Gniezno (28.04.15)

 

U Lisa: „Czepiamy się szefa FBI, a kandydat na prezydenta mówi, że w pogromie kieleckim ginęli Polacy”

WB, 27.04.2015
Prof. Jan Grabowski w

Prof. Jan Grabowski w „Tomasz Lis na żywo” (vod.tvp.pl)

– Czepiamy się Comneya w kraju, w którym poważny kandydat na prezydenta mówi, że w pogromie kieleckim ginęli Polacy. W kraju, którym rzecznik poważnej partii politycznej mówi, że powstanie warszawskie było w 1988 roku i to uchodzi na sucho – mówił w „Tomasz Lis na żywo” Konstanty Gebert.

 

– W historii Polski, czy nam się to podoba czy nie, jest tylko jeden fragment, który wzbudza polemiki na całym świecie i tym fragmentem jest historia zagłady Żydów. To skrawek historii, nad którą polskie władze nie panują, bo jest własnością całego świata. To jest dość żenujące. Ilekroć polska opinia publiczna na zachodzie mówi: „Holocaust”, polscy dyplomaci mówią: „Sprawiedliwi, Żegota, Sendlerowa”. Możemy się za tym chować, ale z ogromną szkodą dla naszej samoświadomości historycznej – mówił natomiast prof. Jan Grabowski z Uniwersytetu w Ottawie.

Historyk zauważył, że prezesi muzeów historycznych i IPN, którzy wysłali do Comneya zaproszenie na wycieczkę po Polsce, „powinni się zastanowić nam tym, co dzieje się na polskim podwórku”. – Dziś na pytanie kto bardziej cierpiał podczas wojny – naród polski czy naród żydowski – 61 proc. Polaków mówi, że naród polski. 20 lat temu to było 37 proc. To wynika z polityki historycznej – tłumaczył.

Trupy z polskiej szafy

Konstanty Gebert stwierdził natomiast, że choć wiemy o istnieniu Polaków, którzy wydawali Żydów i tych, którzy ich ratowali, „strasznie się boimy, że jeśli zajrzymy do tej szafy, która była zamknięta przez 70 lat, to wysypią się trupy”. – Moje podejrzenie jest, że tych trupów będzie mniej niż myślimy. Ale ten strach karze nam barykadować szafę i wrzeszczeć, gdy ktoś chce ją otworzyć – mówił.

– Czepiamy się Comneya w kraju, w którym poważny kandydat na prezydenta mówi, że w pogromie kieleckim ginęli Polacy (chodzi o Adama Jarubasa, kandydata PSL – red.). W kraju, którym rzecznik poważnej partii politycznej (Dariusz Joński, rzecznik SLD – red.)mówi, że powstanie warszawskie było w 1988 roku i to uchodzi na sucho – mówił w „Tomasz Lis na żywo” Konstanty Gebert.

– Jeżeli szczycimy się, że przerobiliśmy swoją historię, mamy wiedzę, to chciałbym przypomnieć Do dzisiaj nie ukazała się ani jedna syntetyczna książka o historii zagłady. Nawet gdyby była katedra Holocaustu na polskim uniwersytecie, znam dwóch historyków którzy w ogóle mogliby się o nią ubiegać. Na takim etapie jesteśmy poznawania własnej przeszłości – podsumował Grabowski.

Przypomnijmy. Burzę w Polsce wywołało przemówienie Jamesa B. Comeya wygłoszone 15 kwietnia w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie, a następnie przedrukowane w „Washington Post” z okazji Dnia Pamięci o Holocauście. „Za chorymi i złymi ludźmi, sprawcami Holocaustu, szli także ludzie, którzy kochali swoje rodziny, nosili zupę choremu sąsiadowi, chodzili do kościoła i wspierali cele charytatywne. Dobrzy ludzie pomogli zabić miliony” – powiedział szef FBI.

TOK FM

Pogrom cór Koryntu

Adam Leszczyński, 20.04.2015
Prostytucja w XIX wieku w Europie była zjawiskiem powszechnym i powszechnie tolerowanym (na zdjęciu powyżej

Prostytucja w XIX wieku w Europie była zjawiskiem powszechnym i powszechnie tolerowanym (na zdjęciu powyżej „Prostytutki”, pastel francuskiego malarza Henriego de Toulouse-Lautreca 1864-1901). Według ówczesnych szacunków w Warszawie przełomu wieków z prostytucji utrzymywało się nawet… (Fot. Wikipedia)

Przez trzy dni motłoch atakował warszawskie domy publiczne, bijąc i zabijając prostytutki i sutenerów. Rozjuszeni uczestnicy pogromów wyrzucali przez okna meble i sprzęty znajdujące się w lupanarach, a lekarzy próbujących ratować rannych obrzucali kamieniami.
O koło południa 25 maja 1905 r. lekarz pogotowia dotarł do zniszczonego przez tłum domu publicznego przy ul. Leszno 11. W ruinach niegdyś eleganckiego mieszkania zastał ubraną i stojącą na własnych nogach prostytutkę wyglądającą na 25 lat. Tłum obił ją kijami. W chwili gdy lekarz zbliżył się do niej, zachwiała się na nogach – na ustach jej ukazał się kał. Natychmiast zabrano się do badania – okazało się, że miała literalnie pokrajane wnętrzności, które po zdjęciu gorsetu przedstawiały krwawą, cuchnącą kałem masę – relacjonował „Kurjer Poranny”.

Umierającą przewieziono do Szpitala św. Ducha na pobliskiej ulicy Elektoralnej. Była jedną z kilkudziesięciu ofiar śmiertelnych pogromu warszawskich burdeli, do którego doszło w dniach 24-27 maja 1905 r.

Końca przewidzieć niepodobna

W Warszawie zaszły wczoraj krwawe zajścia między ludnością izraelską – informował 25 maja 1905 r. na pierwszej stronie wydania porannego „Kurjer Warszawski”. Tego samego dnia niechętna Żydom i socjalistom „Gazeta Polska” donosiła: Wczoraj wieczorem na ulicach Warszawy, od Marszałkowskiej do Przyokopowej, dokonano szeregu napadów ulicznych. Napastnikami byli – o ile można było na razie stwierdzić – wyłącznie Żydzi, z klasy roboczej; napastowanymi – ludzie podejrzani o przynależność do klasy alfonsów, sutenerów, nożowców itp. – również Żydzi .

Do pierwszego wypadku doszło na rogu Marszałkowskiej i Próżnej ok. godziny 21. Potem tłum pociągnął Próżną, bijąc i mordując sutenerów: jednego zakłuto pod nr. 8, drugiego – pod nr. 10. Zamieszki przeniosły się na Graniczną i Dzielną, w stronę dzielnicy zamieszkanej głównie przez Żydów. Do pobić doszło też na Zimnej, Gnojnej, Przechodniej, Srebrnej i Nowokarmelickiej. Napady trwały do północy.

„Kurjer Warszawski” pisał o „kałużach krwi na chodnikach”. Do wieczora pięć karetek pogotowia nie mogło się uporać z nawałem rannych, często bliskich śmierci. Na Miłej pewnemu „izraelicie” zadano 21 ciosów nożem. Z pośród przywiezionych dwóch złodziejów, jeden z przebitym brzuchem, drugi z poderżniętym gardłem, prawdopodobnie żyć nie będą .

Następnego dnia pogrom przeniósł się do Śródmieścia. Na ul. Zielnej tłum demolował domy publiczne, bijąc właścicieli oraz prostytutki. Eleganckie meble wylatywały przez okna na bruk, ludzie rabowali kosztowności i ubrania. O ile wnosić można z ruchów gromady ludzi, dokonywujących pogromu, działała ona nadzwyczaj systematycznie, obchodząc ulica za ulicą domy publiczne i niszcząc je bezwzględnie – komentowała prasa.

Z reguły motłoch niszczył tylko mieszkania, bijąc od czasu do czasu przypadkowych przechodniów. Rozbite zostały domy publiczne przy Zgoda 11, Widok 12, Nowogrodzkiej 4, 14, i 31, Żurawiej 1, 7, 10, 18 i 42, na rogu Chmielnej i Marszałkowskiej, na Nowym Świecie 12, w kilku domach pomiędzy pl. Trzech Krzyży i Kruczą, przy Hożej 10, Kruczej 7 i 17, Pięknej 7, Wilczej 26 oraz Marszałkowskiej 36 i 76. Sutenerów atakowano na Krochmalnej, Karmelickiej, Długiej, Starym Mieście i Podwalu, Sosnowej i Nowolipiu, Miodowej, Śliskiej, Wielkiej, Grzybowskiej i Gęsiej.

Tylko w południowej części lewobrzeżnej Warszawy zniszczono 18 mieszkań i dopiero około północy znużony tłum zaczął się rozchodzić do domów. Przez kolejne dni prasa podawała nowe adresy zrujnowanych mieszkań: Żurawia 43, 45 i 49, Nowogrodzka 14, Sadowa 8 i 10, Warecka, Wróbla, Szpitalna, Ordynacka, Nowy Świat… Końca tego wszystkiego przewidzieć niepodobna – pisała „Gazeta Polska”. Mieszkańcy ulic powyższych przypatrują się temu obrazowi zniszczenia z widocznem zadowoleniem – dodawał „Kurjer Warszawski”.

