2.
Żakowski: Niech prezydent szybko podpisze konwencję. Żeby to jajko dalej nie gniło i nie śmierdziało
Podpisze czy nie podpisze?
– Dzięki gwałtownej wizycie pani premier w Senacie udało się. Jan Rulewski nie dał rady popsuć święta, teraz pan prezydent ma taką szansę – stwierdził w Poranku Radia TOK FM Jacek Żakowski. – Ale może z niej nie skorzysta. Jest nadzieja, że szybko tę konwencję podpisze – dodał.
Jeszcze wczoraj Jan Lityński, doradca prezydenta ds. kontaktów z partiami i środowiskami politycznymi, zapewniał, że Bronisław Komorowski podpisze ustawę. Jednocześnie jednak dość enigmatycznie zastrzegł, że prezydent będzie musiał się konwencji „przyjrzeć”. W lutym Komorowski mówił, że „nie wyobraża sobie”, by Polska jako jedyna nie przyjęła konwencji. Mimo to Anna Dąbrowska z „Polityki” pisała, że słowa prezydenta brzmią niepokojąco i może on próbować przeciągać ratyfikację umowy.
Smutne widowisko
– Warto to zrobić szybko, żeby jajeczko, które i tak jest politycznie nieświeże, nie gniło i nie śmierdziało dalej – mówił o ratyfikowaniu konwencji Żakowski. – Im szybciej prezydent zamknie problem, tym mniej głupot zostanie nawygadywanych, mniej idiotyzmów trafi do głów obywateli, którzy przecież, co zrozumiałe, nie czytają takich dokumentów i wierzą, co inni im na ten temat mówią – wskazywał publicysta.
– Głupoty, absurdy, treści kompletnie niezwiązane z tą konwencją, które zalewają biedne mózgi polskich obywateli, są jak Ocean Atlantycki – dodał prowadzący Poranek Radia TOK FM. – Im prędzej to smutne widowisko wokół konwencji się skończy, tym dla nas lepiej. Będzie można porozmawiać o rzeczywistych problemach – zakończył.
Tajemnice Astrid Lindgren. Dziecko z Bullerbyn i 150 milionów egzemplarzy
Park i pieniądze to prezent na 90. urodziny Lindgren. Ale jej samej nie ma, gdy premier pod rodzinnym domem pisarki w Vimmerby inauguruje budowę i przemawia do tłumów. Na poprzednim jubileuszu kazano jej siedzieć na scenie w wianku na głowie przed premierem i ambasadorem USA, a tresowane białe gołębie kręciły nad nią kółka. Przed urodzinami wyznaje przyjaciółce, że chce „uciec, być samotnym zwierzątkiem w środku gęstego lasu”. I wyjeżdża.
1926 – wygnanie z Bullerbyn
Astrid z dzieciństwa zapamiętała na przykład dźwięk skrobania nożem po papierku od masła. Jej matka Hanna skrupulatnie przesuwała nóż tak długo, aż papier był zupełnie czysty. Delikatnie rozbijała jajko, potem wprawnym ruchem wybierała resztkę białka. W jej domu nic nie mogło się zmarnować. – Pamiętam komentarz matki na temat pewnej rodziny, którą znaliśmy – wspominała Ingegerd, siostra Astrid. – >>To nic dziwnego, że im się źle powodzi. Ona nigdy porządnie nie wybiera jajka<< „.
Polecenia ojca można było ignorować. Matki – nigdy. Astrid wspomni kiedyś, że Hanna przytuliła ją tylko raz – kiedy wróciła do domu po długiej nieobecności.
Wychowuje się w dużym domu otoczonym jabłoniami. Wokół słychać szum lasu i śmiech dzieci. Astrid jest druga z czwórki rodzeństwa, na świat przychodzi w 1907 r. W domu mówią na nią Bele. Bawią się w „nie dotykaj podłogi”, skaczą na drzwi, z drzwi na komodę, z komody na kominek, który w rezultacie trzeba bielić raz w miesiącu, żeby zakryć kolejne ślady stóp. Cała czwórka śpi z rodzicami w jednym pokoju.
„Puszczali swoje łódeczki z kory, wycinali sobie świstawki, budowali domki do zabawy na zboczach” – pisała Margareta Stromsted, biografka i przyjaciółka Lindgren.
Astrid: – Myślę, że tym, co czyniło nasze dzieciństwo tak szczęśliwym, były dwie rzeczy: wolność i poczucie bezpieczeństwa.
W szkole niemal każde jej wypracowanie jest odczytywane na głos przed całą klasą. Kiedy ma 16 lat, kończy gimnazjum z oceną celującą z języka szwedzkiego na świadectwie. Rok później dostaje się do lokalnej gazety w Vimmerby.
I wkrótce wydarza się katastrofa.
– Jak mogłaś? – Astrid po raz pierwszy widzi matkę w takim stanie. Jej głos jest lodowaty, kiedy nakazuje: – Nic nikomu nie mów.
Vimmerby huczy od plotek. Kiedy wchodzą do sklepu, cichną rozmowy, piekarz przygląda się matce chwilę za długo, gdy wydaje jej resztę.
Astrid się pakuje. To dla niej koniec raju z Bullerbyn.
1944 – rodzi się Pippi
Gdyby tego marcowego wieczoru na ulicach Sztokholmu nie było ślisko, historia literatury wyglądałaby trochę inaczej. Astrid ma 37 lat, biegnie do dwójki swoich dzieci. Szczęśliwie jest mroźno: wywraca się na lodzie i skręca kostkę. Dzięki kontuzji, która unieruchomi ją na kilka tygodni, Lindgren spisuje historyjki o Pippi, które opowiada dzieciom na dobranoc.
Na biurko dyrektora wydawnictwa Bonnier trafia niepozorny pakunek z dopiskiem: „W nadziei, że nie zaalarmujecie Urzędu Opieki Społecznej nad Nieletnimi”. Pippi jest pyskata, nie chodzi do szkoły i robi, co chce. Bonnier odrzuca książkę. Tej decyzji szef wydawnictwa musiał później żałować do końca życia.
Nad Pippi ostatecznie lituje się oficyna Rabén & Sjögren, która w owym czasie ledwie zipie. Wydanie tej książki zwraca się po tysiąckroć.
O książce od początku jest głośno. We Francji tłumacz odmawia dosłownego przełożenia tekstu, bo przecież dziecko nie może udźwignąć konia. W NRD nauczycielka zostaje zwolniona za czytanie uczniom tej demoralizującej lektury. Ale dzieci od razu zakochują się w tej bohaterce i chcą jeszcze. Nic dziwnego. Astrid przetestowała swoją opowieść na własnych dzieciach oraz ich koleżankach i kolegach.
Przez kolejne lata książki o Pippi zostają przetłumaczone na 64 języki (w tym hindi i zulu). Czytelnicy oszaleją na punkcie historii o dziewczynce, która potrafi podnieść konia, mieszka sama w wielkim domu, a w utarczkach z dorosłymi ma zawsze ostatnie słowo. Dziś, w erze Koszmarnego Karolka to nic szczególnego, ale w latach 40. bohaterka Lindgren szokowała.
Nagłą sławę przyjmuje ze spokojem. Nie zmienia mieszkania, przez 25 lat dorabia w Rabén & Sjögren jako redaktorka (lubi się wtrącać, autorom każe zmieniać zakończenia). Status literackiej gwiazdy ma też niespodziewane plusy – pije herbatę z Elżbietą II, szwedzkiego premiera publicznie głaszcze po policzku, gawędzi z Borysem Jelcynem. W Rosji jest hołubiona, ambasador ZSRR w Sztokholmie na początku lat 80. powie jej: – Istnieją dwie książki, które można spotkać w większości naszych domów – to Biblia i „Karlsson z dachu”. – Nie wiedziałam, że Biblia jest u was tak popularna – odpowie pisarka.
Pisze w gabinecie w swoim mieszkaniu w Sztokholmie; o samej Pippi powstaje dziewięć książek. Dziewczynka mieszka w żółtej trzypiętrowej Willi Śmiesznotce otoczonej werandą, z dachem, po którym można chodzić, i pustym w środku lemoniadowym drzewem. Dom rodzinny Astrid to trzypiętrowa żółta willa z werandą i dachem idealnym do biegania oraz spróchniały dąb.
Kiedy pisze, na chwilę znowu jest Bele z Vimmerby, ulubienicą rodziców i rodzeństwa.
Dorosłość zaczęła się dla niej, kiedy w wieku 18 lat musiała wyjechać z miasteczka.
