Nycz

 

„Czapki z głów przed Polakami” – komentarz po wizycie prezydenta Komorowskiego w Berlinie

Prof. Arkadiusz Stempin, 12.09.2014
Prof. Arkadiusz Stempin

Prof. Arkadiusz Stempin (archiwum prywatne)

Niedługo po objęciu rządów, w 2008 roku, Donald Tusk powiedział, że w relacjach z Niemcami okres gestów zakończył się i musi ustąpić polityce opartej na wzajemnych interesach. Polski premier pomylił się – pisze dla TOKFM.pl prof. Arkadiusz Stempin.
„Realpolitik” w stosunkach polsko-niemieckich do dziś flankuje polityka gestów i symboli, garściami czerpiąca z obopólnego historycznego sprzężenia, najczęściej obciążonego odium hi
storii.

Dowodzi tego awantura o Erikę Steinbach, Centrum przeciw wypędzeniom z jednej i obecność czołowych polityków z obydwu krajów na historycznych rocznicach w Niemczech i w Polsce z drugiej strony. Ostatni przykład – wizyta prezydenta Gaucka 1 września na Westerplatte i prezydenta Komorowskiego w Berlinie.

Jak się zbliża narody

Możliwe, że istotniejszy od symboliki przemówienia polskiego prezydenta w „sercu niemieckiej demokracji”, jak to ujął sam Bronisław Komorowski czy hymnów pochwalnych wygłaszanych pod jego adresem przez opiniotwórcze media nad Renem, jest szerszy tego kontekst.

Ważniejszy może być nawet stawiany dzisiaj niepisany warunek: pora na inne postrzeganie Polski – teraz jako kraju o znacznym ciężarze gatunkowym w UE. Nie ogranicza się to do elit politycznych, ale rozciąga na szersze grupy niemieckiego społeczeństwa, zakotwiczone nie w wysokiej, ale w masowej kulturze.

Te grupy społeczne nie wysłuchają koncertu Christiana Zimmermanna w Monachium i nie obejrzą wystawy o Powstaniu Warszawskim w Berlinie. Dla nich wizerunek Polski zmienił się pod wpływem ich przyjazdu na Mistrzostwa Europy w 2012 roku lub relacji o nich. Nie mniejsze znaczenie ma coraz gęstsza sieć niemiecko-polskich powiązań partnerskich, zawarta między szkołami, miastami czy firmami. A to syn pojechał z klasą na wycieczkę do Gdańska, a to sąsiad wrócił z wyjazdu służbowego do Polski…

Szacunek budzą też polskie firmy obecne w Niemczech, o których statystyczny Polak sam mało wie. Np. znana w kraju sieć „Smyk” jest potentatem na niemieckim rynku zabawek, który wykupił jedną z najbardziej liczących się miejscowych sieciówek „Spiele Max”.

Stereotypy?

Oczywiście zdarzają się incydenty. Film „Nasze matki, nasi ojcowie” był przed rokiem wielkim faux pas. Ginie on jednak w natłoku medialnych przekazów o II wojnie światowej, uwzględniających wrażliwość historyczną Polaków. Jeden z nich, dokument „Konspiratorki” o polskim państwie podziemnym, który wyszedł spod ręki reżysera Paula Mayera, każdy Niemiec może sobie nabyć na portalu Amazon.

Z kolei niedawny incydent na ME w pływaniu w Berlinie, kiedy spiker zapowiedział występ polskiej reprezentacji, która zapewne powróci z niemieckimi samochodami, spotkał się z taką krytyką niemieckiej opinii publicznej, że za kolportowanie stereotypu Polaka-złodzieja samochodów musiał się on publicznie połajać.

Szacunek dla Polaków

A „Realpolitik”? Tu silna pozycja Polski opiera się na współpracy z Berlinem. Wobec opcji ubijania interesów z najsilniejszym państwem w UE nie ma zresztą alternatywy. Tym bardziej, że po upadku osi Berlin – Paryż automatycznie wzrosło znaczenie Warszawy. Nawet jeśli są obszary dywergencji, np. w zakresie polityki energetycznej (Polska optuje za węglem, łupkami i energią jądrową, Niemcy za energią zieloną). Tyle że w UE jest to całkiem normalna rzecz.

Realny efekt współpracy z Berlinem to też „namaszczony” przez kanclerz Angelę Merkel na szefa Rady Europejskiej premier Donald Tusk. Bynajmniej nie musi on chodzić na jej pasku. Udowodnił to w ostatnich dniach szef Komisji Europejskiej Jean C. Juncker, też „człowiek Merkel”, o którego to nominację pani kanclerz miesiącami kruszyła kopię.

Juncker wyalienował się od „protektorki”, prezentując autorski skład Komisji Europejskiej, w najmniejszym stopniu uwzględniający interesy Niemiec. Wzór dla polskiego polityka? Jak najbardziej, jeśli temu ostatniemu zależy na wzmocnieniu centralnych instytucji europejskich, osłabionych w okresie kryzysu waluty euro preferowaną przez kanclerz Merkel polityką uzgodnień międzyrządowych między najsilniejszymi unijnymi stolicami.

Zresztą sama nominacja Tuska budzi u Niemców największy szacunek dla Polski. Gdyż ta gotowa jest poświęcić premiera na potrzeby Unii. Rezygnacja, np. kanclerza Niemiec na rzecz urzędu w Brukseli szybko się nie zdarzy. Na stanowiska unijne ubiega się „drugi garbitur polityków” albo ci, którzy „za chwilę na emeryturze będą wydawać w Propylaen Verlag swoje memuary” – napisał kąśliwie „der Spiegel”. Czapki z głów przed Polakami – brzmi przesłanie najbardziej opiniotwórczego magazynu w Niemczech.

 

TOK FM

Zamiast kubła zimnej wody – 10 książek, które zmieniły twoje życie

red, 12.09.2014
Tychy. Kot Kubuś w bibliotece publicznej

Tychy. Kot Kubuś w bibliotece publicznej (Fot. Bartłomiej Barczyk / AG)

Na Facebooku zmiana: użytkownicy zamiast wklejać filmiki, na których oblewają się wiadrem wody, publikują listy książek, które zmieniły ich życie. Do ułożenia własnych dziesiątek namówiliśmy kilkoro dziennikarzy „Gazety Wyborczej” – nawet tych, którzy nie udzialają się na Facebooku.
Wśród użytkowników Facebooka zapanowała nowa moda. Od tygodnia publikują listy książek, które zmieniły ich życie. Milne, Jansson, Lindgren, Gombrowicz, Bułhakow, Mann… Im dalej od dzieciństwa, tym większe różnice. Rzecz – podobnie jak oblewanie się kubłem zimnej wody – polega na tym, że uczestników zabawy do wzięcia udziału wzywają znajomi. Tacy, którzy już wcześniej podali swoją osobistą dziesiątkę książek, które zmieniły ich życie.Nie trzeba być pisarzem, żeby się w to bawić, wystarczy być czytelnikiem. Większość pisarzy wzięła zresztą na wstrzymanie – np. Etgar Keret, który już wcześniejszą plagę „ice bucket challange” zwalczał za pomocą „wyzwania wrzącej herbaty”. Nominowany w tym roku do nagrody Nike Łukasz Orbitowski wyznał z kolei, że „książek nie lubi”.

Mało kto decyduje się na opatrzenie bardzo osobistej w końcu listy słowem komentarza. To właśnie było wyzwaniem dla nas. Do ułożenia własnych dziesiątek namówiliśmy kilkoro ludzi związanych z „Gazetą Wyborczą” – nawet tych, którzy nie udzialają się na Facebooku. Oto kilka list rozszerzonych o zdanie czy dwa uzasadnienia.

Paweł Goźliński (szef wydawnictwa Agory i redaktor naczelny „Książek. Magazynu do Czytania”)

Wezwany do tablicy przez Jerzego Wójcika muszę, ten tego, przyznać, że jednak mimo wszystko teatrałem wciąż jestem i literatura największy na mnie miała wpływ, że tak po wiem, zapośredniczona przez obce ciała. Więc moja lista wygląda tak:

William Shakespeare „Hamlet” (reż. Rodney Bennett, wersja tv BBC)

Michaił Bułhakow „Mistrz i Małgorzata” (reż. Maciej Englert)

Thomas Beckett „Ostatnia taśma Krappa” (Antoni Libera, z Tadeuszem Łomnickim rzecz jasna)

Malcolm Lowry „Pod wulkanem” (Jerzy Grzegorzewski jako „Powolne ciemnienie malowideł”)

Fiodor Dostojewski „Bracia Karamazow” (Krystian Lupa)

Thomas Bernhardt „Kalkwerk” (Krystian Lupa)

Pedro Calderon de la Barca „Życie snem” (Jarocki, wersja teatr tv)

Witold Gombrowicz „Ślub” (Jarocki, Grzegorzewski)

Adam Mickiewicz „Dziady” (Swinarski – wersja tv, Grzegorzewski)

Juliusz Słowacki „Książę Niezłomny” (Jerzy Grotowski – zapis)

Apulejusz „Metamorfozy” (Włodzimierz Staniewski)

Heinrich von Kleist „Panthasilea” (Luc Perseval)

Vadim Makarenko (dziennikarz działu gospodarczego „Wyborczej” piszący o mediach i nowych technologiach)

Długo nie miałem wobec literatury poważniejszych oczekiwań. W radzieckiej szkole przerabialiśmy sporo rosyjskiej klasyki, a więc poważnych dzieł wyższych lotów. Dlatego z wielką przyjemnością zaczytywałem się w książkach Arthura Conan Doyle’a (wiadomo o kim), Fenimore’a Coopera (o Indianach), Juliusza Verne’a (o dzieciach kapitana Granta, 15-letnim kapitanie, kapitanie Nemo i tajmeniczej wyspie), Alexandre’a Dumasa (o trzech muszkieterach) oraz Rafaela Sabatiniego (o kapitanie Bloodzie). Nie były to jednak rzeczy, które jakoś szczególnie namieszały mi w głowie. Szybko je czytałem i szybko o nich zapominałem. Dopiero pod koniec szkoły, gdzieś w wieku 16 lat, zrozumiałem, że klasyka niejedno ma oblicze.