Pierwsi fotografowie Warszawy. Zapraszamy na spacer po XIX-wiecznej stolicy

Kobiety upadłe

W tamtym czasie wyróżniano dwa rodzaje warszawskich prostytutek ,a „Gazeta Polska” tak je opisywała: Jedna uliczna, brudna, wstrętna, gnieżdżąca się po norach i lupanarach, druga elegancka, perfumowana, mieszkająca w pięknych apartamentach lub uczęszczająca do wykwintnie urządzonych domów schadzek. Przedstawicielki pierwszej z nich spotkasz na ulicach, głównie wieczorami i późną nocą; same lub w towarzystwie swych przyjaciół zaczepiają każdego przechodnia, wyprawiają hałasy, są plagą spokojnych mieszkańców; zachowaniem się i „słownikiem” obrażają wszelkie poczucie przyzwoitości i moralności .

Liczbę kobiet utrzymujących się z prostytucji w Warszawie szacowano na kilkanaście tysięcy. Kiła – wówczas nieuleczalna – pozostawała gigantycznym problemem społecznym dotykającym wszystkie warstwy (w pełni wyleczalna stała się dopiero po upowszechnieniu penicyliny w latach 40.).

Jak pisze Paweł Rzewuski, autor wydanej w 2014 r. książeczki „Warszawa, miasto grzechu”, władze carskie nie zawracały sobie głowy walką z prostytucją, co po odzyskaniu niepodległości często uznawano za efekt polityki antypolskiej. W najgorszej sytuacji były prostytutki zarejestrowane, z tzw. czarnymi książeczkami (czyli formalnie uprawiające ten zawód). Znajdowały się one całkowicie we władzy sutenera i kiedy nie chciały pracować, alfons wzywał policję, która mogła zamknąć nieposłuszną kobietę do aresztu. Prostytucja przybierała wiele form: od luksusowych utrzymanek jednego opiekuna po robotnice, które nierzadko uprawiały ją okazjonalnie – dorabiając do niskich płac – albo oddawały się w zamian za różne usługi czy drobne prezenty.

Najbardziej luksusowy burdel znajdował się na Towarowej na Woli, a prowadziła go pani Szlimakowska, która – jak pisze Rzewuski – miała pieczę nad pięćdziesięcioma prostytutkami. Była ona niekwestionowaną królową tej branży . U Szlimakowskiej podawano szampana i recytowano wiersze, buduary miały piękne lustra i marmurowy wystrój.

W 1904 r. władze wydały zarządzenie dające „całkowitą swobodę uliczną” kobietom pozostającym pod nadzorem policji, czyli zarejestrowanym prostytutkom.

Gardzono nimi, ale z ich usług korzystano powszechnie. Zgodnie z dominującym wówczas w medycynie poglądem kobieta była bierna erotycznie i nie miała potrzeb seksualnych, natomiast mężczyźni musieli dawać im upust. Pozycja kobiety w małżeństwie była na tyle słaba, że w większości wypadków mężowi odwiedzającemu prostytutkę mogła co najwyżej zrobić awanturę. Nobliwi mężowie i ojcowie rodzin miewali bardzo bujne płatne życie erotyczne, a ówczesna polszczyzna obfitowała w słownictwo dotyczące płatnej miłości. Terminu „prostytutka” raczej nie używano, zastępowały je słowa: „kokoty”, „ladacznice”, „kobiety publiczne”, „kobiety wykolejone”, „kobiety upadłe”. Używano słowa „dom publiczny”, ale także „lupanar” czy „lokal prostytucyjny”.

Kliknij, aby powiększyć

Przemoc, czyli sąd doraźny

Prasa warszawska nazwała majowe pogromy sądem doraźnym, co sugerowało akt ludowej sprawiedliwości. Jak pisała jedna z gazet: Gromiciele nie ograniczali się na samem niszczeniu sprzętów i urządzenia mieszkań, rozbijali w drzazgi nie tylko stoły, kanapy, pianina, krzesła, łóżka itp., lecz wyrywali też całe okna z ramami, rąbali drzwi i framugi siekierami .

Przemoc przybierała różne formy. Demolowanie domu publicznego przy Zielnej 21 trwało od godziny 17 do 20. Na rogu Ogrodowej i Solnej prostytutki zatarasowały drzwi w swym parterowym domku, ale tłum wybił frontowe okno i zdemolował sprzęty. Na Śliskiej 16 zaatakowany został burdel zatrudniający 15 kobiet – w ciągu 10 minut przez frontowe okna na ulicę wylatywały na bruk suknie, żakiety, kilkadziesiąt par trzewików, sienniki, lustra, naczynia oraz „niezliczona ilość” rozprutych poduszek i pierzyn. Ulica wyglądała, jakby spadł na nią śnieg. Tłum znęcał się nad prostytutkami, które rozbierano do bielizny. Kobiety uciekały do piwnic, suteren albo chowały się w ciemnych zakamarkach schodów kamienic. Rabusiów, którzy splądrowali ten dom i wychodzili z przybytku przy Śliskiej 16, przed bramą przywitali ogniem z rewolwerów sutenerzy – na głos strzałów tłum się rozbiegł, ale szybko powrócił uzbrojony w pałki i noże. Wtedy sutenerzy zbiegli.

Ze szczególną pasją tłum niszczył pieniądze – w przybytku przy ul. Miłej ludzie darli znalezione tam trzy sturublowe banknoty, a także fotografie pornograficzne, które umieszczali na murach czy gzymsach kamienic, a następnie rozkawałkowywali kijami i obrzucali błotem.

Z kawiarni przy ul. Zielnej 17, w której zbierali się alfonsi, pozostały nagie ściany. Kiedy na rogu Pięknej i Koszykowej dwie kobiety chciały ratować resztki dobytku wyrzuconego na ulicę, z sąsiedztwa posypał się na nie grad kamieni i cegieł, a jacyś ludzie pobili je kijami.

Stan wrzenia

W Warszawie roku 1905 taka przemoc nie była niczym nadzwyczajnym – od stycznia trwały robotnicze protesty, strajki i rozruchy, które szybko nazwano rewolucją. Przed świętem 1 Maja Polska Partia Socjalistyczna wzywała do demonstracji mającej być „przeglądem sił rewolucyjnych przed stanowczą walką z caratem”. Doszło wówczas do masakry i krew płynęła strumieniami. Zresztą starcia z wojskiem i policją miały miejsce i w innych miastach Kraju Nadwiślańskiego – działo się tak w Łodzi, Żyrardowie, Częstochowie, Ostrowcu, Radomiu i Skarżysku.

Zrewoltowanych robotników potępiła duża część polskiej prasy, na co Centralny Komitet Robotniczy PPS odpowiedział w swej odezwie tak: Oplwano nasze świeże rany, naszych bohaterów postawiono w jednym rzędzie ze zbójami i rzezimieszkami, redaktorów tych gazet porównując do „carskich siepaczy”. I wzywam do bojkotu tej prasy, której wydawcy za grosze robotnicze budują pałace i kamienice i śmieją się z nas, lżąc nas bezkarnie .

Po masakrze 1 maja w ulotce PPS można było przeczytać: Nie chcemy od was żadnych ustępstw! Nie wchodzimy z wami w żadne układy! Chcemy waszej zguby ostatecznej i przychodzimy was zgnieść ! Przeciwko socjalistom występowała prawica, a związany z nią Narodowy Związek Robotniczy wzywał w ulotce z czerwca 1905 r.: Robotnicy Polacy! Czyż jeszcze raz pozwolicie, żeby bezmyślne partye socyalistyczne frymarczyły samowolnie krwią waszą i pogrążyły was i kraj cały w otchłani zamętu i nędzy? Dochodziło do krwawych starć nie tylko pomiędzy Polakami a policją i wojskiem, ale także pomiędzy polską prawicą i lewicą.

Władza była słaba. Trwała wojna rosyjsko-japońska, którą carat przegrywał: 2 stycznia skapitulował Port Artur, położona nad Morzem Żółtym baza rosyjskiej floty Pacyfiku. 27-28 maja, czyli w dniach pogromu warszawskich prostytutek, toczyła się bitwa morska pod Cuszimą, w której duża część carskiej floty poszła na dno, a pierwsze wieści o klęsce pojawiły się w gazetach warszawskich już 31 maja, wraz z komentarzami z prasy zachodniej, że teraz Rosja musi prosić o pokój.

Chwilowy spokój panuje w Warszawie

26 maja generał-gubernator warszawski posłał wojsko, by skończyło z pogromami prostytutek. Miasto podzielono na siedem rewirów, każdy pod cywilno-wojskową władzą wysokiej rangi oficera, a w przypadku zamieszek policja miała natychmiast wzywać żołnierzy. Wtedy zapanował spokój. Na ulicach i podwórzach pozostały wielkie stosy powyrzucanych sprzętów i porozbijanych mebli, porwanych zasłon, firanek i pościeli. Niektórzy właściciele kamienic odmówili ich sprzątania, więc zbierali je handlarze starzyzną.

28 maja zebrało się w trybie pilnym Towarzystwo Chrześcijańskie Ochrony Kobiet. Jak relacjonowała „Gazeta Polska”, Towarzystwo „zerwało się do czynu”, próbując pomóc ofiarom pogromu (ale tylko chrześcijankom, a duża część sutenerów i prostytutek była wyznania mojżeszowego): Stawiano wiele rozumnych i celowych propozycji, lecz niestety wykonaniu ich stał na zawadzie zupełny brak funduszów w kasie Tow., jakiemi Tow. mogłoby do urzeczywistnienia swoich zamiarów rozporządzać . W tej sytuacji poproszono członków o składkę po 5 rubli, a dla „kobiet wykolejonych” otwarto kancelarię Towarzystwa przy Mazowieckiej 11, do której miałyby się zgłaszać, chociaż nie bardzo było wiadomo po co.