Szwecja cenzuruje popularną powieść: Ojciec Pippi nie może być murzyńskim królem
1926 – trasa Sztokholm – Kopenhaga – Sztokholm
Elegancka czterdziestolatka w zapiętej pod szyję koszuli przygląda się Astrid zza biurka i w ciszy notuje. Siedzą w gabinecie pełnym książek. Astrid ma 18 lat, jest głodna i zmarznięta, ale nie dlatego szczelnie owija się płaszczem. Próbuje się zakryć.
– Czy naprawdę jest pani całkowicie sama? Nie ma nikogo, z kim mogłaby pani o tym pomówić?
– Nie – odpowiada Astrid. W głowie dźwięczą jej słowa: „Nic nikomu nie mów”.
W Sztokholmie jest od kilku miesięcy, ale nie czuje się pewnie. Matka ostrzegła ją przed handlarzami ludzi, którzy podobno wbijają człowiekowi igłę z narkotykiem, a potem wywożą gdzieś daleko. Jest listopad, Astrid chodzi po ciemnych ulicach i zastanawia się, czy takie zniknięcie nie byłoby dla niej dobrym rozwiązaniem. Na razie wynajmuje pokój, który nazywa szpitalem wojskowym – metalowe łóżko, na nim brudna narzuta. Często głoduje.
Do gabinetu eleganckiej kobiety trafia przez ogłoszenie w gazecie. To Eva Andén, znana w Skandynawii prawnik-feministka, specjalizująca się w obronie praw samotnych matek. Astrid jest w zaawansowanej ciąży. Zaczyna opowiadać Evie swoją historię.
Dwa lata wcześniej zaczęła pracę w lokalnej gazecie w Vimmerby. Jest zdolną nastolatką o pociągłej twarzy, której nieregularny kształt podkreślają ścięte do ucha włosy. Dręczy ją poczucie, że jest zbyt brzydka, żeby ktokolwiek się w niej zakochał.
W gazecie obsługuje wydarzenia, na które nie chce się fatygować poważnym dziennikarzom. Redakcja wysyła ją np. na uroczystość otwarcia linii kolejowej. Goście zostają przywitani przez dyrektora kolei i zaproszeni na obiad w budynku stacji. Mężczyźni rozmawiają, poklepują się po plecach, a Astrid – jedyna kobieta – zostaje na zewnątrz. Stoi przed budynkiem, przestępuje z nogi na nogę, pociera zmarznięte dłonie. Mężczyźni wracają po godzinie. Astrid w ciszy idzie za nimi na część oficjalną wydarzenia, z którego potem napisze relację.
Jeden z redaktorów czasem na biurku zostawia dla niej liściki. Nie komentuje w nich jej pracy, koncentruje się raczej na jej wyglądzie. To naczelny gazety Reinhold Blomberg – ma drugą żonę i siedmioro dzieci, zawsze otacza go wianuszek wielbicielek. Jest starszy od Astrid o 30 lat.
Dziewczyna jest załamana, kiedy odkrywa, że spodziewa się dziecka. W jednej chwili staje się rozbijaczką małżeństw, latawicą, mało brakuje, żeby w Vimmerby zaczęto spluwać na jej widok. Musi uciekać do Sztokholmu. Reinholda nie chce już znać.
Prawniczka Eva Andén słucha tej relacji w milczeniu. Nie jest zdziwiona. Była pierwszą kobietą w szwedzkiej Izbie Adwokackiej w czasie, kiedy kobiety w Szwecji nie mogły zeznawać przed sądem bez zgody męża. Astrid nie jest pierwszą dziewczyną, której pomaga. Dlatego ma już plan działania.
Na początku grudnia Astrid z wielkim brzuchem siedzi w pociągu do Kopenhagi. Jedzie do jedynego ówcześnie szpitala w Skandynawii, w którym porody samotnych matek nie są zgłaszane władzom. Na świat przychodzi Lars. Astrid zachwyca malutka dłoń, którą chłopiec zaciska na jej palcu. Wie, że nie może zabrać dziecka do Szwecji. Jest połowa lat 20., niezamężna kobieta z nieślubnym dzieckiem naraża się na wiele nieprzyjemności. Do tego Astrid jest bardzo młoda, przestraszona i bez grosza.
Po kilku dniach zanosi Larsa na drugie piętro domu z białego kamienia stojącego przy ulicy Nadziei. Mieszka tam pani Stevens, która opiekuje się już kilkorgiem szwedzkich dzieci. Rodzinę zastępczą znalazła Eva Andén.
– Byłam młoda, samotna i bardzo biedna – powie później. Łapie się różnych prac, żeby zarobić na życie i bilety. Zostaje sekretarką.
Jest pracująca sobota. W biurze nie ma kierownika, Astrid cicho zgarnia swoje rzeczy z biurka i w samym środku dnia wymyka się z pracy, żeby pojechać do Larsa. To 600 km drogi. Wszystko idzie zgodnie z planem, ale na ulicy prowadzącej na dworzec wpada na swoich dwóch szefów. Kłania się im i biegnie do pociągu. Z Larsem jest dwa dni. Czas spędzony osobno próbuje nadrobić tak intensywnie, że przez kilka dni po jej wyjeździe dziecko odsypia te zabawy.
W poniedziałek prosto z pociągu zdyszana Astrid wpada do biura tylko po to, żeby dowiedzieć się, że już nie pracuje.
W nowej pracy – jest teraz asystentką redaktora w dziale wydającym przewodniki turystyczne – poznaje przystojnego, o dziewięć lat starszego mężczyznę. Godzinami rozmawiają i śmieją się z tych samych żartów. To jej nowy szef, Sture Lindgren. Postanawiają, że chcą być razem. Sture musi się jeszcze tylko rozwieść z żoną.
Chwilę przed ślubem Astrid i Sture’a przyjdzie czas na zemstę na jej małym miasteczku. Lars mieszka już wtedy w Vimmerby: kiedy chłopiec ma trzy lata, pani Stevens podupada na zdrowiu i nie może się już opiekować dziećmi. Astrid na chwilę zabiera go do Sztokholmu, ale chłopiec ciągle choruje, a ona nie może pracować. Jej rodzice zgadzają się wziąć chłopca do siebie.
Któregoś razu, kiedy Astrid odwiedza syna w Vimmerby, zabiera go na zakupy. Składa zamówienie u ekspedientki i literuje swoje nazwisko: „pan-na Eric-sson”. Chwilę później Lars wskazuje na coś i woła do niej „mamo”. – Panna powiedziała pani: panna? – pyta wstrząśnięta ekspedientka. Astrid łapie chłopca za rękę i wychodzą. Przejdzie z Larsem przez całe miasteczko. Niech gadają. Po latach powie, że czuła się dumna jak paw: – Dokonałam czynu pionierskiego. Mieszkańcy mojego miasteczka nie przywykli do tego, aby samotne matki spacerowały sobie ze swymi dziećmi, uważając je za taki sam ósmy cud świata jak wszystkie inne dzieci.
W 1929 r. Astrid na stałe zabiera Larsa do Sztokholmu. Jest już mężatką, więc może mieć dziecko.
1929-1975 – gul, gul, gul
Astrid nie jest jak inne mamusie. Te siedzą na ławkach i przyglądają się, jak ich dzieci bawią się na placu. W tym czasie mama Larsa i Karin skacze razem z nimi po drabinkach. Kiedy zjeżdża z dziećmi z pagórka, rozrywa sobie spódnicę na pupie. Do domu wracają gęsiego, dzieci idą za nią, żeby zasłaniać rozdarcie.
Od kiedy w 1934 r. Astrid rodzi córkę Karin, na pewien czas zostaje matką na pełen etat.
– Nigdy nie byłam zakochana w zwykłym tego słowa znaczeniu. Tak to jest, zawsze kochałam bardziej dzieci niż mężczyzn.
Sture dobrze zarabia, przeprowadzają się do jasnego mieszkania z trzema sypialniami. Zaraz przy wejściu stoi biały stół nakryty czystym obrusem i cztery krzesła – to tu cała rodzina siada do obiadów. Drewniane podłogi, wysokie okna i wszędzie książki, mnóstwo książek. O tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami mieszkania na Dalagatan, Astrid rzadko rozmawia nawet z najbliższymi.
Karin w dokumencie nakręconym przez szwedzką telewizję wspomina: – Ze wspólnych niedzieli zapamiętałam jeden dźwięk: gul, gul, gul, zaraz po tym, kiedy ojciec otwierał kolejną butelkę.
Sture bryluje. Lubi imprezy, wyjścia na drinka, flirty. Co chwilę zakochuje się w kimś nowym.
„Tak szalenie łatwo jest się stoczyć – pisze Astrid do przyjaciółki. – Tylko z tego prostego powodu, że człowiek nie wie, że używa czegoś, co jest bardziej niebezpieczne od dynamitu”.
Wspólne życie przypomina siedzenie na beczce prochu. Karin: – To było aż nudne. Ogromny niepokój za idealną fasadą.
