Duda (27.09.2015)

 

Wielkie przebudzenie prezesa. Szydło idzie w odstawkę, Duda ląduje na dywaniku. Kaczyński pokazuje, kto naprawdę rządzi

Beata Szydło niedawno grała pierwsze skrzypce
Beata Szydło niedawno grała pierwsze skrzypce Fot. Sławomir Kamiński/AG

Prezes Jarosław Kaczyński do tej pory trzymał się z boku. Pierwsze skrzypce grali najpierw Andrzej Duda, a później namaszczona na premiera Beata Szydło. W ostatnim czasie jednak Kaczyński wraca i to z wyjątkowo mocnym przekazem.

Może sobie na to pozwolić. PiS nadal jest na prowadzeniu w sondażach i choć do wyborów został jeszcze miesiąc, to posłowie ugrupowania czują się wyjątkowo pewnie. Szef PiS idzie po władzę i, jak zapowiada, chce zgarnąć całą wygraną, a celem jest samodzielne rządzenie.

Kaczyński zdziera maskę łagodnego PiS
Powrót Kaczyńskiego zaczął się wyrazistym wystąpieniem prezesa podczas sejmowej debaty o uchodźcach. Wówczas słowa szefa PiS wypowiedziane z trybuny sejmowej odbiły się szerokim echem, a jego stanowcze stanowisko pokazało, że Kaczyński na ostatniej prostej przed wyborami nie boi się wzbudzać kontrowersji i nie ma zamiaru dłużej owijać w bawełnę.

Politycy PiS przez wiele miesięcy starali się wykreować obraz partii jako umiarkowanej formacji – prawie im się udało, bo nie licząc wpadek poseł Krystyny Pawłowicz, budzący emocje działacze PiS zostali zepchnięci na margines. Do głosu doszła za to m.in. Beata Szydło, która kojarzy się przecież z łagodnym skrzydłem partii. Ostatnie dni pokazują jednak, że Jarosław Kaczyński ma już chyba dość powściągliwego wizerunku. Podczas dwóch ostatnich wystąpień – najpierw w Poznaniu, a teraz w Koszalinie można było się przekonać o tym, że prezes jest tylko jeden.

„Wiemy, jak to zrobić, damy radę, nie tylko dlatego, że mamy wolę, ale rzeczywiście żyjemy wartościami i chcemy realizować cele, które są z tymi wartościami związane, ale także dlatego, że wiemy jak to zrobić. Wiemy, co uczynić by Polska mogła rozwijać się szybciej. (…) By różnego rodzaju choroby społeczne, które nas dzisiaj prześladują zostały uleczone i by w nieodległym czasie Polacy mogli powiedzieć: dogoniliśmy (…) te narody, które miały więcej historycznego szczęścia” – mówił w Koszalinie.

Polska Kaczyńskiego
Co mówił szef PiS podczas tych dwóch wystąpień? Przedstawił wizję Polski – takiej, jaka ma nastać, kiedy jego partia dojdzie do władzy. Polska w wersji PiS ma wrócić do mocno narodowej narracji, a w kraju, jak długi i szeroki, ma być krzewiony taki rodzaj zbiorowej świadomości, w którym nadrzędną wartością jest właśnie naród.

„Bardziej polska” ma być szkoła – Kaczyński chce wprowadzić do niej więcej historii, więcej języka polskiego i więcej lektur. „Bardziej polskie” mają być muzea i inne instytucje kultury. Wreszcie „”bardziej polska” powinna być krajowa kinematografia. – Musimy stworzyć z tego materiał wychowawczy, który będzie frontem umacniania legitymizacji naszego państwa. Polska potrzebuje odpowiedzialnej polityki historycznej – mówił Kaczyński w Poznaniu.

– Potrzebne są takie programy jak Patriotyzm Jutra (…). Potrzebne jest postawienie na inny zespół twórców, na inny sposób myślenia o polskiej kulturze. Oczywiście bez ograniczenia wolności, bo prawo do eksperymentu, nawet prawo do ekscesu, to jest czasem coś, co wnosi do kultury coś nowego i nigdy z góry nie możemy powiedzieć czy tak będzie czy nie będzie – zaznaczył.

Kaczyński zapowiedział też małą rewolucję samorządową. To już kolejny raz, kiedy PiS wraca do pomysłu przywrócenia podziału administracyjnego kraju na więcej województw. Zdaniem Kaczyńskiego obecny linie podziału faworyzują większe ośrodki i zmniejszają szanse mniejszych, co pogłębia społeczne rozwarstwienie.

Oprócz tego, w mocy pozostają oczywiście wszystkie wcześniejsze zapowiedzi PiS: obniżenie wieku emerytalnego, podwyżki płac, większe wsparcie dla rodzin, wspieranie rodzimego przemysłu. Kaczyński parokrotnie podkreślił też, że chce, żeby Polacy zaznali na co dzień dobrobytu, jaki mają n co dzień nasi zachodni sąsiedzi. Niespodziewanie Niemcy w wymiarze gospodarczym, stali się dla szefa PiS swego rodzaju punktem odniesienia, a Kaczyński uważa, że powinniśmy żyć dostatnio jak Niemcy. – Polak jadący do Niemiec powinien mieć takie poczucie, że w Niemczech jest dobrze, ale w Polsce jest również dobrze – mówił.

WielkiePrzebudzenie

naTemat.pl

Ojciec nie akceptował Jarosława Kaczyńskiego. Dlaczego? Bo prezes ma charakter po nim, często się spierali

Rajmund Kaczyński nie akceptował Jarosława – pisze w "Newsweeku" Michał Krzymowski, autor książki "Jarosław. Tajemnice Kaczyńskiego".
Rajmund Kaczyński nie akceptował Jarosława – pisze w „Newsweeku” Michał Krzymowski, autor książki „Jarosław. Tajemnice Kaczyńskiego”. Fot. Okładka „Newsweek Polska”

O ile o Jadwidze Kaczyńskiej wiadomo sporo, Rajmund Kaczyński zawsze był gdzieś na marginesie życia braci. I to nie tylko w mediach, ale też na co dzień, w domu. Według rozmówców Michała Krzymowskiego, autora książki „Jarosław. Tajemnice Kaczyńskiego”, to dlatego, że ojciec nie do końca akceptował synów, szczególnie Jarosława.

