Hawking (30.01.15)

 

Niezwykłe przypadki Stephena Hawkinga

Piotr Cieśliński, Olga Woźniak, 30.01.2015
2012. Wystąpienie na konferencji<br />
w Seattle. Czujnik podczerwieni w oprawce okularów rejestrował ruchy policzka, dzięki czemu naukowiec mógł mówić

2012. Wystąpienie na konferencji w Seattle. Czujnik podczerwieni w oprawce okularów rejestrował ruchy policzka, dzięki czemu naukowiec mógł mówić (TED S. WARREN/ASSOCIATED PRESS)

Powinien już dawno umrzeć, a on nie dość, że żyje, to jeszcze wymyśla genialne naukowe teorie. Ma mechaniczny głos z amerykańskim akcentem, chaos w mózgu i zaskakująco bujne życie osobiste
Metaliczny głos „perfekcyjnego Paula”Pod koniec lat 70. zeszłego wieku Hawking z trudem mówił i mamrotał tak, że rozumieli go tylko bliscy i współpracownicy. Na wykładach jego słowa często musieli „tłumaczyć” doktoranci. Całkowicie stracił głos w 1985 roku, gdy po zachłystowym zapaleniu płuc zrobiono mu tracheotomię. Początkowo porozumiewał się z pielęgniarkami i bliskimi za pomocą specjalnej tablicy z alfabetem. Pomógł Walt Woltosz, informatyk z Kalifornii, który napisał program komputerowy dla swojej teściowej będącej w tej samej sytuacji. Dzięki temu programowi Hawking, posługując się trzymanym w dłoni przyciskiem, mógł wybierać słowa z menu przesuwającego się na ekranie. Po ułożeniu całego zdania przesyłał je do syntezatora mowy, który przetwarzał tekst na głos.

Od 2008 roku uczony nie jest już jednak w stanie poruszyć palcami. Na oprawce okularów zainstalowano mu więc czujnik podczerwieni, który reaguje na grymas policzka. Tym jednym skrzywieniem mięśni Hawking do dziś pisze e-maile, artykuły, książki, przegląda internet i mówi.

Część fraz ma na stałe zapisane w komputerze – zwroty grzecznościowe, prośby, ale też, jak twierdzą wtajemniczeni, plik z kąśliwymi, a nawet obraźliwymi uwagami. Z pielęgniarkami i opiekunami ma opanowany prosty kod niewymagający pośrednictwa komputera – uniesienie brwi oznacza „tak”, opadnięcie lewego kącika ust „nie”.

Z początku uczony był w stanie pisać 15-20 słów na minutę, ale potem tempo znacznie spadło. Trzy lata temu, kiedy z trudem wydobywał z siebie jedno, dwa słowa na minutę, zwrócił się o pomoc do legendarnego założyciela firmy Intel Gordona Moore’a, którego poznał w latach 90.

Intel przysłał do Cambridge ekipę swoich najlepszych ekspertów od komunikacji człowiek – maszyna. Skalę problemu uświadomili sobie już podczas pierwszego spotkania z Hawkingiem, kiedy pół godziny zajęło uczonemu napisanie kilkunastu słów powitania. Niestety, większość ich pomysłów na usprawnienie komunikacji upadła. Nie powiodły się próby śledzenia gałek ocznych (uczonemu bezwiednie opadają powieki) albo zastosowanie interfejsu mózg – maszyna, który by umożliwiał uczonemu wybieranie litery czy słowa z ekranu tylko za pomocą samej myśli. Genialny umysł uczonego nie potrafił wygenerować sygnału, który udałoby się wyłowić z szumu elektrycznego kory mózgowej.

Intel zainstalował mu jednak w zeszłym roku całkiem nowy program ACAT, który z kontekstu pierwszych liter i słów domyśla się, jaki będzie dalszy ciąg, co przyspieszyło proces pisania. Podobnie działają programy wyboru tekstu we współczesnych smartfonach, ale Hawking ma algorytm zrobiony pod siebie, który np. po wpisaniu słowa „czarna” od razu proponuje kolejne słowo „dziura”. ACAT pozwolił uczonemu podwoić tempo pisania, a szybkość przeglądania internetu poprawiła się nawet dziesięciokrotnie.

Głos Hawkinga nie zmienił się od 1985 r. To produkt syntezatora firmy Speech Plus, ma charakterystyczne metaliczne brzmienie i amerykański akcent, ale uczony bardzo go polubił. Ten głos stworzył na początku lat 80. inżynier z MIT Dennis Klatt, pionier algorytmów zamieniających tekst na mowę. Naukowiec w tym celu nagrał i zamroził w kości procesora trzy głosy – swojej żony, córki i własny. Kobiecy głos nazwał „piękną Betty”, dziecięcy – „chłopak Kit”, a męski – oparty na własnym głosie – „Perfekcyjny Paul”. Ten ostatni został głosem Hawkinga. Problem w tym, że firma Speech Plus już od dawna nie istnieje, a Hawking ma tylko jedno zapasowe urządzenie. Jeśli więc procesor padnie, Hawking dosłownie straci swój głos.

Genialne umysłowe wolty

W pracy naukowej polega na intuicji. – Najpierw zgaduję, jaki powinien być wynik, a dopiero potem staram się to udowodnić na papierze. Niewiele obchodzą mnie równania, częściowo dlatego, że trudno mi je wypisywać, ale przede wszystkim dlatego, że nie potrafię ich intuicyjnie zrozumieć. Myślę, posługując się obrazami.

Hawking potrafi powiedzieć, że coś musi być tak, a nie inaczej, bo „tak to rozumie”, a nie dlatego, że może to matematycznie dowieść albo logicznie wyjaśnić. Ma zdolność wybiegania myślą naprzód, nie posuwa się etapami, tylko od razu przeskakuje wprost do końcowego wyniku. Brian Whitt, jeden z asystentów Hawkinga, opowiada, że uczony uparcie nie dawał wiary jego obliczeniom, jeśli te przeczyły jego przeczuciom. Zresztą często po ponownym rozważeniu problemu asystent w końcu zdawał sobie sprawę, że jednak Hawking miał rację.

Ale to nie oznacza, że był nieomylny. Wielokrotnie wpadał na pomysły, które zaprzeczały obowiązującemu stanowi wiedzy, aby zaraz potem, kiedy już wszystkich do nich przekonał, zmienić front o 180 stopni i dowieść, że prawdą jest coś całkiem przeciwnego.

Najpierw wraz z Rogerem Penrose’em pokazał, że z teorii Einsteina wynika, iż Wszechświat musiał mieć początek. Czyli że równania Einsteina nieuchronnie prowadzą do punktu, zwanego osobliwością, w którym załamują się wszystkie znane prawa fizyki, materia ma nieskończoną gęstość, a czasoprzestrzeń – nieskończoną krzywiznę. Wiele lat później jednak wykazał, że w świetle teorii kwantowej to nie jest prawdą. Teraz uważa, że Wielki Wybuch nie stanowi żadnej szczególnej i nieprzekraczalnej granicy, a Wszechświat przypomina węża zjadającego własny ogon i nie musiał mieć żadnego początku.

Najgłośniejszym dokonaniem Hawkinga jest odkrycie, że czarne dziury nie są wieczne, bo „parują”, tj. emitują promieniowanie cieplne, i z czasem, choć niezwykle powoli, znikają. „Parowanie” czarnych dziur zburzyło spokój fizyków, bo łamało jedną z podstawowych zasad fizyki: że materia nie może znikać bez śladu. Hawking długo się tym nie przejmował i upierał się, że gdy czarna dziura wyparuje, to nie pozostanie żaden strzęp informacji o tym, co było w środku.

Ostatnio jednak znowu zrobił woltę i teraz już twierdzi, że czarnych dziur… nie ma. Jego zdaniem nigdy nie dochodzi do utworzenia się tzw. horyzontu, a więc zamkniętego obszaru, spoza którego nic nie może uciec. Słowem, nie istnieją takie czarne dziury, jakie sobie do tej pory wyobrażaliśmy – obiekty, które niczego nie wypuszczają ze swego wnętrza.

Stephen Hawking: czarnych dziur nie ma

Naukowy bestseller wszech czasów

„Krótką historię czasu” napisał dla pieniędzy. Choroba powoli postępowała i coraz bardziej ograniczała mu ruchy, wymagał bezustannej opieki – a całodobowa ekipa pielęgniarek słono kosztuje. Dlatego w 1983 r. wpadł na pomysł napisania książki popularnonaukowej, na której mógłby zarobić. Po negocjacjach z uczelnianym Cambridge Press wywalczył zaliczkę 10 tys. funtów, najwyższą w dziejach tego wydawnictwa. Ale nie podpisał umowy – jego agent znalazł bogatszego wydawcę. Amerykański Bantam zgodził się dać fizykowi 250 tys. dol. zaliczki plus procenty ze sprzedaży.