W czerwcu 1952 r. 53-letni Sture zaczyna wymiotować krwią. Astrid przez dwa dni siedzi w szpitalu przy jego łóżku, trzyma męża za rękę: – W końcu zasnęłam, ale obudził mnie jego oddech – wcześniej gwałtowny, teraz stawał się coraz wolniejszy. Krótko po godzinie 11 wieczorem zamarł zupełnie.
Lekarze przekazują jej diagnozę, choć przecież Astrid ją zna od lat. Sture zapił się na śmierć.
Jako dziecko ma problemy z koncentracją, jest nerwowy i trudno go uspokoić. Kiedyś, już po powrocie do Szwecji, gdy Astrid kładzie go spać, słyszy, jak trzylatek mamrocze: „Teraz śpią, i matka, i Esse, i Carl!”. Przez wiele lat Astrid na wspomnienie tej chwili płacze. Wie, że nie ona jest matką, którą dziecko wspomina przez sen.
Swój niepokój przelewa na papier. „Mio, mój Mio” to historia o chłopcu, który nigdy nie poznał swoich rodziców. Mały Bertil z opowiadania „Nils Paluszek” godzinami stoi przy oknie i za zaszronioną szybą wypatruje mamy i taty. Chłopcy w jej powieściach są smutni, bezradni i samotni.
– Jej opieka i troska chyba nie do końca odpowiadały Larsowi – uważa Jens Andersen, biograf Astrid. – Nigdy szczególnie nie cieszył się życiem i Astrid obwiniała się za to.
Lars umiera w 1975 r., w wieku 59 lat. Przyczyna bezpośrednia to rak, przyczyna pośrednia: alkohol. Na zewnątrz Astrid trzyma fason. Podczas wywiadu nagranego krótko po jego odejściu mówi: – Trzeba żyć tak, żeby się przyzwyczaić do śmierci – głos lekko jej się łamie, a po chwili dodaje, niemal niedosłyszalnie: – Tak myślę, tra, la, la.
Odreagowuje, pisząc: silna Ronja mieszka sama w grocie pośrodku lasu; Pippi jest najsilniejszą dziewczynką na świecie i niczego się nie boi; Madika jest psotnicą. Dziewczyny w jej powieściach są zbuntowane, niezależne, dzielne.
2014 – babcia wszystkich Szwedów
Przez media przesuwa się kilka obrazów Astrid. Jest szczęśliwą, psotną dziewczynką z zagrody w Vimmerby; czułą, dowcipną matką, która bawi się z Lassem i Karin; pisarką, która mimo wieku pozostała na zawsze dzieckiem; babcią wszystkich Szwedów. Fasada? Jaka fasada?
– Przez lata tak przedstawiała historię swojego życia: „wyjechałam do Sztokholmu, zostałam sekretarką, wyszłam za mąż za Sture’a Lindgrena, z którym miałam dwójkę dzieci” – opowiada Jens Andersem, autor skandalizującej biografii „Denne dag, et liv”.
Maren Gottschalk, niemiecka biografka Lindgren: – Media raczej nie drążyły. W każdym wywiadzie zadawano jej te same pytania, a ona odpowiadała na nie tak samo. Głównie o swoim mitycznym dzieciństwie w dawnej, nieistniejącej już Szwecji.
Ludziom wydawało się, że wiedzą o niej wszystko. Przecież cały czas było o niej głośno.
Kiedy ma 60 lat, wydawnictwo Rabén & Sjögren ustanawia „dziecięcego Nobla” – nagrodę jej imienia dla autorów najlepszych książek dla dzieci.
Krótko przed 70. urodzinami jedną publikacją obala rząd Szwecji. Pisze bajkę polityczną krytykującą politykę podatkową w jej kraju. Gunnar Sträng, urzędujący od 21 lat minister finansów, lekceważąco komentuje jej głos w dyskusji. Niesłusznie. Między innymi na skutek protestu Astrid partia Stranga przegrywa wybory, po raz pierwszy od 40 lat.
Na osiemdziesiatkę od premiera Ingvara Carlssona dostaje ustawę o ochronie zwierząt (zwaną później „Lex Lindgren”), o którą od lat się dopominała.
Rok przed jej 90. urodzinami Rosyjska Akademia Nauk postanawia nazwać asteroid nr 3204 jej imieniem. Pisarka odpowiada: – Od tej chwili możecie nazywać mnie Asteroid Lindgren.
Mediom mówi jednak tylko tyle, ile chce. Prawdę o ojcu Larsa ujawnia dopiero pod koniec lat 70. Szybko tego pożałuje.
„Nieznany syn Astrid Lindgren!” – widzi w witrynie każdego kiosku. Gazety pastwią się nad tą historią przez długie tygodnie. Astrid znów czuje się jak zahukane dziewczątko. Jakby po raz kolejny siedziała ze swoją matką w kuchni i musiała się jej tłumaczyć z tego, co zrobiła. Więcej tego błędu nie popełni.
Maren Gottschalk: – Tabloidowa sensacja nie mogła zaszkodzić jej reputacji. Była dla Szwedów ikoną. Mnie kojarzy mi się z zadbanym szwedzkim domem z pomalowanego na czerwono drewna. Z zewnątrz wszystko wygląda dobrze. Ale nikt się nie zastanawia, jakie koszmary kryje w środku.
Do środka zaglądają 12 lat po jej śmierci. W grudniu 2014 r. telewizja SVT pokazuje trzyodcinkowy film dokumentalny „Astrid”. Gazety znowu mają temat: „Inna Astrid!”, „Astrid cierpiała na depresję!”, „Nieszczęśliwe małżeństwo Lindgren!”.
Podchodzi do biurka w gabinecie, w którym Astrid przez lata trzymała pamiętniki i listy. Z trzaskiem odsuwa szufladę: – Widzicie? Jest już pusta.
2002 – powrót
– Mogłabym umrzeć nawet dziś, ale muszę jeszcze posprzątać w domu – brzmiał jeden z jej znanych bon motów.
Odchodzi 28 stycznia 2002 r., w wieku 94 lat. W ceremonii pogrzebowej bierze udział 100 tys. ludzi, w tym członkowie rodzinny królewskiej. Biała trumna prowadzona w kondukcie żałobnym jest eskortowana przez policję konną. Na czele konduktu idzie dziewczynka, która prowadzi białego konia, jak Pippi. Ceremonię transmituje szwedzka telewizja.
Po wszystkim zostaje przewieziona do Vimmerby. Chowają ją pod zwykłym szarym kamieniem.
Lindgren dla zaawansowanych
Twoje listy chowam pod materacem – Astrid Lindgren, Sara Schwardt, przeł. Anna Węgleńska, Nasza Księgarnia, Warszawa
Spośród tuzinów książek o życiu i twórczości Lindgren wiele jest dostępnych także po polsku. Najświeższe to „Twoje listy chowam pod materacem” – wybór korespondencji Lindgren z młodszą od niej o 50 lat Niemką Sarą Schwardt. W listach, wymienianych od roku 1971 do śmierci pisarki ponad 30 lat później, Lindgren jest zaskakująco szczera, nie tylko udziela Sarze dobrych rad, ale także opowiada o swojej samotności i braku pewności siebie. Lindgren do 75. roku życia sama odpisywała na wszystkie listy od czytelników, jednak z żadnym z nich jej korespondencja nie była tak intensywna. Mimo wieloletniej przyjaźni kobiety nigdy się nie spotkały.
Astrid Lindgren. Opowieść o życiu i twórczości – Margareta Strömstedt, przeł. Anna Węgleńska, Marginesy, Warszawa
Z kolei kanoniczna biografia Margarety Strömstedt (wydana w Szwecji po raz pierwszy w 1977 r., teraz wznowiona przez Marginesy) to dzieło jednej z najbliższych przyjaciółek Lindgren – i tę sympatię się czuje. Zdradza tajemnicę nieślubnego dziecka pisarki, delikatnie omija jednak inne drażliwe tematy.
Poza wydaną przez Czarne lekką powieścią biograficzną „Od Astrid do Lindgren” (trojga autorów, Szweda, Duńczyka oraz tajemniczego anonima) o arkadii dzieciństwa, które dało jej siłę na resztę życia, jest jeszcze opowieść samej Lindgren „Samuel August z Sevedstorp i Hanna z Hult” (Nasza Księgarnia, 1992), w której pisarka przedstawia historię swojej rodziny: „Tym razem chciałabym opowiedzieć historię pewnej miłości, historię, której nie przeczytałam ani nie wymyśliłam, ale którą sama słyszałam. I to wiele razy. Jest w niej o wiele więcej miłości niż we wszystkich znanych mi książkach, a dla mnie jest ona wzruszająca i piękna. Ale to pewnie dlatego, że jest to opowieść o dwojgu ludziach, którzy stali się moimi rodzicami”.