1. Michaił Bułhakow „Mistrz i Małgorzata”. Miałem 16 lat, gdy przeczytałem TO. Uznałem, że świat już nigdy nie będzie taki sam. Pamiętam, jak śmiałem się ze sceny, w której Iwan Bezdomny dzwoni na milicję i wzywa oddział na motocyklach uzbrojony w karabiny maszynowe. Potem wracałem do „Mistrza i Małgorzaty” znowu i znowu. Wracam do tej książki do dziś i wciąż próbuję zrozumieć, jakim cudem ówczesna krytyka tak różniła się w ocenach Bułhakowa? Np. Wiktor Szkłowski w legendarnym eseju pt. „Klasyfikacja hamburska” jasno dał do zrozumienia, że Bułhakow nie należy do najwyższej ligi.

2. Fiodor Dostojewski „Bracia Karamazow”. Drugi rok studiów. Męczyłem się, ale brnąłem dalej. To zabawne, że najbardziej identyfikowałem się wtedy z Dmitrijem Karamazowem i najlepiej go rozumiałem. Bohaterowie, którymi targają namiętności, zawsze byli mi bliscy. Z tego samego powodu uwielbiałem „Wichrowe wzgórza”. Dziś żaden z braci Karamazow nie jest mi bliski.3. Bolesław Prus „Lalka”. Najpierw, jako dzieciak, oglądałem film w TVP, którym zachwycali się moi rodzice. Do dziś pamiętam z tego filmu krzyk kuriera: „Telegram do pana Wokulskiego!”. Gdy mając 18 lat, wyjechałem do Polski, przeczytałem książkę i dziś stoją mi w uszach inne słowa: „Farewell, miss Iza, farewell!”. Dla mnie to najważniejsza powieść w polskiej klasyce.

4. Anatolij Marienhof „Cynicy”. 1990 – to był trudny rok w moim życiu. Nie dostałem się na anglistykę i byłem przekonany, że moje życie się właśnie skończyło. Właśnie w tym życiu po życiu koleżanka podsunęła mi „Cyników”. Ech, jak ta książka mną trzepnęła! Niezwykłe metafory, błyskotliwe dowcipy, wielka miłość i cynizm, w którym nastolatki widzą jakiś nieodparty urok. „Miłość, której nie zabiła lewatywa, jest gotowa na dowolną próbę”.

5. Erich Maria Remarque „Trzej towarzysze”. Po pierwszym roku oblałem egzamin z socjologii i szykowałem się do poprawki. Był sierpień 1993 r. i najbardziej w nauce przeszkadzał mi Remarque, którego zacząłem czytać własnie od „Trzech towarzyszy”. Do tej pory pamiętam „Karola, postrach szos”, chlanie i przekonanie o tym, że świat jest podły, ale przy tym warto pozostawać sobą. To zrobiło na mnie gigantyczne wrażenie. „A potem nastało jutro i jej już nie było”.

5. Stefan Zweig „List od nieznajomej”. Na pierwszym roku studiów wymyśliliśmy z kumplem powieść pt. „Kwiaty”, w której piękna kobieta co roku w swoje urodziny dostaje bukiet kwiatów od nieznajomego wielbiciela. Ta zagadka ją męczy, ona go szuka i odrzuca po kolei różnych absztyfikantów, aż w końcu okazuje się, że… (no właśnie, straszna grafomania, prawda?). Gdy zachwycony naszym pomysłem opowiedziałem o tym mamie, ona skwitowała to krótko: „Zweiga się naczytałeś?”. Wchłonąłem więc wszystkie opowiadania Zweiga i do dziś uważam go za jednego z najlepszych nowelistów na świecie. A „List od nieznajomej” sprawił, że porzuciłem „Kwiaty”. Choć do dziś wracamy do nich z kumplem wtedy, gdy się upijemy.

6. Ernest Hemingway „Ruchome święto”. Żyć z pisania… Każdy – no dobra, prawie każdy – szczeniak o tym marzy i nie byłem żadnym wyjątkiem. Z tej książki dowiedziałem się, jak to jest, i poznałem bliżej Ezrę Pounda, Jamesa Joyce’a i Scotta Fitzgeralda. Niektóre fragmenty znam na pamięć, szczególnie ten, w którym Hemingway opisuje twórczość Dostojewskiego. Do dziś uważam, że jest to wyjątkowo trafne jej określenie: „Jak można pisać tak źle, tak niewiarygodnie źle, a przy tym tak mocno wpływać na czytającego?”. Czytałem to, mając 17 lat, i już widziałem siebie piszącego w Paryżu, tak jak dzisiejsze nastolatki widza się jako pisarki w Nowym Jorku po obejrzeniu „Seksu w wielkim mieście”.

6. Ernest Hemingway „Komu bije dzwon”. Wojna jako walka o zasady. I oszczędne, niemal spartańskie dialogi, w których Hemingway doszedł do perfekcji. Miałem wtedy 17 lat i czułem, że to jest mistrzostwo świata, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mam do czynienia z noblistą.

7. James Joyce „Portret artysty z czasów młodości”. Przygodę z Joyce’em zacząłem rok później od „Dublińczyków”, które były jedną z pierwszych książek, które kupiłem po przyjeździe do Polski. Jednak to właśnie „Portret” stał się jedną z najważniejszych dla mnie książek. „Kobieta czekała w drzwiach, gdy on szedł w nocy przez las. Zaproponowała mu kubek mleka i własne łóżko, bo miał pokorne oczy człowieka, który potrafi dochować tajemnicy. A mnie nigdy nie wołały kobiece oczy”.

8. Virginia Woolf „Poniedziałek lub wtorek”. Te fenomenalne opowiadania czytaliśmy na głos z dziewczyną, która dziś jest moją żoną. Mieliśmy po 21 lat i jedyne radzieckie wydanie Virginii Woolf znaleźliśmy w bibliotece sanatorium nad białoruskim jeziorem Narocz. Do tej pory pamiętam nie tylko same opowiadania, ale i to, jak je czytaliśmy. W Londynie chodziłem ścieżkami Virginii i piłem herbatę w hotelu Russell, gdzie ona spotykała się z innymi członkami grupy Bloomsbury. Do tej pory jest tam na parterze Virginia Woolf Room.

9. Dylan Thomas „In Country Sleep and other poems by Dylan Thomas”. Dylana Thomasa poznałem w przekładzie Stanisława Barańczaka. To było genialne wydanie z lat 70. („Wiersze wybrane”), w którym obok oryginalnych wierszy po angielsku umieszczono ich tłumaczenia. To był szok. Jego metafory tkwią we mnie do tej pory. Szarą książkę z materiałową okładką dała mi przyjaciółka, która studiowała w Łodzi anglistykę. Do dziś czytam Dylana Thomasa nałogowo. Wracam do niego szczególnie jesienią i wiosną. Sam przetłumaczyłem nawet „Szczególnie kiedy wiatr październikowy”, ale do Barańczaka jakoś nie dorosłem.

10. William Shakespeare „Makbet”. Jedna z nielicznych lektur szkolnych, które zrobiły na mnie wrażenie jeszcze w szkole. To był mój pierwszy kontakt z Szekspirem, bo „Romea i Julię” sobie darowałem i nadgoniłem dopiero jako student, gdy pochłonąłem jakiś tuzin innych sztuk wieszcza. Makbet w tłumaczeniu Borysa Pasternaka zrobił na mnie w latach szczenięcych największe wrażenie. Myślę, że to taka moja prywatna „Zbrodnia i kara”. Potem już czytałem go po angielsku i do dziś pamiętam taki oto dialog:

Lady Macbeth: Are you a man?

Macbeth: Ay, and a bold one, that dare look on that which might appall the devil.

10. Vladimir Nabokov „Lolita”. Zakazana książka, którą zachwycał się mój przyjaciel ze studiów. Czytałem ją na pierwszym roku, głównie w oczekiwaniu na „momenty”. Byłem pod wrażeniem, choć „momenty” różniły się od moich wyobrażeń. Zmęczyła mnie tak samo jak Dostojewski. Jej prawdziwa wielkość – od skali trudności tematu poprzez język, który kreuje duszną atmosferę – ukazała mi się dopiero, gdy wróciłem do niej po kilku latach. Jest jedyną na tej liście, do której nie wracałem od dłuższego czasu.

Wojciech Orliński (felietonista „Dużego Formatu”; w „Wyborczej” pisze o popkulturze)

1. Papcio Chmiel „Tytus, Romek i A’Tomek – księga II”. Według rodzinnej legendy pierwsze zdanie, które przeczytałem na poły samodzielnie, najpierw męcząc dorosłych ciągłym pytaniem „co to za literka”, a potem już składając je samodzielnie, brzmiało: „Co to za hałasy, co on tam wyprawia? Moniuszko myli mi się z Kościuszką”. Do moich najstarszych wspomnień z dzieciństwa należy też próba przeczytania neonu widocznego z przystanku na pl. Wilsona w stronę Bielan. Neon błędnie przeczytałem jako „WÓZ” i myślałem, że to sklep z samochodami. Neonu już nie ma, tylko starzy warszawiacy skojarzą, co tam było naprawdę.

2. Stanisław Lem „Dzienniki gwiazdowe”. Pierwsza dorosła książka w moim życiu. Między Tytusem a Lemem było kilka podejść do nudnych książek o grzecznych dzieciach, które myją rączki i giną za ojczyznę. Jak ja zazdroszczę dzisiejszym dzieciom dzisiejszej literatury dla dzieci, wtedy to był dramat, wszystko z morałem, wszystko nadęte, wszystko ugrzecznione.

3. Tove Jansson „Kometa nad doliną Muminków”. Naturalnie, z tym szlachetnym wyjątkiem. Jak ja przy tych książkach ryczałem, to nie macie pojęcia.