Do pomysłu zapalił się bowiem redaktor Peter Guzzardi, w którego wizji książka z wizerunkiem genialnego sparaliżowanego fizyka miała trafić na witryny każdej księgarni, na każde lotnisko. Hawking nie zgodził się, by pomagał mu ghost writer, choć pierwszy rozdział, jaki wysłał wydawnictwu, był nie do przyjęcia. To zbyt techniczne, nikt tego nie zrozumie – przekonywał redaktor, na każdą stronę tekstu, którą przysyłał Hawking, odpowiadał dwoma stronami uwag. A Hawking cierpliwie poprawiał. Przekonał go argument, że każde równanie zmniejsza wpływy ze sprzedaży o połowę.

Praca trwała kilka lat, Guzzardi odszedł z wydawnictwa, a następca nie podzielał jego entuzjazmu, więc drastycznie zredukował pierwszy nakład do 40 tys. i zlikwidował promocję. Kilka dni po wysłaniu książki do sprzedaży wybuchła panika – ktoś wykrył, że wykresy są w złych miejscach. Zamierzano wycofać nakład, ale… nie było już czego wycofywać. Wszystkie egzemplarze zostały sprzedane, a potem nie nadążano z dodrukiem. Na liście bestsellerów „Sunday Timesa” utrzymała się 234 tygodnie, bijąc rekordy. W Wielkiej Brytanii dopiero po siedmiu latach, dodrukach i sprzedaży ponad 600 tys. egzemplarzy wyszła tańsza wersja w miękkich okładkach.

Do dziś „Krótka historia czasu” sprzedała się w blisko 10 mln egzemplarzy, przetłumaczono ją na 33 języki. Stała się dziełem kultowym, jeden z recenzentów porównał ją nawet do dzieła „Zen i sztuka oporządzania motocykla”.Ludzie ją kupują, choć jest trudna i nie wszystko potrafią zrozumieć. Podobno – tak wynika z sondy zrobionej przez biografów Hawkinga – czytelnicy docierali średnio do 29. strony.

Hawking zdobył dzięki niej status celebryty. Wkrótce potem w BBC poprowadził własny show i zaczął pojawiać się w kultowych serialach. W jednym z odcinków „Star Treka” zagrał w pokera z Einsteinem, Newtonem i Datą (drugim oficerem filmowego statku kosmicznego USS Enterprise).

W maju 1999 r. zagrał w animowanej „Rodzinie Simpsonów” – ratował miasteczko Springfield przed puczem geniuszy ze stowarzyszenia Mensa. – Chcecie kłopotów? To je macie – swym metalicznym głosem ostrzegał puczystów tuż przed znokautowaniem ich ukrytą w oparciu swego wózka rękawicą na sprężynie.

Jest dziś ikoną popkultury, jak Monroe czy Einstein. Jego postać na wózku można zbudować nawet z klocków Lego.


*

Choroba, która powinna zabić

Co powiedzą badacze geniuszu, kiedy przyjdzie im zajrzeć do mózgu Hawkinga? W niektórych miejscach nie będzie co oglądać. Bo ten mózg znika. Trawi go choroba, która zaatakowała, kiedy uczony skończył 21 lat.

Nazywa się stwardnienie zanikowe boczne (SLA). Polega na niszczeniu grupy komórek nerwowych, które odpowiadają za zależną od naszej woli pracę mięśni i siłę mięśniową. Objawem choroby jest więc powolne pogarszanie się sprawności ruchowej, utrata zdolności mówienia, przełykania, a nawet całkowity paraliż i śmierć z powodu zatrzymania pracy mięśni oddechowych.

Co zabija neurony? Pomysłów jest kilka. Ok. 5-10 proc. przypadków wynika z mutacji w genie o nazwie SOD1, który odpowiada za produkcję enzymu pełniącego funkcję służby oczyszczania tkanki nerwowej ze szkodliwych substancji. Zmutowany gen sprawia, że enzym nie dość, że nie sprząta, to zlepia się i odkłada w mózgu, jest toksyczny dla komórek nerwowych, które pod jego wpływem popełniają samobójstwo.

W mózgu niektórych chorych zauważa się zbyt dużą ilość substancji nazywanej glutaminianem. To rodzaj „mózgowego hormonu”. Jego nadmiar także może niszczyć neurony. Przyczyn SLA upatruje się także w nieprawidłowym działaniu mitochondriów – komórkowych elektrowni – oraz w wadliwej budowie szkieletu komórki. Co jednak jest skutkiem, co przyczyną? Jak temu zapobiec? Tego wciąż nie wiemy.

Umiemy nieco opóźniać i trochę łagodzić niektóre objawy choroby. Nie dotyka ona (albo czyni to niezwykle rzadko) funkcji poznawczych, świadomości, inteligencji. Stwardnienie zanikowe boczne nie zaburza też funkcji seksualnych. Stephen Hawking miał dwie żony: w 1965 roku ożenił się z Jane Wilde. Związek trwał 30 lat. Rozpadł się z powodu „ciśnienia sławy, różnic religijnych i postępującej choroby”.

W 2006 roku badacz rozstał się ze swoją drugą małżonką: Elaine Mason, którą poznał dzięki temu, że jej mąż skonstruował dla fizyka pierwszy syntezator mowy. Ona sama, będąc z zawodu pielęgniarką, opiekowała się Stephenem. Z pierwszego związku Hawking ma troje dzieci.

Pół wieku temu lekarze dawali mu kilka lat życia. Ale tak niezwykła osoba jak Hawking nawet chorować musi niestandardowo. Jest najdłużej żyjącym człowiekiem z SLA. 8 stycznia skończył 73 lata.


*

Czekam na teorię wszystkiego

Rozmowa dla magazynu „Wired” – w polskiej prasie ukazuje się tylko u nas.

„Wired”: Czy życie w świetle reflektorów zmieniło to, jak pan podchodzi do nauki i odkryć naukowych?

Steven Hawking: Nie zmieniło to sposobu, w jaki uprawiam naukę, ale sprawiło, że czuję obowiązek dzielenia się z ludźmi swoim entuzjazmem wobec nauki. Ludzie potrzebują zrozumienia podstaw wiedzy, by móc samodzielnie podejmować decyzje, a nie zdawać się na opinie ekspertów. Pomagam im, dając popularnonaukowe odczyty i wydając książki, z których jedna – „Krótka historia czasu” – utrzymywała się na liście bestsellerów „Sunday Timesa” o pięć lat dłużej niż jakakolwiek inna książka. Współpracowałem z moją córką Lucy nad serią przygodowych, popularyzujących naukę książek dla dzieci o George’u. To dzieci są naukowcami przyszłości.

Jak to jest zobaczyć swoje życie na ekranie? Czy Eddie dobrze pana przedstawił?– Byłem dość zdziwiony, że duże studio filmowe chce zrobić film o mnie. Z początku byłem strapiony, bo film jest oparty na książce autorstwa mojej byłej żony Jane, ale odetchnąłem, kiedy przeczytałem scenariusz i zobaczyłem pierwsze fragmenty. Był zaskakująco szczery w przedstawieniu naszego małżeństwa i mojej walki ze stwardnieniem zanikowym bocznym (ALS). Pomyślałem, że Eddie Redmayne bardzo dobrze mnie oddał [na ekranie]. Przygotowywał się do roli, pracując z chorymi na ALS, co pozwoliło mu być autentycznym. Chwilami myślałem, że oglądam samego siebie.

Odkrycie bozonu Higgsa w Wielkim Zderzaczu Hadronów wzbudziło szerokie zainteresowanie fizyką cząstek. Jak pan sądzi, czy w najbliższej przyszłości czeka nas jeszcze jakieś odkrycie kosmologiczne, które wzbudzi podobne zainteresowanie?

-Jeszcze ważniejsze od bozonu Higgsa byłoby wykrycie pierwotnych fal grawitacyjnych. W przeciwieństwie do promieniowania elektromagnetycznego, które – zanim do nas dobiegnie – jest wielokrotnie rozpraszane, takie fale dobiegłyby do nas z najwcześniejszych etapów istnienia Wszechświata. Powiedziałoby to nam, jak on się zaczął, i pozwoliłoby potwierdzić, czy rzeczywiście istnieje kosmiczna inflacja. Dostarczyłyby też wielu danych, jak zachowują się cząstki w bardzo wysokich energiach, znacznie wyższych od tych, które dostarcza jakikolwiek akcelerator. W marcu ubiegłego roku zespół BICEP, wykorzystując radioteleskop na biegunie południowym, stwierdził, że odkrył takie pierwotne fale grawitacyjne. Ale nie jest jasne, czy sygnał, który odebrali, nie pochodzi z pyłu kosmicznego. Założyłem się z Neilem Turokiem, szefem Perimeter Institute, że fale grawitacyjne stanowią przynajmniej 5 proc. zaburzeń gęstości. Jeśli przyszłe obserwacje to potwierdzą, będzie to oznaczać, że grawitacja kwantowa jest wypisana na niebie. Co jeszcze lepsze, wygram wtedy 200 dolarów kanadyjskich.

Skąd się dowiemy, że odkryliśmy teorię wszystkiego?

– W tej chwili mamy dwie niespójne ze sobą teorie: ogólną teorię względności, która dobrze opisuje wszechświat w skali kosmicznej, i teorię kwantową, która dobrze opisuje go w skali atomów i cząstek. Jeśli będziemy mieć spójną teorię, która dobrze opisuje to, co się dzieje w wielkiej i małej skali jednocześnie i zgadza się z danymi obserwacyjnymi, będziemy mieć teorię wszystkiego.