Rajmund Kaczyński jest postacią mało znaną i zagadkową. Naczelną rolę w życiu braci Kaczyńskich odgrywała matka Jadwiga. To ona decydowała jak wychować bliźniaków, szybko popchnęła ich w kierunku książek, chciała, by zdobyli dobre wykształcenie i rozpoczęli kariery naukowe. Ojciec nie do końca to akceptował – mówi Michał Krzymowski, autor biografii prezesa PiS, która w poniedziałek ma swoją premierę.

Jak tłumaczy dziennikarz „Newsweeka” ojciec był przystojny, wysportowany, miał łatwość w nawiązywaniu kontaktów damsko-męskich. – Lubił się podobać, lubił uwodzić, lubił być uwodzony – opisuje. W tych sferach jego synowie byli więc zupełnym przeciwieństwem. Wdali się w niego jeśli chodzi o charakter, szczególnie Jarosław. Rajmund Kaczyński miał silną potrzebę dominacji, kontrolowania wszystkiego.

wojnaWrodzinieKaczyńskich

wojnaWrodziniekaczyńskich1

Przyszły premier odziedziczył po nim zdolności przywódcze i przekonanie o słuszności swoich poglądów – możemy przeczytać w najnowszym „Newsweeku”, który publikuje kolejny fragment książki Krzymowskiego. Nazywa wręcz prezesa PiS „lustrzanym odbiciem ojca”.

Dlatego atmosfera w domu Kaczyńskich nie była zbyt dobra, ojciec żył na uboczu. Krzymowski w filmiku przytacza określenie użyte przez jedną z rozmówczyń, znajomą rodziny, że Rajmund i Jarosław byli jak „statki mijające się nocą na morzu”. Bo ojciec Kaczyńskich był zdominowany przez swoją żonę, która podejmowała większość decyzji związanych z życiem chłopców.

Poza tym Rajmund Kaczyński przez całe życie pracował, był inżynierem na Politechnice Warszawskiej. Tymczasem Jadwiga Kaczyńska poświęciła karierę naukową, by zająć się synami. Poza tym była słabego zdrowia. Dlatego kilkakrotnie brała długie urlopy. Ten czas spędzała z chłopcami, a ojca wiecznie nie było.

Z dwóch braci ojciec faworyzował Lecha, bo ten miał słabszy charakter, rzadziej mu się sprzeciwiał. Jarosław za to często wchodził z ojcem w otwarte starcia. Dlatego prezes PiS rzadko wspomina o ojcu w wywiadach, mówi kiedyś tylko, że „ojciec był twardy”.

W naTemat opublikowaliśmy wywiad z Michałem Krzymowskim, w którym zdradza kilka najciekawszych fragmentów książki.

Źródło: Newsweek.pl

ojciecNieAKCEPTOWAŁjarosława

naTemat.pl

Święta wojna z islamem

Piotr Buras, 26.09.2015

Kobiety związane z syryjską opozyją prostestuja przeciwko wojnie, Assadowi i ISIS

Kobiety związane z syryjską opozyją prostestuja przeciwko wojnie, Assadowi i ISIS (JON NAZCA / REUTERS / REUTERS)

Tak się boicie o starą dobrą Europę? To pomyślcie, jak wykształcić, nakarmić i wyswobodzić Afrykę, jak ugasić Syrię i Libię, zamiast straszyć brodaczem z kałasznikowem.

Są mity, które wzmacniają narody. Należy do nich amerykański mit pucybuta albo niemiecki o powojennym cudzie gospodarczym, dzięki któremu Niemcy jakoby tylko własną pracą podnieśli się z ruin. Ale są też mity, które zatruwają społeczeństwa. Dziś główny z nich brzmi: Europa poddaje się w starciu z islamem.

Europejscy muzułmanie i napływający uchodźcy w nieodległej przyszłości staną się piątą kolumną kalifatu. Wyznawcy proroka, niechętni lub niezdolni do integracji, zmieniają na swoją modłę miasta Europy Zachodniej, a zaraz zaczną to robić również w Europie Wschodniej. Islamską inwazję wspiera demografia – islamiści rozmnażają się na potęgę. Sami sobie jesteśmy winni – naiwnie rozprawiamy o dialogu międzyreligijnym, a przed wyznawcami Koranu trzeba się przede wszystkim bronić. I trzymamy się poprawnego politycznie „mulitkulti”, tej samobójczej lewackiej ideologii pogardy dla narodowych tradycji i kultur.

Różne fragmenty i warianty tego mitu wylewają się szerokim strumieniem z prawicowych gazet, płyną z ust polityków tej rangi co Jarosław Kaczyński czy Jarosław Gowin i straszą z kart książek poczytnych autorów. Ostatnio – Marka Orzechowskiego i Pawła Lisickiego.

Tytuły takie jak „Mój sąsiad islamista. Kalifat u drzwi Europy” (Orzechowski) czy „Dżihad i samozagłada Zachodu” (Lisicki) kolportują przekaz, który trudno przebić jednoznacznością. Każdy z autorów ma na podorędziu tuziny niepodważalnych przykładów z życia wziętych. Opisy zbrodni honorowych i krwawych zamachów, cytaty z radykalnych imamów i nawołujących do dżihadu sur Koranu mają uwiarygodniać tezę o postępującej i nieuchronnej islamizacji Europy. Ale obraz, który razem budują, jest tylko fantazją samozwańczych obrońców Zachodu.

Strachy na Lachy

„Przekonanie o islamizacji stało się już mitem założycielskim pewnych wysoce niepokojących ruchów politycznych i przyczyną wyjątkowego aktu terrorystycznego [Breivik]” – pisze kanadyjski reporter i badacz migracji Doug Saunders w wydanej trzy lata temu książce „The Myth of the Muslim Tide – Do Immigrants Threaten the West?” (Mit muzułmańskiej fali. Czy imigranci zagrożą Zachodowi?). Saunders przypomina, że Breivik nie wymyślił ani jednego ze swoich antymuzułmańskich argumentów. Jego obsesyjny manifest był zlepkiem poglądów, półprawd i przeinaczeń żerujących na naturalnym lęku przed obcością, obecnych w przestrzeni publicznej od dawna. W Polsce, gdzie 80 proc. ludzi nie zna żadnych muzułmanów, 73 proc. obywateli jest do nich nastawionych negatywnie („Wyborcza” z 22 września).