4. Raszeja, Nasiłowski, Marckiewicz „Medycyna sądowa”. No wiecie, dziecko z lekarskiej rodziny w pewnym momencie zaczyna buszować po półkach. Do dzisiaj, gdy widzę nazwiska przypominające „Wiszniewski”, moje pierwsze skojarzenie to plamy Wiszniewskiego (uwaga dla nieobytych w internecie: to jest pułapka mająca wkręcić kogoś w guglanie czegoś, czego ten ktoś tak naprawdę wcale nie chce zobaczyć).

5. Goscinny, Uderzo „Asterix and Cleopatra”. Pierwsza samodzielnie przeczytana dla przyjemności książka w obcym języku. Niestety i tak nie w oryginale, ale to ogólnie plaga z moimi językami obcymi, francuski niby miałem w liceum, niemieckiego niby próbowałem się uczyć, ale w praktyce wszystko, czego szukam, i tak zwykle ma angielski przekład, więc w końcu po niego sięgam, więc mam przyzerowe oczytanie i osłuchanie w innych językach (i ciągle się z tego powodu bardzo wstydzę).

6. Władysław Kopaliński „Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych”. Przy czytaniu Asterixa musiałem się posługiwać słownikiem, i to nie tylko Stanisławskiego. Gdy centurion szuka ochotników, legioniści nagle zaczynają oglądać paznokcie, pogwizdywać i rzucać maksymami typu „vanitas vanitatum et omnia vanitas”. O co cho? I tak w końcu przeleciałem Kopalińskiego od „A- (przed samogł. AN-)” do „Żywoj trup (ros.).”, przy okazji zaliczając niezwykły kurs historii cywilizacji Zachodu, którym w istocie jest ta książka.7. Andrzej K. Wróblewski „Prawda i mity w fizyce”. Książka przeczytana gdzieś pod koniec liceum ukształtowała moje spojrzenie na nauki ścisłe. Znaczy, nie wiem, czy prof. Wróblewski by się do mnie przyznawał, ale ja się czuję duchowo jego wychowankiem, jeśli chodzi o spojrzenie na metodę naukową.

8. Włodzimierz Kołos „Chemia kwantowa”. Kiedy moi koledzy działali w NZS, ja sobie postawiłem za punkt ambicji, żeby u Kołosa mieć z kwantów piątkę w terminie zerowym. Z jakiegoś powodu najlepiej mi się uczyło w Parku Łazienkowskim. Walka o wolność i demokrację dała moim kolegom prezydenckie ordery i prezesowskie posadki. A mi została piątka od Kołosa w indeksie i osobisty stosunek do pewnej ławki w Łazienkach. Książki, proszę państwa, rujnują ludziom kariery życiowe. Chowajcie je przed dziećmi, jeśli chcecie je wychować na prezesów.

9. J.G. Ballard „Kokainowe noce”. Miałem już pracę w dziale kultury, ale jako redaktor. Bardzo chciałem się przenieść na etat dziennikarski. Dlatego kiedy Marcin Piasecki zamówił u mnie recenzję z tej książki, wiedziałem, że nie mogę marnować tej szansy, bo w końcu wrócę na ławkę w parku (już nie jako student). To był ogólnie bardzo ciężki moment w moim życiu – przeprowadzka, remont, małe dzieci. Idealne warunki do pisania recenzji. Żeby móc się skupić, czytałem z walkmanem (drogie dzieci, wtedy używało się tzw. kaset magnetycznych), w którym leciał w autorewersie soundtrack z „Zaginionej autostrady” Lyncha. Ballard, Nine Inch Nails, David Bowie i cytat „You invited me. It is not my custom to go where I am not wanted” do dzisiaj budzą we mnie mniej lub bardziej makabryczne dreszcze.

10. Adam Chmielewski „Niewspółmierność nieprzekładalność konflikt. Relatywizm we współczesnej filozofii analitycznej”. Gdzieś koło trzydziestki przestałem już szukać w książkach doświadczenia formującego. Pogodziłem się, że jestem tak zdeformowany, że się już tego nie da zreformować. Ostatnią formującą książką była właśnie lektura o tym fascynującym tytule. Pod jej wpływem stałem się relatywistą. Jakoś równocześnie z tym odkryłem uroki internetowych dyskusji, w których konsekwentnie od lat stoję na stanowisku radykalnego relatywizmu (w duchu świeckiego humanizmu i umiarkowanego pesymizmu poznawczego).

Prof. Monika Płatek (karnistka, kierowniczka Zakładu Kryminologii na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego; felietonistka „Wysokich Obcasów”)

To jest jak akt zdrady, boleśniejszy niż przelotna niewierność kochankowi. To akt nielojalności wobec tylu innych, z których każda też mogłaby się znaleźć w tej dziesiątce, została spisana i następnie boleśnie wycięta. jest więc to spis ani kompletny, ani uczciwy.

1. Trygve Gulbranssen „A lasy wiecznie śpiewają”. Spotkanie z literaturą skandynawską było jak podróż na inna planetę, z której się nie chce już wracać.

2. Giuseppe Tomasi di Lampedusa „Lampart”. Zauważyłam ze zdziwieniem, że trzeba uważać, bo zmiany planowane na lepsze często skutkują tym, co było, i jest tego „jeszcze bardziej”.

3. Fiodor Dostojewski „Zbrodnia i kara”. Nic już nie jest takie samo po Dostojewskim; tak jak nie jest takie samo po Virginii Woolf, Michelu Foucault i tym, co pisze Pierre Bourdieu. Książka, którą odchorowałam, a potem rzuciłam się na niego i innych rosyjskojęzycznych z jeszcze większą pasją.

4. Maria Vargas Lliosa „Rozmowa w katedrze”. Zachwyt nad językiem i uwrażliwienie na zagrożenia podlegania i posiadania władzy.

5. Ingeborg Bachman „Symultantka”. Niesamowity styl sprawił, że zaczęłam się uczyć kilku języków obcych naraz, kompensując sobie w ten sposób brak paszportu i środków finansowych na dalekie podróże.

6. Tibor Dery „Pan A.G. w X”. Raptowne zderzenie z ludzkością, która przerasta samą siebie na grobach swoich zmarłych. I już nie do odcięcia się refleksja, że wszystko jest bardzie złożone, niż się wydaje.

7. Virginia Woolf „Orlando”. Pierwsze polskie wydanie to Zysk i s-ka z 1994 r., ale czytałam to wcześniej. Jest jak ozdobna furtka do wspaniałego świata bez barier spleśniałego patriarchatu.

8. Jan Philipp Reemtsma „W piwnicy”. Krótkie, wstrząsające, pozwalające dotknąć niedotykalnego – sytuacji człowieka w opresji. Przychodzi zrozumienie, że wszelkie gadki o syndromie sztokholmskim to dowód na niemożność identyfikacji i zrozumienia ofiar.

9. Majgull Axelsson „Kwietniowa Czarownica”. Język, zachwyt nad stylem i uwrażliwienie na to, że to, co na wierzchu świeci i lśni, niekoniecznie rzeczywiście jest ze złota. Najlepszy opis funkcjonowania systemu opieki społecznej, jakiego nie dałaby nawet analityczna praca naukowa.

10. Grażyna Plebanek „Córki rozbójniczki”. Wspaniały język i spojrzenie na literaturę, które dodało mi skrzydeł – i poleciałam (w realu) do Avonlea.

Rafał Stec (dziennikarz sportowy „Wyborczej” piszący o piłce nożnej i siatkówce)

Longin Jan Okoń – trylogia o Tecumsehu

Juliusz Verné „Dzieci kapitana Granta”

Jerzy Płażewski „Historia filmu dla każdego”Roczniki „Świata w przekroju” – praca zbiorowa

Hermann Hesse „Wilk stepowy”

Isaac Asimov – cykl „Fundacja”

Tomasz Mann „Czarodziejska góra”

Adam Garbicz „Kino, wehikuł magiczny”

Marcel Proust „W poszukiwaniu straconego czasu”

Milan Kundera „Nieznośna lekkość bytu”

Witold Gombrowicz „Kosmos”

Thomas Bernhard „Wymazywanie”

Ponieważ nienawidzę internetowego terroru okrągłych liczb, nie wybrałem akurat dziesięciu tytułów, lecz dowolną inną liczbę – chyba wypadł tuzin, dokładnie nie rachowałem. Lista jest oczywiście skandalicznie niepełna, Lema i Dostojewskiego nie pomieściła tylko dlatego, że trzeba by w niej upchnąć wszystko, co napisali. Uświadomiła mi za to, jak ewoluowałem – najpierw czytałem, żeby się dowiedzieć, by z wiekiem czytać coraz bardziej dla czystej estetycznej frajdy. A ostatnio doszedł jeszcze jeden cel, na miarę walki o przetrwanie – czytam, żeby uciec od stęchlizny internetu. Odzyskać oddech.

Bartosz T. Wieliński (dziennikarz działu zagranicznego „Wyborczej”, wieloletni korespondent z Niemiec i filar tygodnika „Ale Historia”)

1. „Eneida” Wergiliusza, „Odyseja” i „Iliada” Homera – w takiej kolejności. Przeczytałem je, gdy miałem jakieś dziewięć-dziesięć lat, za oknami w odcieniach szarości dogorywał PRL, uciekałem przed tym do kolorowej antycznej Grecji i Rzymu. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że biegam wokół filarów współczesnego świata.

2. Tom Clancy „Polowanie na Czerwony Październik” – czytałem tę książkę u zarania wolnej Polski, ale miałem wrażenie, że jej akcja właśnie się toczy. Żaden pisarz nie potrafił pisać o zimnej wojnie, Rosji i Ameryce oraz wojsku tak jak zmarły rok temu Clancy. Większość jego kolejnych książek trzymała poziom.

3. James Jones „Stąd do wieczności”, „Cienka Czerwona Linia”, „Gwizd” – z tych książek dowiedziałem się, jak naprawdę wygląda wojna, co wojna potrafi zrobić z ludzi i jak w rzeczywistości puste są frazesy o walce za ojczyznę.

4. Arnold Zweig „Spór o sierżanta Griszę” – pierwsza z wielu książek o Niemczech. Niemieccy żołnierze na froncie wschodnim podczas pierwszej wojnie światowej i rosyjski jeniec, którego trzeba rozstrzelać. W tle korzenie Trzeciej Rzeszy.