W tym numerze „Piątku Ekstra”:

Szczerba: Za co można polubić ”Ziarno prawdy”? Film Borysa Lankosza na podstawie powieści Zygmunta Miłoszewskiego od dziś w kinach

W kinie polskim to jest nowe zjawisko – Sobolewski o „Ziarnie prawdy”

Rozmowa z Borysem Lankoszem i Zygmuntem Miłoszewskim Lankosz: W pysze filmowca nawiązałem kontakt z autorem przekonany, że składam propozycję nie do odrzucenia. Miłoszewski: Miałem dystans, ale poszło dobrze

To jest opowieść o człowieku „narwanym” – mówi Maria Zmarz-Koczanowicz Bądź realistą, chciej niemożliwego. Premiera dokumentu o Adamie Michniku

Aby uchronić przyrodę przed zniszczeniem, ekolodzy muszą zabijać setki, a czasem i tysiące zwierząt. Innej drogi już nie ma Krwawa ekologia

Zabawy zwierząt [WAJRAK] Widziałem bawiące się wydry, kruki, żubry oraz dziki. Zabawa po prostu dla przyjemności? Dlaczego nie

Kurkiewicz w księgarni Powieść Brytyjki Ivy Compton-Burnett „Dom i jego głowa” i piękna opowieść o przyjaźni „Historia Miksa, Maksa i Meks”

Sankowski i Świąder w stereo Prezentujemy płytowe nowości tygodnia. Viet Cong i Zjednoczenie Sound System

wyborcza.pl/piatekekstra

Zabawy zwierząt [WAJRAK]

Adam Wajrak, 30.01.2015
Pies Chester i żubry bawią się na polanie w Teremiskach

Pies Chester i żubry bawią się na polanie w Teremiskach (ADAM WAJRAK)

Widziałem bawiące się wydry, kruki, żubry oraz dziki. Zabawa po prostu dla przyjemności? Dlaczego nie
Z wypiekami na twarzy sięgnąłem po jeden z ostatnich numerów szacownego pisma „Current Bilogy”, którego numer specjalny poświęcono tematowi zupełnie z pozoru błahemu i niepoważnemu, a mianowicie temu, jakie zwierzęta się bawią i dlaczego w ogóle to robią. Ten temat jest fascynujący nie tylko dlatego, że bardzo zbliża ludzi i zwierzaki, ale również dlatego, że jeszcze nie tak dawno bawiące się zwierzęta były tematem uznawanym przez naukę za zupełnie niepoważny i marginalny.Zwierzę to była maszyna, która je, kiedy jest głodna, śpi albo odpoczywa, kiedy jest zmęczona, pije, kiedy jest spragniona, a rozmnaża się, kiedy może. To, że zwierzę może odczuwać przyjemność i czerpać ją z zabawy, nie mieściło nam się w głowie.

Owszem, obserwowaliśmy, jak bawią się małe zwierzaki drapieżne, goniąc pozorne ofiary, takie jak unoszony wiatrem liść albo piórko, albo że mogą między sobą pozorować walki i polowania, ale robią to nie bez powodu. Od razu tłumaczyliśmy sobie, że to tylko przygotowanie do dorosłego życia. Podobnie, gdy ktoś w górach widział brykającą małą koziczkę, od razu miał gotowe wyjaśnienie, że brykanie nie jest niczym innym jak tylko treningiem mięśni i nauką poruszania się w trudnym terenie. Te tłumaczenia nie były pozbawione sensu, bo przecież zabawa ma się marnie do praw panujących w świecie przyrody.

Po pierwsze, jest zużywaniem energii, a tą zwierzęta żyjące w naturalnych warunkach nie mogą szastać jak im się podoba, bo nigdy nie mają jej w nadmiarze. Często funkcjonują na granicy metabolicznej równowagi – inaczej mówiąc, często są głodne. Po drugie, zabawa polegająca na skakaniu, gonitwach, pozorowanych walkach niesie ryzyko uszkodzenia ciała, co w naturalnych warunkach oznacza wyrok śmierci. Wreszcie po trzecie, bawiące się zwierzęta są narażone na atak ze strony drapieżników, bo zamiast się rozglądać, koncentrują się na jakimś z pozoru głupim zajęciu.

Jeżeli tak, to dlaczego zwierzęta się bawią? Pominąłem artykuły dotyczące delfinów i ssaków naczelnych, bo te skomplikowane istoty są tak bardzo podobne do nas, że ich zabawy są dla nas oczywistą oczywistością. Zatrzymał mnie artykuł dotyczący ptaków, bo przecież są one ewolucyjnie zupełnie inne niż my, a wspólnego przodka mieliśmy kilkaset milionów lat temu. Pomimo to ptaki bawią się znakomicie.

Psy naprawdę kochają, twierdzą naukowcy

Autor opisuje nie tylko zjeżdżające z ośnieżanych dachów wrony, ale również czarne łabędzie, które po prostu dla przyjemności surfowały na morskich falach. Ale co powiecie państwo na zabawy ryb albo gadów? Autorzy donoszą np. o żółwiaku afrykańskim (taki żółw z miękką skorupą), który bawił się plastikowymi kółkami. Niewykluczone, że bawią też bezkręgowce, a najbardziej podejrzane są oczywiście wszelkie głowonogi (np. ośmiornice), których mózg jest całkiem spory w stosunku do rozmiarów ciała. Czytając te wszystkie doniesienia, starałem się przypomnieć sobie zabawy dzikich zwierząt, które widziałem.

Okazało się, że było tego całkiem sporo. I nie chodzi mi o zwierzęta młode. Widziałem więc wydry, które dla zabawy zjeżdżały z ośnieżonego stromego brzegu. Kruki saneczkujące na boku z małej górki w zrobionej w śniegu koleinie. Dziki, i to całkiem spore, które ganiały jeden drugiego, tak jakby bawiły się w berka. Ale czymś najdziwniejszym są przychodzące się paść na polanę Teremisek żubry i pies Chester – alaskan malamute sąsiadów. Wiem, że żubry potrafią się bawić w gonitwy, zapasy, wiem, że psy są bardzo zabawowe, ale sam przecierałem oczy ze zdumienia na widok psa bawiącego się z żubrami. Oczywiście nie ze wszystkimi, bo większość traktowała go stereotypowo, czyli jako wilka i albo szła do ataku, albo uciekała, ale trzy zachowywały się wyjątkowo.

Nigdy nie panikowały i zawsze wdawały się w pozorowaną walkę. Skąd wiem, że pozorowaną? Otóż kilka razy przygwoździły psa do ziemi, ale zawsze robiły to tak delikatnie, że ten ani pisnął, a przecież mogły go docisnąć i rozgnieść. Czasami zabawę inicjował pies, czasami żubr. Po co to wszystko? Jeden z naukowców z CB daje prostą – wydawałoby się – odpowiedź. Zabawa nie tylko jest relaksująca i pozwala rozładować stres, który może być dla organizmu wyniszczający, lecz także dostarcza poczucia przyjemności, które odpowiednio dawkowane przekłada się na kondycję organizmu. Poza tym skoro my, ludzie, nie potrafimy sobie jej odmówić, to dlaczego miałyby sobie jej odmawiać zwierzęta?

W tym numerze „Piątku Ekstra”:

Szczerba: Za co można polubić ”Ziarno prawdy”? Film Borysa Lankosza na podstawie powieści Zygmunta Miłoszewskiego od dziś w kinach

W kinie polskim to jest nowe zjawisko – Sobolewski o „Ziarnie prawdy”

Rozmowa z Borysem Lankoszem i Zygmuntem Miłoszewskim Lankosz: W pysze filmowca nawiązałem kontakt z autorem przekonany, że składam propozycję nie do odrzucenia. Miłoszewski: Miałem dystans, ale poszło dobrze

Aby uchronić przyrodę przed zniszczeniem, ekolodzy muszą zabijać setki, a czasem i tysiące zwierząt. Innej drogi już nie ma Krwawa ekologia

Niezwykłe przypadki Stevena Hawkinga Powinien już dawno umrzeć, a on nie dość, że żyje, to jeszcze wymyśla genialne naukowe teorie

To jest opowieść o człowieku „narwanym” – mówi Maria Zmarz-Koczanowicz Bądź realistą, chciej niemożliwego. Premiera dokumentu o Adamie Michniku

Kurkiewicz w księgarni Powieść Brytyjki Ivy Compton-Burnett „Dom i jego głowa” i piękna opowieść o przyjaźni „Historia Miksa, Maksa i Meks”

Sankowski i Świąder w stereo Prezentujemy płytowe nowości tygodnia. Viet Cong i Zjednoczenie Sound System

wyborcza.pl/piatekekstra

Krwawa ekologia

Wojciech Mikołuszko, 30.01.2015
Szczur wędrowny jest roznosicielem chorób, pożera też jaja ptaków,<br />
doprowadzając do ginięcia wielu ich gatunków

Szczur wędrowny jest roznosicielem chorób, pożera też jaja ptaków, doprowadzając do ginięcia wielu ich gatunków (FLPA)

Aby uchronić przyrodę przed zniszczeniem, ekolodzy muszą zabijać setki, a czasem i tysiące zwierząt. Innej drogi już nie ma
– To paskudny sposób na uśmiercanie szczurów – przyznaje w rozmowie z tygodnikiem „New Scientist” prof. Tony Martin, kierownik programu odtwarzania środowiska na antarktycznej wyspie Georgia Południowa. Trudno się z nim nie zgodzić. Brodifakum, które zostało wybrane przez ekologów do zwalczania szczurów, przeciwdziała krzepnięciu krwi. Jego skutki gryzonie zaczynają odczuwać po kilku dniach od momentu zjedzenia zatrutych nim grudek z ziaren zbóż. Pod wpływem toksyny zwierzęta stają się nadwrażliwe na światło. Kryją się więc w norach, gdzie dopadają je silne krwotoki wewnętrzne. To one doprowadzają do śmierci zwierzęcia, która jednak nie przychodzi szybko, lecz stopniowo, krok po kroku.Kiedy wreszcie gryzonie padną, ich martwe ciała zostają w norach. I to właśnie stało się jednym z głównych powodów, dla których ekolodzy wybrali akurat brodifakum, by wytruć miliony szczurów z Georgii Południowej. Do zagrzebanych w ziemi ciał gryzoni nie dostanie się przecież niemal żaden z dzikich morskich ptaków, które zamieszkują wyspę. Ryzyko, by toksyna przeniknęła do ciał rodzimych gatunków, spada dzięki temu do minimum.