Jak się okazało, spokój był chwilowy, bo już 28 maja około godziny trzeciej po południu na ul. Wąski Dunaj znów zaczęły się pogromy sutenerów, którzy tym razem przygotowali się do obrony – w ruch poszły noże i rewolwery, jedna z kul raniła 23-letniego robotnika Chaima Rubinsteina. Zaalarmowani strzałami policjanci i żołnierze aresztowali 100 osób, które trafiły do aresztu na Podwalu. Na bruku zostało trzech zabitych sutenerów, sześciu innych odniosło ciężkie rany.

31 maja gazety donosiły, że liczba pacjentek w kobiecym Szpitalu św. Łazarza znacznie się zwiększyła, a jeden z dziennikarzy komentował: Jednocześnie rozpasanie instynktów i rozpusty śród tej sfery chorych dosięgło granic niezwykłych, do tego stopnia, że utrzymanie porządku i dozoru nad choremi połączone jest z wielkimi trudnościami .

Oberpolicmajster Warszawy, baron Karl Nolken (który sam został ranny w zamachu bombowym PPS 30 marca), zaostrzył przepisy dotyczące prostytucji. Zapowiedział ograniczenie poruszania się po ulicach prostytutek zarejestrowanych oraz kazał zmniejszyć liczbę burdeli do jednego na kamienicę, przy czym jeszcze w jednym mieszkaniu mogły przyjmować nie więcej niż cztery zarejestrowane prostytutki „wraz ze służbą żeńską”. Domów publicznych miało nie być na ulicach, na których znajdowały się kościoły.

Złem złego się nie leczy

Opinia publiczna miała mieszane uczucia. Prostytutkami pogardzano, ale potępiano też przemoc i bezprawie. W „Gazecie Polskiej” K. Bartoszewicz (prawdopodobnie chodzi o Kazimierza Bartoszewicza, znanego księgarza, wydawcę, historyka literatury i publicystę) pisał: Wprawdzie, mówiąc na ucho, dobrze się stało, że przetrzepano sutenerów i ladacznice, ale przecie bardzo źle się stało, iż tłum wykonywał samowolnie swe wyroki, dając upust instynktom niszczycielskim .

Pisano, że prostytucja jest złem nieuniknionym, że „uratować” można tylko kilkadziesiąt lub najdalej kilkaset kobiet. Pogrom mógł ograniczyć zjawisko, ale nie mógł go zmniejszyć na stałe. Złem złego się nie leczy – komentował Bartoszewicz.

Inny publicysta cytował swego golibrodę, który najpierw bardzo popierał „sądy doraźne”, ale potem zmienił zdanie: Podczas niszczenia mebli jakiejś kokoty, mieszkającej vis – a – vis jego golarni, nadjechał patrol, a tłum przypatrujący się sądowi doraźnemu zaczął chronić się po bramach i sklepach. Kilkanaście osób wpadło do jego zakładu – i rozbiło mu szybę w drzwiach wchodowych. „Kto mi, proszę pana, odda te 8 rubli?” – powtarzał raz za razem filozof, na co ja naturalnie nie mogłem znaleźć odpowiedzi, a bałem się przytoczyć jego własne przysłowie: „Gdzie drwa rąbią…”, bo stał nade mną z brzytwą wyostrzoną .

Inni pisali, że kobiety upadłe straciły jedyne źródło utrzymania, bo na pomoc rodziny ani na znalezienie „uczciwej pracy” liczyć nie mogą. I przekonywali też, że na pewno wiele z prostytutek chciałoby porzucić swój zawód. W niejednej na widok rzeczy widzianych drgnęła dusza, niejednej otworzyły się oczy na nędzę dotychczasowego jej życia, na poniewierkę, na ohydną niewolę ciała – pisał w liście do gazety czytelnik podpisany Z.D.

Zaczęło się u rzeźnika na weselu?

Przyczyny zajść nie są znane. „Kurjer Warszawski” podawał dwie wersje. Wedle pierwszej grupa sutenerów porwała narzeczoną ubogiego pracownika żydowskiego zakładu rzeźniczego, a kiedy ten odszukał ukochaną i zażądał jej uwolnienia, porywacze ranili go nożami. Wtedy koledzy rzeźnika zaplanowali zemstę.

Wedle drugiej wersji do jednego z licznych lupanarów, mieszczących się na ulicach Zielnej, Chmielnej i innych sąsiadujących z Marszałkowską, trafiła porwana młoda Żydówka. Opowiedziała o swym losie klientowi, młodemu żydowskiemu robotnikowi, który poszedł do sutenerów przesiadujących w piwiarniach i kawiarniach przy zbiegu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej i zażądał uwolnienia dziewczyny. Został zakłuty nożem, a jego koledzy zaprzysięgli go pomścić.

Z kolei rosyjski dziennik „Warszawskij Dniewnik” pisał, że wszystko zaczęło się od żydowskiego wesela pewnego rzeźnika 23 maja 1905 r. w domu nr 10 przy placu Za Żelazną Bramą. Na wesele wtargnęła niezaproszona grupa sutenerów, a jeden z nich przyniósł 80 rubli zebranych – jak nakazywała tradycja – dla panny młodej. Wywiązała się bijatyka, w której alfonsi dostali w skórę. (Według nieco innej wersji tej historii to jeden z sutenerów Dawid Surowicz wyrwał jednemu z gości te 80 rubli – a potem rzeźnicy spuścili sutenerom baty). Pobici zaplanowali odwet i następnego dnia ok. 400 sutenerów i złodziei zgromadziło się przy ul. Zielnej i ruszyło pochodem ulicami Królewską, Graniczną, Grzybowską i Gnojną. Na Krochmalnej 2 otoczyli robotniczą piwiarnię Fistenberga i zaczęli wyciągać z niej Żydów, a potem bić ich na ulicy. Było siedmiu rannych i jeden zabity, który został znaleziony na podwórzu kamienicy przy Gnojnej. Także na rogu Próżnej i Zielnej zebrała się grupa alfonsów, która nożami zaatakowała grupę żydowskich robotników i pięciu raniła. W odwecie około 200 robotników wtargnęło do piwiarni przy Wołyńskiej 27, w której spotykali się złodzieje, i zdemolowało lokal, a z rewolweru postrzelony został subiekt Cwajman. Tyle rosyjska gazeta.

Nie należy jej zanadto wierzyć, bo władze były zainteresowane podsycaniem konfliktów między Polakami i Żydami (stanowiącymi wtedy prawie 40 proc. ludności Warszawy) w nadziei, że osłabi to ruch rewolucyjny. Bardzo możliwe, że pogrom był prowokacją policji chcącej skierować falę przemocy w inną stronę – najpierw w stronę sutenerów i prostytutek, potem Żydów.

4 listopada 1905 r., czyli parę miesięcy po pogromie domów publicznych, warszawski Komitet Robotniczy PPS wydał ulotkę w nakładzie 20 tys. egzemplarzy, w której ostrzegał robotników przed angażowaniem się w pogromy:Z więzienia wypuszczono złodziejów i rozbójników. Szerzą po mieście fałszywe pogłoski o bezeceństwach, których jakoby mieli się dopuścić Żydzi: liczą na to, że pod wpływem tych pogłosek tłum nieświadomy rzuci się do mordów i rabunków. W ten sposób usiłuje rząd łotrowski utopić we krwi naszą świętą walkę o wolność. Wczoraj już jakieś podejrzane indywidua usiłowały rozbić sklep na Nalewkach .

Jeżeli była to prowokacja, to nieudana. Jeszcze przez wiele miesięcy w Warszawie trwała rewolucja, a władze rosyjskie nie były pewne dnia ani godziny.