5. Adolf Hitler „Mein Kampf” – oryginalne przedwojenne wydanie za 12 reischsmarek. Czytałem, bo chciałem zrozumieć, jak Niemcy stali się potworami. Jedyna konkluzja, do jakiej doszedłem, brzmi: musieli zupełnie zwariować. „Dzieło” Hitlera to niestrawny bełkot, a jednak wydano je w nakładzie 11 mln egzemplarzy.

6. Wiktor Suworow „Żołnierze wolności” – zbiegły na Zachód agent GRU pięknie demaskował Związek Radziecki.

7. Marek Hłasko „Następny do raju” – historia ludzi, którzy walczą z fatum i których niszczy kobieta. Czytałem, obiecując sobie, że nigdy nie trafię w takie miejsce jak górska baza ciężarówek.

8. Janosch „Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny” – mój krajan, którego Polacy po wojnie wygnali ze Śląska, bezlitośnie opisał nasz Heimat i jego zagładę.

9. Cykl „Diuny” Franka Herberta – wielka mistyczna saga o dalekiej przyszłości ludzkości, w której zakazano używania komputerów. Z książek wynika, że ludzie się nie zmieniają, ale dobro zwycięża.10. Stanley Robinson „Czerwony Mars”, „Zielony Mars”, „Niebieski Mars”, „Kima” – wizja, mam nadzieję, najbliższego półwiecza. Człowiek ląduje na Marsie i rozpoczyna kolonizację tej planety. Kończy się świat, jaki znamy.

Dominika Wielowieyska (publicystka polityczna „Wyborczej”; w czwartek pisała o charytatywnym wymiarze akcji z kubłem wody)

1. A.A. Milne „Kubuś Puchatek i Chatka Puchatka” – bo czytał to mi mój brat Piotr i robił to tak, że zaśmiewaliśmy się do łez. Teraz to czytam moim dzieciom. Koniecznie zwróćcie uwagę na rozdział „Mama-Kangurzyca do Lasu” – to prawdziwa perełka, niesamowicie wnikliwe pokazuje, jak bardzo jesteśmy podatni na manipulację i mamy zakodowaną w sobie niechęć do obcych. Królik z udziałem Puchatka i Prosiaczka organizuje spisek, który ma sprawić, że Kangurzyca pójdzie sobie ze Stumilowego Lasu, bo jest inna. „Kto to słyszał, żeby rodzinę trzymać w kieszeni” – mówi Królik. Porażające studium socjologiczne!

2. Kornel Makuszyński „Koziołek Matołek” oraz „Przygody Małpki Fiki-Miki i Murzynka Goga-Goga” – może dlatego, że niewiele z tego rozumiałam i – tak jak w przypadku Jana Brzechwy – całe bogactwo myśli odkryłam na nowo, czytając je dzieciom.

3. Lucy Moud Montgomery – wszystkie „Anie z Zielonego Wzgórza” itd. Słabość do łzawych historii, która pokutuje do dziś. Moja nastoletnia córka nie może się nadziwić, jak można coś takiego czytać.

4. Michaił Bułhakow „Mistrz i Małgorzata” – wiadomo.

5. Pär Lagerkvist „Barabasz” – zarówno poprzednia pozycja, jak i ta, sprawiają, że pannie z katolickiego domu otwierają się oczy i widzi zupełny inny obraz niż ten, który dotychczas oglądała w pobliskim kościele i na lekcjach religii.

6. Michaił Zoszczenko „Bądź człowiekiem, towarzyszu”, „Wesołe życie” – najfajniejszy spadkobierca najwybitniejszych twórców literatury rosyjskiej. Książka, która ułatwiała przetrwanie w PRL.

7. Dino Buzatti „Pustynia tatarów” – strasznie męczące, ale jakoś siedzi mi w głowie. Pod wpływem tej książki podejmowałam różne decyzje zawodowe śmielej, by nie mieć poczucia, że jestem jak bohater Buzattiego.

8. Joanna Olczak-Ronikier „W ogrodzie pamięci” – co nieco o Polsce.

9. Wiesław Myśliwski „Traktat o łuskaniu fasoli” – mistrzostwo świata.

10. Michel Houellebecq „Cząstki elementarne” – straszna książka, nie czytajcie jej, człowiek czuje się po niej źle i fizycznie, i psychicznie. Jest świetnie napisana. I jest dowodem na to, że kultura współczesna jest opresyjna oraz szkodliwa. Po jej przeczytaniu przerzuciłam się na filmowe komedie romantyczne. I tego się trzymam.

Zobacz także

Wyborcza.pl

Kard. Nycz i abp Gołębiewski nie wiedzieli o molestowaniu przez księdza [SPRAWA MARCINA K.]

dt, PAP, 12.09.2014
Byli ordynariusze diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej kard. Kazimierz Nycz i abp. Marian Gołębiewski zeznali przed sądem w Koszalinie, że nie wiedzieli o pedofilskich skłonnościach księdza Zbigniew R. z Kołobrzegu. Hierarchowie zostali przesłuchani w cywilnym procesie o zadośćuczynienie za molestowanie przez księdza.
Kazimierz Nycz zeznawał w formie wideokonferencji z sądu w Warszawie. Sprawę diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, parafii pw. Św. Wojciecha w Kołobrzegu i jej byłemu proboszczowi Zbigniewowi R. wytoczył molestowany przez niego w dzieciństwie Marcin K. Mężczyzna domaga się od pozwanych solidarnie 200 tys. zł i przeprosin na łamach „Newsweeka”, „Polityki” i „Gazety Wyborczej”.Do molestowania seksualnego przez kapłana dochodziło w latach 1999-2001. Za te czyny Zbigniew R. został w 2012 r. skazany na 2 lata więzienia. Karę zaczął odbywać w listopadzie 2013 r. W czerwcu br. został w związku z tą sprawą wydalony ze stanu kapłańskiego.

 

Metropolita warszawski Kardynał Nycz był biskupem koszalińsko-kołobrzeskim w latach 2004-2007. Podczas piątkowego przesłuchania powiedział, że w czasie pełnienia funkcji w Koszalinie nie miał żadnych wiadomości o skłonnościach pedofilskich księdza R., nikt nie rozmawiał z nim na ten temat, nie informowali go też współpracownicy z kurii.

„Dowodów nie było”

Kardynał zeznał, że pod koniec jego urzędowania w Koszalinie dochodziły do niego głosy o homoseksualnych skłonnościach księdza R., ale dowodów na to nie było.

Abp. Marian Gołębiewski (obecnie senior archidiecezji wrocławskiej) diecezją koszalińsko-kołobrzeską kierował w latach 1996-2004. Jak zeznał w piątek to on ustanowił Zbigniewa R. proboszczem nowej parafii pw. św. Wojciecha w Kołobrzegu, bo słyszał, że jest dobrym organizatorem. Było to w roku 1998.

Mówił, że jakieś 2,3 lata później dotarły do niego informacje – jak powiedział – chyba od księży o homoseksualnych skłonnościach Zbigniewa R. Biskup wysłał mu wówczas upomnienie kanoniczne i sprawa się uciszyła. O pedofilskich skłonnościach księdza R. informacje do kurii nie docierały – zeznał abp. Gołębiewski.

Pełnomocnicy diecezji i parafii kwestionują zasadność powództwa w całości

Proces z powództwa Marcina K. toczy się od czerwca br. przed Sądem Okręgowym w Koszalinie. Powód jest wspomagany pro bono przez Helsińską Fundację Praw Człowieka.

Pozew został oparty na artykułach 23, 24, 416 i 430 kodeksu cywilnego. Dwa pierwsze przepisy mówią o ochronie dóbr osobistych. Dwa kolejne dotyczą obowiązku naprawienia szkody przez osobę prawną – w tym przypadku diecezję i parafię – wyrządzoną z winy jej organu oraz odpowiedzialności za szkodę wyrządzoną prze podlegającego kierownictwu przy wykonywaniu powierzonej czynności.

„Brak jest podstaw do przenoszenia na diecezję i parafię odpowiedzialności”

Pełnomocnicy diecezji i parafii kwestionują zasadność powództwa w całości. Jak mówił dziennikarzom mec. Krzysztof Wyrwa „na gruncie obowiązującego prawa brak jest jakichkolwiek podstaw do przenoszenia na diecezję i parafię odpowiedzialności za czyn, którego dopuściła się inna osoba”.

Natomiast pełnomocnik Zbigniewa R. uznał roszczenia Marcina K., ale jedynie do wysokości 2 tys. zł, gdyż tylko na takie zadośćuczynienie stać jego klienta, obywającego od listopada 2013 r. karę 2 lat więzienia. Wytoczony diecezji, parafii i byłemu kapłanowi Zbigniewowi R. przez Marcina K. proces ma charakter precedensowy. Sprawa będzie kontynuowana w listopadzie.

Zobacz także

TOK FM

Saramonowicz codzienny – 12.09.2014

Andrzej Saramonowicz, 12.09.2014
Andrzej Saramonowicz – reżyser, scenarzysta, pisarz, dziennikarz. Autor największych polskich hitów komediowych w XXI wieku (m.in. „Ciało”, „Testosteron” i „Lejdis”). „Testosteron” – stale obecny w teatrach w kilkunastu krajach – jest również jedną z najpopularniejszych dziś polskich sztuk teatralnych na świecie.

