowieści ludzi – takich jak Ty i zupełnie innych.

W ”Dużym Formacie” czytaj też:

Adam Suwart: Doniosłem Franciszkowi na poznański Kościół
Nerwica eklezjogenna to kompleks emocji, które mogą się stać neurotyczne, gdy człowiek się nad kwestiami Boga ciągle zastanawia. Zdiagnozowałem to u siebie

Jak się dostać do tej cholernej Europy
Sprzedaliśmy dom. Pracowaliśmy na niego latami. W 42 dni wydaliśmy wszystko: 20 tysięcy euro. Nie mam nic. Nawet sił, żeby płakać

Józef Łukaszewicz: Trzy bomby dla cara
Dwie bomby Józef Łukaszewicz zbudował w metalowych puszkach, trzecią ukrył w grubym słowniku medycznym Grunberga z wydrążonym środkiem

Tragedia na Elbrusie. Pierwsza relacja uczestnika wyprawy
Ratownicy znaleźli dwa plecaki, jeden w drugim, i polski paszport. Leżały po stronie północnej – stromej i niebezpiecznej

Pracowałam przy biurku w korpo, teraz myję wieżowce
Jadę przez Warszawę, patrzę na biurowce: ten myłam, ten myłam, o, ten też myłam. I myślę: gdzie ona jest? Co dziś jadła?

Nasz Forrest Gump [FOTOREPORTAŻ]
Ludzie myślą, że rolnik przez cały dzień nie wychodzi z chlewu. A gdzie jest napisane, że rolnik nie może uprawiać joggingu?

Bracia K. Kto terroryzuje Głubczyce?
Czy pan wie, że on napuścił na mnie morderców? Dopiero jak się kapnęli, że jestem jego bratem, kazali mu spierdalać. Niech pan pogada z naszą matką

byłyDziennikarz1

Wyborcza.pl