Zajścia opisałem na podstawie ówczesnych gazet, przede wszystkim „Kurjera Warszawskiego” i „Gazety Polskiej”

W ”Ale Historia” czytaj też:

Rzeź Ormian
100 lat temu, 24 kwietnia 1915 r., tureckie wojsko i policja wyłapały ok. 2 tys. mieszkających w Stambule Ormian. Niemal wszyscy zostali natychmiast zamordowani. Ten dzień uważany jest za początek ludobójstwa mniejszości ormiańskiej, które w ciągu następnego roku mogło pochłonąć nawet 1,5 mln ofiar

Seryjni mordercy (5). Bestialstwo rosyjskiej dziedziczki
Przeszła do mrocznej legendy i choć od jej śmierci upłynęło już ponad 200 lat, Rosjanie wciąż uważają ją za jedną z najokrutniejszych zbrodniarek, jakie kiedykolwiek żyły na rosyjskiej ziemi

Żołnierzami Stalina zostali niechcący
– Niektórzy z was boją się, że nie mają dokąd wracać. A co? Jak wyjeżdżaliście, to z oficjalnym pozwoleniem? Związek Radziecki to nie zakład dobroczynności! – szydził z niepotrzebnych już żołnierzy Brygad Międzynarodowych André Marty, generalny inspektor Brygad z ramienia Kominternu

Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu: naród z wojskiem, wojsko z narodem
„Kiedy wojsko śpiewa, nikt w kraju nie ziewa, kiedy wojsko nuci, nikogo nie smuci, kiedy wojsko nuci, nikt młotkiem nie rzuci” – śpiewał w 1985 r. w Kołobrzegu Rudolf Poledniok. Wykonywana przez niego piosenka pt. „Nikt nie ziewa” dostała wyróżnienie

wyborcza.pl

Kanclerz Merkel sfrustrowana Rosją

Bartosz T. Wieliński, 28.04.2015
Od lewej: szefowie MSW i MSZ Niemiec Thomas de Maizière i Frank-Walter Steinmeier, minister gospodarki Sigmar Gabriel, Angela Merkel, Ewa Kopacz, wicepremier Janusz Piechociński, szefowie MON i MSZ Tomasz Siemoniak i Grzegorz Schetyna. I puste krzesło prof. Bartoszewskiego

Od lewej: szefowie MSW i MSZ Niemiec Thomas de Maizière i Frank-Walter Steinmeier, minister gospodarki Sigmar Gabriel, Angela Merkel, Ewa Kopacz, wicepremier Janusz Piechociński, szefowie MON i MSZ Tomasz Siemoniak i Grzegorz Schetyna. I puste krzesło prof. Bartoszewskiego (SŁAWOMIR KAMIŃSKI)

Polska i Niemcy podejmą wojnę propagandową na Ukrainie. Nie dogadaliśmy się w sprawie niemieckich przepisów o płacy minimalnej, które uderzają w polskich kierowców.
– Za długo oddawaliśmy Rosjanom pole – mówi „Wyborczej” uczestnik wczorajszych polsko-niemieckich konsultacji międzyrządowych. Jednym z ich najważniejszych efektów jest zapowiedź polsko-niemieckiego konwoju humanitarnego, który w połowie maja wyruszyć ma na wschodnią Ukrainę. – Nie może być tak, że pomoc dla ludzi, których dotknęła wojna, idzie wyłącznie z Rosji. Europa, ale także Ukraina, muszą być tam bardziej aktywne – dodaje nasze źródło.Premier Ewa Kopacz i kanclerz Angela Merkel uważają, że trzeba wreszcie wygrać na Ukrainie wojnę propagandową i pozbawić wspieranych przez Rosję wschodnioukraińskich rebeliantów statusu graczy.

Według informacji „Wyborczej” Polska chciała, żeby Niemcy nie byli wobec Ukraińców zbyt krytyczni i trochę przymknęli oczy na to, że Kijów ociąga się z reformami. – Częste połajanki nie pomogą pchnąć spraw w dobrym kierunku, ale raczej zniechęcą. Potrzeba mniej kija, a więcej marchewki – uważa nasz rozmówca.

Niemcy stoją mocno po stronie Kijowa, w zeszłym roku zaakceptowali nawet formułkę, że stowarzyszenie z UE to nie koniec drogi Ukrainy do Europy. Widać jednak zniecierpliwienie, że kraj tak wolno się zmienia. – Ukraina musi być specjalnie traktowana – przypominała premier Kopacz na konferencji prasowej.

Z drugiej strony, Merkel mówiła w Warszawie, że jest głęboko sfrustrowana Rosją. Według naszych informacji zarzucała prezydentowi Władimirowi Putinowi wiarołomstwo, a nawet nienawiść do Ukrainy i Unii Europejskiej. Pani kanclerz zgodziła się też z polską premier, że sankcje nałożone na Rosję za agresję na Ukrainę muszą zostać utrzymane. Na konferencji prasowej padło zdanie, że „nie ma przesłanek, by sankcje łagodzić”. Ale w Niemczech, w tym w szeregach współrządzącej krajem socjaldemokratycznej SPD, częste są głosy, że Rosji nie należy karać i że trzeba wrócić do dawnych interesów.

Jeszcze tydzień temu wydawało się, że polsko-niemieckie konsultacje międzyrządowe będą jedynie politycznym rytuałem. Wprawdzie tylu niemieckich ministrów jednego dnia nie zjechało wcześniej do Warszawy (Berlin chciał pokazać, jak wielką wagę przywiązuje do stosunków z Polską), ale lista trudnych tematów była bardzo krótka. A polsko-niemieckie stosunki – jak zapewniają politycy obu stron – są najlepsze w historii.

W piątek niespodziewanie odszedł prof. Władysław Bartoszewski, pełnomocnik premiera ds. dialogu międzynarodowego, szczególnie zasłużony dla zbliżenia Polski i Niemiec. Podczas obrad polskiego i niemieckiego rządu przygotowane dla niego krzesło było puste. Premier Kopacz odczytała przygotowane przez Bartoszewskiego przemówienie. „Wspólnota interesów nie jest dana raz na zawsze. Jest strukturą ruchomą, wymaga naszego stałego wysiłku i uwagi, a więc trzeba ją definiować i wypełniać na nowo. Dopiero w praktyce współpracy występują rozbieżności. Wspólnota interesów wyraża się jednak w tym, że nawet najostrzejsze spory nie godzą w fundamenty współpracy” – napisał profesor.

– Bez Władysława Bartoszewskiego dzieło przyjaźni polsko-niemieckiej nie byłoby tak udane – powiedziała kanclerz Merkel.

Polska nalega, aby Niemcy mocniej wspierały naukę języka polskiego w tamtejszych szkołach. Domaga się też, by Berlin zmienił stanowisko w sprawie wprowadzonej 1 stycznia płacy minimalnej dla kierowców. Według obecnych przepisów wszyscy kierowcy przejeżdżający przez Niemcy muszą dostawać 8,5 euro za godzinę. Dla polskich firm transportowych stawki te są nie do przyjęcia. Niemieccy politycy zapewniali, że przepisy mają na celu walkę z wyzyskiem pracowników. Spór będzie musiała rozstrzygnąć Bruksela.

Zobacz także

wyborcza.pl

PiS znów na tropie fałszerstw wyborczych. Lotne brygady i zespoły z kamerami szkolą się w okręgach

Tomasz Dybalski, 28.04.2015
Protest sympatyków komitetu Bezpartyjni Samorządowcy w sprawie<br /><br />
liczenia głosów podczas wyborów samorządowych. Wrocław, 22 listopada 2014 r.

Protest sympatyków komitetu Bezpartyjni Samorządowcy w sprawie liczenia głosów podczas wyborów samorządowych. Wrocław, 22 listopada 2014 r. (MACIEJ ŚWIERCZYŃSKI)

Przed wyborami prezydenckimi członkowie obwodowych komisji z PiS musieli przejść szkolenia i zdać partyjne egzaminy. „Podejrzane” komisje kontrolować mają lotne brygady. W powiatach – specjalne zespoły „z kamerą i prawnikiem”.
Tak PiS ma zbierać dowody na ewentualne fałszowanie wyborów. I powołał centralny zespół ochrony wyborów, który z kolei przygotował specjalną instrukcję. Zespół stworzył struktury, w każdym okręgu wyborczym powstał podobny zespół okręgowy. W każdym okręgu partyjni działacze prowadzili szkolenia dla członków obwodowych komisji wyborczych i mężów zaufania. Żeby wejść w skład komisji obwodowej, kandydaci wytypowani przez PiS musieli po szkoleniu zdać egzamin i podpisać oświadczenie, że po zakończeniu liczenia głosów prześlą kopię protokołu ze swojej komisji do okręgowego zespołu.Tylko w okręgu radomskim było 81 szkoleń dla ponad tysiąca osób. Prowadził je poseł PiS Marek Suski. – W tym okręgu będziemy mieli swoich członków w 473 z 518 komisji obwodowych. W każdej z nich będzie też mąż zaufania, a w komisjach, w których członków nie mamy, mężów zaufania będzie dwóch – wylicza poseł.Instrukcja, którą dostali członkowie komisji i mężowie zaufania, ma kilkanaście stron. Poza wyliczanką, na co mają zwracać uwagę, są też uwagi praktyczne. Każdy na wybory musi zabrać ze sobą notes, długopis, ołówek, kalkulator, telefon z ładowarką, aparat fotograficzny, prowiant na cały dzień czy potrzebne leki.

Komisje mają odwiedzać lotne brygady, a w każdym powiecie ma być też zespół specjalny.

– Złożony z samochodu, kamery i prawnika – zapowiada Suski.

To ma być recepta na – jak mówi poseł PiS – „podejrzane komisje wyborcze”. – Takie, w których PSL zdobył ponad 80 proc. głosów albo było kilkadziesiąt procent głosów nieważnych – wyjaśnia Suski.

Komisje, w których lotne kontrole mają się pojawić, są już wybrane, ale Suski nie może zdradzić ich lokalizacji. – Gdyby to było jawne, to wybory byłyby fałszowane w innych komisjach – wyjaśnia. Zaznacza jednak, że w każdej gminie wytypowany jest przynajmniej jeden lokal. Przeszkoleni członkowie, mężowie zaufania i lotne brygady mają pomóc w udokumentowaniu wyborczych fałszerstw.

Czy Suski jest pewny, że będzie do nich dochodziło? Po wyborach samorządowych sądy w całym kraju odrzucały protesty składane przez działaczy PiS. – Sądy wymagały twardych dowodów, dlatego teraz takie będziemy zbierać. Jak się nie pilnuje, to wyniki są dziwne – twierdzi poseł PiS.