Zobacz także

Wyborcza.pl

Jak mapy fałszują obraz ziemi

Andrzej Hołdys, 11.09.2014
Gdzie jest Ameryka?<br /><br /><br /><br /><br /><br />
Na północy. Określano ją<br /><br /><br /><br /><br /><br />

Gdzie jest Ameryka? Na północy. Określano ją „septientronalis” – co pochodziło od siedmiu gwiazd z konstelacji Wielkiej Niedźwiedzicy wskazującej kierunek północny. (Fot.123RF)

Kiedy powstanie idealna mapa Ziemi? Cóż, nigdy. Tak jak nie da się zmienić wartości liczby pi lub podwoić sześcianu, tak nie można stworzyć wiernego obrazu globu. Dlatego każdy z nas widzi świat po swojemu, włącznie z kartografami.
Gdy prawie dekadę temu firma Google uruchomiła swój serwis mapowy, fora internetowe się zagotowały. Nagle się okazało, że świat w wersji Google’a zawiera mnóstwo anomalii. Niektóre rzeki płyną w nim inaczej niż wcześniej sądzono, linia brzegowa skręca nieoczekiwanie tam, gdzie wcześniej szła prosto, pewne ulice, miasta, szczyty, a nawet grzbiety górskie zniknęły, za to pojawiły się nieznane wyspy na oceanach oraz oazy na pustyniach. Winne było oczywiście niedoskonałe oprogramowanie i z czasem większość błędów w Google Maps zlokalizowano i usunięto. Obiekty, których nie ma, zostały wymazane, a te, które istnieją, naniesione na mapę lub poprawione.

Kosmiczne aspiracje Google’a idą coraz dalej „Kosmiczny sojusz? Google chce udziałów firmy Bransona”

Krainy z wyobraźni

To samo przez tysiąclecia robili właściwie wszyscy twórcy map. Ich specjalnością stało się powoływanie do życia krain geograficznych, mórz i kontynentów, a następnie usuwanie ich i nanoszenie nowych lądów i oceanów. Gdy w XVI w. nastała epoka odkryć geograficznych, mapy zaroiły się od nowych lądów. Jedne z nich przetrwały do dziś, inne, jak na przykład Frieslandia rzekomo znajdująca się obok Islandii, zniknęły. Mapy świata bowiem nigdy nie były tylko zwykłymi kartkami papieru wskazującymi właściwy kierunek drogi. Były i pozostały subiektywnym obrazem Ziemi. Z dwóch powodów. Po pierwsze – z niedostatku wiedzy i nadmiaru wyobraźni. Po drugie, dlatego że Ziemia jest kulą (nieco spłaszczoną na biegunach), a mapa – kartką papieru.

Sięgnijcie do pierwszego z brzegu podręcznika kartograficznego, a już na wstępie się dowiecie, że kartki papieru nie można rozłożyć gładko na powierzchni kuli, co oznacza, że idealna mapa świata nigdy nie powstanie. Zawsze będzie tylko przybliżonym obrazem świata, jego projekcją, czy też – jak mówią kartografowie – odwzorowaniem wykonanym wedle subiektywnie dobranych kryteriów. Twórcy map mogą dziś wybierać między setkami takich odwzorowań, choć w praktyce wykorzystują kilkadziesiąt. Jedne dochowują wierności powierzchniom, inne – kierunkom, jeszcze inne – odległościom. Żadne nie potrafią wszystkiego naraz. Fałsz jest zatem nieunikniony.

I tu zaczynają się kłopoty, bo taka obarczona błędami mapa fałszuje nam mentalny obraz Ziemi – ten, który na stałe powstaje w naszej głowie. Wróćmy do mapy Google’a i zmniejszmy ją maksymalnie, aż pokaże się cały glob. Bardzo ciekawy jest to świat. Co jest na nim większe – Grenlandia czy Chiny? Obie krainy wydają się mieć zbliżone rozmiary, a przecież w rzeczywistości Chiny są cztery razy większe od Grenlandii. Jeszcze ciekawiej wypada porównanie Grenlandii i Afryki. W Google Maps też mają podobną wielkość, choć w rzeczywistości w Afryce zmieściłoby się czternaście Grenlandii. Mizernie wypadają też Indie, które mają rozmiary Półwyspu Skandynawskiego, od którego w rzeczywistości są większe ponad pięć razy.

Poniższa mapa obrazuje prawdziwy rozmiar Afryki, z którego zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy – w Czarnym Kontynencie mieszczą się Stany Zjednoczone, Chiny, Indie Japonia i cała Europa!

Kliknij, aby powiększyć infografikę

Równoleżniki zmieniają politykę

Skąd wziął się ten dziwny świat według Google’a? Narodził się w XVI w. w głowie flamandzkiego kartografa Gerarda Merkatora. W 1569 r. przedstawił on mapę, na której południki i równoleżniki przecinają się pod kątem prostym, czyli tak jak na kuli ziemskiej. Taka mapa doskonale nadawała się do żeglugi. Kurs okrętu można było na niej wyrysować linią prostą, co znacznie ułatwiało nawigację. Aby jednak uzyskać taki efekt, Merkator wszystkie równoleżniki zrównał w długości z równikiem. W rzeczywistości są one coraz mniejsze w miarę przybliżania się do biegunów. W rezultacie obszary położone dalej od równika zostały na jego mapie znacznie powiększone. Dla żeglarzy wielkość lądów miała drugorzędne znaczenie. Liczyła się łatwość nawigacji i wierne oddanie kształtu linii brzegowej.

Choć Merkator podkreślał, że swoją mapę stworzył wyłącznie na potrzeby nawigacji, jego dzieło stało się przebojem i zaczęło żyć własnym życiem. Mapy świata w odwzorowaniu flamandzkiego mistrza kartografii wieszano na ścianach i umieszczano w atlasach. W głowach ludzi utrwalał się wizerunek świata, w którym Afryka, Indie i pozostałe krainy strefy tropikalnej są względnie małe, natomiast lądy leżące w umiarkowanych i wyższych szerokościach geograficznych półkuli północnej – ogromne.

Znacznie później, bo w XX w., postkolonialni badacze dowodzili, że ten obraz świata utrwalony przez stulecia w głowach Europejczyków przez mapę Merkatora sprzyjał późniejszym podbojom i zakładaniu imperiów w Afryce, Azji i Ameryce Południowej. Brytyjczycy snujący plany skolonizowania Indii na początku XVIII w. byli przeświadczeni, że nie jest to znowu taki wielki kraj. Także Afryka i Brazylia w oczach Portugalczyków nie prezentowały się aż tak imponująco. Dominowało przeświadczenie, że Północ jest generalnie większa (a zatem ważniejsza) od Południa. Na usprawiedliwienie powiedzmy, że rzeczywistych rozmiarów kontynentów i państw wtedy jeszcze nie znano. Era sieci triangulacyjnych nastała w XIX w. To mapa Merkatora mówiła ludziom, jaki jest świat, pobudzała ich wyobraźnię i inspirowała do działania. Na przykładzie Google Maps widać, że jej kariera wciąż trwa. Kto stamtąd czerpie wiedzę o wielkości kontynentów, nadal będzie uważał, że Grenlandia ma rozmiary Afryki, podczas gdy w rzeczywistości jest mniejsza od Algierii – największego obecnie afrykańskiego kraju.

Różne wersje świata

Oczywiście jest wiele innych wersji świata. Kartografowie nieustannie debatują nad tym, które z odwzorowań najlepiej się nadaje do pokazywania globu. Nie ma wśród nich mapy Merkatora. Dziś często wybiera się takie, które zafałszowują wszystko po trochu: odległości, kształty, rozmiary. Nic na takiej mapie nie jest prawdziwe, ale zarazem jest dość bliskie rzeczywistości. Taki kartograficzny zgniły kompromis.

Ale pojawiają się też kontrowersyjne pomysły. Jeden z nich przedstawił równo 40 lat temu niemiecki artysta i filmowiec Arno Peters. W rzeczywistości sięgnął on po dzieło XIX-wiecznego szkockiego księdza i astronoma Jamesa Galla. To dziwna mapa. Kartografowie mają o niej jak najgorsze zdanie, ponieważ kontynenty są na niej silnie zniekształcone. Afryka, Ameryka Południowa i Australia są nieproporcjonalnie długie. Wyglądają, jakby się przeglądały w krzywym lustrze. Z kolei regiony podbiegunowe zostały mocno wyciągnięte w poziomie. Choć mapa Galla-Petersa przypomina raczej karykaturę świata, nieoczekiwanie zrobiła sporą karierę, ponieważ wiernie pokazuje rozmiary lądów i poszczególnych państw. Kartografowie stworzyli wiele takich wiernopowierzchniowych map globu, pierwsze powstały już na początku XVI w., ale Arno Peters zyskał popularność, ponieważ równocześnie wytoczył ciężkie działa przeciwko zachodniej kartografii, uznając ją za „imperialną”, „niesprawiedliwą” i „europocentryczną”, świadomie pomniejszającą znaczenie krajów Trzeciego Świata. Swoją mapę określał jako jedyną obiektywną i egalitarną. Choć kartografowie protestowali, mapa Galla-Petersa jako poprawna politycznie była promowana m.in. przez UNESCO. Wciąż używa jej wiele organizacji humanitarnych, na przykład brytyjska Oxfam.

Związki między kartografią a polityką są bardzo stare. Poprawne politycznie były także średniowieczne mapy świata rysowane głównie w klasztorach. Orientowano je na wschód, ku Jerozolimie, a Ziemia na nich była oczywiście płaska. Trzy znane kontynenty – Europę, Azję i Afrykę – otaczał ocean, a odległe krainy zamieszkane były przez postacie biblijne lub kanibali i barbarzyńców. Był to obowiązujący obraz świata w średniowiecznej Europie.

Ta mentalna mapa globu została podważona dopiero w epoce odkryć geograficznych. Najciekawsze, że one też zostały zainspirowane mapami, tyle że znacznie wcześniejszymi, które stworzył grecki kartograf Ptolemeusz żyjący w Aleksandrii w II w. naszej ery. Na wschodnim krańcu jego mapy odnajdziemy miasto Cattigara znajdujące się gdzieś daleko za Indiami. Wyznaczało ono kres wiedzy geograficznej starożytnych Europejczyków. W 1499 r. Amerigo Vespucci wyruszył z Hiszpanii na zachód, przez Ocean Zachodni (Atlantyk), z zamiarem dotarcia właśnie do Cattigary. Zamiast tego wylądował w Ameryce Południowej, chociaż myślał, że jest w Azji. Parę lat później ten sam cel chciał osiągnąć Krzysztof Kolumb podczas swojej ostatniej wyprawy zorganizowanej w latach 1502-03. I jemu się nie powiodło.