Wybić koty, myszy i norki

Cała akcja trucia szczurów wzięła się stąd, że pierwotnie Georgia Południowa była kompletnie ich pozbawiona. Gryzonie przedostały się tutaj dopiero jako przypadkowi pasażerowie statków wielorybniczych. Ponieważ na wyspie nie zagrażały im żadne drapieżniki, rozmnożyły się do milionów. Ich głównym pożywieniem stały się jaja i pisklęta gniazdujących tam od tysiącleci ptaków morskich: albatrosów, petreli, pingwinów oraz kormoranów. Skrzydlaci mieszkańcy Georgii zostali zdziesiątkowani. Niektóre ich gatunki znalazły się na krawędzi wymarcia.

Jedynym sposobem na uratowanie ptaków Georgii stało się całkowite wyniszczenie szczurów na wyspie. – Nie możemy pozbyć się większości ani nawet 99,9 proc. szczurów. Musimy wytępić 100 proc. – mówił prof. Martin.

Pierwsze grudki trucizny rozsypano w r. 2011. W bieżącym roku program ma zostać zakończony. Jeśli się powiedzie, to stanie się największym sukcesem w historii tego typu projektów. A podobną akcję niszczenia szczurów przeprowadzono już na ponad 400 wyspach. Często ekolodzy musieli zwalczać także zwierzęta powszechnie uznawane za miłe, sympatyczne i przyjacielskie. Na wyspach Galapagos wystrzelali dziesiątki tysięcy dzikich kóz. Na Nowej Zelandii zakładają pułapki zabijające gronostaje czy jeże. W USA strzela się do sów. Na wyspach tropikalnych eksterminuje się mangusty. A w Europie, w tym w Polsce, zabija się szopy pracze, jenoty i przede wszystkim norki amerykańskie.

– Eksterminacja obcych gatunków, zwykle zawleczonych na dany teren przez człowieka, jest często jedynym sposobem ocalenia zagrożonych wyginięciem gatunków rodzimych – podkreśla dr hab. Marcin Brzeziński, zoolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Rozumiem ludzi, którzy kierują się emocjami i buntują się przeciwko zabijaniu tych zwierząt. Tylko że do tego typu problemów trzeba podchodzić zdroworozsądkowo. Czy dlatego, że jest nam żal ślicznej norki, mamy poświęcić życie rodzimej fauny?

Swoją opinię badacz podpiera twardymi danymi. Norki amerykańskie, które pierwotnie występowały tylko w Ameryce Północnej, po zadomowieniu się w Europie zaczęły siać spustoszenie. – To niewielkie zwierzę z rodziny łasicowatych zamieszkuje obrzeża zbiorników wodnych. Doskonale pływa, wspina się na drzewa i wchodzi do nor – mówi dr hab. Marcin Brzeziński. – Penetruje strefę pobrzeża i łatwo dociera do gniazd ptaków, które gniazdują w pasie szuwarów: łysek, kaczek, perkozów. Po pojawieniu się norki w rejonie jakiegoś jeziora na Mazurach liczebność na przykład łysek, ptaków do niedawna tam bardzo pospolitych, spada 20-krotnie!

Te norki to katastrofa

Ochrona przez zabijanie

Jeszcze gorsze sytuacje zdarzają się wówczas, gdy obce gatunki trafią na oddalone od większych lądów wyspy oceaniczne. Często żyją tam zwierzęta, które w ogóle nie miały styczności z drapieżnikami. Setki z nich już z tego powodu wyginęło. – Gdybyśmy mieli zrobić ranking zwierząt, które doprowadziły do wyginięcia największej liczby gatunków, to na pierwsze miejsce zapewne trafiłyby koty – twierdzi dr Brzeziński. – W czołówce znalazłyby się też myszy i szczury.

Takie gryzonie, z natury wszystkożerne, na oceanicznych wyspach nierzadko przestawiają się na pełną mięsożerność. Na przykład myszy z wyspy Gough, położonej na południowym Atlantyku, wyspecjalizowały się w polowaniu na pisklęta gniazdujących tam ptaków morskich. Swe ofiary zwykle pożerają żywcem. Co roku zjadają w ten sposób ponad milion młodych petreli. Radzą sobie nawet z pisklętami albatrosów, które mogą osiągać masę ponad 300 razy większą od nich. A myszy z wyspy Gough i tak są większe od swych krewniaczek z kontynentów. W ciągu 150 lat od pojawienia się na tym skrawku ziemi te drobne gryzonie zwiększyły swoje średnie rozmiary aż trzykrotnie!

Na Nowej Zelandii plagą stały się z kolei przywiezione z Europy gronostaje, koty, fretki, jeże oraz pałanki kuzu, ssaki workowate z Australii. Rodzima fauna wyspy nie znała zupełnie tego typu drapieżników. Jedynymi ssakami, które tam pierwotnie występowały, były nietoperze. Niektóre miejscowe ptaki w ogóle utraciły zdolność lotu. Kontakt z tak sprawnymi drapieżnikami jak gronostaje i pałanki doprowadził do zdziesiątkowania rodzimych populacji.

Może dlatego na Nowej Zelandii metody zabijania przybyszów doprowadzono do perfekcji. Szlifowano je na licznych drobnych wysepkach, które otaczają dwa główne lądy. Potem wprowadzono je również na wyspy Południową i Północną. Tamtejsi miłośnicy przyrody zajmują się w dużej mierze ustawianiem pułapek, w których jako przynętę układają jajka. Gronostaje lub jeże zwabione smacznym kąskiem wchodzą do środka. Przy okazji naciskają pedał, który uruchamia pręt. Ten uderza z wielką siłą w grzbiet zwierzęcia, zabijając je na miejscu. Pułapki są reklamowane jako nowoczesne i humanitarne.

Amerykański magazyn „The New Yorker” opisał małżeństwo nowozelandzkich miłośników przyrody, które na swojej farmie ustawiło blisko 400 takich pułapek. Dodatkowo trują też szczury środkiem przeciwzakrzepowym, a pałanki – cyjankiem. – Zawsze mawiamy, że dla nas ochrona przyrody polega na zabijaniu – powiedział dziennikarce jeden z koordynatorów akcji usuwania obcych gatunków z Nowej Zelandii.

Pan kotek był głodny

Judasz kończy dzieło

Metody opracowane w tym wyspiarskim kraju przeniesiono także w inne rejony świata. Trucie szczurów za pomocą brodifakum, stosowane na Georgii Południowej, też najpierw sprawdzono na małych wysepkach Nowej Zelandii. A na wyspach Galapagos wprost zatrudniono specjalistów z tego kraju. Tam zabijano co prawda nie obce drapieżniki, lecz roślinożerców: zdziczałe kozy sprowadzone na te tropikalne wyspy przez żeglarzy. Rozmnożyły się one w takiej liczbie, że wyniszczały rodzimą roślinność. To z kolei doprowadziło do zdziesiątkowania lokalnych gatunków ptaków i żółwi.

Amerykańska dziennikarka naukowa Virginia Hughes przyglądała się, jak akcja wybijania kóz przebiegała na należącej do archipelagu Galapagos wyspie Santiago. W czasie pierwszej fazy zwierzęta zabijano z ziemi. Mieszkańcom, przeszkolonym przez specjalistów od strzelania, udało się w ten sposób wybić prawie 54 tys. kóz. W drugiej fazie Nowozelandczycy pracowali już sami. Przesiedli się do helikopterów, by z góry zastrzelić kolejne tysiące zwierząt. Trzecia faza polegała na wykorzystaniu tak zwanych kóz judaszowych. Wysmarowano je hormonami, których zapach wskazywał na czas rui. Zwabione przez „judaszy” kozy łapano i zabijano. W sumie na Santiago wybito blisko 80 tys. kóz.