W ”Piątku Ekstra” czytaj też:
Wikingowie są wśród nas
Czy Mieszko I był wikingiem? Kto tak naprawdę odkrył Amerykę? Oglądamy nowy sezon „Wikingów” i sprawdzamy naszą wiedzę
Jak stać się kreatywnym w weekend
Studia, inteligencja, wytężona praca – nie sprzyjają twórczemu myśleniu. Lepiej baw się, śpij, dużo się ruszaj i czerp przyjemność z tego, co robisz. Przestań się spinać.
Wielkie pytania małych ludzi
Jak pszczółka macha skrzydełkami?
Jak pies z kotem: Hajda na zwierza!
Miałam już różne psy: kundelki, jamnika, retrievera. W rodzinie nie brakło owczarków, bassetów, beagle’i. Wszystkie miały mniejszą lub większą żyłkę łowiecką
Sankowski i Świąder w stereo
Płytowe nowości tygodnia: Noel Gallagher’s High Flying Birds i Kapital
Książkowe nowości tygodnia.
Westernowa powieść „Bez litości”, opowiadania Amerykanki Lorrie Moore i fascynujący reportaż „Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapka wiary”
Hawryluk na poważnie
Polecamy płyty z muzyką poważną: Grigorij Sokołow: The Salzburg Recital, J.S. Bach: Motety, Royal String Quartet: Szymański, Mykietyn
Wilq naukowy
Bumerangi zawsze wracają.
Wikingowie są wśród nas
Czy jednak był to naprawdę koniec? Przecież Wilhelm, książę Normandii, który w owym 1066 r. najechał i podbił Anglię, był niemal czystej krwi wikingiem, a jego potomkowie z dynastii Normanów, a później Plantagenetów, rządzili Anglią i dużymi połaciami Francji przez kolejne 300 lat. Wilhelm zresztą w dużej mierze podbijał swoich, gdyż w XI w. wikingowie zdołali już opanować ponad 80 proc. powierzchni Anglii.
Badania genetyczne pokazały, że duży odsetek mieszkańców Anglii, Irlandii, Wysp Owczych, Szetlandów i Orkadów dzieli swój materiał genetyczny z mieszkańcami Danii czy Norwegii. Ślady wikińskiego DNA ma np. połowa mężczyzn z Liverpoolu pochodzących z rodzin zamieszkujących to miasto przed epoką industrialną (czyli przed gwałtownym napływem nowych imigrantów). W ostatnich miesiącach testy genetyczne dowiodły też, że szkockie klany McNeilów i Donaldów wywodzą się od wikingów. Szczególnie w tym pierwszym przypadku nie wywołało to zbyt dużego entuzjazmu wymienionych, gdyż wcześniej zgodnie z wielowiekową tradycją głosili oni, że ich korzenie sięgają starożytnych celtyckich królów.
Wróćmy jednak na chwilę do początków. Choć nie zachowało się żadne historyczne świadectwo mogące wskazać, kto dowodził rajdem na Lindisfarne, twórcy serialu „Wikingowie” nie mają wątpliwości – nazywał się Ragnar Lothbrok.
*
Czy Ragnar istniał naprawdę?
Wszystko, co wiemy o Ragnarze, pochodzi z nordyckich sag. Nie jest to może bardzo wiarygodne źródło badań historycznych, ale skoro aż kilkanaście z nich poświęconych jest wyłącznie Ragnarowi, zakładać trzeba, że ktoś taki istniał. Tym bardziej że na pewno istnieli jego synowie: Ivar „Bez Kości” i Halfdan; prawie na pewno żyli też: Björn Żelaznoboki i Sigurd „Wąż w Oku”. Oprócz przydomków każdy nosił tradycyjne wikińskie nazwisko – pochodzące od ojca. W tym przypadku brzmiało ono Ragnarsson, czyli „syn Ragnara”. Pokazany w serialu Ubbe również istniał, aczkolwiek większość historyków uważa, że synem Ragnara wcale nie był.
Sagi wspominają o trzech żonach Ragnara. Najbardziej znane to tarczowniczka Lagertha i księżniczka Aslaug – matka Ivara, Halfdana i Sigurda. Co do Björna – niektóre źródła podają, że Aslaug była również jego matką, inne – że urodziła go Lagertha.
A co z wrogami Ragnara, których w serialu przybywa z sezonu na sezon?
Pojawiający się w drugim sezonie Egbert z Wesseksu żył naprawdę; był władcą na tyle potężnym, że dziś uznawany jest za pierwszego prawdziwego króla Anglii. Toczył boje również z wikingami, nie wiadomo jednak, czy z Ragnarem Lothbrokiem. Z jego synami na pewno za to walczył – długo i zażarcie – wnuk Egberta – Alfred Wielki.
Najsłynniejszym przeciwnikiem Ragnara był jednak król Ella z Nortumbrii. Ich konfrontacja pokazana została już w filmie „Wikingowie” z 1958 r., w którym Ragnara grał Ernest Borgnine, a jego synów: Kirk Douglas i Tony Curtis. W filmie tym Ella kazał wrzucić pojmanego Ragnara do jamy z głodnymi wilkami. Scena z pierwszego sezonu „Wikingów”, w której Ella pokazuje przy tym swoim wasalom jamę wypełnioną jadowitymi żmijami, sugeruje jednak, że twórcy serialu skłaniają się do pokazania innej, o wiele bardziej znanej wersji tej historii.
Łupieżcy czy handlarze
Bywali i tymi, i tymi. Mieszkańcom innych krain oferowali drewno, żelazo, skóry fok i wielorybów, futra zwierząt, kły i kości morsów. Po rozpoczęciu podbojów wikingowie handlowali też oczywiście zagrabionymi dobrami oraz niewolnikami, sprzedawanymi głównie do krajów arabskich. Co jednak skłoniło ich do rozpoczęcia ery podbojów?
Naukowcy wciąż się o to spierają. Jednym z powodów mógł być gwałtowny wzrost demograficzny mieszkańców wybrzeży dzisiejszej Norwegii, Szwecji i Danii. Niedostatek ziemi uprawnej, załamanie gospodarcze, brak wystarczających rynków zbytu sprawiły, że handel przestał się opłacać. A może po prostu przedsiębiorczy mieszkańcy fiordów stwierdzili, że to gra niewarta świeczki, i zamiast wdawać się w handlowe negocjacje, łatwiej i taniej będzie rabować? Prawda pewnie leży pośrodku.
Z przekazów dobrze wiemy, że wikingowie kierowali się pragmatyzmem. Rabowali – rzeczywiście – wyjątkowo często, ale kiedy uznawali, że ryzyko jest zbyt duże, bez problemów przeistaczali się w handlarzy czy zwykłych najemników na usługach lokalnych władców. Biorąc pod uwagę, że ówczesna Europa zdecydowanie nie była oazą pokoju, ale raczej nieustającym polem konfliktów, bitwy i grabieży, wojownicy z fiordów aż tak bardzo nie odstawali poczuciem etyki i moralności od „przeciętnej średniowiecznej”. Skąd więc ten wyjątkowo czarny PR? Otóż pamiętać trzeba, że wizerunek wikingów jako krwawych najeźdźców wyłącznie mordujących, palących i gwałcących zawdzięczamy w dużej mierze średniowiecznym mnichom. Szczególnie bowiem w początkowej fazie ekspansji wojownicy ze Skandynawii wyjątkowo chętnie napadali na klasztory – bogate, położone z reguły na odludziu i słabo chronione. Autorami średniowiecznych źródeł pisanych byli niemal wyłącznie mnisi, nie szczędzili więc swoim prześladowcom krwawych opisów.
Odkrywcy Ameryki
Czy wikingowie byli tak świetnymi żeglarzami, jak się uważa? Na swoich drakkarach, przez fale Wołgi, Dunaju i wszystkich mórz oblewających Europę docierali niemal w każdy zakątek naszego kontynentu. Nikt nie wątpi, że pierwszym Europejczykiem, który postawił stopę w Ameryce, był wiking Leif Eriksson.
Ten syn banity Eryka Rudego pożeglował do Nowego Świata około 1002 r. śladami innego wikińskiego odkrywcy Bjarniego Heerjólfssona, który według „Sagi o Grenlandczykach” dopłynął do tajemniczego lądu na zachodzie, zobaczył go, ale na nim nie wylądował. Dokonał tego dopiero Leif. Pierwszy ląd, który napotkał, był pokryty kamiennymi płytami (isl. hellur), dlatego nazwał go Helluland – Kraina Kamieni (była to prawdopodobnie Ziemia Baffina). Następnie dopłynął do lesistego lądu z piaszczystymi plażami, który nazwał Markland – Kraina Lasów (przypuszczalnie Labrador).