Cóż, wtedy jeszcze nie wiedziano, że natrafiono na nowy kontynent. Stało się to jasne, gdy w 1519 r. Ferdynand Magellan wyruszył w swoją podróż dookoła globu. I ta wyprawa nie doszłaby jednak do skutku, gdyby nie mapa, która obiecująco, lecz zwodniczo pokazywała, że od południa nowy ląd kończy się na ujściu La Platy. Okazało się to nieprawdą i portugalski żeglarz musiał sam znaleźć drogę ku Pacyfikowi. Wiodła ona przez cieśninę nazwaną później jego nazwiskiem.

Także Magellan miał w głowie swoją mapę mentalną globu – był przekonany, że po drugiej stronie cieśniny widzi olbrzymi ląd, który na mapy jako pierwszy naniósł Ptolemeusz, dając mu nazwę Terra Australis. W tę iluzję wierzono i konsekwentnie nanoszono ją na mapy aż do czasów drugiej wyprawy Jamesa Cooka. W latach 1773-74 r. dwukrotnie popłynął on za południowe koło polarne i poza krami lodowymi nie znalazł tam niczego. Jeden z największych i najtrwalszych mitów geografii i kartografii runął z hukiem. Po tysiącu sześciuset latach Terra Australis została wymazana z map świata. Jeśli zerkniemy na te, które powstały na początku XIX w., w pobliżu południowego bieguna Ziemi zobaczymy tylko wodę. Jednak już cztery dekady później okazało się, że kartografowie, którzy nie lubią białych plam, znów się pośpieszyli. Za barierą gór lodowych ujrzano w 1820 r. nowy ląd. Był zimny, pusty i mało obiecujący. Nic dziwnego, że „książę kartografów” John Bartholomew dopiero w 1890 r. uznał jego istnienie i nadał mu nazwę. Tak na mapach pojawiła się Antarktyda. Nie mogła się równać z wyśnionym kontynentem Ptolemeusza, który miał sięgać aż po równik. Rzeczywistość, jak to często bywa, nie dorastała do pięt wyobrażeniom. Ale przynajmniej pod tym jednym względem – liczby kontynentów i ich położenia na globie – mniej więcej od stu lat mapy świata nie fałszują już rzeczywistości.

W tym numerze „Piątku Ekstra”:

Panowie niewieścieją. Chromosom Y, który określa płeć męską, zanika. A nam się marzy macho. Gdzie ci mężczyźni?
Najpierw pracował jako goniec, a potem odkrył dla kina Sophię Loren Kardynał kina Waszyński.
Recenzje płyt tygodnia. Tym razem U2, Gaba Kulka i Skubas.
Wilq naukowo! Sztuczna inteligencja.
Nowe książki. Otto Dov Kulka i jego świadectwo Holocaustu w książce „Pejzaże śmierci. Rozmyślania o pamięci i wyobraźni”, obraz okrucieństwa historii w „Campo Santo” W.G. Sebalda, odbudowa stolicy uwieczniona na zdjęciach w fotoksiążce „Warszawa”, odpowiedź na pytanie, co oznacza niebieska wstążka na drzwiach rzymskiego domu w albumie dla dzieci „Oto jest Rzym” Miroslawa Šaška.
Wielkie pytania Małych Ludzi: Gdzie znika nasz głos, gdy chorujemy na zapalenie krtani?
To zwierzę mnie bierze. Orlik na traktor przywabiony [ADAM WAJRAK].

Wyborcza.pl

Seks i kłamstwa w Teheranie

Ewa Winnicka, 11.09.2014
 Ramita Naval, reporterka specjalizująca się w sprawach zagranicznych, w latach 2003-2006 korespondentka

Ramita Naval, reporterka specjalizująca się w sprawach zagranicznych, w latach 2003-2006 korespondentka „The Times” w Teheranie. (Fot. Graeme Robertson)

Młode Iranki, którym reżim pozwala pokazywać tylko część twarzy, wszczepiają sobie implanty, powiększają usta, żeby nos i policzki były doskonałe. Zoperowany nos świadczy o statusie społecznym. Rozmowa z reporterką Ramitą Navai
Kiedy zaczęłaś opisywać rodzinny Teheran?– To był wrzesień 2001 roku. Byłam już dawno po studiach. Siedziałam przed komputerem, wklepywałam dane, miałam ogłupiającą pracę przy produkcji jakiegoś katalogu. I wtedy nastąpił atak na WTC, świat zamarł. Pomyślałam: nie dam rady dłużej. Dziennikarstwo było od dawna moim marzeniem. W 2003 roku byłam już korespondentką „Timesa” w Iranie, a rok później postanowiłam napisać książkę. Jestem kobietą, mogłam bez trudu zbliżyć się do innych irańskich kobiet, a one bez strachu opowiadały mi o swoim życiu w mieście. Urzędnicy reżimowi też nie traktowali mnie poważnie i nie czuli się specjalnie zagrożeni. Miałam więc więcej czasu. W klinice metadonowej poznałam dziewczynę, która trudniła się prostytucją. Prostytutki wciąż karane są chłostą. Podobnie jak ci, którzy przyłapani są na cudzołóstwie lub na piciu alkoholu.

Hidżab jest hipsterski, czyli co wolno muzułmankom w USA

Ta dziewczyna, wyniszczona narkotykami, opowiadała mi przy cotygodniowej herbacie o swoim życiu. O rodzinie, alfonsach, policji, burdelmamach. To był świat, którego istnienie reżim wypierał. Kryzys nastąpił, gdy w którymś artykule dla angielskiej gazety zacytowałam kogoś, kto powiedział, że ludzie się śmieją z mułłów. Na kilka miesięcy cofnięto mi akredytację. Zrozumiałam, że moje miasto pełne jest sprzeczności.

Napisałaś: „W Teheranie wszyscy kłamią. (…) Prawda stała się tajemnicą, rzadkim, niebezpiecznym, wysoko cenionym towarem, z którym należy się obchodzić ostrożnie. Małym dzieciom każe się zaprzeczać, że tatuś trzyma alkohol w domu, nastolatki żarliwie przysięgają, że ich dziewictwo jest nietknięte”. To kłamstwo ma akurat krótkie nogi, prawda?

– Niekoniecznie. Jest w Teheranie znany gastrolog, który dorobił się fortuny, zszywając błony dziewicze. Wielokrotne dziewictwo jest akurat kwestią pieniędzy.

Irańczycy nauczyli się kłamać z powodu restrykcji obyczajowych, jakie nałożył reżim Chomeiniego i następców?

– Kłamstwo dla przetrwania nie jest zupełną nowością. Kiedy zaczęły się islamskie podboje, szyitom zalecano, żeby ukrywali swoją wiarę. W ten sposób mogli ujść z życiem. W Koranie jest napisane, że kłamstwo może być dozwolone w imię wyższego dobra. Muszę też zaznaczyć, że niezwykle trudno porównywać Iran sprzed i po rewolucji. Przed rewolucją Irańczycy zajmowali się głównie rolnictwem. Po rewolucji przenieśli się do miast. Przed rewolucją miasto zamieszkiwał może milion osób, teraz – 12 milionów. Chomeini nakazał Irańczykom rozmnażać się, a oni posłuchali. Zresztą antykoncepcja do tej pory jest niezwykle utrudniona. Żeby zapewnić odpowiednią dzietność, reżim zamknął jedyną fabrykę prezerwatyw.

Ale piszesz też, że Irańczycy mają obsesję na punkcie wierności samemu sobie i ta obsesja też jest częścią irańskiej kultury.

– Kiedy oglądasz irańską operę mydlaną, to widzisz, że bohaterowie z uporem dążą do poznania swojego ja. Kłamstwa to przede wszystkim konsekwencja chęci przetrwania w warunkach ucisku, pod rządami reżimu, który przypisuje sobie prawo do ingerencji w nawet najintymniejsze sfery życia. Dlatego prostytutki, kiedy spotykają się z klientami, mają dokument zawarcia tymczasowego związku z mężczyzną. Nawet żonaty mężczyzna może zawrzeć kilka dodatkowych związków, państwo wyraża na to zgodę. Ten dokument in blanco prostytutki noszą w torebkach na wypadek nalotu policji. Wtedy dziewczyny wpisują imię klienta i mogą liczyć na łagodniejsze traktowanie przez policję. Nawet mułłowie korzystają z takich udogodnień.

Przez twoje opowieści przewija się uzależnienie od opium, metamfetaminy, heroiny. Starsi i młodsi, religijni i niereligijni, bogaci i biedni. Nie przesadzasz?

– Nie. Iran jest potężnym konsumentem narkotyków. Opium, wciąż najbardziej popularny narkotyk, jest domeną starszych. Nie jest trendy. Najnowsze odkrycie to metamfetamina. Obecnie bardziej popularna niż heroina. Ostatnie dane mówią, ze Islamska Republika Iranu jest na piątym miejscu na świecie, jeśli chodzi o spożycie krystalicznej metamfetaminy.

Dlaczego Irańczycy pogrążają się w nałogu?

– Moja analiza jest oczywiście amatorska, ale narkotyk to dla Irańczyków forma odreagowania życia w reżimie. Ucieczka przed depresyjną atmosferą, jaka panuje w kraju.

Władze przyznają, że jest zagrożenie? Przecież dziennikarze nie mają zezwolenia na poruszanie kłopotliwych kwestii.

– Kiedy zanieczyszczenie powietrza mieści się w normie, można dyskutować o problemie. Ale kiedy przekracza dozwolone normy, zakazuje się o tym pisać. Dzięki brakowi informacji o zanieczyszczeniu czujni obywatele wiedzą, że coś jest nie w porządku.

A w kwestii narkotyków?

– Ostatnio, co dziwne, władze zrobiły się liberalne. Chyba zrozumiały, że ukrywanie problemu to igranie z ogniem. Ruszyły programy metadonowe, powstały kliniki dla uzależnionych. Organizacje pozarządowe są niemile widziane, ale państwo pomaga, choć wciąż na własnych warunkach. To jest jeden z dowodów na rozluźnienie karbów reżimu. Mam teorię, że Iran czeka nieuchronna rewolucja obyczajowa. Kiedy rozmawiam z kobietami w Teheranie, słyszę, jak zaczynają być świadome swojej seksualności.