Podobne akcje zapowiadali już przed ubiegłorocznymi wyborami do Parlamentu Europejskiego i samorządowymi. Wtedy niewiele z nich wyszło. Po wyborach europejskich złożono 64 protesty, z których Sąd Najwyższy uznał 13. Żaden z nich nie wpłynął jednak na wynik wyborów. Po wyborach samorządowych było już 1949 protestów.

Na początku lutego „Wyborcza” policzyła, że wtedy sądy rozpoznały 1737 z nich. Uznano zaledwie 48 w związku z uchybieniami, głównie w poszczególnych okręgach do rad gmin. W grudniu 2014 r. została zawieszona posłanka PiS Anna Sikora odpowiedzialna za monitoring wyborów. Oficjalnie za to, że doprowadziła do koalicji PiS z PSL w Otwocku.

Zobacz także

wyborcza.pl

Ekspertka dla mediów z internetu

Maciej Orłowski, 28.04.2015
Fragment strony internetowej

Fragment strony internetowej „Ekspertki.org”

Media są znacznie bardziej męskie niż świat, który opisują. Tylko jedna piąta ekspertów w mediach to kobiety – twierdzi „Krytyka Polityczna”. I uruchamia internetową wyszukiwarkę ekspertek.
– Włączamy telewizor, radio, idziemy na debatę, a tam sami panowie. Nie mamy nic przeciwko mężczyznom, ale dobrze by było, gdyby w debacie publicznej uczestniczyły także kobiety. Nasz portal jest odpowiedzią na medialną rutynę. Poszukajmy nowych twarzy, twarzy kobiet – mówi Agnieszka Wiśniewska z „Krytyki Politycznej”, koordynatorka projektu „Ekspertki.org”.Projekt to internetowa baza danych specjalistek, które są równie kompetentne co mężczyźni, ale nie „przebijają się” do mediów. Na portalu może się zarejestrować każda ekspertka, zamieszczając krótki biogram zawodowy, dane kontaktowe (numer telefonu, adres e-mail, województwo) i dziedziny, którymi się zajmuje. Może też zamieścić linki do swoich artykułów lub wystąpień na YouTubie i swoje zdjęcie.Dziennikarz znajdzie ekspertki przez wpisanie słowa klucza, np. „administracja rządowa”, „czytelnictwo” czy „Europa Wschodnia”, lub przejrzenie listy kategorii. Po rejestracji uzyska dostęp do danych kontaktowych specjalistek. Serwis Ekspertki.org w wersji testowej dostępny jest od czwartku i ma na razie ponad 100 ekspertek z pięciu województw. Jak dotąd przeważają ekspertki „Krytyki Politycznej” i tematy przez nie poruszane (należy do niej 11 z 30 ekspertek w dziale Kultura), choć można znaleźć też kontakt np. do Henryki Bochniarz, prezydenta Konfederacji Lewiatan.

– Organizatorzy wydarzeń często tłumaczą się tym, że „nie ma kobiet ekspertek”. Jeśli w debatach pojawiają się już kobiety, to w dyskusjach na tematy im przypisane, np. edukacja, dzieci, styl życia itp. Brak kobiet sprawia, że szereg ważnych dla społeczeństwa problemów i argumentów nie ma szans przebicia się do opinii publicznej – wyjaśnia Joanna Tokarz-Haertig z „Krytyki Politycznej”.

– Jeśli zakładamy, że mężczyźni radykalnie różnią się od kobiet nie tylko biologicznie, ale także w sposobie analizowania problemów, komunikacji i negocjowania, to dlaczego korzystać tylko z opinii mężczyzn? – pyta prof. Magdalena Środa, etyczka i filozofka. I dodaje: – Ja bardzo chętnie poznam opinię kobiet np. na temat zakupu rakiet Patriot. Akurat bezpieczeństwo narodowe interesuje wszystkich i kobiety też mają na ten temat swoją opinię, która powinna interesować dziennikarzy.

Według badania przeprowadzonego przez Annę Dryjańską i Piotra Pacewicza od kwietnia 2014 r. do marca 2015 r. proporcje mężczyzn do kobiet w mediach to pięć do jednego, z czego mężczyźni byli zapraszani ponad sześć razy częściej niż kobiety. W pierwszej pięćdziesiątce najchętniej zapraszanych ekspertów znalazły się: rzeczniczka rządu Kidawa-Błońska (miejsce 4.) wicemarszałkini Wanda Nowicka (miejsce 23.), prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz (24.) i Beata Szydło z PiS (43.).

Projekt „Ekspertki.org” realizuje „Krytyka Polityczna”, Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego we współpracy z fundacją Kobiety Nauki i Stowarzyszeniem Kobiet Konsola. Patronat nad konferencją objęła prof. Małgorzata Fuszara, pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania.

Zobacz także

wyborcza.pl

Socjolog z SWPS: Jeśli dojdzie do drugiej tury, Andrzej Duda poważnie zagrozi Komorowskiemu

Rozmawiała Agnieszka Kublik, 28.04.2015
Andrzej Duda 20 kwietnia 2015 r.<br /><br /><br />
podczas wiecu wyborczego  w Bibliotece im. Zbigniewa Herberta  w Gorzowie Wielkopolskim

Andrzej Duda 20 kwietnia 2015 r. podczas wiecu wyborczego w Bibliotece im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie Wielkopolskim (DANIEL ADAMSKI)

– Wynik pierwszej tury zależy od wielu czynników. Ewentualne opowiedzenie się Leszka Millera i jego ugrupowania po stronie Bronisława Komorowskiego może przekonać do tej kandydatury część lewicowego elektoratu, ale może też zniechęcić wyborców centrowych i prawicowych – mówi socjolog dr hab. Mikołaj Cześnik, dyrektor Instytutu Nauk Społecznych Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, Polskie Generalne Studium Wyborcze.
AGNIESZKA KUBLIK: Bronisław Komorowski ma szanse dokonać tego, czego dokonał Aleksander Kwaśniewski w 2000 r. – zdobędzie drugą kadencję w I turze? Z badania TNS dla „Wyborczej” wynika, że Komorowski ma teraz 48 proc. poparcia, a Andrzej Duda – 31 proc.MIKOŁAJ CZEŚNIK: Dotychczasowa dynamika kampanii wskazuje raczej na drugą turę. Aby rozstrzygnięcie zapadło już 10 maja, w ostatnich dwóch tygodniach kampanii musiałoby się wydarzyć coś niespodziewanego, jakiś nagły zwrot. Na razie nic na to nie wskazuje. Ale wykluczyć tego na pewno nie można.Wśród tych, którzy deklarują, że poprą Komorowskiego, 21 proc. to elektorat nieprzywiązany – dziś popierają Komorowskiego, jutro mogą jego rywala. Jak Komorowski ich do siebie może przekonać? Albo nie zrazić?– To przede wszystkim pytanie do sztabowców. W moim przekonaniu nie ma jednego sposobu, uniwersalnego komunikatu, mogącego przechylić szalę na stronę urzędującego prezydenta. Grupa potencjalnych wyborców Komorowskiego, która mogłaby mu dać zwycięstwo już w pierwszej turze, jest zróżnicowana. Nie sposób prawdopodobnie zaspokoić jednocześnie ich pragnień.

Na czym Komorowski powinien się skupić w ostatnim tygodniu kampanii? Spora część wyborców decyduje się dopiero w ostatniej chwili.

– W tym momencie jakiekolwiek gwałtowne ruchy, diametralne zmiany narracji, zupełnie nowe, zaskakujące elektorat pomysły mogą przynieść każdemu z kandydatów więcej szkody niż pożytku. Zatem w ostatnich dniach kampanii warto chyba przede wszystkim trzymać się wcześniejszych ustaleń i planów.

Z analiz TNS wynika, że Andrzej Duda w I turze może maksymalnie otrzymać 34 proc. To ciut więcej, niż ma PiS w sondażach partyjnych. To szklany sufit prawicy?

– W pewnym sensie niewątpliwie tak. Przebicie go wymaga rezygnacji z pewnych – jak się zdaje bardzo ważnych dla polityków PiS – postulatów i pomysłów, wyjścia poza typowe dla tego środowiska politycznego narracje, a przede wszystkim ocieplenia relacji z częścią ważnych polskich mediów. To zadanie trudne, ale nie nazwałbym go „mission impossible”. Sukcesy Lecha Kaczyńskiego i Jarosława Kaczyńskiego w drugich turach wyborów prezydenckich w 2005 i 2010 r. wyraźnie to pokazują.

Właśnie tyle, na ile teraz maksymalnie może liczyć Duda w 2005 r., w I turze dostał Lech Kaczyński – 33 proc., by w II dostać już 54,04 proc. i pokonać Donalda Tuska. Pięć lat później Jarosław Kaczyński w I turze miał 36,2 proc., a w II – 46,44 proc. Jeśli będzie II tura, na ile mógłby liczyć Duda?

– Drugie tury wyborów prezydenckich rządzą się specyficzną logiką, a kampania wyborcza w tym czasie też ma swoją wyjątkową dynamikę i charakter. Jeśli dojdzie do drugiej tury, to Andrzej Duda poważnie zagrozi urzędującemu prezydentowi.

Jaki jest największy niewypał tej kampanii? Czyż to nie kandydatka SLD, która za milion złotych Sojuszu kompromituje tę partię od początku kampanii? Najpierw dlatego, że milczała, teraz – że mówi.