Ale rozpowszechnianie mitów grozi nie tylko tym, że ksenofobia i populizm rozsadzą Europę od środka. Sprowadza także fundamentalną dyskusję o jej przyszłości na fałszywe tory, odwracając uwagę od realnych i poważnych wyzwań związanych z imigracją i wielokulturowością.

Przewidywania, że wkrótce muzułmanie mogą stanowić ponad połowę mieszkańców Europy, są wyssane z palca. Dzisiaj jest ich około 18 mln w Unii Europejskiej, do tego ponad 7 mln żyje w krajach bałkańskich. Stanowią około 3,5 proc. mieszkańców Unii i 5 proc. ludności na całym Starym Kontynencie, nie licząc Rosji, Ukrainy i Turcji.

Według badań Pew Research Center z 2011 roku przy założeniu utrzymania tempa imigracji z 2010 roku i aktualnego tempa wzrostu demograficznego liczba muzułmanów w UE (w jej dzisiejszych granicach) wzrosłaby do prawie 30 mln w 2030 roku. Co prawda już wiemy, że ich napływ będzie znacznie większy, ale i tak nie sposób mówić o przyszłej dominacji. Choćby dlatego, że przekonanie o znacznie szybszym wzroście demograficznym wśród wyznawców Proroka jest bezpodstawne.

Generalna reguła jest prosta: im dłużej imigranci żyją w kraju europejskim, tym mniej mają dzieci. Jak podaje Saunders, w 1970 r. dzietność wśród niemieckich Turków wynosiła 4,4 dziecka na kobietę. Dzisiaj jest to tylko 2,2. W Austrii ten wskaźnik spadał systematycznie z 3,09 w 1981, przez 2,77 w 1991, aż do 2,3 w 2010 r. Podobnie jest – choć proces ten następuje w różnym tempie – we Francji czy w Wielkiej Brytanii.

Korelacja między religią a liczbą dzieci nie istnieje: według CIA World Factbook za rok 2013 największy kraj muzułmański, Indonezja, ma wskaźnik urodzeń na poziomie 2,2, podczas gdy katolickie Filipiny – 3,1. W krajach Afryki Subsaharyjskiej te wskaźniki są dużo wyższe, ale powody tego to zacofanie i rolnicza struktura tych krajów. Tam gdzie postępuje szybka urbanizacja, jak w Turcji czy Iranie, spadek liczby urodzeń jest dramatyczny.

W Europie stopniowe dostosowywanie się zachowań rozrodczych imigrantów do poziomu państwa przyjmującego jest jednym ze świadectw integracji.

Innym może być stosunek do religii. Europejscy muzułmanie coraz rzadziej definiują się w pierwszej kolejności przez wyznanie. We Francji do meczetu chodzi regularnie od 8 do 15 proc. muzułmanów. W 2006 r. 46 proc. wyznawców islamu czuło się w tym kraju przede wszystkim wyznawcami islamu (42 proc. – Francuzami), podczas gdy w krajach arabskich ten odsetek wynosi między 77 a 79 proc.

W Niemczech w 2009 r. opublikowano badania dotyczące noszenia chust przez kobiety muzułmańskie: zdecydowana większość – 70 proc. – chust nie nosi, tylko 23 proc. nosi zawsze (ale też nie zawsze ma to podłoże religijne), a ten odsetek „znacząco spada w drugim pokoleniu imigrantów”. Z kolei studium Federalnego Urzędu ds. Migracji sprzed pięciu lat pokazuje, że co najmniej 90 proc. dzieci muzułmańskich w Niemczech uczestniczy w koedukacyjnych zajęciach w szkole, np. na pływalni. Kulturowe bądź religijne motywy są przeszkodą tylko dla znikomego odsetka rodzin. Akceptacja dla homoseksualizmu jest wśród społeczności islamskich nadal niższa niż w ogóle społeczeństw krajów przyjmujących, ale zwiększa się w znaczącym tempie: w Niemczech wynosi 47 proc., w Stanach Zjednoczonych – 41 proc.

A co z zarzutem, że muzułmanie chcą wprowadzić szariat w Europie? „Problem z sądami szariackimi polega nie na tym, że muzułmanie próbują narzucić swoje prawa religijne w nowych ojczyznach, lecz na dużo delikatniejszej kwestii: czy zwolennikom danej religii należy pozwolić, by podejmowali pewne decyzje, opierając się bardziej na zasadach wiary niż na prawie danego kraju” – pisze Saunders. W Wielkiej Brytanii istnieją sądy rozjemcze stosujące zasady islamu (dozwolone są też odwołujące się do judaizmu czy chrześcijaństwa) do rozstrzygania spraw cywilnoprawnych; podjęte na zasadzie dobrowolności stron decyzje akceptowane są przez państwo. To bardzo rzadka, niemniej kontrowersyjna praktyka, słusznie krytykowana za otwieranie furtki do dyskryminacji, zwłaszcza kobiet, jednak o narzucaniu szariatu nie ma mowy – na przykład we Francji w 2008 roku także 75 proc. muzułmanów całkowicie odrzucało taki pomysł.

Multikulti to nie wolnoamerykanka

Kto chce wierzyć w muzułmański spisek lub islamską nawałnicę, tego takie argumenty nie przekonają. Prawdą też jest, że te dane, z konieczności wyrywkowe i fragmentaryczne, wcale nie muszą i nie powinny przesadnie uspokajać. Statystyki pokazują przecież, jak wiele jest do zrobienia. Getta i imigranckie społeczeństwa równoległe są faktem w wielu częściach Europy. W Wielkiej Brytanii integracja się nie powiodła – Saunders przytacza badania wskazujące, że tylko 10 proc. muzułmanów może uchodzić za dobrze zintegrowanych.