Galapagos. Wyspy ewolucji

– Na małych wyspach takie akcje eksterminacyjne rzeczywiście często się udają – komentuje dr hab. Marcin Brzeziński. – Natomiast na dużych wyspach czy kontynentach tego typu programy są skazane na porażkę. Na większych lądach gatunki inwazyjne warto usuwać jedynie z obszarów cennych przyrodniczo, takich jak parki narodowe. Dzięki temu redukujemy tam zagęszczenie tych drapieżników, co ma pozytywny skutek dla ofiar.Zagrożone wyginięciem gatunki zyskują w ten sposób czas, by przystosować się do obecności nowego prześladowcy. Nie może dać pewności to, że na przykład polskie ptaki wodno-błotne znajdą sposób, by obronić się przed norkami, ale przynajmniej zwiększają się ich szanse. Już zresztą, jak odkrył dr hab. Marcin Brzeziński wraz ze współpracownikami, zaczynają one zmieniać swoje zachowania. – Zaobserwowaliśmy, że takim mechanizmem obronnym u ptaków wodnych jest powiększanie się kolonii lęgowych – opowiada uczony. – Ponadto coraz częściej uciekają one pod parasol ochronny człowieka. Jeżeli pojedziemy na Mazury, to możemy zauważyć, że zarówno perkozy, jak i łyski coraz liczniej gniazdują w pobliżu zabudowań ludzkich. Prawdopodobnie norka z jakichś względów boi się człowieka. Szansa na wyprowadzenie lęgu przy ludziach stała się większa niż na dzikim jeziorze, gdzie norka hasa swobodnie.

Ekolodzy w pułapce

W polskich parkach narodowych – jak na przykład Ujście Warty – prowadzi się więc akcję odławiania norek amerykańskich. Przeciwnie niż w Nowej Zelandii zwierzęta łapie się jednak żywe. Dopiero człowiek, który je wyjmuje z pułapki, podaje im śmiertelny zastrzyk. To zapewnia, że zginą szybko i w miarę bezboleśnie.

W naszym kraju zresztą nie wolno stosować pułapek zabijających na norki, gdyż wpadać w nie mogą także tchórze, kuny czy wydry. Jednak na północy Szwecji, gdzie nie ma tchórzy, korzysta się chętnie z tego typu urządzeń. – Widziałem na filmie, że to dosyć zmyślna konstrukcja – mówi dr Brzeziński. – Ma wabik zapachowy oraz spust zasilany gazowym nabojem. Norki, węsząc, wsadzają głowę do skrzynki pułapki. To uruchamia spust, który wbija w głowę zwierzęcia bolec. Norka ginie na miejscu.

W większości wypadków stosuje się jednak tradycyjne sposoby uśmiercania – do zwierząt po prostu się strzela. W Niemczech zabija się tak rocznie tysiące szopów praczy. W Polsce myśliwi mają wolną rękę w polowaniach na jenoty, szopy i norki amerykańskie. W USA tę samą metodę wprowadzono, by pozbyć się plagi puszczyka kreskowanego. Sprawa jest o tyle trudna, że ta sowa naturalnie występuje w Ameryce – tyle że wyłącznie na Wschodnim Wybrzeżu. Problemy zaczęła sprawiać dopiero wtedy, gdy w połowie XX wieku introdukowano ją w zachodniej Kanadzie, skąd rozprzestrzeniła się na wybrzeże zachodnie USA. Okazało się, że gdzie się tylko pojawia, konkuruje z miejscowym puszczykiem plamistym. Liczebność zachodniego gatunku spadała na łeb na szyję. Dlatego właśnie podjęto akcję strzelania do puszczyków kreskowanych. W pierwszej fazie eksperymentu zabito 3,6 tys. tych sów. Wtedy jednak nawet najbardziej chłodno myślący ekolodzy amerykańscy poczuli się, jakby sami wpadli w pułapkę z piekła rodem. – Z jednej strony zabijanie tysięcy sów jest kompletnie nie do zaakceptowania – mówił Bob Sallinger z Audubon Society w rozmowie z magazynem „Conservation”. – Z drugiej strony kompletnie nie do zaakceptowania jest wyginięcie puszczyka plamistego.

– Sami sobie jesteśmy winni – podsumowuje te rozterki i dylematy dr hab. Marcin Brzeziński. – To my, ludzie, namąciliśmy w przyrodzie. Teraz zbieramy zatrute owoce naszych działań.

W tym numerze „Piątku Ekstra”:

Szczerba: Za co można polubić ”Ziarno prawdy”? Film Borysa Lankosza na podstawie powieści Zygmunta Miłoszewskiego od dziś w kinach

W kinie polskim to jest nowe zjawisko – Sobolewski o „Ziarnie prawdy”

Rozmowa z Borysem Lankoszem i Zygmuntem Miłoszewskim Lankosz: W pysze filmowca nawiązałem kontakt z autorem przekonany, że składam propozycję nie do odrzucenia. Miłoszewski: Miałem dystans, ale poszło dobrze

Niezwykłe przypadki Stevena Hawkinga Powinien już dawno umrzeć, a on nie dość, że żyje, to jeszcze wymyśla genialne naukowe teorie

To jest opowieść o człowieku „narwanym” – mówi Maria Zmarz-Koczanowicz Bądź realistą, chciej niemożliwego. Premiera dokumentu o Adamie Michniku

Zabawy zwierząt [WAJRAK] Widziałem bawiące się wydry, kruki, żubry oraz dziki. Zabawa po prostu dla przyjemności? Dlaczego nie

Kurkiewicz w księgarni Powieść Brytyjki Ivy Compton-Burnett „Dom i jego głowa” i piękna opowieść o przyjaźni „Historia Miksa, Maksa i Meks”

Sankowski i Świąder w stereo Prezentujemy płytowe nowości tygodnia. Viet Cong i Zjednoczenie Sound System

wyborcza.pl/piatekekstra

 

Pamięć

Monika Olejnik („Kropka nad i” TVN 24, „Gość Radia ZET”), 30.01.2015
Piersza strona

Piersza strona „Naszego Dziennika” z dnia 28 stycznia

Nie wiedziałam, że pochwalę tabloidy. Dzień po obchodach 70. rocznicy wyzwolenia Auschwitz to „Super Express” napisał: „Mieliśmy wyjść przez komin. Nigdy nie zapomnimy o zbrodniach Auschwitz”. A „Fakt”: „Wzruszające wspomnienia więźniów w Auschwitz”.
Na pierwszej stronie „Naszego Dziennika”, katolickiego pisma ojca Rydzyka, czytam zaś: „Eksperyment na dziewczynkach” – myślałam, że to o Auschwitz, ale nie, to było o pigułce „dzień po”. Zero o obchodach, zero o tym, co mówili ocaleni. Rocznica została odnotowana tylko w kontekście nieobecności córki rotmistrza Pileckiego.To źle, że organizatorzy zapomnieli o tak wspaniałej postaci i o tym, że na obchodach powinno się znaleźć miejsce dla Zofii Pileckiej-Optułowicz, ale to nie znaczy, że to było najważniejsze wydarzenie. Jednak dla prawicowców tak się stało, bo można było dokopać organizatorom (czytaj jak zawsze: Platformie!).

Czegóż można oczekiwać po mediach ojca Rydzyka, dla których autorytetem jest Stanisław Michalkiewicz, znany z powiedzenia o „chwilowo nieczynnym obozie zagłady w Auschwitz”? Już nie będę przypominać tego, co pisze i jak jątrzy przeciwko Żydom.

Szkoda, że nie odnotowano w prawicowych mediach tego, co mówili w środę więźniowie Auschwitz. „Głód, terror, selekcje, egzekucje pod ścianą to obozowa codzienność” – tak wspominał Kazimierz Albin. Primo Levi, inny ocalały, powiedział: „Wszyscy, którzy zapominają o swej przeszłości, są skazani na jej ponowne przeżycie”.

Pięć lat temu Lech Kaczyński we wzruszającym przemówieniu w Auschwitz powiedział: „Ta pamięć jest potrzebna po to, żeby uczynić wszystko, aby zbrodnie takie jak w Birkenau, jak w Auschwitz, ale przecież nie tylko tu, także w Treblince, Chełmnie, na Majdanku, w Mauthausen, w Buchenwaldzie, nie powtórzyły się więcej”.

A prezydent Komorowski teraz mówił: „Niemiecki okupant uczynił właśnie mój kraj miejscem terroru o wyjątkowej sile i miejscem zagłady europejskich Żydów. Niemieccy naziści uczynili z Polski wieczny cmentarz Żydów. (…) To właśnie dlatego Polsce przypada rola szczególnego depozytariusza pamięci o Auschwitz i o Zagładzie”.

Nie wszyscy chcą pamiętać. Może dlatego, że w Auschwitz wymordowano ponad milion Żydów? Szkoda, że media katolickie, które są tak ważne, tak mało miejsca poświęciły tej rocznicy.

Jeden i drugi prezydent przypominał o świętym ojcu Kolbem, a papież Franciszek powiedział 27 stycznia: „Auschwitz jest krzykiem straszliwego bólu i cierpienia”.

Żyjemy w bardzo niebezpiecznych czasach, trzeba pamiętać słowa Prima Leviego – to, co się stało wtedy, może się zdarzyć znowu.