– Niewypałów mógłbym wymienić więcej. Kampanie Adama Jarubasa i Janusza Palikota są równie nieudane jak Ogórek.

Dlaczego Ogórek nie przyciąga nawet wyborców SLD?

– Największym problemem jest jej uwikłanie w różne – nie zawsze czytelne dla zewnętrznego obserwatora – gierki, walkę frakcji, współzawodnictwo wewnątrzpartyjne itd. Z tym związany jest wyraźny dystans wobec Magdaleny Ogórek demonstrowany przez część polityków SLD i przekładający się na kiepskie poparcie dla jej kandydatury nawet w elektoracie lewicowym.

Prof. Siemieńska na początku kampanii oceniała, że Ogórek może zyskać wiele, np. rozpoznawalność. Ale okazało się, że gdy zyskała dużą rozpoznawalność, to utraciła zaufanie.

– Błędów w kampanii kandydatki Sojuszu było naprawdę sporo. Po części odpowiedzialność za nie spada na nią samą, po części na pewno obciążają one konto partii, a przede wszystkim jej lidera.

Jak Leszek Miller mógłby minimalizować straty wyrządzone Sojuszowi przez Ogórek? Wycofać poparcie, by jej słaby wynik obciążył tylko ją, a nie Sojusz i Millera?

– To jedna z opcji, nie wiem zresztą, czy najlepsza. Często jest tak, że partia, która w ogóle nie wystawia kandydata w wyborach prezydenckich, traci na tym. Przestaje być postrzegana jako „partia pierwszoligowa”. Dla wyborców taka decyzja może być mało zrozumiała, szczególnie gdyby wiązało się to z poparciem przez SLD innego kandydata.

Wygrana lub przegrana Komorowskiego w I turze może zależeć od lewicy? Gdyby Miller wycofał poparcie dla Ogórek, Komorowski mógłby na tym zyskać tyle, by wygrać w I turze?

– Wynik pierwszej tury zależy od wielu czynników, nie przeceniałbym sytuacji na lewicy. To prawda, że ewentualne opowiedzenie się Leszka Millera i jego ugrupowania po stronie Bronisława Komorowskiego może przekonać do tej kandydatury część lewicowego elektoratu, ale może też zniechęcić wyborców centrowych i prawicowych.

Proszę pamiętać o tym, że dla mnóstwa polskich obywateli Leszek Miller wciąż pozostaje osobą bardzo kontrowersyjną, dawnym funkcjonariuszem antydemokratycznego reżimu mającego na rękach krew polskich robotników. Sztab Bronisława Komorowskiego z pewnością wie, że poparcie Millera może być pocałunkiem śmierci.Dokąd mogą odpłynąć wyborcy Kukiza i Korwina? W sumie to ok. 10 proc. głosów. Duda może dostać ich głosy w II turze?– Jeśli ktokolwiek miałby ich przejąć, to właśnie Duda. Ale w ograniczonej liczbie, bo to głównie antysystemowcy. Dla nich Duda to jednak establishment.Co różni sondaże TNS dla PiS i „Wyborczej”

W sondażu TNS dla „Gazety Wyborczej”, który opublikowaliśmy 24 kwietnia, Bronisław Komorowski może liczyć na 48 proc. poparcia, Andrzej Duda – 31.

Poparcie liczono wśród tych, którzy deklarowali, że na pewno pójdą na wybory, oraz tych, którzy raczej pójdą. I wszyscy ci respondenci są pewni, na kogo oddadzą głos. Nie brano pod uwagę tych, którzy choć mają zamiar głosować, nie potrafią wskazać kandydata, którego poprą. Nasz sondaż przeprowadzono 11-16 kwietnia na ogólnopolskiej próbie losowej. Ankieter rozmawiał z badanym twarzą w twarz.

To ważne szczegóły, bo wczoraj portal 300polityka porównał te wyniki z innym sondażem TNS przeprowadzonym na zamówienie PiS (20-22 kwietnia). Od naszego różni je metoda – badanie przeprowadzono przez telefon. W sondażu telefonicznym odsetek deklarujących udział w wyborach jest ponad dwa razy wyższy niż w badaniu twarzą w twarz.

300polityka zestawia nasze 48 proc. dla Komorowskiego i 31 dla Dudy z wynikiem 36 proc. dla Komorowskiego i 27 dla Dudy w sondażu dla PiS z komentarzem, że „to pierwszy sondaż dużej pracowni w tej kampanii, w której z niezdecydowanymi prezydent Komorowski ma poparcie poniżej 40 proc.”.

Czy to uprawniony wniosek? Nie wiadomo, ponieważ 300polityka porównała nieporównywalne dane. Wyniki w badaniu dla PiS TNS liczył wśród innej grupy ankietowanych niż w badaniu dla nas. Uwzględnił bowiem tych, którzy na pewno pójdą na wybory (bez wahających się), ale nie mają jeszcze pewności, na kogo zagłosują.

W badaniu dla „Wyborczej” liczyliśmy poparcie kandydatów wśród innej, większej, grupy: tych, co na pewno pójdą, tych, co raczej pójdą i wiedzą, kogo poprą.

Sondaże TNS pokazują stały trend: od stycznia poparcie dla Komorowskiego spada, dla Dudy rośnie. Ale dynamika wyraźnie wyhamowała w połowie marca: Komorowskiemu spada wolniej, Dudzie wolniej przybywa. W żadnym z sondaży prezydenckich, także innych pracowni badawczych, te dwie krzywe nie są nawet bliskie przecięcia.

Zobacz także

wyborcza.pl

Masakra świętego Wojciecha

Adam Zadworny, 27.04.2015
Odrestaurowany relikwiarz. Oryginał powstał w 1662 r. w gdańskiej pracowni Piotra van der Rennena. Tworzyły go zawierająca domniemane szczątki świętego trumienka przykryta wieczkiem, na którym spoczywa półleżąca postać męczennika w stroju biskupim z pastorałem. Trumienkę dźwiga sześć orłów, a całość podtrzymują figury rycerza, duchownego, mieszczanina i chłopa symbolizujące stany Rzeczypospolitej. Dopiero po włamaniu do katedry gnieźnieńskiej w wielu kościołach zaczęto stosować zabezpieczenia elektroniczne; wcześniej dzieła sztuki sakralnej zabezpieczano kłódkami i kratami.

Odrestaurowany relikwiarz. Oryginał powstał w 1662 r. w gdańskiej pracowni Piotra van der Rennena. Tworzyły go zawierająca domniemane szczątki świętego trumienka przykryta wieczkiem, na którym spoczywa półleżąca postać męczennika w stroju biskupim z pastorałem. Trumienkę… (Fot. Iwanczuk/Reporter /)

Złodzieje odrąbali od relikwiarza nie tylko srebrną figurę męczennika, ale również anioły, skrzydła orłów i mnóstwo mniejszych detali. „Barbarzyństwo włamywaczy przypomina okrucieństwo zabójców św. Wojciecha” – pisał 21 marca 1986 r., czyli dzień po włamaniu do katedry gnieźnieńskiej, „Express Poznański”.
20 marca jak co rano proboszcz katedry ksiądz Zenon Willa wyszedł na obchód świątyni. Od wielu miesięcy trwał remont, więc kościół wyglądał jak plac budowy: wewnątrz stały drabiny, a na podłogach walały się materiały budowlane i narzędzia. Przed rozpoczęciem prac duchowni najbardziej obawiali się o relikwiarz św. Wojciecha, więc żeby ochronić go przed wdzierającym się wszędzie pyłem, przykryto go folią. Gdy proboszcz zbliżał się do relikwiarza, poczuł niepokój, bo wokół ujrzał mnóstwo śladów butów. Kiedy zdjął folię, zrobiło mu się słabo: relikwiarz został kompletnie zdewastowany, a figury św. Wojciecha w ogóle nie było.Zrozpaczony proboszcz natychmiast zadzwonił na milicję.Święty rodem z CzechŚw. Wojciech, najważniejszy obok św. Stanisława patron polskiego Kościoła, wywodził się z rodu Sławnikowiców, których ziemie obejmowały rejon Libic w Czechach. Do stanu duchownego przygotowywał się w Magdeburgu, gdzie w 986 r. utworzone zostało biskupstwo misyjne mające zajmować się nawracaniem zachodnich Słowian. W styczniu 983 r. Wojciech (a właściwie Adalbert, bo podczas bierzmowania biskup magdeburski Adalbert użyczył mu swego imienia i głównie pod nim występuje w źródłach łacińskich) został biskupem praskim. Ponieważ jednak zraził prażan, dwukrotnie musiał opuścić ten urząd, a powrót do Pragi stał się niemożliwy po tzw. krwawej łaźni libickiej w 995 r. Rządzący w Czechach Przemyślidzi najechali wtedy ziemie Sławnikowiców i zamordowali czterech braci Wojciecha.Biskup schronił się w Rzymie, gdzie papież Grzegorz V doradził mu, by podjął się misji chrystianizacyjnej wśród pogan, i gdzie zaprzyjaźnił się z cesarzem Ottonem III, który zaangażował się w organizowanie jego wyprawy misyjnej: zabrał go do Niemiec i to właśnie z dworu cesarskiego Wojciech ze swym bratem Radzimem Gaudentym ruszyli w kierunku Prus. Prawdopodobnie pod koniec lutego 997 r. przybył do Gniezna, skąd wyprawił się do Prus, by nawracać tamtejszą ludność. 23 kwietnia 997 r. na wybrzeżu Bałtyku został napadnięty przez Prusów, którzy ścięli mu głowę. Potem książę Bolesław Chrobry wykupił od nich zwłoki biskupa i pochował je w Gnieźnie. Trzy lata później przy grobie męczennika podczas zjazdu gnieźnieńskiego, najważniejszego od czasu chrztu w 966 r. wydarzenia politycznego w państwie polskim, spotkali się cesarz rzymski Otton III i książę Bolesław.