Z drugiej strony – to, że ktoś nie wtopił się w społeczeństwo, nie przesądza, że w życiu kieruje się głównie Koranem lub skłania ku ekstremizmowi. „Neukölln jest wszędzie” – oznajmia tytuł wydanej kilka lat temu książki Heinza Buschkowskiego, byłego burmistrza berlińskiej dzielnicy Neukölln słynącej z dużych problemów z imigrantami. Ale to nie tak. W niezwykle ważnej sferze edukacji wyniki dzieci z rodzin muzułmańskich nie różnią się w Niemczech zasadniczo od wyników dzieci z innych rodzin odpowiadających im statusem społecznym. Dzieci z tego samego kraju, np. Afganistanu, lepiej sobie radzą w jednym kraju europejskim niż w innym. Religia wyjaśnia tu niewiele, więcej – polityka konkretnego państwa, specyfika rynku pracy, tradycje kulturowe.

Rzeczywistość integracji muzułmanów nie jest różowa, ale z pewnością bardziej wielowymiarowa niż u autorów i polityków zwiastujących kapitulację Europy przed dżihadem.

Społeczeństwo wielokulturowe, współistnienie różnych religii i grup etnicznych, kolejne fale migracji, które zmieniają obraz miast i miasteczek – to wszystko jest przyczyną dużych napięć i problemów. Z pewnością większych niż kryzys euro czy spory o politykę wobec Rosji, bo dotykających zwykłych obywateli w ich codziennym życiu.

Ukrywanie czy negowanie skali wyzwań, z jakimi muszą się mierzyć społeczeństwa europejskie, byłoby nieodpowiedzialnością. Ba, to właśnie twórcy pojęcia „multikulti” zwracali już pod koniec lat 80. uwagę na to, że społeczeństwo wielokulturowe potrzebuje „reguł gry” (to tytuł książki „zielonego” socjalisty Daniela Cohna-Bendita i politologa Clausa Leggewiego z 1990 r.), a jego problemów nie można ignorować, zakładając, że same się rozwiążą. Ale demonizacja muzułmanów odwraca uwagę od tego, co najważniejsze.

Cała historia migracji do Europy jest naznaczona fiaskiem różnego rodzaju polityk i rozwiązań, które ponoszą główną winę za problemy, z jakimi dziś mamy do czynienia. Nie rozprawianie o teologii islamu czy skłonnościach muzułmanów do terroryzmu powinno być w centrum uwagi, lecz analiza dotychczasowych błędów oraz sposobów ich uniknięcia w przyszłości. Zrzucanie wszystkiego na multikulturalizm, który – jak mówiła w 2010 roku Angela Merkel – poniósł rzekomo klęskę, prowadzi na manowce.

W Niemczech nigdy żadnej polityki mulitkulturalizmu, czyli pielęgnowania odrębności etnicznych czy religijnych – jak w Wielkiej Brytanii – nie było. Największy błąd Niemców polegał na tym, że kolejne rządy aż do początku XXI wieku nie prowadziły żadnej polityki integracyjnej, dlatego dzisiejszy – relatywnie dobry – stan integracji imigrantów w tym kraju wydaje się nie lada osiągnięciem.

Nie od tego, czy muzułmanów w Europie będzie 30 mln, czy 40 mln, lecz od tego, czy wyciągniemy właściwe wnioski z doświadczeń ostatniego półwiecza, zależeć będzie to, w jakich społeczeństwach żyć będziemy w nadchodzących dziesięcioleciach.

Afryka, głupcze

Przy obecnych trendach demograficznych i migracyjnych przekonanie, że możemy się zamknąć w swoich społecznościach, jest iluzją. Musimy inwestować w politykę integracyjną, która odrzuca szkodliwe przesądy i opiera się na wartościach liberalnej demokracji zakazujących dyskryminacji ze względu na religię czy pochodzenie.

Ale przede wszystkim musimy inwestować w politykę zagraniczną, która znajdzie sposób na rozwiązanie problemów w sąsiedztwie Europy, zwłaszcza w Afryce. Jak pisze Adair Turner, szef prestiżowego Institute for New Economic Thinking, populacja tego kontynentu do końca tego stulecia zwiększy się o 3 mld. Szacunki mówią, że przez najbliższych 85 lat należy się liczyć z 34 mln migrantów z Afryki, choć to chyba zaniżone szacunki.

Co Europa może zrobić, by w tamtych krajach znacząco poprawić respektowanie praw i wolności kobiet, edukację, stabilizację polityczną? Jak walczyć z głodem i biedą? O tym należy dyskutować. Od powodzenia lub fiaska naszych działań zależy, ilu ludzi i w jakim tempie będzie chciało uciekać stamtąd do Europy. Walka z fantomem islamizacji jest tylko bardzo kosztowną i niebezpieczną stratą czasu.

Piotr Buras – dyrektor warszawskiego biura think tanku European Council on Foreign Relations, wcześniej publicysta „Wyborczej”.

Magazyn Świąteczny to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.

Jak konkretnie możesz pomóc uchodźcom. CZYTAJ TUTAJ >>>

W Magazynie Świątecznym:

Lewandowski. Odyseja kosmiczna 2015
Rok 2008, dzwoni Zbigniew Boniek do Cezarego Kucharskiego: – Kto to jest ten Lewandowski? – Piłkarz, będzie lepszy od ciebie

Już nie ma biforków w Damaszku
Najlepszy falafel, najśpiewniejszy z arabskich dialektów. Imprezy do rana, tętniące życiem bazary i chór muezinów wzywających z meczetów. I ludzie – gościnni, kochający żarty, dobre jedzenie i aromatyczną fajkę. Tak pamiętam Syrię

Zapłacimy za wyższy płot. Jak Unia pomaga Erytrei
Dziewiątego dnia kończy się woda. Jako ostatni zaczynam pić własny mocz. Wszyscy wyglądamy jak żywe trupy i jesteśmy pewni, że umrzemy

Jak zostać królem życia
Jeśli mam większy i szybszy samochód, to do czego on jest szybszy? Co będę robił, kiedy już szybciej przejadę? Z Robertem Więckiewiczem rozmawia Dorota Wodecka

Róbta, co chceta? To se nevrati
Przestępczość to rewers imigracji. A awers jest taki, że bez przybyszów żylibyśmy w brudzie, nie mielibyśmy lekarzy i pielęgniarek w szpitalach, kelnerów w restauracjach. Z kryminologiem Jerzym Sarneckim rozmawia Krystyna Naszkowska