Ajatollahowie chcą rządzić światem

Uzależnieni od narkotyków rodzice 13-letnią córkę sprzedali niedrogo przyszłemu mężowi. Mieli długi. Mężowi nie szedł interes, więc sprzedał ją do domu publicznego. To nie jest historia o rosnącej samoświadomości ani o tym, że obywatele są równi wobec prawa.

– Ale ta historia zdarzyła się w połowie XX wieku. Ta kobieta zmarła niedawno w Teheranie, miała ponad 70 lat. Teraz taki proceder jest już nieakceptowany. Jeśli się zdarza, to w małych wioskach w głębi kraju, w stolicy już nie.

Inna twoja bohaterka zostaje prostytutką, bo pracodawca obcina jej pensję. Jest rozwódką, trudno jej się utrzymać w mieście. Wyjście na ulicę wydaje się jej jedyną drogą do niezależności i godnych pieniędzy. Ma bogatych klientów, oszczędza. Ale zostaje aresztowana i powieszona w jednej z pokazówek, które od czasu do czasu urządzają władze.– Takie rzeczy się zdarzały. Ale z drugiej strony kobiety zaczynają mieć odwagę, żeby odejść od mężów, których musiały poślubić z powodu rodzinnych układanek. W Teheranie liczba rozwodów wzrosła ostatnio prawie trzykrotnie. Kobiety nie obawiają się mieszkać samotnie. Dziesięć lat temu byłoby to niemożliwe.W książce piszesz, że kobieta, która mieszka sama, musi się liczyć z opinią osoby lekkich obyczajów.

– W gazetach wciąż są ogłoszenia o wynajmie mieszkań z adnotacją, że samotne osoby, w domyśle: kobiety, są niemile widziane. Mojej koleżance zdarzyło się, że mieszkańcy bloku wystosowali petycję, że powinna się wyprowadzić. Sąsiadki bały się, że będzie kusić mężów. Bo jeśli jest sama, to automatycznie dostępna dla wszystkich. Ale ten proces wyzwolenia następuje.

Być może w północnej części miasta. Tam mieszkają liberalni, wyzwoleni ludzie?

– Nie, ta rewolucja obyczajowa, o której mówię, obejmuje wszystkie klasy społeczne, tylko manifestuje się w różny sposób. Zwróć uwagę na Somaję, moją młodą bohaterkę. Mieszka w południowym Teheranie, jest głęboko religijna, nosi czador i nie wyobraża sobie cywilnych ubrań, kocha Boga i proroków, wzrusza się na samą myśl o nich. Ale w rozmowie ze mną nie waha się mówić, że lubi seks, że z mężem było jej dobrze w łóżku. Okazał się niewiernym oszustem, więc rodzina pozwoliła jej od niego odejść. Nie uważa tego za koniec świata. Somaja przyznaje, że pociąga ją masturbacja. Oczywiście wie, że to jest groźne. Mułłowie wydają oświadczenia, że może ona uszkodzić mózg. Ale mówi o tym, jest świadoma i to jest nowość. Jestem przekonana, że seks jest dla Irańczyków sposobem, by manifestować potrzebę wolności. Zwróć uwagę na „Rozstanie” mojego ulubionego reżysera Asghara Farhadiego – jaki to mocny, czujny portret rozpadającego się małżeństwa i konfliktów klasowych w Teheranie.

Farhadi to ulubiony reżyser jednego z twoich bohaterów, zbuntowanego inteligenta, który oprócz tego śmieje się z zachodnich krytyków zauroczonych artystycznym kinem irańskim. Symbolikę uważa za łopatologiczną i naiwną.

– Zgadzam się z moim bohaterem. Kino irańskie jest bardzo pretensjonalne i nudne. I strasznie mnie dziwią te światowe zachwyty. „Rozstanie” i jego reżyser to wyjątek. Dodałabym jeszcze jego film „Co wiesz o Elly?”, który świetnie pokazuje złożone relacje międzyludzkie.

A ty kim jesteś? Co to znaczy: „autorka irańsko-brytyjska”?

– Pytasz o tożsamość czy o moje dokumenty?

Najpierw o tożsamość.

– Na to pytanie staram się sobie odpowiedzieć od ponad 30 lat. Podobnie jak moja mama urodziłam się w Teheranie, wychowywałam się w Wielkiej Brytanii, bez specjalnego kontaktu z irańskimi rówieśnikami. Kiedy dorosłam, chciałam poznać swoje korzenie.

Twój dziadek przed rewolucją był ważnym generałem.

– Był odpowiedzialny między innymi za wojskowe media. W latach 50. popadł w tarapaty. Dostał polecenie, żeby nadać audycję propagandową, która miała pomóc Mohammadowi Rezie Pahlawiemu. Dziadek odmówił. Nie uważał, że Pahlawi jest potworem, ale był przekonany, że wojsko powinno się trzymać z daleka od polityki. Kiedy Szach dzięki puczowi wojskowych wspieranemu przez CIA i Wielką Brytanię powrócił do kraju – wiadomo było, że to koniec kariery. Dziadek, człowiek renesansu, słynący z uczciwości, postanowił wyjechać z kraju. Miał dość.

Był religijny?

– Bardzo. Był tłumaczem i kaligrafem, świetnie wykształcony. Tłumaczył Koran z arabskiego na perski. Ale też kochał życie i nie stronił od whisky. Mówił, że owszem, setki lat temu zapisano w księgach, że alkohol to narzędzie diabła, które morduje ludzi, ale tylko dlatego, że alkohol był źle destylowany i pełen zanieczyszczeń. W każdym razie dziadek nie ukrywał się ze swoją szklaneczką whisky. Babcia też była bardzo religijna, ale nigdy nie zakrywała twarzy. W 1959 r. spakowali się i wyjechali do Wielkiej Brytanii z moją kilkuletnią wtedy mamą. Dziadek był anglofilem, lubił prostotę Anglików, chciał dobrej edukacji dla swojej córki. Posłał mamę do szkoły z internatem w Walii.

Trafił od razu na tak wysoki szczebel drabiny społecznej? Boarding school to atrybut wysokiego statusu.

– Dziadkowie nie byli bogaci. Ale początek lat 60. był tutaj czasem reformy edukacyjnej zainicjowanej przez Partię Pracy. To była jedna z pierwszych szkół koedukacyjnych, była państwowa, bezpłatna i na wysokim poziomie. Szybko stała się miejscem, gdzie ważni ludzie chcieli posłać swoje dzieci. Z moją mamą uczyła się Angelica Houston, jakieś dzieci ministrów. Oczywiście mama trzymała się z dziećmi imigrantów. Jej najlepsza przyjaciółka, z którą do tej pory chadza na herbatę w Kensington, to Greczynka, koleżanka z boarding school.

Iran: Sztuka to kobieca rzecz

Anglia twoich dziadków nie była tak kosmopolityczna jak dzisiaj.– Mama opowiada, że kiedy w szkolnych czasach chodziła na spacery, ludzie zatrzymywali się, żeby popatrzeć na muzułmankę. Nigdy wcześniej nie widzieli obcokrajowca, zwłaszcza ci z głębi wyspy. W jednej z opowieści w mojej książce pojawia się teherańczyk, który mieszkał w Londynie i narzekał, że kiedy zdjął koszulę w upalny dzień, policja nakazała mu się ubrać, bo będzie sądzony za obnażanie się w miejscu publicznym. To mój dziadek. Zawsze o tym opowiadał, kiedy ktoś wspominał rozluźnienie obyczajowe i swingujący Londyn lat 60.Ten Irańczyk w twojej książce narzeka, że brytyjscy celnicy podziurawili mu arbuza, żeby sprawdzić, co jest w środku.

– To też opowieści mojej rodziny. Anglicy nie mieli w tamtych czasach specjalnej wiedzy o świecie, a nawet o owocach. Ona nadeszła wraz z falami imigrantów.

Jak poznali się twoi rodzice? W Londynie?

– Tak, tata służył w marynarce. Został wysłany na szkolenie do Wielkiej Brytanii. Spotkali się na prywatce w zachodnim Londynie, w Earls Court. Zakochali się, wzięli ślub w Iranie i potem urodziłam się ja. Kiedy na świat miał przyjść mój brat, przyjechałyśmy do Londynu. Tata, wciąż na dorobku, szykował dla nas dom w Teheranie. My mieliśmy dołączyć. Wylądowaliśmy tam w 1978 r. w dniu zwanym czarnym czwartkiem. Właśnie zaczęła się rewolucja. Można powiedzieć, że nie mieliśmy szczęścia. Byłam pięcioletnią dziewczynką, ale pamiętam masowe demonstracje, ulice pełne ludzi. To nie był jeszcze religijny przewrót. To były protesty ludzi zmęczonych rządami szacha, niesprawiedliwością i korupcją. Pierwsze dni były niesamowite. Mama była wzruszona, ludzie zjednoczeni nadzieją, wkładali kwiaty w lufy karabinów. Tata pracował dla szacha. Widział, że w kraju są nierówności, ale jako wojskowy uważał, że najpierw trzeba uzdrowić politykę zagraniczną, a potem wprowadzić reformy społeczne. Mama była idealistyczna. Kiedyś pojechała ze mną do wsi naszej niani. Było już bardzo zimno. Mama pokazała palcem ich dom i powiedziała: „Zobacz: nie mają prądu, wody, płaszczy, cierpią z zimna. To się musi zmienić”. Ciągle mam łzy w oczach, gdy o tym myślę. Ojciec twardo powtarzał: „To, co oni robią, się nie uda”. I przewidywał, że najsilniejsi z protestujących są ajatollahowie, że zaraz przejmą władzę.

Potem zaczęły się aresztowania.

– Pamiętam zamieszanie na ulicach, strzały. Przeciskałam się na balkon, żeby zobaczyć więcej. Słyszałam nocne walki. Zamknięto szkoły, zaczęło się tajne nauczanie w domach różnych ludzi, niektórzy zresztą zaczęli znikać. Kilka miesięcy po „czarnym czwartku”.