Co, oprócz brawury i wspaniałych umiejętności żeglarskich, umożliwiło wikingom takie sukcesy? Na pewno posiadali „kamień słoneczny” – przyrząd nawigacyjny, z którego w serialu korzysta Ragnar Lothbrok. W 2010 r. na łamach prestiżowego „Science” naukowcy opisali, jak udało im się zrekonstruować ten przedmiot, wykorzystując szpat islandzki – odmianę kryształów kalcytu.
Żeglarską potęgę wikingów zbudowały jednak przede wszystkim płaskodenne, wyposażone w prostokątne żagle smocze łodzie, na których docierali we wszystkie prawie znane zakątki ówczesnego świata. Według sag król duński Kanut I Wielki (pół-Polak z pochodzenia – patrz niżej) posiadał ogromny drakkar ze 120 miejscami dla wioślarzy. Z reguły były to jednak mniejsze jednostki, o liczbie wioseł wynoszącej ok. 60.
Krwawi okrutnicy
Kolejna kwestia do dyskusji. Łagodnością obyczajów raczej nie grzeszyli, jednak nie wolno przymierzać do nich prawideł współczesnej etyki. Czy składali bogom ofiary z ludzi? Tak. W pierwszej serii „Wikingów” Ragnar z rodziną i przyjaciółmi wędrują do świątyni w Uppsali na odbywające się co dziewięć lat święto. Podczas niego złożona zostaje bogom krwawa ofiara, także z ludzi. Jedyne, co zarzucali serialowi historycy, to to, że świątynia w Uppsali położona była w trawiastej dolinie, a nie – jak w serialu – w górskim lesie. Miejsce to było dla wikingów tak ważne, że po przyjęciu chrześcijaństwa na fundamentach pogańskiej świątyni wybudowano kościół (to zresztą bardzo charakterystyczny zwyczaj chrześcijan – na ile mogli, na tyle przejmowali pogańskie zwyczaje, daty i miejsca, i dostosowywali je pod nowe wierzenia; dość warto wspomnieć okresy zimowego i wiosennego przesilenia „gładko” przekształcone w Boże Narodzenie i Wielkanoc).
Więcej wątpliwości historyków wzbudza – tak barwnie pokazana w serialu – tortura „krwawego orła”. Miała ona polegać na tym, że związaną ofiarę kładziono twarzą do dołu, a na jej plecach wycinano orła. Następnie toporkiem odcinano żebra od kręgosłupa i rozciągano je na boki, tak by tworzyły „skrzydła”. Rany posypywano solą, po czym wyjmowano płuca i rozkładano na „skrzydłach”. Według legendy „krwawego orła” osobiście zrobił królowi Elli syn Ragnara – Ivar „Bez Kości”, w odwecie za to, co ten uczynił jego ojcu. Dziś większość historyków i archeologów skłania się jednak ku przekonaniu, że „krwawy orzeł” jest mitem wynikającym z błędnej interpretacji starych poematów.
*
Berserkowie za ścianą tarcz
Pogrążeni w dającym im nadludzką siłę bitewnym szale, dziesiątkujący wrogów, uderzający zza ściany tarcz berserkowie – kolejny obraz, który nieodmiennie kojarzy nam się z wikingami (klasycznym berserkiem jest serialowy Rollo, brat Ragnara).
Według niektórych źródeł wikingowie przeistaczali się w berserków po spożyciu wywaru z halucynogennych grzybów. Możliwa jest też autosugestia wspomagana przez religijne rytuały. Za to ściana czy mur tarcz były z pewnością jednym z tych elementów sztuki militarnej, który dawał wikingom olbrzymią przewagę w walce i zapewnił większą część ich sukcesów. Nie byli oczywiście wynalazcami tej formacji, dość wspomnieć macedońskich hoplitów czy rzymskich legionistów. Jednak w średniowieczu to właśnie wikingowie, schowani za ścianą okrągłych tarcz i uderzający zza nich włóczniami, mieczami czy swoimi słynnymi toporami, wykorzystywali tę strategię do perfekcji.
Równouprawnienie na polu bitwy
„Shieldmaiden” Lagertha – tarczowniczka czy też wojowniczka (językoznawcy do dziś nie są w stanie dokładnie przetłumaczyć tego określenia) Lagertha, tak malowniczo przedstawiona w serialu przez Katheryn Winnick. Dzielna, odważna i na równi z mężczyznami stająca do walki.
Na pewno ta serialowa Lagertha jest mocno wyidealizowana, choćby w scenie, w której podczas najazdu broni angielską kobietę przed gwałtem i zabija niedoszłego gwałciciela. Nie ma jednak wątpliwości, że kobiety cieszyły się wśród wikingów dużą swobodą, miały silny charakter i własne zdanie.
Kiedy mężczyźni wyruszali na wyprawy, kobiety przejmowały ich obowiązki, co niekiedy wiązało się z walką z bronią w ręku; czasami towarzyszyły mężom podczas ekspansji nowych terenów. Czy jednak brały aż tak aktywny udział w podbojach, jak chcą twórcy serialu?
Legenda tarczowniczek w dużej mierze wzięła się z badań pochówków, podczas których znaleziono kobiece szkielety złożone w grobowcach w elementach zbroi i z orężem przy boku. Stąd też teoria, że wiele wikińskich kobiet walczyło na równi z mężczyznami. Bardziej wnikliwe badania pokazały jednak, że w odróżnieniu od męskich szkielety kobiet o wiele rzadziej nosiły ślady poważnych urazów, co by jednak sugerowało, że nie ginęły one w wyniku ran zadanych bezpośrednio w boju. Większość historyków uważa dziś, że taka forma pochówków była raczej elementem tradycji, która również żony wojowników pozwalała chować w wojennym rynsztunku.
Wikingowie a sprawa polska
Teoria o tym, że Mieszko I był w rzeczywistości wikingiem, powraca co jakiś czas, wzbudzając żywe dyskusje. W okresie międzywojennym w historiografii niemieckiej pojawiła się hipoteza, jakoby Mieszko I nosił imię Dagone wywodzące się od skandynawskiego Dagr. Tym samym miał on być wikingiem, który przejął władzę w państwie Polan. Problem w tym, że nie ma na to przekonujących dowodów. Bardziej prawdopodobne jest za to to, że pierwsi władcy Polski często korzystali z pomocy wikingów, zatrudniając ich jako najemników. Niektórzy z nich najpewniej się tu osiedlili, więc pewna domieszka wikińskiej krwi u Polaków nikogo raczej dziwić nie powinna.
Najlepiej udowodnione (zarówno przez przekazy, jak i badania archeologiczne) są kontakty z wikingami Mieszka I i jego syna Bolesława Chrobrego. Wielu historyków za pewnik przyjmuje np., że z wikingów składała się załoga grodowa w Lednicy – jednej z głównych siedzib księcia Mieszka.
Najsilniejszym ogniwem łączącym Polskę z wikingami jest jednak kobieta – Świętosława (zwana też Sygrydą lub Gunhildą), córka Mieszka I i Dobrawy. Ojciec wydał ją za czystej krwi wikinga – Eryka Zwycięskiego, króla Szwecji – a po jego śmierci za Swena Widłobrodego, króla Danii i Norwegii. Mąż co prawda po pewnym czasie wygonił ją z dworu, na który powróciła dopiero po jego śmierci, na prośbę synów – Haralda i Kanuta. Ten drugi przeszedł do historii jako jeden z największych władców epoki wikińskiej – król Danii, Norwegii, ale przede wszystkim jako Kanut Wielki, który w 1016 r. podbił Anglię. Niektóre przekazy mówią, że w podboju tym towarzyszyli mu wojownicy znad Wisły, których siostrzeńcowi wysłał do pomocy Bolesław Chrobry, pierwszy król Polski.
W ”Piątku Ekstra” czytaj też:
Tajemnice Astrid Lindgren
Astrid Lindgren? Schludny szwedzki dom z pomalowanego na czerwono drewna. Z zewnątrz wszystko wygląda dobrze. Trudno nawet pomyśleć, że w środku kryje jakieś koszmary
Jak stać się kreatywnym w weekend
Studia, inteligencja, wytężona praca – nie sprzyjają twórczemu myśleniu. Lepiej baw się, śpij, dużo się ruszaj i czerp przyjemność z tego, co robisz. Przestań się spinać.
Wielkie pytania małych ludzi
Jak pszczółka macha skrzydełkami?
Jak pies z kotem: Hajda na zwierza!
Miałam już różne psy: kundelki, jamnika, retrievera. W rodzinie nie brakło owczarków, bassetów, beagle’i. Wszystkie miały mniejszą lub większą żyłkę łowiecką
Sankowski i Świąder w stereo
Płytowe nowości tygodnia: Noel Gallagher’s High Flying Birds i Kapital
Książkowe nowości tygodnia.