Garby Volkswagena
W tym roku dopięli swego: zostali największym koncernem motoryzacyjnym świata. Pierwszy raz Niemcy sprzedali więcej samochodów niż japońska Toyota i amerykański General Motors. Ale w VW nie strzelają korki od szampana

Ewa Kopacz, Beata Szydło. Kobiety niewyzwolone
Ewa Kopacz walczy o być albo nie być. Swoje i Platformy. Dla Beaty Szydło batalia o fotel premiera to tylko kolejne partyjne zadanie?

takSięBoicie

wyborcza.pl

Szwecja wymienia banknoty. Idzie Pippi, więc euro nie będzie

Patrycja Maciejewicz, Sztokholm, 26.09.2015

Banknot 20 koron - Astrid Lindgren (przód)

Banknot 20 koron – Astrid Lindgren (przód) (www.riksbank.se)

Pogłoski o śmierci gotówki są przesadzone. Nawet Szwecja właśnie wymienia wszystkie banknoty na nowe. Koniec z królami – na awersach tylko znani i lubiani.

Kiedy jechałam do Szwecji, spodziewałam się, że komórka i karta wszechobecnie zastępuje portfel. To bowiem podobno najszybciej odchodzące od gotówki społeczeństwo na świecie. Z ambicją, by za kilkanaście lat stać się całkiem bezgotówkowym. Słyszę, że kartą zapłacę nie tylko za kwiaty i owoce na targu, ale nawet za gazetę u ulicznego sprzedawcy, na dodatek często bezdomnego. Lunch w restauracji kolega kończy radosnym: „Patrzcie, co znalazłem pod krzesłem!”. To 20 koron. Prawdziwe, papierowe.

Popwaluta

W obiegu jest 325 mln banknotów. Ich wartość to ok. 78 mld koron, w ciągu dekady zmniejszyła się o jedną czwartą.

W przyszłym tygodniu szwedzki bank centralny – Riksbank – rozpoczyna akcję ich wymiany. Stare – do lamusa. Zmieni się wiele.

Dziś na dwóch najwyższych nominałach – 500 i 1000 koron – widzimy szwedzkich królów sprzed stuleci. Karol XI i Gustaw Waza. Dla dzisiejszych Szwedów odległa abstrakcja. Riksbank uznał, że na narodowych pieniądzach powinni być ludzie bliżsi, dobrze znani i popularni, także za granicą.


Nowy szwedzki banknot 20 -koronowy (awers)

Poczet nowych bohaterów rozpoczyna Astrid Lindgren, dla wielu Szwedka numer jeden, znana na całym świecie autorka książek dla dzieci. Na 20-koronówce znalazło się nawet miejsce dla jej flagowej bohaterki Pippi. Ma dwie różne skarpety, sterczące warkoczyki i Pana Nilssona (małpkę) w kuferku. Na kolejnym banknocie (50) jest śpiewak Evert Taube, następna jest aktorka Greta Garbo (100), potem reżyser Ingmar Bergman (200), śpiewaczka operowa Birgit Nilsson (500), w końcu polityk i noblista pokojowy Dag Hammarskjöld (1000). Monety też zostaną wymienione. Na lżejsze.


Nowe szwedzkie monety: 1, 2 i 5-koronówki

Riksbank szacuje, że cała strona techniczna (produkcja nowych pieniędzy, wycofywanie i niszczenie starych, akcja edukacyjna) będzie kosztować 150 mln koron. Do tego trzeba doliczyć koszty, które poniesie sektor prywatny. Firmy i sprzedawcy będą musieli dostosować wszelkie maszyny przyjmujące bilon i banknoty do nowych parametrów, wizerunków i zabezpieczeń.

Wymiana pieniędzy oznacza też niewypowiadane głośno przekonanie, że nie ma mowy o przyjęciu przez Szwecję euro w dającej się przewidzieć przyszłości. Referendum z 2003 roku, w którym obywatele powiedzieli „nie”, i oczywiście kryzys gospodarczy zamknęły temat na długo.

Gotówka zanika

Ale odchodzenie od gotówki rzeczywiście się w Szwecji odbywa. Jeszcze 10 lat temu niemal każdy oddział banku wystawiał na zewnątrz bankomat, dziś wypłacić pieniądze w centrum Sztokholmu jest naprawdę trudno.

Z danych EBC wynika, że w ojczyźnie muzycznego streamingu Spotify i popularnej gry na komórki „Candy Crush Saga” na jednego mieszkańca przypada rocznie 230 transakcji kartą. W Wielkiej Brytanii – 167, a we Włoszech – ledwie 28.

Miasto Sztokholm wycofuje wszelkie biletomaty i parkomaty, w których płaci się banknotami i monetami. To po prostu jest droższe.

Ludzie sami wybierają technologię, ale też technologia zmusza ich do pożegnania banknotów. – Często nie mamy wyboru, płacimy kartą, bo o gotówkę coraz trudniej. Banki zamykają swoje oddziały, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach i na wsi – mówi Cecilia Skingsley z zarządu Riksbanku. Malejące znaczenie gotówki to proces, którego nie zatrzyma wymiana pieniędzy. – Ale dla banku centralnego nie jest to cel. Będziemy dostarczać tyle banknotów i monet, ile będzie ludziom potrzebne – zastrzega.

Środowisko finansowe propaguje przechodzenie na pieniądz elektroniczny. Argumentem stały się nawet badania profesora Iana Thompsona z Oksfordu, który analizował czystość banknotów z różnych krajów. Okazało się, że przeciętnie na jednym pieniądzu można znaleźć 26 tys. bakterii. Na euro – 11 tys. Korona szwedzka i duńska okazały się zaś najbrudniejszymi pieniędzmi Europy – naliczono na nich 39 i 40 tys. bakterii.

Interes w obrocie bezgotówkowym ma też rząd. Im mniej gotówki, tym mniej szarej strefy.

Równouprawnione pieniądze

Na banknotach jest trzech mężczyzn i trzy kobiety, miła wiadomość dla tych, którym bliska jest kampania pod hasłem „Kobiety na banknoty”. – To naturalne – mówi Susane Eberstein z rady głównej Riksbanku. – Uważamy że to ważne, by kobiet było tyle samo co mężczyzn – dodała.