Zobacz także

wyborcza.pl

Alternatywna lewica szuka alternatywy prezydenta. Anna Grodzka na prezydenta?

Agata Nowakowska, 30.01.2015
Posłanka Anna Grodzka rozważa<br />
start w wyborach prezydenckich

Posłanka Anna Grodzka rozważa start w wyborach prezydenckich (fot. SŁAWOMIR KAMIŃSKI)

Partia Zieloni i dziesięć organizacji lewicowych wystawią własnego kandydata w wyborach prezydenckich. Kto nim będzie – zdecydują internauci w prawyborach. Zieloni chcą Annę Grodzką.
Agnieszka Grzybek, przewodnicząca Partii Zieloni, liczącej dziś ok. tysiąca członków, zakłada, że w prawyborach weźmie udział trzech-czterech kandydatów.- Mam rekomendację Zielonych, ale jeszcze nie podjęłam decyzji – mówi „Wyborczej” posłanka Grodzka. Nazwiska innych poznamy do końca stycznia. – Może zdecyduje się Ryszard Kalisz – zdradza Grzybek. Kalisz mówi nam, że decyzję podejmie 31 stycznia.

„Ostatnie wybory pokazały, że większość z nas nie znajduje reprezentacji politycznej spełniającej nasze oczekiwania. Polski, o jakiej marzymy, nie zbuduje ani Bronisław Komorowski – prezydent konserwatywnego establishmentu – ani namaszczone przez partie kandydatury: Andrzeja Dudy, Janusza Palikota czy Magdaleny Ogórek. To fałszywa alternatywa!” – czytamy w informacji Komitetu Inicjatywy Prawybory Społecznego Kandydata na Prezydenta RP. Zawiązali go Zieloni i dziesięć innych lewicowych formacji. Palikot nie jest dobrym kandydatem, bo – jak mówi Grzybek – podkreśla, że Twj Ruch nie jest lewicą, ponadto głosował za wydłużeniem wieku emerytalnego. Ogórek także nie wzbudza zaufania, bo chce dofinansować służby specjalne i tworzyć gwardię narodową, zachęca też według Grzybek do „przestępczości gospodarczej dla osób do 25. roku życia”, bo tak należy rozumieć postulat, by nie karać młodych ludzi za wykroczenia gospodarcze.

– Ogórek planuje naprawę całego prawa. Co w takim razie robiły posłanki i posłowie SLD w ostatnich 25 latach w Sejmie? Najwyraźniej byli partaczami – mówi Grzybek.

Komitet: „Domagamy się zmiany, która odsunie od władzy – tych samych od lat – polityków myślących wyłącznie o własnych karierach i interesach. Polityków obrosłych w biznesowe układy, które blokują rozwój nowoczesnej, sprawnej gospodarczo i sprawiedliwie zarządzanej Polski”.

Przyjęty manifest postuluje: zwiększenie kwoty wolnej od podatku, zastopowanie transferu zysków za granicę, inwestowanie w OZE. – Chcemy, by nasz prezydent zwolnił z tajemnicy państwowej świadków w sprawie więzień CIA w Polsce – mówi Grzybek.

Szanse np. Grodzkiej w walce z Palikotem i Ogórek? Wicemarszałkini Sejmu Wanda Nowicka. – Ania sama się zmarginalizowała. Wyszła z Twojego Ruchu, poszła do Zielonych. Nie bardzo widzę ten elektorat pozaparlamentarnej lewicy – mówi Nowicka.

– Palikot i Ogórek nie są kandydatami lewicy, oni będą się bić o wyborcę centrowego i prawicowego. My stawiamy na lewicę społeczną i światopoglądową” – ocenia posłanka Grodzka.

Dariusz Joński, SLD: – Jeśli posłanka Grodzka wystartuje, życzę jej powodzenia.

Zobacz także

wyborcza.pl

Kibole obejrzą „Cud purymowy”. Ostateczna decyzja sądu w sprawie nawoływania do nienawiści

Mariusz Jałoszewski, 30.01.2015
Kadr z filmu

Kadr z filmu „Cud purymowy”. Opowiada o robotniku i jego synu kibolu – obu antysemitach – którzy odkrywają, że mają żydowskie korzenie

Sąd utrzymał w mocy precedensowy wyrok na kibiców Legii Warszawa za antyżydowskie hasła na meczu ligowym.
Precedensowy wyrok wydał w październiku 2013 r. sędzia Wojciech Łączewski z Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia. Wczoraj bez wahania podtrzymał go stołeczny sąd okręgowy, który wystąpił w roli sądu odwoławczego.Sędzia Łączewski skazał 17 kibiców, którzy w 2011 r. na stadionie Legii podczas meczu z Widzewem Łódź wyciągali ręce z zaciśniętą pięścią, krzycząc: „Hamas, Hamas, Juden auf den Gas!” (Hamas, Hamas, Żydzi do gazu). Sędzia uznał, że było to nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych i wyznaniowych. I wymierzył im po dziewięć miesięcy prac społecznych, po 30 godzin w miesiącu. Mają też wpłacać przez ten okres po 20 proc. wynagrodzenia na Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich.

Wyjątkowe w tym wyroku było jednak nakazanie kibicom obejrzenia filmu „Cud purymowy” w reżyserii Izabelli Cywińskiej z 2000 r. Jest to historia łódzkiego robotnika Jana Kochanowskiego, mieszkającego w skromnym mieszkaniu z żoną i synem – kibicem. Robotnik stracił pracę. Oskarża o to zachodnich kapitalistów i Żydów. Pewnego dnia dzwoni do niego prawnik z USA z informacją, że odziedziczył spadek po zmarłym krewnym, o którym nie wiedział. Kochanowski dowiaduje się, że ma żydowskie korzenie, a jego krewni nosili nazwisko Cohen. Do żydowskich korzeni przyznaje się żona. Żeby przyjąć spadek, Kochanowski musi jednak przejść na judaizm. Film pokazuje, jak wszyscy odkrywają – również syn, zagorzały kibic wykrzykujący antysemickie hasła – żydowską tradycję i wiarę.

Sędzia był pewny, że obejrzenie tego filmu „zapobiegnie popełnieniu przez oskarżonych ponownie podobnego przestępstwa”. Ale kibice nie chcieli go oglądać. Część z nich złożyła apelacje, uważając, że sąd dowolnie ocenił materiał dowodowy. Kwestionowali nagrania z monitoringu, na których był tylko obraz bez dźwięku. Twierdzili, że na jego podstawie nie da się zindywidualizować winy. Podkreślali, że podobne okrzyki są czymś normalnym na stadionach całego świata.

– Można mówić, że takie zachowania, burdy są typowym elementem meczów ligi piłkarskiej. Ale nie można przymykać na to oka i akceptować – podkreślał na rozprawie apelacyjnej prokurator Wiesław Piotrowski. Prokuratura chciała, by sąd dodatkowo nałożył na kibiców zakaz wstępu na imprezy masowe.

Sąd odwoławczy nie przymknął oka na antysemickie okrzyki. Oddalił apelacje i utrzymał wyrok w mocy. Tłumaczył, że nie jest konieczny zakaz wstępu na imprezy masowe, bo kibice dostali taki zakaz od Legii. Nie dostrzegł też błędów w wyroku Łączewskiego. Sąd przypomniał, że większość kibiców przyznała się w prokuraturze, choć potem w sądzie zaprzeczali, mówiąc, że krzyczeli co innego lub bezwiednie przyłączyli się do tłumu.

Wyrok jest prawomocny. Kto zorganizuje teraz kibicom pokaz filmu? – Może to zrobić sąd lub komuś zlecić. Ważne, by nie było to tylko odhaczenie obecności na pokazie – komentuje mec. Krzysztof Stępiński, reprezentujący Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów w Polsce, które miało w tej sprawie status oskarżyciela posiłkowego.

Stępiński podkreśla, że skazanie kibiców było możliwe dzięki dobrej jakości nagraniom z monitoringu, które przekazał klub Legii. Pomogła też twarda postawa stołecznej prokuratury okręgowej, która oskarżyła kibiców i nie poddała się, gdy inny skład sądu za pierwszym razem chciał umorzyć sprawę.

Zobacz także

wyborcza.pl

Prezes JSW mięknie? Możliwe kompromisy ze związkowcami

kaem, PAP, 29.01.2015
Pikieta górników przed siedzibą Jastrzębskiej Spółki Węglowej, 13 listopada 2014 r.

Pikieta górników przed siedzibą Jastrzębskiej Spółki Węglowej, 13 listopada 2014 r. (DOMINIK GAJDA)

Członkowie rady nadzorczej, którzy obradowali w czwartek do późnego wieczora, zdecydowali, że możliwe będzie wstrzymanie procedury dyscyplinarnego zwolnienia dziewięciu liderów związkowych z Budryka.
Nie spełnili natomiast drugiego postulatu – prezes Jarosław Zagórowski zachował stanowisko. Teraz związkowcy znów mają usiąść z nim do stołu, żeby ustalić szczegóły programu oszczędnościowego w JSW. W rozmowach ma uczestniczyć negocjator. Pod uwagę są brane dwie kandydatury: Longina Komołowskiego, byłego wicepremiera i ministra pracy w rządzie Jerzego Buzka lub Marka Kempskiego, byłego wojewody śląskiego.Rezygnacji z planów zwolnienia dziewięciu liderów związkowych z należącej do JSW kopalni Budryk domagali się strajkujący od środy górnicy spółki. Wcześniej z Radą spotkali się przedstawiciele działających w spółce związków zawodowych.