Westernowa powieść „Bez litości”, opowiadania Amerykanki Lorrie Moore i fascynujący reportaż „Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapka wiary”
Hawryluk na poważnie
Polecamy płyty z muzyką poważną: Grigorij Sokołow: The Salzburg Recital, J.S. Bach: Motety, Royal String Quartet: Szymański, Mykietyn
Wilq naukowy
Bumerangi zawsze wracają.
Plajta, samobójstwo i 3,6 mln zł długu. Jest korzystny wyrok NSA
Po prawie 20. latach walki z fiskusem prowadzonej przez Krystynę i Jarosława Chojnackich o zwrot 3 mln zł nadpłaconej akcyzy Naczelny Sąd Administracyjny wytknął poważne błędy w wyroku sądu niższej instancji i nakazał zająć się sprawą ponownie. W międzyczasie ich firma splajtowała, stali się bezrobotni. Kiedy w maju ub.r. Wojewódzki Sąd Administracyjny w Gdańsku znów oddalił ich skargę, Krystyna popełniła samobójstwo.
Teraz sprawa Chojnackich musi wrócić do wojewódzkiego sądu administracyjnego, który w ubiegłym roku oddalił ich skargę na decyzję Izby Celnej w Gdyni (od 2003 r. nie skarbówka, tylko celnicy zajmują się egzekwowaniem akcyzy), że zwrot zapłaconej akcyzy im się nie należy. Sąd ocenił tę decyzję jako niezgodną z prawem.
Zaczęło się po transformacji
Chojnaccy w kosmetyczny biznes weszli na początku lat 90. Zachodni puder w bryłach, tusz do rzęs i szminkę z kubłów przepakowywali do eleganckich opakowań z logo firmy. Robili to jako pierwsi. Biznes szedł świetnie. Mimo to pięć lat temu Cristhine splajtowała. Chojnaccy sprzedali budynek produkcyjny i prywatny dom, zwolnili 30 pracowników. Ostatnio nie mieli pracy. Za to mieli długi, komorników na głowie i zajęte konto bankowe.
– Wykończył nas fiskus. Najpierw urząd skarbowy, potem urząd celny – mówi Chojnacki.
Historię Chojnackich opisywaliśmy w „Wyborczej” w czerwcu ubiegłego roku („Duży Format”, 05.06.2014 r.).
Raz fiskus oddał
Aby zrozumieć, dlaczego tak się stało, trzeba wrócić do 1993 r. Wtedy w Polsce wprowadzono akcyzę – podatek pośredni odprowadzany między innymi przez producentów i dilerów niektórych towarów luksusowych. Płacą go kupujący, bo wliczany jest w cenę. Kosmetyki to towar akcyzowy.
– Ale my nigdy nie produkowaliśmy kosmetyków – przekonywała tuż przed swoją śmiercią Krystyna Chojnacka. – Dlatego nie było powodu, by odprowadzać podatek. Nie łamaliśmy przepisów, we wrześniu 1993 r. potwierdził to Urząd Skarbowy w Kartuzach. Ale trzy miesiące później, w grudniu, zmienił zdanie: akcyzę trzeba płacić. Naliczyli 580 mln starych złotych podatku – opowiadała Krystyna.
Jednak dwa lata później Naczelny Sąd Administracyjny uchylił decyzję urzędu skarbowego.
Drugi raz już nie chciał
Wtedy konfekcjonowaniem kosmetyków w Polsce zajmowało się już wiele firm. Ministerstwo Finansów zaczęło się przyglądać całej branży. W maju 1996 r. wydało rozporządzenie, że ci, którzy „powiększają wartość wyrobów”, muszą odprowadzić akcyzę. Czy konfekcjonowanie to „powiększanie wartości”? Chojnaccy poprosili ministra o wykładnię prawną. Ministerstwo stwierdziło, że tak.
Chojnaccy, choć uważali, że nie powinni, od 1997 r. płacili. Nie mieli innego wyjścia. Każda zaległość podatkowa oznaczałaby dla nich utratę ulgi inwestycyjnej. Ale cały czas pisali skargi, składali odwołania do sądów i izby skarbowej. W 2001 r. podważany przez nich przepis z rozporządzenia (o podwyższaniu wartości produktu i akcyzie) trafił do ustawy o podatku akcyzowym.
– Sejm klepnął ustawę i od tego momentu przynajmniej płaciliśmy zgodnie z prawem podatkowym – tłumaczyła mi Krystyna. – Ale wciąż walczyliśmy o nadpłacony podatek z lat 1997-2001. Urząd skarbowy zwrotu odmówił, choć ustawa weszła w 2001 r. i nie mogła działać wstecz.
Dwa lata później (w 2003 r.) Trybunał Konstytucyjny w końcu przyznał rację Chojnackim. Rozporządzenie z 1996 r. było niezgodne z konstytucją. Ale pieniędzy nadal nie odzyskali.
Z sądu do sądu
Sądy administracyjne obu instancji raz przyznawały rację raz im, raz fiskusowi. I tak upłynęło 11 lat.
Sprawę Chojnackich po kartuskiej skarbówce odziedziczył Urząd Celny w Słupsku. Bo od 1 września 2003 r. podatkiem pośrednim (akcyzą) zaczęła się zajmować służba celna. Celnicy stali na stanowisku, że zwrot akcyzy Chojnackim się nie należy. Odmawiał nawet wtedy, gdy w kolejnym postępowaniu kolejny sędzia uchylał niekorzystne dla Chojnackich decyzje i nakazywał celnikom rozpatrzenie sprawy ponownie.
W styczniu 2014 r. przyszło uzasadnienie decyzji Izby Celnej w Gdyni. Oto jej fragment: „Podatnik sam obliczał i opłacał podatek akcyzowy w latach 1996-2001. Czynił to na bieżąco, cyklicznie, nie natomiast w wyniku wydanej nagle i niespodziewanie przez organy podatkowe decyzji określającej. W okresie tym pozostawał zatem w przekonaniu, że postępuje właściwie. W innym przypadku nie powinien dokonywać wpłat akcyzy jako nienależnej”.
– Czyli sami z siebie płaciliśmy tę akcyzę – komentowali Chojnaccy, nie mogąc uwierzyć w to, co czytają.
Zaraz po ostatniej negatywnej decyzji izby celnej znów złożyli skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Gdańsku. 21 maja 2014 r. sąd znów przyznał rację fiskusowi i oddalił skargę. W ustnym uzasadnieniu wyroku powołał się na stary wyrok z 2006 r. stwierdzający, że Chojnaccy byli podatnikami akcyzy.
Krystyna następnego dnia, tuż przed samobójstwem, napisała dwa listy – jeden do męża, drugi do mnie: „Profiskalna polityka organów podatkowych, dominująca i bezkarna pozycja dyrektora Izby Celnej stawia nas na przegranej pozycji nie tylko przed organami podatkowymi, ale, jak się okazuje, również przed wymiarem sprawiedliwości. (…) Mam nadzieję, że Pani interwencja w naszej sprawie zmusi organa, które powinny czuwać nad przestrzeganiem prawa, do dogłębnego zbadania nieprawidłowości, jakiego dopuściły się organa celne oraz sąd w Gdańsku, i pociągnięcia do odpowiedzialności urzędników”.
W liście do męża Chojnacka prosiła, by się nie poddawał: „Kochanie, nie rezygnuj z dalszej walki”. Nie zrezygnował i zwrócił się do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Tym razem „wygrał”.
– Wracając z sądu do Kartuz, płakałem. Nie mogę pogodzić się z tym, że Krystyna nie wysłuchała ze mną tego wyroku – powiedział.
Palikot, adieu
Janusz Palikot (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)
To upodobanie stało się lejtmotywem konferencji Jarosława Kaczyńskiego.
Politycy PiS nienawidzili Palikota, ale z chęcią zaglądali do jego książki. Kiedy odszedł z PO, nazywany był pomocnikiem Platformy. Kiedy walczy z Bronisławem Komorowskim w wyborach prezydenckich, nazywany jest pomocnikiem Komorowskiego.
Palikot jako jedyny poseł rzucił mandatem, założył własną partię – zresztą z wielkim sukcesem, bo była trzecią siłą w Sejmie.
Człowiek z Biłgoraja miał na swoim koncie nienawiść do gejów i utrzymywanie katolickiego tygodnika „Ozon”. Potrafił zmieniać barwy bardzo szybko.
Jego metamorfoza dotyczyła i ideologii, i obyczajowości. Raz się zakochiwał w Kwaśniewskim, raz go nienawidził, podobnie było z Leszkiem Millerem. Chciał ich stawiać przed Trybunałem Stanu za więzienia w Kiejkutach, by potem dla kalkulacji politycznej zawiązywać z nimi sojusze.
Postaci, które wprowadził do Sejmu, były bardzo dziwne – od bardzo przyzwoitych do takich, które były zaskakujące. Najdziwniejszą postacią był redaktor naczelny antyklerykalnego pisma „Fakty i mity”, były ksiądz. Ale Janusz Palikot potrafił wszystko wytłumaczyć. Okazuje się, że nie na długo.
Chciał obniżyć wiek inicjacji dla dziewcząt. To jego niefortunne stwierdzenie tłumaczył z rumieńcem wstydu rzecznik klubu Andrzej Rozenek.
Sugerował, że Karol Wojtyła miał nieślubne dzieci, a w klubie Jarosława Kaczyńskiego widział kryptogejów.
Po wyborach pięć lat temu pisano o nowej jakości w polskiej polityce za sprawą Roberta Biedronia i Anny Grodzkiej. Palikot przełamał społeczne tabu, utalentowany erudyta, ale niepozbierany w swoich poglądach i reakcjach. Potrafił walić na odlew, nie zastanawiając się nad konsekwencjami.
Pamiętamy słynną zmianę Palikota po katastrofie smoleńskiej, kiedy stał się stonowanym posłem w okularach. Ale tylko na chwilę.
Palikota coraz liczniej opuszczali ci, których wprowadził do Sejmu. Największą jego klęską jest to, że nie potrafił zjednoczyć środowisk lewicowych. Z jego ugrupowania kandydują w wyborach prezydenckich i Anna Grodzka, i Wanda Nowicka. To nie sukces, ale klęska.
A teraz opuścił go ostatni wierny giermek, czyli Andrzej Rozenek. Palikot nie potrafił się z nim rozstać ładnie, powiedział, że jest prostytutką polityczną i pomocnikiem Urbana. Wcześniej mu Urban nie przeszkadzał.
Palikot został teraz kompletnie sam i zapisze się w historii polskiego parlamentu jako przywódca, który rozwiązał własny klub poselski. Czekam na wyprowadzenie sztandaru.
Ostatnio Palikot zrobił sobie sesję w trumnie. Chyba wczoraj zamknęło się wieko.
Cimoszewicz: Ukrainie kończy się czas
– Jeżeli Ukraina nie da sobie rady, to może nawet zniknąć z mapy – mówi Włodzimierz Cimoszewicz. Na zdjęciu: przedmieścia Doniecka, 4 marca (EVGENIY MALOLETKA/AP)
Rozmowa z Włodzimierzem Cimoszewiczem, ekspertem Agencji Modernizacji Ukrainy
BARTOSZ T. WIELIŃSKI: Bernard Kouchner na uroczystej inauguracji Agencji Modernizacji Ukrainy żartował, że chcemy dać Ukrainie coś, czego nie udało się osiągnąć w naszych własnych krajach. Ze służbą zdrowia, którą on ma stawiać na nogi na Ukrainie, także Francja ma problemy. A pana temat, walka z korupcją, jest ciągle aktualną kwestią w Polsce.
WŁODZIMIERZ CIMOSZEWICZ: Zadanie, jakie przed nami postawiono, jest bliskie niewykonalności. Jestem tego świadomy. Ale wiem też, że jeżeli Ukraina nie da sobie rady, to może nawet zniknąć z mapy. Nie możemy się więc poddać.
A co do korupcji: jest ona także u nas. Jednak z jakichś powodów w zeszłorocznym rankingu Transparency International, który segreguje kraje od najmniej do najbardziej skorumpowanych, Ukraina jest na 142. miejscu, a my na 35. Niech Ukraina awansuje o 50 pozycji, a już będzie zdecydowanie bardziej wiarygodnym adresatem pomocy finansowej i inwestycji zagranicznych.
Pierwsze efekty waszej pracy mają ujrzeć światło dzienne w ciągu 200 dni. Nie ma jednak żadnych gwarancji, że Ukraińcy wezmą je pod uwagę. Bo do tej pory nie spieszyli się z reformami, choć mogli korzystać z europejskiej pomocy. Nie obawia się pan, że nic z tego nie wyjdzie?
– To prawda, ale co z tego? Zróbmy, co możemy. Przynajmniej będziemy mieli czyste sumienie i nie będziemy musieli w ślad za senatorem Johnem McCainem mówić, że wstydzimy się za siebie, bo mogliśmy zrobić więcej.
Przy prezydencie Petrze Poroszence działa już Międzynarodowa Rada Reform, na jej czele stoi były prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili. Nie boi się pan konfliktu między ekspertami? Albo tego, że ekspertów będzie tylu i będą mieli tyle recept dla Ukrainy, że zamiast pomóc, zrobią Ukraińcom mętlik w głowach?
– Mnie to zupełnie nie interesuje. Poproszono mnie o autorskie rekomendacje mające pomóc w walce z korupcją na Ukrainie i to zrobię. Nie mam zamiaru z nikim rywalizować ani się z nikim kłócić. Ukraińcy są wystarczająco dorośli, żeby samemu zdecydować, co z tym zrobią. Jeśli zlekceważą zagrożenia dla swojego państwa, my ich na siłę nie uratujemy.
Pracę Agencji Modernizacji Ukrainy finansują oligarchowie, w tym tacy, którzy nie mają czystej karty, jak Dmytro Firtasz, ścigany przez USA za korupcję, czy Rinat Achmetow, który wspierał rosyjskie interesy na wschodniej Ukrainie.
– Partnerem agencji, z którą zdecydowałem się współpracować, ale której nie organizowałem, jest po stronie ukraińskiej krajowa centrala związków zawodowych i federacja pracodawców. Agencja ma zabiegać u wielu potencjalnych partnerów w Europie o wsparcie dla swoich opracowań i przygotowanych projektów. Wszystko dopiero się zaczyna. Zobaczymy, na ile to się uda. Ośmioro zaproszonych doradców jednoznacznie stwierdziło, że nie dopuszczają myśli o jakichkolwiek próbach wpływania na to, co zrobimy i co zaproponujemy.
Co jednak będzie, gdy oligarcha finansujący agencję zgłosi się do pana i powie, że pana program walki z korupcją jest dla niego zbyt radykalny?
– Z nikim o tym nie będę rozmawiał. Rekomendacje mają być opublikowane. Każdy będzie mógł je ocenić i sprawdzić, co z nich jest realizowane.
Na inauguracji w Wiedniu zarówno Ukraińcy, jak i unijni politycy wielokrotnie przywoływali polski przykład jako model dla Kijowa. Jakich naszych błędów pana zdaniem Ukraińcy nie powinni powtórzyć?
– To bardzo subiektywna kategoria. Czy wysokie koszty społeczne radykalnych reform były błędem, czy były nieuchronne? Wiemy dobrze, że są różne odpowiedzi. Ja jednoznacznie skłaniałbym Ukraińców do radykalizmu. Za dużo czasu stracili. Za mało go mają przed możliwą ostateczną katastrofą.
Podsłuchałem pana rozmowę z ukraińskimi dziennikarzami, którym mówił pan, że Ukrainę czeka droga przez mękę. A oni odpowiedzieli na to, że przecież jest wojna i że teraz trzeba się bronić, a nie reformować. Jak skłonić Kijów do modernizacji?
– To rzeczywisty problem. Wojna z agresorem jest oczywiście nadzwyczajnym wyzwaniem i wiele może usprawiedliwić. Chodzi jednak o to, że Ukraina nie ma innego wyjścia, jak w tych okropnych warunkach próbować uzdrowić swój kraj, mozolnie walczyć o praworządność i więcej sprawiedliwości dla zwykłych ludzi, reformować gospodarkę oraz władze lokalne itd. Na konferencji w Wiedniu powiedziałem, że czasami brak wyboru jest ostatnią szansą, jaką się ma. Bo wreszcie trzeba zrobić to, co słuszne.
Rozmawiał Bartosz T. Wieliński
Nie chcą, żeby uhonorować premiera Mazowieckiego. „Źle pisał o biskupie”
12 września 1989 r. Wybór Tadeusza Mazowieckiego na premiera (Fot. Tomasz Wierzejski / Agencja)
Twierdzą też, że Tadeusz Mazowiecki „niczym nie zapisał się dla dobra Kielc, by nadawać jego imieniem nazwy ronda czy ulic”.
Interpelację w sprawie nadania imienia Mazowieckiego rondu przy WDK złożyła na styczniowej sesji Agata Wojda, radna PO.
Powoływała się na podobny wniosek, podpisany przez kilkaset osób, który w czerwcu ubiegłego roku wpłynął do ratusza. – Z udzielonej im wtedy odpowiedzi wynikało, że inwestycja jest jeszcze w trakcie realizacji i trzeba poczekać z nadaniem imienia – mówiła Agata Wojda.
A potem okazało się, że rondo ma już patrona – na wniosek kombatantów pozytywnie zaopiniowano nadanie mu imienia generała Antoniego Hedy-Szarego.
Nie chcę wchodzić w polemikę
– Pomijając, jak doszło do całej sytuacji, nikt nie neguje, że generał Heda też zasługuje na uhonorowanie – podkreśla Wojda.
Dodaje, że kilka dni temu dostała oficjalną odpowiedź od sekretarza miasta Janusza Kozy na swoją interpelację.
Można w niej przeczytać, że „nie ulega wątpliwości, że osoba Tadeusza Mazowieckiego to jedna z ważniejszych postaci historii Polski, zasługująca na upamiętnienie”.
Sekretarz miasta deklaruje, że jeżeli będzie możliwość nadania miejscu publicznemu lub ulicy imienia Mazowieckiego, ta „propozycja zostanie wzięta pod uwagę”. – W takiej sytuacji inicjatorzy też będą szukać odpowiedniego miejsca – deklaruje Wojda. Nie ukrywa, że jest zaskoczona apelem o niehonorowanie byłego premiera.
– Szanuję opinie każdego, ale w tym przypadku traktuję ją jako marginalną i nie chcę z nią wchodzić w polemikę – mówi radna PO. Dodaje, że pod wnioskiem o nadanie imienia podpisało się kilkaset osób. – Poparcie dla idei uhonorowania byłego premiera jest bardzo szerokie i nie spotkałam się z żadną negatywna opinią. Aż do dziś – zaznacza Wojda.
Pomysł podoba się też Marcinowi Chłodnickiemu, radnemu z SLD. – Myślę, że Tadeusz Mazowiecki spokojnie może być osobą, która patronuje jakiemuś miejscu w Kielcach. Nie spodziewałbym się, że to będzie kontrowersyjna sprawa. Wśród patronów są dużo bardziej kontrowersyjne osoby – mówi radny lewicy.
Profesor zaszokowany apelem
Prof. Stanisław Żak, były senator i opozycjonista, jest zaszokowany apelem ŚKOS.
– Generalnie to ogromne przekłamanie. Ten jego komentarz, który napisał w wieku bodajże 27 lat we „Wrocławskim Tygodniku Katolickim”, wyciągnięto mu, gdy miał zostać premierem. Mazowiecki nie pisał wtedy źle o biskupie, ale ze zdziwieniem. Nie potępiał go, ale dziwił się temu, co mówił na procesie. Dziś wiadomo, że biskup przyjął na siebie odpowiedzialność, przyznawał się do wszystkiego, wiadomo, że mu grożono – tłumaczy prof. Żak.
Członkowie komitetu apelu piszą, że biskup Kaczmarek został zamordowany przez UB. Tymczasem z więzienia, gdzie był torturowany, wyszedł w 1956 roku. Potem przez cały czas był szykanowany i prześladowany przez komunistyczne władze. Schorowany zmarł 1963 roku.
Profesor Żak zwraca uwagę, że autorzy apelu nie zrozumieli też pojęcia „gruba linia”. – To nie było zapomnienie czy darowanie czegokolwiek, zresztą on to wielokrotnie wyjaśniał. Mówił o odpowiedzialności, jaką bierze od tego momentu, gdy został premierem, za to, co się dzieje i oddziela to grubą linią. To wcale nie jest podział Polaków – podkreśla Stanisław Żak.
Dodaje, że premier „nie zrobił nic” też dla Krakowa, Warszawy i Buska.
– Był pierwszym niekomunistycznym premierem Polski, a nie prezydentem któregoś z miast. Gdy stanął na czele rządu, okazało się, że grozi Polsce katastrofa gospodarcza i to wtedy m.in. on rozmawiał z państwami zachodnimi, żeby zwolniono nas z jakichś spłat i zaczęto przysyłać żywność. To był wielki człowiek. Myślę, że skoro na takie uhonorowanie zasłużył Lech Kaczyński, to on zasłużył kilka razy więcej – ocenia prof. Żak.
Dlaczego kandydaci na prezydenta powinni natychmiast przestać opowiadać dowcipy
Bronisław Komorowski, Janusz Korwin-Mikke, Marian Kowalski ((Marcin Onufryjuk/Agata Grzybowska/Kamil Kudyba – Agencja Gazeta))
Bronisław Komorowski o Rosjaninie, Francuzie i Amerykaninie:
Absolutnym weteranem politycznego dowcipkowania jest Janusz Korwin-Mikke. Na samym tylko serwisie YouTube jest ich około 10. Pokażemy wam tylko próbkę.
Dowcip o zjeździe absolwentów:
Żart o wynalazcy:
Dowcip o Żydach
I perełka, dowcip po angielsku:
Niestety, wygrać może tylko jeden kandydat. Czy pozostali mają szanse na polskiej scenie kabaretowej?
Polska i Litwa są gotowe „na wypadek wojny hybrydowej”
Gen. Mieczysław Gocuł (Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta)
Władze Litwy, po uwzględnieniu sytuacji na wschodzie Ukrainy i działań Rosji, od jesieni chcą przywrócić obowiązkową zasadniczą służbę wojskową. Pobór został zlikwidowany na Litwie w 2008 roku. Odpowiedni projekt ustawy już jest w Sejmie. Zamierza się go rozpatrywać w trybie natychmiastowym.
Ewolucja działa! Odkryto ludzi, którzy uodpornili się na arszenik
Bratkowski: Wokulski to rosyjski sługus, a „Lalka” to powieść antypolska?
05-03-2015
Bolesława Prusa, na łamach tygodnika „W Sieci” zdemaskował i rozliczył sam Jan Polkowski. Zasłużony, odważny działacz opozycji antykomunistycznej. Czołowy poeta swojego (i mojego) pokolenia, niezły prozaik. Prawicowy intelektualista i eks-rzecznik rządu Jana Olszewskiego. A mi się jakoś nie chce już z tego śmiać.
Wokulski – rosyjski sługus; „Lalka”: powieść antypolska. Nieprzypadkowo przez przeszło sto lat prowadzono kampanię, lansującą „Bolesława Prusa”, kreującą go na wielkiego pisarza.
Nieprzypadkowo też na podstawie jego sztandarowej powieści kręcono filmy i seriale, wystawiano spektakle teatralne i – last but not the least – wciskano „Lalkę” do lektur szkolnych. Szło o to, by duchowo zniewolić Polaków w duchu rosyjskiej propagandy – najpierw zaborczej, potem komunistycznej, dziś putinowskiej. Ale i po trosze „europejskiej”: „Prus wciska uwagi o podłym kraju i jeszcze gorszych ludziach. Kolaboracja, antykatolicka fobia, niewolnicza tęsknota za stabilizacją, kolonialne lokajstwo, zaorywanie polskiego przemysłu i pragnienie skończenia z niepodległą polskością – wszystkie śmiertelne argumenty i poglądy znane z dzisiejszych gazet, łącznie z lansowaniem prawa do nienaturalnej śmierci, sączył Prus Polakom dyskretnie w krew przy pomocy medium zakochanego idealisty.”
Nie, tym razem nie grzebałem w śmietniku internetowych forów „prawdziwych Polaków”. Bolesława Prusa, na łamach tygodnika „W Sieci” zdemaskował i rozliczył sam Jan Polkowski. Zasłużony, odważny działacz opozycji antykomunistycznej. Czołowy poeta swojego (i mojego) pokolenia, niezły prozaik. Prawicowy intelektualista i eks-rzecznik rządu Jana Olszewskiego.
I mi się jakoś nie chce już z tego śmiać. Parę dni wcześniej publicysta Dominik Zdort zasugerował na łamach „Rzeczpospolitej” deportację polskich Tatarów, teraz Polkowski lustruje Prusa. Dwóch ludzi, których znałem jako przyzwoitych i niegłupich, wypisuje horrendalne brednie.
A może znaczy to, że nie da się bezkarnie mieszkać w umysłowym matriksie? W którym nieustannie tropi się spiski, szuka się zdrajców; w którym nieustannie szuka się wroga? I w którym na co dzień za dopuszczalne, ba: pełnoprawne, uchodzą treści i poglądy rodem z jakiejś kosmicznej rzeczywistości równoległej?
W tym matriksie, po pewnym czasie wszystko już wydaje się możliwe. Nawet to, że Aleksander Głowacki przyjął kryptonim operacyjny „Prus”, by przypodobać się przewodzącej antypolskiej cywilizacji śmierci Angeli Merkel.
Czytaj też: Oscar 2015 dla „Idy” jednoznacznie dowodzi, że USA dążą do zniszczenia Polski >>>