Nowy banknot 200-koronowy z Ingmarem Bergmanem

To oznacza przepaść między ultrapoprawną Szwecją a Polską. Riksbank dodaje właśnie jeden nominał (200 koron) jako szósty, a więc parzysty, dzięki czemu podział między kobietami a mężczyznami może być równy. Na naszych banknotach nie ma ani jednej kobiety. Tylko Marię Curie-Skłodowską udało się zmieścić na banknocie kolekcjonerskim. Teoretycznie mogłaby wśród królów pojawić się Jadwiga, ale jakoś nie załapała się według porządku chronologicznego.

Zobacz także

szwecjaWymienia

wyborcza.biz

Węgierski przepis na władzę absolutną

Agnes Heller, 26.09.2015

Viktor Orban

Viktor Orban (Fot. Matthias Schrader)

Nowe prawo jest niezgodne z konstytucją? Zmieńmy konstytucję! Rządzenie jest bardzo prostą i przyjemną czynnością.

Sytuacja na Węgrzech jest zła. Mamy do czynienia ze specyficznym układem, w którym premier Viktor Orban jest dyktatorem, chociaż nie ma dyktatury.

Na Węgrzech nie może istnieć nic, czego on sam nie wprowadziłby w życie. A wszystko, co sam wymyślił, musi się doczekać realizacji. Nikt inny nie ma wpływu na to, co się dzieje lub będzie się działo. Rząd kontroluje media. W zasadzie wszystkie gazety, większość stacji radiowych i telewizyjnych, zwłaszcza państwowych, od świtu do zmierzchu uprawiają rządową propagandę.

Tę sytuację dopełnia brak rzeczywistego podziału władzy. Władza wykonawcza i ustawodawcza znajdują się w jednych rękach. Orban jest premierem, druga osoba w państwie – prezydent – jest jego bliskim przyjacielem z młodości. Tak samo jak przewodniczący parlamentu, również wieloletni towarzysz Orbana. Urząd przewodniczącego sądu najwyższego sprawuje żona innego starego przyjaciela premiera. Wszyscy oni tworzą jedną wielką rodzinę, coś na kształt oligarchii. Ta oligarchia rodzi się dzięki umiejętnemu posługiwaniu się hasłami populistycznymi.

Człowiek Orbana prezydentem

Mamy do czynienia z ciekawą sytuacją, ponieważ z reguły oligarchia próbuje przejąć władzę i stworzyć własny rząd, który reprezentowałby jej interesy. Natomiast obecnie na Węgrzech sprawa wygląda tak, że to już istniejący rząd dopiero tworzy oligarchię.

W poprzednim systemie komuniści mówili o burżuazji narodowej, która teraz w wyniku działań partii Orbana właśnie przychodzi na świat. To burżuazja, która ani nie uzasadnia swego istnienia jakąś konkretną ideą, ani też nie zależy od zaplecza finansowego. Jej istnienie jest warunkowane jedynie przez siły rządowe. Powstaje ciekawa struktura, która może stanowić pasjonujący przedmiot badań dla socjologów. Przykładowo, zakres naszej wolności osobistej został znacznie ograniczony, ale przecież w dalszym ciągu możemy swobodnie przekraczać granicę. Nawiasem mówiąc, w ciągu ostatnich czterech lat Węgry opuściło blisko pół miliona obywateli, głównie młodych. Mamy do czynienia z emigracją większą niż w przypadku 1956 roku. Już samo to, że młodzi uciekają, nie pozwala spokojnie myśleć o przyszłości kraju. Nasze dzieci chcą wyjeżdżać – to poważny problem, któremu jakoś trzeba zaradzić.

***

Jako że jesteśmy członkami Unii Europejskiej, władze nie mogą podjąć dwóch kluczowych decyzji. Po pierwsze, zamknąć granic, po drugie, wykonywać kary śmierci. W jednym z ostatnich wystąpień Orban wspominał co prawda o argumentach, które przemawiają za jej przywróceniem, ale sądzę, że w ramach Unii nie uda mu się tego zrobić. A bez zamkniętych granic oraz bez możliwości wykonywania kary śmierci nie można wprowadzić prawdziwej dyktatury, ponieważ ludzie zawsze mogą uciec przez otwarte drzwi. A jeśli są odważni, to mogą powiedzieć „nie” i nie zostaną za to zgładzeni.

Dodatkową bolączką są pogłębiające się różnice między bogatymi a biednymi. Około 20 procent populacji żyje poniżej poziomu ubóstwa, a to na Węgrzech oznacza rzeczywistą nędzę. Wiele dzieci w ogóle nie jada ciepłych posiłków, pojawia się głód. Do tego, wbrew oficjalnym danym, rośnie bezrobocie. Dane rządowe tego nie potwierdzają, ponieważ wymyślono coś takiego jak praca przymusowa. Polega ona na tym, że ludzi, którzy nie mają pracy, na przykład Romów, zatrudnia się przy robotach publicznych, które są bardzo nisko płatne. Ludzie tak pracujący nie mają szans na to, by przeżyć za otrzymane wynagrodzenie – jest ono znacznie niższe niż minimalna suma, dzięki której można wyżywić siebie i rodzinę. To przykład współczesnego niewolnictwa, które jednak pozwala ukryć prawdziwą skalę bezrobocia.

Czy to opozycja zbytnio bryka, czy Dunaj staje okoniem – Orbán nie ma litości

***

Węgrzy są bierni i apatyczni – to poczucie jest powszechne i bardzo silne. Do tego rząd gra na nacjonalistycznym sentymentalizmie, co więcej – nie ma poważnej alternatywy dla aktualnego stanu rzeczy. Opozycja jest wyjątkowo słaba, skrajnie podzielona i pozbawiona pomysłu na zwycięstwo. Społeczeństwo chyba z kolei nie wierzy, że po wygranych wyborach opozycja zdoła stworzyć nowy rząd. Znam kilka osób z opozycji, które uważam za bardzo przyzwoite, ale brakuje im niestety zdolności politycznych.