„Z próżnego i Salomon…”

– Jeśli chodzi o sprawy ekonomiczne, cyfry są twarde i brutalne. Tu będzie trudno o jakiś kompromis – powiedział Jarosław Zagórowski w przerwie obrad Rady Nadzorczej z zarządem spółki. Podkreślił, że trwający protest przynosi „30 milionów niższych dochodów codziennie”. – Z próżnego i Salomon nie naleje – dodał.

W ciągu ostatnich lat sytuacja finansowa się pogorszyła. W pierwszych trzech kwartałach 2014 r. JSW zanotowała 300 mln zł straty. Ten sam okres 2013 r. zamknęła 75 mln zł na plusie. Zarząd JSW ogłosił niedawno plan oszczędnościowy, przekonując, że jest on konieczny, aby trwale poprawić kondycję firmy. Jednym z założeń planu są zwolnienia. JSW wytykała swoim górnikom, że zarabiają najlepiej w branży. Z drugiej strony, pensje zarządu też nie należały do niskich, o czym pisaliśmy szerzej w Wyborcza.biz.

O co chodzi związkowcom

Od środy w kopalniach JSW trwa bezterminowy strajk. Jak podają związki, ma on charakter rotacyjny i odbywa się na powierzchni – górnicy nie zjeżdżają pod ziemię, jedynie część załogi zabezpiecza wyrobiska. W czwartek zarząd JSW wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że strajk jest „nielegalny w rozumieniu Ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych” – związki nie wyczerpały bowiem ustawowych procedur.

Czytaj też: W JSW najgłupszy strajk w historii górnictwa

We wtorek w kopalniach spółki zakończyło się dwudniowe referendum, w którym 98 proc. głosujących poparło akcję protestacyjną. Zarząd podkreśla m.in., że referendum nie dotyczyło przedmiotu trwającego już wcześniej w spółce sporu zbiorowego. – Postulaty strajkowe daleko odbiegają od przedmiotu toczącego się sporu – podkreśliła spółka.

Związkowa lista

Protestujące związki sformułowały pięć postulatów. Domagają się m.in. rezygnacji z planów zwolnienia dziewięciu liderów związkowych, odwołania zarządu, któremu zarzucają nieudolność, i powołania nowego. Oczekują wycofania decyzji o wypowiedzeniu trzech obowiązujących w spółce porozumień zbiorowych (dotyczących m.in. deputatu węglowego i wzrostu stawek płac), a także objęcia pracowników kopalni Knurów-Szczygłowice zasadami, jakie obowiązują pracowników w pozostałych kopalniach firmy. Ostatnie żądanie to likwidacja spółki JSW Szkolenie i Górnictwo oraz przyjęcia zatrudnionych tam bezpośrednio do JSW.

wyborcza.biz

Dlaczego greccy populiści tak przychylnie patrzą na Rosję?

Maciej Czarnecki, 30.01.2015
Aleksis Tsipras, nowy premier Grecji i lider skrajnie lewicowej SYRIZ-y

Aleksis Tsipras, nowy premier Grecji i lider skrajnie lewicowej SYRIZ-y (MARKO DJURICA / REUTERS / REUTERS)

Po wyborach w Grecji Kreml ma w Europie nowego sojusznika.
Wczoraj Ateny nie zablokowały co prawda decyzji UE o przedłużeniu dotychczasowych sankcji wobec osób i firm z Rosji wpisanych na czarną listę. Aleksis Tsipras, nowy premier Grecji i lider skrajnie lewicowej SYRIZ-y, która wygrała niedzielne wybory, jest jednak przeciwnikiem nowych restrykcji gospodarczych. Jego stanowisko może utrudnić wspólną politykę UE wobec Rosji.Tej ostatniej Tsipras okazywał sympatię od dawna. Podczas majowej wizyty w Moskwie oskarżył Kijów o dopuszczenie do rządu „faszystów i neonazistów”. Nie miał oporów przed spotkaniami z osobami z czarnej listy sankcji UE i USA, np. z przewodniczącą izby wyższej parlamentu Walentiną Matwijenko, która w późnych latach 90. była rosyjską ambasador w Grecji. Poparł nieuznane przez świat referendum na Krymie. A jesienią rzecznik jego partii ds. polityki zagranicznej Costas Isychos chwalił „imponujące kontrataki” separatystów, europosłowie głosowali zaś przeciw ratyfikacji umowy stowarzyszeniowej UE-Ukraina.

Prorosyjskie sympatie SYRIZ-y, zlepku rozmaitych ugrupowań skrajnej lewicy, wynikają w dużej mierze z jej korzeni – jej trzon stanowi partia Synaspismós, która w 1992 r. wyodrębniła się z Greckiej Partii Komunistycznej. Ta zaś nie kryła sentymentu do ZSRR. Urodzony w 1974 r. Tsipras należał do jej młodzieżówki.

Po pogorszeniu się relacji Rosji z Zachodem z powodu Ukrainy stosunki z Moskwą zyskały dodatkowy, antyestablishmentowy wymiar – stały się afrontem wobec Europy, która wymogła na Grekach znienawidzony program oszczędnościowy. Teraz, zdaniem wielu komentatorów, mogą stanowić kartę przetargową Aten w dyskusjach o poluzowaniu finansowego gorsetu.

W ostatnim czasie SYRIZA nieco złagodniała, np. wycofała się z postulatu opuszczenia NATO. Jednak już we wtorek, w dniu zaprzysiężenia, nowy grecki rząd poskarżył się, że rzekomo nie konsultowano z nim wydanego tego samego dnia oświadczenia przywódców UE o dowodach na rosnące wsparcie Rosji dla separatystów na wschodniej Ukrainie i jej odpowiedzialności za ostrzał Mariupola.

Następnego dnia minister energetyki i lider skrajnie lewicowej frakcji tej partii Panagiotis Lafazanis wypalił, że Ateny są przeciw jakimkolwiek sankcjom wobec Rosjan. Nikos Kodzias, nowy szef greckiego MSZ, który pojechał do Brukseli na negocjacje w tej sprawie, przed spotkaniem nabrał wody w usta, ale wcześniej wielokrotnie pisał na Twitterze, że sankcje nie leżą w interesie Grecji. Grzmiał o dyktacie Niemiec w UE. Ważne też, że odkąd osłabł rubel, na Krecie czy Rodos jest mniej rosyjskich turystów. Rosja jest ważnym partnerem handlowym Grecji – odpowiada za 11 proc. greckiego importu (głównie ropy naftowej) i 2 proc. esportu.

Nawet jeśli Kodziasa przekonały ostatecznie rozmowy z szefami dyplomacji Ukrainy i Niemiec, to w sprawie Rosji zapewne nieraz jeszcze stanie okoniem. 64-letni minister to były komunista. Bloomberg podaje, że w latach 80. chwalił władze PRL za represje wobec „Solidarności”. Według „Financial Times” utrzymuje relacje z Aleksandrem Duginem, czołowym rosyjskim geopolitykiem. Na pewno w 2013 r. zaprosił go na Uniwersytet w Pireusie (Kodzias wykładał tam teorię polityki). Dugin wygłosił wówczas pean na rzecz ortodoksyjnego chrześcijaństwa, które łączy Greków i Rosjan. W kraju, który przez cztery wieki znosił tureckie jarzmo, Rosję tradycyjnie postrzegano jako protektora, nie zagrożenie.

Na prorosyjski kurs nowego greckiego rządu wskazuje też seria spotkań w Atenach. W poniedziałek, dzień po wyborach, korespondent BBC zauważył wchodzącego do siedziby SYRIZ-y rosyjskiego ambasadora. Gdy zapytał go, czy w razie fiaska rozmów Aten z „trojką” (czyli przedstawicielami Komisji Europejskiej, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Europejskiego Banku Centralnego) Rosja wspomoże Grecję, ten odparł, że „wszystko jest kwestią negocjacji”.

Dwa dni przed wyborami Gavriil Avramidis – poseł ANEL, prawicowej partii, która została koalicjantem Tsiprasa – opublikował na Facebooku swoje nowe zdjęcie z wizyty w rosyjskim konsulacie z Salonikach. Pracujący w Wiedniu ukraiński politolog Anton Szechowcow przypomina, że Avramidis jest szefem założonego w 2001 r. Sojuszu Grecko-Rosyjskiego – ruchu, który działa na rzecz zacieśnienia więzi z Moskwą.

Populistyczny ANEL jest jeszcze bardziej prorosyjski od SYRIZ-y. W jego wypadku ważne jest też powinowactwo z Rosjanami na gruncie wspólnej religii i konserwatyzmu społecznego (swoją drogą, nie wróży to dobrze współpracy z lewicową partią Tsiprasa; głównym spoiwem koalicji jest sprzeciw wobec oszczędności).