Szczątki św. Wojciecha otoczone czcią spoczywały w katedrze gnieźnieńskiej aż do najazdu czeskiego księcia Brzetysława w 1038 r. lub 1039 r., który zniszczył gnieźnieńską katedrę, zrabował relikwie i wywiózł je do Pragi. Pod koniec XI w. gnieźnieńska katedra została jednak odbudowana, a podczas konsekracji złożono w niej ponownie relikwie św. Wojciecha, bo – jak głosi tradycja – Czesi nie zabrali jego szczątków. 400 lat później Jan Długosz wyjaśnił w swojej kronice, że ciało św. Wojciecha Polacy zamienili miejscami z jego bratem Radzimem Gaudentym i to on spoczął w praskiej katedrze. Ponadto na początku XII w. doszło do cudownego odnalezienia głowy Wojciecha przez arcybiskupa gnieźnieńskiego Jakuba. Odtąd zarówno Gniezno, jak i Praga czciły swoje relikwie św. Wojciecha. W 1662 r. umieszczone zostały w relikwiarzu wykonanym przez gdańskiego złotnika Petera von der Rennena (jest też autorem relikwiarza św. Stanisława w katedrze wawelskiej). Holenderski rzemieślnik zużył do jego produkcji blisko 100 kg srebra najwyższej próby.

Trzy głowy św. Wojciecha

Grupa śledcza szuka tropu

Włamywacze, którzy w nocy z 19 na 20 marca 1986 r. wdarli się do katedry, działali bardzo brutalnie – odrąbali od relikwiarza nie tylko figurę biskupa, ale również anioły, skrzydła orłów i wiele mniejszych detali. Natychmiast po pierwszych meldunkach z miejsca przestępstwa kierownictwo Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Poznaniu powołało specjalną grupę śledczą mającą wytropić sprawców. Sprawa natychmiast stała się głośna w kraju, bo tego samego dnia o wyczynie rabusiów poinformowały radio i telewizja, a także Wolna Europa.

W archiwum poznańskiego ośrodka TVP zachował się 27-minutowy film nakręcony w katedrze dzień po włamaniu. Widać na nim wypowiadających się do kamery księży, śledczych i prokuratorów. Płk Zdzisław Stocki, szef Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Poznaniu, obiecał, że powołana przez niego grupa „będzie pracować 24 godziny na dobę, bez świąt i wolnych sobót”, i dodał, że podwładni już sprawdzili alibi 1,1 tys. osób i przeszukali 290 melin. Ksiądz Jan Kasprowicz, mówiąc o znaczeniu relikwiarza św. Wojciecha, porównał go do ikony jasnogórskiej i wawelskiego relikwiarza św. Stanisława. Natomiast prokurator wojewódzki Michał Posadzy zapewnił widzów: „Robimy wszystko, aby ustalić sprawców, ująć ich i odzyskać postać św. Wojciecha”.

Codziennie o siódmej rano członkowie grupy śledczej wyjeżdżali do Gniezna, skąd wracali do Poznania o północy, ale ich pierwsze działania nie doprowadziły do znalezienia tropu.

Skok po srebrny złom?

W całym kraju milicja została postawiona na nogi i już w ciągu kilku pierwszych dni śledztwa funkcjonariusze przeszukali około tysiąca mieszkań osób z półświatka i sprawdzili 2 tys. samochodów. Wydziały kryminalne uruchomiły swoich agentów w środowiskach włamywaczy i paserów. W poznańskiej grupie śledczej pracował Jerzy Jakubowski, oficer kryminalny MO, a potem policji, który w 1986 r. miał już na koncie wiele osiągnięć w głośnych sprawach kryminalnych, m.in. w ujęciu Edwarda Kolanowskiego, osławionego poznańskiego mordercy i nekrofila.

– To była sprawa priorytetowa. Cały czas dzwonili do nas przełożeni z Komendy Głównej, więc czuliśmy zainteresowanie centrali naszą pracą. Stosunki władzy z Kościołem były wówczas skrajnie złe, bo jak wiadomo, ledwie półtora roku wcześniej oficerowie Służby Bezpieczeństwa zamordowali księdza Jerzego Popiełuszkę. Szybkie wykrycie sprawców kradzieży w katedrze gnieźnieńskiej mogło te relacje poprawić – wspomina Jakubowski, dziś emerytowany oficer policji.

Na miejscu włamania milicjanci odkryli wiele śladów, ustalili m.in., że złodzieje wspięli się po linach na okno i próbowali przepiłować w nim kraty, ale w końcu dostali się do środka, odginając jeden z prętów. W bocznej nawie kościoła śledczy znaleźli sześć brzeszczotów, których sprawcy użyli m.in. do przepiłowania śruby mocującej leżącą figurę św. Wojciecha do trumienki relikwiarza. Ślady butów, które odcisnęły się na posadzce, wskazywały, że włamywaczy było prawdopodobnie trzech. Ponieważ obeszli się z zabytkiem niezwykle brutalnie, śledczy nie mieli wątpliwości, że nie chodziło o kradzież dzieła sztuki klasy zerowej ujętego w katalogach międzynarodowych, a więc prawie niemożliwego do sprzedania, lecz wyłącznie o wysokiej próby metal szlachetny, z którego został wykonany relikwiarz.

Milicja sprawdzała przemytników, m.in. marynarzy, którzy masowo wywozili wówczas z Polski srebrny złom osiągający wtedy na Zachodzie trzykrotne przebicie w porównaniu z cenami w kraju. W połowie lat 80. wybuchła tzw. afera srebrna – funkcjonariusze z wydziałów przestępczości gospodarczej i SB rozpracowywali przemyt na dużą skalę srebra odzyskiwanego z klisz rentgenowskich. Zajmowali się też kilkoma wielkimi kradzieżami tego metalu z fabryk i spółdzielni wytwarzających np. sztućce. Ale wzmożone kontrole na granicach nie dały rezultatu, nie natrafiono na ślad XVII-wiecznego srebra, z którego wykonany był relikwiarz.

Narady przy wódce i szprotach

Po tygodniu pracy zmęczeni członkowie grupy śledczej postanowili, że nie będą codziennie wracać z Gniezna do Poznania. Milicja wynajęła im kilka pokoi w zajeździe Drogorad w okolicach Żnina i tam – jak wspomina Jakubowski – przy wódce i szprotach z chlebem do późna dyskutowali o kierunkach rozwoju śledztwa, tropach i hipotezach.

Przełomowa jednak okazała się decyzja o wyznaczeniu 0,5 mln zł nagrody za pomoc w ujęciu sprawców (pieniądze pochodziły z budżetu Ministerstwa Kultury). Kolejne 200 tys. dorzuciły osoby prywatne. Kiedy po jednej z nocnych narad w zajeździe Drogorad śledczy przyjechali rano do komendy w Gnieźnie, czekał na nich szyfrogram z Gdańska. – Dzięki nagrodzie gdańska milicja otrzymała kluczową informację – wspomina Jakubowski. Do jednego z tamtejszych komisariatów zgłosił się mężczyzna, który przy ul. Dąbrowszczaków wynajął garaż braciom bliźniakom i odnalazł w nim niewielkie fragmenty srebrnego złomu i ślady przetapiania kruszcu, co skojarzył ze skokiem w Gnieźnie. Do Gdańska pojechali śledczy i na miejscu stwierdzili, że kawałki srebra z garażu z całą pewnością pochodzą z relikwiarza.

Włamywacze na linach22-letni bliźniacy – Krzysztof i Marek M. – mieli już założone kartoteki na milicji, a w trakcie śledztwa prowadzonego w ich sprawie w Gdańsku okazało się, że dokonali kilkunastu przestępstw w całej Polsce. Podczas jednego z włamań z dachu wieżowca bracia zjechali na linach taterniczych na balkon mieszkania zamożnych gdańszczan na siódmym piętrze, odurzyli śpiących domowników chloroformem, obrabowali mieszkanie i spokojnie wyszli. Braci M. zatrzymali w pociągu milicyjni komandosi, a trzeci złodziej, starszy o dwa lata od bliźniaków Waldemar B., ich kolega z bloku, wpadł w swoim domu. W skrytce w budynku, w którym mieszkali, milicjanci znaleźli pistolety.Gra o srebroŻaden z trójki podejrzanych nie przyznawał się do winy i nie zamierzał wskazać miejsca ukrycia łupu. – To, że znaleziono skrawki srebra w jakimś garażu, niczego nie dowodzi – mówił podczas przesłuchań Krzysztof M. I gdy milicjanci zaczęli się już obawiać, że niczego z aresztowanych gdańszczan nie wyduszą, zdarzył się kolejny przełom: 12-letni chłopiec bawiący się w pobliżu gnieźnieńskiej katedry odkopał w pryzmie piachu korpus oderwanego od relikwiarza św. Wojciecha. Figura nie miała rąk, nóg oraz głowy, które najprawdopodobniej zostały już przetopione razem z aniołami, skrzydłami orłów i innymi skradzionymi elementami.Wtedy śledczy rozpoczęli rozgrywkę z przestępcami. Na stole położyli odnaleziony korpus, a Jakubowski wprowadzał do pokoju każdego z podejrzanych z osobna i zadawał to samo pytanie: „Jak myślisz, z kim go odkopałem? No, strzelaj, kto wskazał miejsce ukrycia św. Wojciecha?”. W ten sposób zasiali nieufność pomiędzy braćmi M. oraz ich wspólnikiem. Kiedy dominujący w szajce Krzysztof M. przyznał się do winy, licząc na łagodniejszą karę, w jego ślady poszedł brat, a następnie Waldemar B.

Wyprawa po świeczniki

Złodzieje twierdzili, że włamali się do katedry po to, żeby skraść zabytkowe srebrne lichtarze, których szukali na ołtarzu głównym, a kiedy ich nie znaleźli, zwrócili uwagę na relikwiarz. Figura św. Wojciecha nie mieściła się w torbie, więc ją zakopali, licząc na to, że jeszcze po nią wrócą. Dopiero następnego dnia z gazet dowiedzieli się, jaki skarb przetopili w gdańskim garażu, posługując się palnikiem acetylenowym i ceramicznymi doniczkami.

Ale nawet bez przyznania się do winy materiał obciążający włamywaczy okazał się mocny. Z analizy kryminalistycznej wynikało, że ślady obuwia pozostawione przez złodziei w katedrze pochodzą od dwóch par trampek odnalezionych w mieszkaniu bliźniaków. Natomiast na jednym z sześciu brzeszczotów ujawniono odcisk opuszki palca Marka M. Podczas włamań bracia zawsze używali rękawiczek, ale zapomnieli je nałożyć, kiedy przed wyprawą do Gniezna pakowali brzeszczoty do worka marynarskiego.

Zwrot z pompą

Choć sprawcy przyznali się do winy, długo jeszcze nie chcieli oddać łupu. – Jak wyjdę, chciałbym z tego skoku mieć coś dla siebie – powtarzał Krzysztof M. pytany o miejsce ukrycia przetopionych elementów relikwiarza. Funkcjonariusze przekonywali ich, że jeśli wskażą to miejsce, będą mogli liczyć na niższy wyrok, i sprawcy w końcu pękli – 9 kwietnia 1986 r. po wielogodzinnych przesłuchaniach w osobnych pokojach poznańskiej komendy milicji niezależnie od siebie narysowali prawie identyczne szkice z miejscem ukrycia srebra w Gdańsku.

Władze uroczyście zwróciły 28 kg brudnego srebrnego złomu w pięciu bryłach, a prasę obiegły zdjęcia milicjantów oddających ks. Kasprowiczowi to, co zostało ze św. Wojciecha. – Na szczęście zbiegiem okoliczności kilka dni przed włamaniem zrobiono dokładne zdjęcia relikwiarza – opowiada ks. Kasprowicz. – Były też zdjęcia z czasów okupacji wykonane przez hitlerowców, którzy chcieli wywieźć z Gniezna relikwiarz. Po uroczystym przekazaniu srebra w kościołach odczytany został list prymasa Józefa Glempa, w którym zapowiedział on odtworzenie zniszczonych elementów relikwiarza.

Gdyby nie ten palant…

Tymczasem śledczy zaczęli podejrzewać, że włamywacze mogli mieć jeszcze jednego wspólnika, a właściwie zleceniodawcę. Podczas jednego z przesłuchań Jakubowski zapytał Krzysztofa M., dlaczego nie okradli ze wspólnikami jakiejś pomniejszej świątyni w Trójmieście, tylko zdecydowali się na katedrę w Gnieźnie, jeden z najważniejszych kościołów w Polsce. Przecież mogli się spodziewać, że po okradzeniu tej właśnie świątyni zwali im się na łeb cała milicja. Usłyszał zaskakującą odpowiedź: – Gdyby nie ten palant, mielibyśmy spokój!

Włamywacze w końcu wsypali zleceniodawcę kradzieży lichtarzy. Okazał się nim Piotr N., 34-letni pozujący na intelektualistę przestępca, który wyspecjalizował się we włamaniach do obiektów sakralnych. Tylko w jednym 1986 r. dokonał kilkunastu skoków na kościoły i kaplice, a w jednej z jego melin milicjanci odnaleźli całe wyposażenie wiejskiego kościoła ze wschodniej Polski. Kiedy proboszcz zobaczył je w komendzie MO, padł na kolana i dziękował Bogu.

Zwieńczeniem działań była wizja lokalna. Kryminalni przygotowywali ją dyskretnie, aby nie ściągnąć gapiów, których obecność mogłaby zniechęcić bliźniaków. Uczestników wizji lokalnej otaczał kordon składający się z milicjantów i kleryków z seminarium duchownego. Podczas rekonstrukcji wydarzeń bracia ze swadą instruowali milicyjnego komandosa, jak ma wchodzić po linie na okno kościoła.

Święty państwowy

28 maja 1986 r., nieco ponad dwa miesiące po włamaniu, do poznańskiego sądu trafił akt oskarżenia, w którym prokuratura oskarżyła przestępców o kradzież i zniszczenie mienia państwowego, a nie kościelnego. Tylko dzięki takiej kwalifikacji mogła domagać się 25 lat więzienia, które wówczas groziło za takie przestępstwo. Wtedy doszło do poważnego zgrzytu na linii państwo – Kościół, a reprezentujący kurię adwokat Milan Swora opowiada, jak usłyszał od prymasa Glempa, że ma bronić mienia kościelnego.

Kiedy jednak do bliźniaków dotarło, że grozi im 25 lat, zupełnie się załamali, a milicja podejrzewała nawet, iż mogą spróbować odebrać konwojentom broń i podjąć próbę ucieczki z sali sądowej. To dlatego podczas procesu strażnicy mieli w pistoletach puste magazynki, a salę sądową nr 100 w Sądzie Wojewódzkim w Poznaniu chronili komandosi.

Oskarżało dwóch prokuratorów – Romuald Jakubowicz skupił się na wartości historycznej relikwiarza, a Michał Posadzy na dowodach. Oskarżyciel posiłkowy, czyli reprezentujący kurię mecenas Swora, zgodził się z zebranymi dowodami, ale zanegował wywód prokuratora Jakubowicza, z którego wynikało, że relikwiarz to mienie państwowe nazwane na potrzeby procesu „ogólnonarodowym”.

Pracujący pod presją władz sąd już 1 lipca 1986 r., a więc niespełna cztery miesiące po włamaniu, ogłosił wyrok. Uznał prokuratorską kwalifikację, ale nie skazał braci na 25, tylko na 15 lat więzienia. Tyle samo dostał zleceniodawca włamania Piotr N., a wykazujący największą skruchę Waldemar B. – 12 lat. Po apelacji mecenasa Swory Sąd Najwyższy zmienił kwalifikację przestępstwa, uznając, że jednak relikwiarz św. Wojciecha jest mieniem kościelnym, ale kary utrzymał w mocy.

Bardzo szybko rozpoczęły się prace nad odtworzeniem zniszczonych fragmentów relikwiarza, do których użyte zostało odzyskane srebro. Już w 1987 r. zabytek wyglądał tak jak przed dewastacją. Na przestępstwie najbardziej wzbogacił się gdańszczanin, który wydał bliźniaków i dostał za to 0,5 mln zł nagrody, oraz rodzice chłopca, który znalazł okaleczoną figurę świętego.

W ”Ale Historia” czytaj też:

Maczków nad rzeką Ems
Główna arteria – Lange Strasse – stała się ul. Kopernika, Emsstrasse – ulicą Legionów, Schleusenstrasse – Wileńską, Mittelstrasse – Mickiewicza, Uferstrasse – Łyczakowską. Nazwę zmieniło też samo miasto. Haren na krótko stało się Lwowem, a potem wódz naczelny gen. Tadeusz Bór-Komorowski nadał mu nazwę Maczków

Seryjni mordercy: dusiciele bogini Kali
Buhram, przywódca jednego z gangów dusicieli, którzy w Indiach zabijali podróżnych, na przełomie XVIII i XIX w. mógł pozbawić życia blisko tysiąc osób

Czesi na barykadach
Powstanie w Pradze wybuchło kilka dni po kapitulacji Berlina i nie mogło już niczego zmienić. Zginęło ok. 1,7 tys. Czechów. Część przywódców tego zrywu zapłaciła bardzo wysoką cenę, ale nie zabili ich Niemcy ani nie prześladowali Sowieci

Historia przedmiotu. Sztuka spluwania
Gdy w 1949 r. komuniści zdobyli w Chinach władzę, nakazywali ustawianie spluwaczek w miejscach publicznych. W tym czasie w świecie zachodnim urządzenia te wychodziły już z użycia, choć u nas stały w urzędach jeszcze w latach 60

Z dziejów podróżowania. Droga przez dawną Polskę
Chłopi z reguły chodzili pieszo i niedaleko. Niektórzy drobni sprzedawcy towar nosili na plecach, używając konstrukcji zakładanych na plecy i przypominających plecaki. Poważniejsi kupcy używali obładowanych towarem zwierząt jucznych lub wozów ciągniętych przez konie. Szlachta jechała wierzchem

Wyborcza.pl

Dodaj komentarz