Niedługo będą wybory samorządowe. Ostatnie wybory pokazały, że bastionem opozycji jest Budapeszt. I chociaż to dla Fideszu twardy orzech do zgryzienia, to chyba znalazł sposób, żeby sobie i z tym poradzić: po prostu zmienia prawo wyborcze. Ordynacja wyborcza zostanie zmieniona na potrzeby tych konkretnych wyborów samorządowych! Wszystko po to, by powstrzymać opozycję, by nie wygrała w Budapeszcie.

Mając taką przewagę, jaką dysponuje Fidesz, można zrobić wszystko. Jeśli sąd konstytucyjny oceni, że doszło do naruszenia konstytucji, co przecież zdarzyło się już kilkakrotnie, władze doprowadzą do zmiany konstytucji, dzięki czemu problem niekonstytucyjności danego prawa zniknie. To takie proste! Okazuje się, że rządzenie jest bardzo prostą i przyjemną czynnością.

Rozmowa z Agnes Heller, której fragment drukujemy, została przeprowadzona w lipcu zeszłego roku. Wybory samorządowe wygrał rządzący Fidesz, drugie miejsce zajął faszyzujący Jobbik. Władzę w Budapeszcie utrzymał Istvan Tarlos z Fideszu.

Wywiad ukazał się w najnowszym numerze „Przeglądu Politycznego”. Przeł. Waldemar Bulira. Skróty od redakcji.

Agnes Heller
Ur. w 1929 r., filozofka węgierska, emerytowana profesor New School of Social Research w Nowym Jorku. Opublikowała m.in.: „The Theory of Need in Marx” (1976), „Renaissance Man” (1978), „A Theory of Modernity” (1999).

Magazyn Świąteczny to coś więcej – więcej wyjątkowych tematów, niezwykłych ludzi, najważniejszych wydarzeń, ciekawych komentarzy i smacznych wątków. Co weekend poznasz ciekawy przepis, zasłuchasz się w interpretacji wiersza i przyznasz, że jest cudem, dowiesz się, co w trawie piszczy – w polityce, kulturze, nauce.

W Magazynie Świątecznym:

Lewandowski. Odyseja kosmiczna 2015
Rok 2008, dzwoni Zbigniew Boniek do Cezarego Kucharskiego: – Kto to jest ten Lewandowski? – Piłkarz, będzie lepszy od ciebie

Już nie ma biforków w Damaszku
Najlepszy falafel, najśpiewniejszy z arabskich dialektów. Imprezy do rana, tętniące życiem bazary i chór muezinów wzywających z meczetów. I ludzie – gościnni, kochający żarty, dobre jedzenie i aromatyczną fajkę. Tak pamiętam Syrię

Zapłacimy za wyższy płot. Jak Unia pomaga Erytrei
Dziewiątego dnia kończy się woda. Jako ostatni zaczynam pić własny mocz. Wszyscy wyglądamy jak żywe trupy i jesteśmy pewni, że umrzemy

Jak zostać królem życia
Jeśli mam większy i szybszy samochód, to do czego on jest szybszy? Co będę robił, kiedy już szybciej przejadę? Z Robertem Więckiewiczem rozmawia Dorota Wodecka

Róbta, co chceta? To se nevrati
Przestępczość to rewers imigracji. A awers jest taki, że bez przybyszów żylibyśmy w brudzie, nie mielibyśmy lekarzy i pielęgniarek w szpitalach, kelnerów w restauracjach. Z kryminologiem Jerzym Sarneckim rozmawia Krystyna Naszkowska

Garby Volkswagena
W tym roku dopięli swego: zostali największym koncernem motoryzacyjnym świata. Pierwszy raz Niemcy sprzedali więcej samochodów niż japońska Toyota i amerykański General Motors. Ale w VW nie strzelają korki od szampana

Ewa Kopacz, Beata Szydło. Kobiety niewyzwolone
Ewa Kopacz walczy o być albo nie być. Swoje i Platformy. Dla Beaty Szydło batalia o fotel premiera to tylko kolejne partyjne zadanie?

sytuacjaNaWęgrzech

sytuacjaNaWęgrzech1

wyborcza.pl

 

stopKłamstwomPolityków

stopKłamstwomPolityków1

Plan Kaczyńskiego na Polskę? Prezes bierze się za kulturę i szkolnictwo. Będzie więcej akcentów narodowych

Jarosław Kaczyński weźmie się za muzea i szkołę - zapowiada zmiany.
Jarosław Kaczyński weźmie się za muzea i szkołę – zapowiada zmiany. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Jarosław Kaczyński, szef Prawa i Sprawiedliwości od dłuższego czasu konsekwentnie pozostawał w cieniu. Wygląda na to, że na finiszu kampanii wyborczej postanowił zmienić taktykę – stał się bardziej aktywny i chętniej zabiera głos. – Obecna władza jest organicznie niezdolna do podejmowania zmian. Tylko PiS może je przeprowadzić – dowodził na spotkaniu ze zwolennikami PiS w Poznaniu.

Kaczyński przez 40 minut przemawiał do zgromadzonego w poznańskim Pałacu Działyńskich na Starym Rynku tłumu. Podczas wystąpienia nakreślił plan PiS na Polskę pod rządami jego ugrupowania. Jak Kaczyński przebuduje kraj, kiedy jego partia dojdzie do władzy? Prezes PiS chce m.in. żeby Polacy żyli na podobnym poziomie, co Niemcy. Kaczyński postawił Niemców za punkt odniesienia, ale ani słowem nie wspomniał o tym, jak chciałby doprowadzić do tego, żeby standard życia w kraju był podobny do tego, jaki można obserwować za naszą zachodnią granicą.

– Mamy rozkład państwa. Obecna władza jest organicznie niezdolna do podejmowania zmian. Tylko PiS może je przeprowadzić. Przeciętny Polak powinien być w takiej sytuacji ekonomicznej jak przeciętny Niemiec – przekonywał prezes.

Kaczyński zapowiedział też zmiany w szkolnictwie i kulturze. Jeśli uda się zrealizować zapowiedzi szefa PiS, w szkołach będzie więcej historii i języka polskiego. Prezes Kaczyński chce się też zabrać za kanon lektur – zamiast okrojonej wersji narodowych dzieł, miałby nas czekać powrót do pełnej wersji kanonu. W kontekście zmian w kulturze Kaczyński zaznaczył, że potrzebne będzie wypracowanie spójnej polityki historycznej – placówki kulturalne mają stać się sprawnym narzędziem w budowaniu narodowej świadomości.

– Muzeum Historii Polski, Muzeum II wojny Światowej, Muzeum Ziem Wschodnich i w przyszłej perspektywie także Muzeum Ziem Zachodnich – wyliczał Kaczyński. – Musimy stworzyć z tego materiał wychowawczy, który będzie frontem umacniania legitymizacji naszego państwa. Polska potrzebuje odpowiedzialnej polityki historycznej – mówił prezes PiS. Kaczyński chciałby również, żeby powstawało więcej filmów o bohaterskich czynach Polaków. – Jeden film o rotmistrzu Pileckim, wyprodukowany w Hollywood z bardzo znanymi twarzami, może zmienić więcej niż wiele akcji propagandowych w mniejszej skali – mówił.

Źródło: Gazeta Wyborcza

planKaczyńskiegoplayboy

naTemat.pl

Prezydent w nocy u szefa PiS. „Odwiedzać to można kumpla z wojska albo ze szkoły” [U OLEJNIK]

jg, 27.09.2015

Okładka

Okładka „Fakt” („Fakt”/ Agencja Gazeta)

– Nie miałbym problemu, gdyby pan prezydent odwiedził kumpla z wojska, ze szkoły, w jakichś prywatnych układach. Skoro inni zarzucali prezydentowi, że będzie sterowany, to nie powinien dawać tego typu pretekstów – tak Stanisław Żelichowski z PSL komentował nocną wizytę prezydenta u szefa PiS.

 

Wizytę ujawnił „Fakt”. – W największej tajemnicy, pod osłoną nocy i bez wiedzy nawet najbliższych współpracowników. W takich właśnie okolicznościach w czwartek odbyło się tajne spotkanie Jarosława Kaczyńskiego z Andrzejem Dudą – napisała gazeta. Dziennikarze opisywali, że do spotkania doszło późnym wieczorem w domu prezesa PiS. Dziennik artykuł zatytułowany wielkim napisem „Przyłapani” ilustrował zdjęciami prezydenta, który za chwilę miał wejść do domu Kaczyńskiego.

 

„Spotkało się dwóch patriotów”

Fakt komentowali dziś politycy z programie Moniki Olejnik w Radiu ZET. Nic złego nie widzi w niej Jacek Sasin z PiS. – Prezydent Andrzej Duda jest człowiekiem niezależnym. To, że spotyka się z liderem partii, która przoduje w sondażach i wystawiła go w wyborach, to nic nadzwyczajnego. Dziwię się, że robi się z tego sensację. Godzina spotkania też nie powinna dziwić, bo politycy nie pracują od 8 do 16 – mówił.

 

Również Andrzej Zybertowicz z Kancelarii Prezydenta bronił wizyty. – Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Prezydent może się spotykać z kim chce i kiedy chce. Spotkało się dwóch patriotów. Polityk posiadający największy mandat pochodzący z wyborów i polityk kierujący partią mającą największe społeczne poparcie – mówił.

Jarosław Gowin z Polski Razem komentował: – To, że prezydent jest dziś politykiem bezpartyjnym, nie oznacza, że on się zrodził jak Wenus z piany morskiej. Jest politykiem o określonych korzeniach. Jest rzeczą oczywistą, że tego typu kontakty powinny być utrzymywane. O ważnych sprawach w państwie dwie tak ważne postacie powinny dyskutować.

„Pojechał na Żoliborz odrobić pańszczyznę”

Zupełnie inaczej sprawę komentowali politycy innych partii. – Nie widziałbym nic dziwnego, że prezydent spotyka się z liderem partii, która prowadzi w sondażach, gdyby nie to, że działo się to w nocy, z wyłączonymi światłami, a spotkanie było niezapowiedziane – komentował Krzysztof Gawkowski z SLD. – To prezes PiS powinien udać się do Pałacu Prezydenckiego, a nie prezydent Duda jeździć na Żoliborz. To wygląda tak, jakby po kilku wpadkach i gafach prezydent został wezwany na dywanik i pojechał na Żoliborz odrobić pańszczyznę. Tak prezydent Rzeczpospolitej nie powinien się zachowywać.

Gawkowski przypominał, że Jarosław Kaczyński jeździł do Lecha Kaczyńskiego do Pałacu Prezydenckiego, a nie na odwrót. – Pamiętam też proces kohabitacji Aleksandra Kwaśniewskiego i Jerzego Buzka, gdy Jerzy Buzek raz, dwa razy w tygodniu jeździł do Kancelarii Prezydenta bądź do Pałacu Namiestnikowskiego i była to normalność. Dzisiaj prezydent Duda wydał z siebie efekt skali, którą można podsumować, że stanął na czele kampanii PiS jako szef sztabu. Czy to dobre? Prezydentowi chyba nie wypada – mówił Gawkowski.

Iwona Śledzińska-Katarasińska z PO mówiła: – Pan prezydent, udając się do Nowego Jorku, pojechał po wskazówki. Może nie wie zbyt dobrze, jakie jest stanowisko Polski w polityce międzynarodowej. Byłoby naturalne, gdyby spotkanie było zapowiedziane i odbyło się w kancelarii, ale tego pan prezydent zrobić nie może. Bo skoro nie miał czasu spotkać się z rządem i premierem, to trochę głupio byłoby wobec Polaków, gdyby pokazał, że ma czas spotkać się z ekspremierem i prezesem partii.

Polityk PSL Stanisław Żelichowski mówił z kolei: – Nie miałbym problemu, gdyby pan prezydent odwiedził kumpla z wojska, ze szkoły, w jakichś prywatnych układach. Skoro inni zarzucali prezydentowi, że będzie sterowany, to nie powinien dawać tego typu pretekstów. A wielu ludzi może to tak odebrać. Może być z tego też pozytywny element. Prezydent popełnił ostatnio parę gaf i jeśli po wizycie u Jarosława Kaczyńskiego nie będzie już gaf popełniał, to chwała za to.

Zobacz także

prezydentWnocy

doradcaPrezydenta

TOK FM