Jest w twojej książce sześcioletni Amir, którego rodzice zostali aresztowani. Spędził wiele miesięcy z matką w celi. Pewnego dnia strażnik wywołał matkę i Amir więcej jej nie zobaczył. Powieszono ją, ojca też. Chłopiec przestał mówić.

– Dorosły Amir, oczywiście zmieniłam jego imię, działa w opozycji. Grozi mu areszt, bo wypowiada się krytycznie o reżimie. Ostatnio skontaktował się z nim sędzia, który wydał wyrok na jego rodziców. Skazywał na powieszenie, kamienowanie i chłostę setki ludzi za to, że inaczej myślą. Teraz, przed śmiercią, błaga Amira o przebaczenie.

Napisałaś: „W Teheranie wszyscy kłamią”. – Tamtejszy znany gastrolog dorobił się fortuny, zszywając błony dziewicze. Wielokrotne dziewictwo jest tylko kwestią pieniędzy

Mój ojciec zdecydował, że musimy wyjechać.

Było łatwo opuścić Teheran?

– Nie wszystkim. Mamie tak, bo cała jej rodzina mieszkała w Londynie. Pamiętam dzień, w którym rozstawaliśmy się z ojcem. Był wojskowym, więc wpuścili go na płytę lotniska. Machał do nas. Płakałam, mama płakała. Kilka miesięcy potem przyjechał do Londynu. Zostawił w Teheranie cały nasz majątek, który oczywiście przepadł. Tata otworzył sklep na Kings Road, a potem na Portobello, niedaleko kafejki, w której siedzimy. Dołączył do niewielkiej wtedy społeczności emigrantów i szybko zaczął idealizować przedrewolucyjny Iran. Ci irańscy emigranci zawsze łatwo się wzruszali, chętnie opowiadali o wielkiej Persji. W Iranie została rodzina taty, drżeliśmy o nią. Kiedy wybuchła wojna z Irakiem, kuzyna posłali na front. Przez pomyłkę, bo był jedynym synem, a prawo mówi, że jeśli syn jest jedynakiem – powinien zostać w domu. Ciotce rok zajęło udowodnienie, że nie ma rodzeństwa. Na szczęście wrócił, wstrząśnięty tym, co widział.

Oddane ajatollahom matki fałszowały metryki swoich synów, żeby mogli pójść walczyć. Urzędnicy przymykali oko, więc 15-latkowie szli na wojnę. Twoja bohaterka traci trzech synów, jest bardzo dumna, zyskuje szacunek w dzielnicy.

– Takie rzeczy się zdarzały, zwłaszcza w południowym Teheranie, który jest bardzo konserwatywny i bardzo religijny. W tym wojennym szaleństwie po obu stronach konfliktu, w Iranie i w Iraku, zginęło milion osób.

Obserwowałaś tę wojnę z Londynu?

– Przeżywałam ją, ale to był dla mnie czas szkoły średniej i studiowania. Studia pamiętam jako wielką prywatkę.

Ale wróciłaś do rodzinnego miasta?

– W 2001 r. wylądowałam w Teheranie – byłam tam pierwszy raz po 22 latach i od razu poczułam, że jestem w domu. Płakałam jak bóbr ze wzruszenia. Miałam poczucie, że wokół są moi ludzie, mój kraj. Szybko okazało się, jak bardzo przeze mnie wyidealizowany. I jak bardzo zmienił się od czasów rewolucji ajatollaha Chomeiniego, którego reżim ostatecznie wygnał nas z Teheranu. Ale wtedy czułam pierwszy raz w życiu, że znalazłam się wśród ludzi, którzy wyglądali zupełnie jak ja, mama, brat, mieli ten sam odcień skóry, oczy, nosy.

Nosy? Piszesz, że w Teheranie każdy, kto może, operuje sobie nos, żeby przypominał zachodni, a nie arabski, zwykle z garbem.

– Bo pod względem próżności teherańczycy dorównują Kolumbijczykom. Wszyscy marzą o doskonałości i perfekcyjnym wyglądzie. Mężczyźni i kobiety. Młode dziewczyny, którym reżim pozwala pokazywać na ulicy tylko część twarzy, robią, co mogą, żeby oczy, nos i policzki były doskonałe. Wszczepiają sobie implanty, usuwają garby, powiększają usta, odsysają tłuszcz. Chirurgia plastyczna rozwinęła się tak, że bogate Iranki z Los Angeles przylatują do Teheranu na operacje. Mężczyźni nie pozostają zresztą w tyle. Zoperowany nos świadczy o odpowiednim statusie społecznym.

To nie jest wstydliwa sprawa? W kulturze zachodniej człowiek przekonuje, dokąd może, że jego rysy zmieniły się pod wpływem cudownej diety.– Ależ skąd, w Iranie z dumą nosi się na nosie plastry okrywające szwy po operacji. Dotyczy to kobiet w czadorach i mężczyzn. Szaleństwo osiągnęło taki poziom, że kiedy razem z koleżanką fotoreporterką robiłyśmy wywiad z chirurgiem plastycznym, on pokazywał, jak mógłby uzdatnić nasze nosy. A przecież obie miałyśmy je całkiem w porządku!Jeśli masz rację w kwestii rewolucji obyczajowej, to Iran będzie liberalną wysepką w tej części świata. W Syrii i Iraku mamy niesłychane wzmożenie religijne.

– Irańczycy są bardzo zaniepokojeni tym, co się dzieje w sąsiedztwie. Polityczne zmiany u sąsiadów i wydarzenia w Iranie przed kilku laty sprawiły, że ludzie zaczęli być bardziej zachowawczy. Jeszcze 10 lat temu byli bardziej skłonni do ulicznych protestów, obalania reżimu. Wyniki wyborów prezydenckich w 2009 r. wielu postrzegało jako sfałszowane. Ludzie wyszli na ulice, ale demonstracje zostały brutalnie stłumione. Siła tego protestu miała wielki wpływ na to, co świat nazwał później arabską wiosną. Ta wiosna zostawiła po sobie potworny bałagan i spowodowała kolejny rozlew krwi w wielu krajach. Więc teraz Irańczycy są bardzo ostrożni. Boją się, zwłaszcza zewnętrznej interwencji. To ich jednoczy. Uważają, że zmiany są konieczne, ale muszą dojrzeć, nadejść powoli. Boją się tego, co stało się w Syrii.

Dla najwierniejszych szyickich bojowników reżimu Ameryka, Wielka Brytania są wielkimi wrogami. Czy ta niechęć do Zachodu nie jest dla nich spoiwem z sunnickimi kalifami Państwa Islamskiego?

– Nie. Jeszcze w 2001 r. niechętne sobie wywiady Ameryki i Iranu wymieniały informacje o talibach. Potem nie były w stanie skutecznie współpracować, ale talibowie wydają się większym zagrożeniem dla reżimu niż Ameryka. Podobnie Państwo Islamskie. Teraz też oba wywiady wymieniają informacje, choć ścisła współpraca jest trudna, kwestia broni jądrowej w Iranie jest na razie niemożliwa do rozwiązania.

Piszesz, że ludzie marzą, żeby pojechać do Ameryki, operują sobie nosy, żeby wyglądały jak zachodnie, kupują ciuchy zachodnich marek. To kto marzy, żeby Ameryka wyleciała w powietrze?

– Bardzo wąska grupa bardzo konserwatywnych ludzi. To właśnie chciałam w mojej książce pokazać. Że społeczeństwo mojego kraju jest zróżnicowane. I rozdarte. Znam bardzo religijnych ludzi, którzy uważają, że powinien być wprowadzony rozdział państwa od religii. Znam wielu, którzy uważają, że kobieta nie powinna zasłaniać twarzy, ale swoim córkom nakazują twarz zasłaniać, mówiąc, że je chronią przed społecznym ostracyzmem.

Mówisz o Iranie „mój kraj”, ale mieszkasz w Londynie. Kiedy przez trzy lata byłaś korespondentką „Timesa” w Teheranie i zawiązywałaś tam przyjaźnie, przeszło ci przez myśl, żeby tam zamieszkać na stałe?

– Nie mogłabym mieszkać w Iranie, ale nie mogę tam nie jeździć. Nie czuję się Brytyjką i nie czuję się Iranką. Czuję się mieszkanką Londynu. Umawiam się z mamą na herbatę w dzielnicy Kensington, na ulicy Portobello Road czuję się jak w domu. Nic więcej nie potrafię o sobie powiedzieć.

W ”Dużym Formacie” czytaj też:

Żadnej krwi
„Brat” podniósł duży kamień i pokazał Łukaszowi, jak robaki uciekają od światła słonecznego. – To są ludzie ze „świata” – powiedział mu „brat” – którzy cię otaczają

Jak biegać
W skrócie sytuacja wygląda tak, że co prawda bieganie jest zdrowe, ale prócz tych butów, których nie mam, muszę jeść specjalne posiłki, jeśli nie chcę się autozjeść

Czy masz ZUI-a
Czy zdarza ci się sięgnąć do kieszeni po telefon, bo poczułeś jego wibracje, ale okazało się, że to było złudzenie? Że urządzenie słodko sobie spało albo w ogóle go nie miałeś w tej kieszeni? Jeśli tak, to ten fotoreportaż jest dla ciebie

Sukces polskiego nieudacznika
Młodzi fejsbukowcy nie mają już z tym problemu, ale Polacy z naszego pokolenia natychmiast wyjeżdżają tu z wojną. Rozmowa z Piotrem Mordelem i Adamem Gusowskim z Klubu Polskich Nieudaczników w Berlinie

Jestem samotnym lewicowym wyborcą, kto mnie oczaruje?
To typowa cecha środowisk politycznych zdegenerowanych długotrwałą marginalizacją: zaczynają zachowywać się jak goście programu „Potyczki Jerry’ego Springera”

Nigdy więcej białych Anglików
Założyłem spółkę w Londynie. Było prawie jak u Reymonta: Polak, Żyd i Chińczyk. To nie mogło się nie udać

Sceptyczny felietonista
Orliński: dlaczego nie wierzę w dobroczynność

Wyborcza.pl

 

 

 

 

Komentarze

Dodaj komentarz