Szef ANEL-u Panos Kamenos, który w nowym rządzie Grecji został ministrem obrony, dwa tygodnie temu pojechał do Moskwy. Spotkał się m.in. z przewodniczącym komitetu ds. zagranicznych Dumy i wiceprzewodniczącym komitetu ds. obrony. „Financial Times” twierdzi, że Kamenos zna się z rosyjskim miliarderem Konstantinem Małofiejewem, który jest na czarnej liście sankcji UE i USA, a według Kijowa finansował prorosyjskich separatystów na wschodzie Ukrainy.

Zobacz także

W Krakowie mieli leczyć chorych na raka cudem techniki. Ale ministerstwo się ociąga, bo „temat jest delikatny”

Iwona Hajnosz, 30.01.2015
Instytut Fizyki Jądrowej w Krakowie

Instytut Fizyki Jądrowej w Krakowie (ŁUKASZ KRAJEWSKI)

Jesienią krakowski Instytut Fizyki Jądrowej PAN ma leczyć chorych na raka jedną z najnowocześniejszych i najskuteczniejszych metod na świecie – wiązkami rozpędzonych protonów. Ale na ten cud nauki nie zdążyli się przygotować minister zdrowia i jego urzędnicy
Narodowe Centrum Radioterapii Hadronowej, które powstało w krakowskich Bronowicach (jest częścią Instytutu Fizyki Jądrowej PAN), ma zmienić polską onkologię. Wiedza, jaką dysponują fizycy jądrowi, w połączeniu z technicznymi możliwościami sprzętu wartego miliony złotych może dać w leczeniu niektórych odmian raka rezultaty nieporównywalne do tradycyjnych metod.Wystarczy sobie wyobrazić, że raka w oku, kręgosłupie lub głowie nie trzeba operować. Nie ma krwi, bólu operacji, leżenia w szpitalu. Sieci DNA komórek nowotworowych niszczone są precyzyjną wiązką protonów rozpędzonych do prędkości 100 tys. km na sekundę.

To bardzo nowoczesna i skuteczna terapia. – Największą zaletą tej metody jest to, że zapewnia pełną ochronę tkanek zdrowych, eliminując ryzyko powikłań, w tym np. wtórnych nowotworów popromiennych. Jednocześnie zapewnia bardzo wysoką skuteczność, rzędu 90-98 proc. – mówił „Wyborczej” prof. Krzysztof Warzocha, dyrektor Centrum Onkologii – Instytutu im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie.

Dlaczego ministerstwo się ociąga?

– W Polsce powinien być choćby jeden ośrodek z dostępną terapią protonową, na którą powinny być kierowane zwłaszcza dzoeco – mówi prof. Jacek Fijuth, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Onkologicznego. – Choć oczywiście będzie to leczenie dla ściśle wyselekcjonowanej grupy pacjentów.

Onkolodzy szacują, że powinno to być nie więcej niż 15 proc. wszystkich onkologicznych pacjentów.

Krakowscy fizycy zapowiadają, że centrum gotowe będzie na przyjmowanie chorych w październiku.

Żeby NFZ mógł wykupić nowe rodzaje terapii dostępne dla pacjentów, Ministerstwo Zdrowia musi dopisać je do koszyka świadczeń gwarantowanych oraz uzgodnić ich wycenę.

Jak się dowiedzieliśmy, krakowscy onkolodzy już w 2013 r. przesłali do ministerstwa listę nowotworów, które mogłyby być leczone w Bronowicach, wraz z proponowanymi cenami terapii. W marcu 2014 r. minister powołał specjalny zespół do przygotowania ostatecznej listy terapii do refundacji. Do tej pory nie powstała.

Dlaczego ministerstwo się ociąga? „Należy zwrócić uwagę, że podejmowany przez Panią temat jest niezwykle skomplikowany i delikatny, ponieważ mamy do czynienia z sytuacją, w której bez zwrócenia się do Ministra Zdrowia o opinię stworzono (przy udziale Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego) Centrum Terapii Hydronowej” [pisownia oryginalna] – poinformował Krzysztof Bąk, rzecznik prasowy ministra zdrowia. Resort nie ma ani zatwierdzonej listy procedur, za jakie chciałby płacić, ani zasad kierowania chorych na leczenie, ani uzgodnionego cennika.

Wygląda więc na to, że krakowskie centrum będzie stało puste, a pacjenci – tak jak do tej pory – będą szukać ratunku za granicą. W ubiegłym roku kilkadziesiąt osób dostało zgodę na leczenie w zagranicznych ośrodkach. W zależności od kraju i przypadku budżet płacił za nich od 130 do 170 tys. zł. Wysłanie chorego na leczenie do USA jest jeszcze droższe, cena terapii to ok. 300 tys. zł.

Leczenie w Krakowie byłoby nie tylko łatwiejsze, ale też tańsze. Jak informuje prof. Fijuth, cena miałaby wynosić od 100 do ok. 150 tys. zł. .

Kiedy stosuje się pronoterapię?

Chory nie musi nawet wiedzieć, że za ścianą działa 120-tonowe urządzenie – cyklotron, który precyzyjnie, co do dziesiątych części milimetra, niszczy komórki rakowe. Rozrywa ich sieci DNA, przez co nie mogą się dzielić i obumierają. Ich wiązką – „najelegantszą we wszechświecie”, jak lubi mówić prof. Marek Jeżabek, szef krakowskiego Instytutu Fizyki Jądrowej PAN – sterują ogromne magnesy na dwóch stanowiskach do leczenia raka.

– Osoby z nowotworami głowy, szyi, centralnego układu nerwowego i podstawy czaszki – to powinni być pacjenci narodowego centrum w Bronowicach – wyjaśnia Beata Sas-Korczyńska z krakowskiego Centrum Onkologii. I przywołuje dane naukowe: – W przypadku raka gardła 80 proc. pacjentów udaje się wyleczyć, tylko u 20 proc. dochodzi do powikłań. To niedużo. W przypadku nowotworów podstawy czaszki 98 proc. pacjentów zostaje wyleczonych. Dobre rezultaty przynosi też walka z rakiem płuc i prostaty.

Protonoterapię stosuje się przede wszystkim w guzach, które są w podstawie czaszki, w uchu środkowym, przy oku, wewnątrz oka lub przy rdzeniu kręgowym, czyli wszędzie tam, gdzie łatwo o uszkodzenie krytycznych narządów, co prowadzi do nieodwracalnych powikłań. Na świecie ten sposób leczenia raka dostępny jest od kilkudziesięciu lat – do grudnia 2013 r. skorzystało z niego 120 tys. pacjentów.

Czasu zostało niewiele

Małopolski oddział NFZ nie przewidział w budżecie na ten rok pieniędzy na takie leczenie. – O pieniądze pytaliśmy też w centrali, nie mają – mówi Jolanta Pulchna, rzecznik małopolskiego oddziału NFZ.

– Dzieci chore na nowotwory w pierwszej kolejności powinny mieć terapię protonową – mówi Maciej Kowalczyk, dyrektor szpitala dziecięcego w Prokocimiu. – Nie stać nas jednak na jej opłacanie bez refundacji. Będziemy namawiać Fundusz na znalezienie rozwiązania. Zdrowie dzieci jest najważniejsze! Warto stosować terapię protonową u dzieci, bo to mniej inwazyjny zamiennik tradycyjnego napromieniania, które ma skutki uboczne i może powodować np. zaburzenia wzrostu.

Został przygotowany specjalny pokój do zabaw dla dzieci, w którym mają czekać na rozpoczęcie terapii – jest kolorowo, są zabawki. Z tego pokoju maluchy jechałyby do „jabłuszka” albo „pomarańczy” – takie nazwy mają stanowiska terapeutyczne, gdzie niszczone są guzy. Jest też aparatura do usypiania dzieci i pokój wybudzeń. Dzieci byłyby bowiem poddawane terapii protonowej na śpiąco, bo musi być pewność, że pozostaną nieruchome.

Żeby móc leczyć, nowe procedury medyczne, które oferuje Narodowe Centrum Radioterapii Hadronowej, powinny zostać wycenione. I te, które ubezpieczyciel zdecyduje się refundować – dopisane do koszyka świadczeń gwarantowanych. To daje podstawę NFZ, aby je kontraktować.

Taka procedura już raz została zastosowana – trzy lata temu Fundusz wykupił leczenie rozpędzonymi protonami dla pacjentów z czerniakiem błony naczyniowej oka. Obecnie za jednego płaci 52,5 tys. zł, a leczenie w Instytucie Fizyki Jądrowej PAN przeszło już blisko stu chorych.

Czy zatem Narodowe Centrum Radioterapii Hadronowej i urządzenia za 250 mln zł, na które pieniądze dała UE, będą stały do końca roku bezużyteczne? Pytamy o to Ministerstwo Zdrowia. Resort nie odpowiadał przez kilka dni. W końcu Sławomir Neumann, wiceminister zdrowia, obiecał, że resort zrobi to w tym tygodniu. Z odpowiedzi resortu wynika, że nie ma on zatwierdzonej listy procedur, za jakie chciałby płacić, nie ma też zasad kierowania chorych na leczenie ani uzgodnionego cennika.

A czasu zostało niewiele, zważywszy, że wprowadzenie do kontraktowania przez NFZ leczenia protonami czerniaka oka zajęło dwa lata.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz