Bzdura (25.12.14)

 

Bzdura Roku 2014, czyli co politycy wygadywali o zmianach klimatu

Tomasz Ulanowski, 25.12.2014
Janusz Korwin-Mikke przemawia w PE

Janusz Korwin-Mikke przemawia w PE (Fot. YouTube.com)

Do „zaszczytnego” miana Bzdury Roku 2014 nominuję to, co wygadywali (i pisali) o globalnych zmianach klimatu polscy politycy: Janusz Korwin-Mikke, Leszek Balcerowicz i Zbigniew Ziobro.
Ci z mainstreamu zbyt się pilnują, żeby publicznie przyznać to, co naprawdę myślą. Ale ci z „offline’u” plotą, ile ślina na język przyniesie.Zaczął w lipcu Janusz Korwin-Mikke, świeżo upieczony europoseł. Podczas europarlamentarnego debiutu rozemocjonowanym głosem wykrzyczał, że „sprawcy” polityki klimatycznej UE, w tym „pseudonaukowcy, którzy w złej wierze wsparli to szaleństwo”, pójdą siedzieć.Po JKM do politycznego boju przystąpili specjaliści z Forum Obywatelskiego Rozwoju, czyli think-tanku Leszka Balcerowicza. W sierpniu w opracowaniu pt. „FOR ostrzega. Unia Europejska zamierza jeszcze bardziej ograniczać polską gospodarkę regulacjami klimatycznymi” Anna Czepiel i Liwiusz Wojciechowski narzekali, że „wymogi klimatyczne UE zmuszając zarówno rządy, jak i przedsiębiorstwa do wypełniania zaleceń, które nie mają wystarczającego uzasadnienia w naukach przyrodniczych: część badań dowodzi, że wzrost średniej temperatury Ziemi i poziomu dwutlenku węgla w atmosferze jest wynikiem naturalnych procesów, zachodzących co ok. 25 tys. lat”.

Autorzy opracowania podparli się przy tym… depeszą agencji AP i dwoma pracami naukowymi, z których jedna dotyczyła czego innego, a druga została napisana przez pewnego inżyniera i opublikowana w niszowym pismie „Energy Fuels”. Czemu nie skorzystali z setek prac na temat. obecnych zmian klimatu opublikowanych w ostatniej dekadzie w prestiżowych periodykach naukowych, w tym w „Nature” i „Science”? Leszek Balcerowicz raczy wiedzieć.

Antynaukowym ukoronowaniem roku była dla mnie październikowa parada Zbigniewa Ziobry. Zaproszony przez Monikę Olejnik do „Siódmego dnia tygodnia” w Radiu ZET zamiast poważnie porozmawiać o unijnych negocjacjach doczących ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, popisał się stwierdzeniem : – Dwutlenek węgla, ten trujący – sarkastycznie to mówię – gaz, każdy z nas pije w wodzie mineralnej albo pepsi.

No cóż, takich mamy polityków, jakich sobie wybieramy. Kiedy słucham ich bzdur – wypowiadanych z tak naturalnym u naszych reprezentantów zadęciem – przypominają mi się zdania z „Dżumy” Alberta Camus: „Głupota upiera się zawsze, zauważono by to, gdyby człowiek nie myślał stale o sobie. Nasi współobywatele byli pod tym względem tacy sami jak wszyscy, myśleli o sobie, inaczej mówiąc, byli humanistami: nie wierzyli w zarazy. (..) Ludzie mijają, a humaniści przede wszystkim, ponieważ nie byli dość ostrożni”.

Zobacz także

wyborcza.pl

Matka prezydenta Komorowskiego: Nie mogę wymagać, by syn mnie odwiedzał

Rozmawiał Roman Daszczyński
25.12.2014 12:21
A A A Drukuj
Jadwiga Komorowska

Jadwiga Komorowska (RENATA DĄBROWSKA)

„Dużo czytam, wciąż coś piszę, bywa, że nawet wiersze. Jestem szczęśliwą matką, babką i prababką, ale także i dlatego jestem szczęśliwa, że na moich oczach Polska zmieniła się niewyobrażalnie. To może rozumieć tylko ktoś, kto przeżył wojnę i widział potem co się działo w peerelu”.
Roman Daszczyński: Żonę prezydenta RP określa się mianem pierwszej damy. Pani powinna być chyba nazywana pierwszą matką… Jadwiga Komorowska: – Proszę nie żartować. (śmiech)Bycie matką prezydenta RP daje poczucie dumy?

– Nie nazwałabym tego w ten sposób. Matką prezydenta jestem od czterech lat. Wcześniej Bronek był marszałkiem Sejmu, a jeszcze wcześniej ministrem obrony narodowej. Byłam z niego dumna zanim zaczął pełnić te wszystkie funkcje, ponieważ zawsze był wspaniałym i szlachetnym człowiekiem.

Przede wszystkim jednak odczuwam radość, a także troskę. Tak, to jest wielka radość widzieć, że mój syn dobrze i godnie służy Polsce. Niepokój wynika z tego, że on się nie oszczędza. Wciąż tylko praca i praca. Ci, którzy mówią o nim jako „strażniku żyrandola” w Pałacu Prezydenckim, albo o „notariuszu”, nie mają pojęcia jakie głupoty plotą. Bronek zawsze był odpowiedzialny i pracowity, od dziecka też przejawiał cechy przywódcze. Trudno nie zauważyć, że nie doceniają wagi urzędu prezydenckiego najczęściej ci z polityków, którzy sami wybory prezydenckie przegrali.

Bronisław Komorowski robi raczej wrażenie kogoś, kto się nie narzuca. To nie kojarzy się z przywództwem.

– Owszem, przywództwo czasem mylone jest z despotyzmem. Bronek nigdy nie był despotą. Pamiętam go jako dziecko wyjątkowo radosne. Od małego ma w sobie dużo ufności i pogody ducha. Jednak już koledzy w szkole, czy w

harcerstwie, chętnie za nim podążali. Decydowały cechy charakteru, oczytanie i pracowitość właśnie. Mój syn od wczesnej młodości potrafi wybrać dobry cel działania i skupić energię ludzi na realizacji tego celu. Można powiedzieć przy tym, że jest urodzonym demokratą. Rozumie na czym polega dobro wspólne i wiernie mu służy, co jak sądzę jest źródłem wysokiego poziomu zaufania, jakim się cieszy w naszym społeczeństwie. Modlę się, żeby wystarczyło mu sił na te wszystkie zadania…

Jeśli jest podobny do Pani, to chyba nie ma powodów do obaw. Na początku grudnia skończyła Pani 93. rok życia. Imponuje Pani zdrowiem i sprawnością intelektualną. Czyta Pani dużo książek…

– Prawda, i to bez okularów.

Jakie są Pani ostatnie lektury?

– Obecnie „Niepewność epoki demokracji” Leszka Kołakowskiego. Bardzo inspirująca książka, warto się zastanowić gdzie jesteśmy, w jakim momencie dziejów naszej cywilizacji. Wcześniej było „Podglądanie wszechświata” Michała Hellera, którego bardzo cenię.

Patrzę na Biblię, która leży w zasięgu Pani ręki. Co to znaczy być osobą wierzącą?

– O tym też warto sobie powiedzieć. Kogo w Polsce uważamy za osobę wierzącą? Tego, który chodzi do kościoła, manifestuje przynależność do wspólnoty religijnej. Zbyt długo żyję na świecie, by nie rozumieć jakie to jest powierzchowne. Widziałam niejednego katolika, który robił złe rzeczy w imię Boga. Nie raz spotkałam też ludzi, którzy choć deklarują się jako niewierzący żyją pięknie, dla dobra innych. Niedawno ukazała się książka Kołakowskiego „Jezus ośmieszony”, wydana dopiero po jego śmierci. On pisze tam, że bez Chrystusa, bez wartości, które przekazał ludziom, nasza cywilizacja musi upaść.

Pani syn jest osobą wierzącą?

– Tak, i to głęboko. Jeśli mowa o religijności, to chciałabym powiedzieć, że na przykład w czasie Świąt Bożego Narodzenia w naszej rodzinie czytany jest wiersz Matki Teresy z Kalkuty, który jest swego rodzaju mottem w życiu naszej rodziny. Czy mogę przeczytać?

Proszę.

– „Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata i wyciągasz do niego ręce, jest Boże Narodzenie./ Zawsze, kiedy milkniesz, aby wysłuchać, jest Boże Narodzenie./ Zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad, które jak żelazna obręcz uciskają ludzi w ich samotności, jest Boże Narodzenie./ Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei „więźniom”, tym, którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego, moralnego i duchowego ubóstwa, jest Boże Narodzenie./ Zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze, jak bardzo znikome są twoje możliwości i jak wielka jest twoja słabość, jest Boże Narodzenie./ Zawsze, ilekroć pozwolisz by Bóg pokochał innych przez ciebie, Zawsze wtedy jest Boże Narodzenie”. Mądre i piękne, prawda?

Prawie jak osiem błogosławieństw.

– Jestem ostrożna w ocenianiu kto jest religijny, a kto nie. Wszyscy mamy prawo usiąść przy wigilijnym stole, bez względu na to kim jesteśmy. Liczą się przede wszystkim nasze czyny wobec innych ludzi. Co z tego, że nie wierzysz w Jezusa Chrystusa, albo przynajmniej wydaje się tobie, że nie wierzysz? Ważne jest, czy swoimi czynami na co dzień sprawiasz, że jest Boże Narodzenie.

Zaraz będą święta. Szykuje się Pani na kolację wigilijną w Pałacu Prezydenckim? – Nie, zostaję tutaj, w Gdańsku, gdzie mieszka moja młodsza córka Hala z rodziną. Nie raz spędzałam święta z Bronkiem i jego najbliższymi, także w ostatnich latach, ale tym razem jest to niemożliwe, głównie z powodów zdrowotnych.Z Bronkiem, jego żoną Anią i z wnukami jesteśmy bardzo blisko, często rozmawiamy przez telefon. Nie mogę wymagać by syn często mnie odwiedzał, jest zbyt zajęty. Zresztą nie tak dawno był w Gdańsku i przy okazji wpadł tu do nas. Jest troskliwym, wspaniałym synem, jakiego życzyłabym wszystkim matkom.

Gdańszczanką jest Pani dopiero od szesnastu lat. Taka późna przeprowadzka nie była kłopotliwa?

– Przysłowie mówi, że nie przesadza się starych drzew, ale w moim przypadku nie było to trudne. Jestem córką przedwojennego oficera Wojska Polskiego, wiele razy zmieniałam miejsce zamieszkania. Urodziłam się i pierwsze lata spędziłam w Grudziądzu, bo mój tata, Antoni Szałkowski w 1921 roku akurat tam służył. Mama pochodziła z Rożentala pod Pelplinem. Potem mieszkaliśmy w różnych miejscach. Był Tarnopol, Poznań i w końcu kochane Wilno, gdzie w czasie wojny poznałam mojego męża, Zygmunta Komorowskiego. Oboje byliśmy w Armii Krajowej, on w partyzantce, ja jako łączniczka. Przyjaźnił się z moim młodszym bratem Zbyszkiem.

Miłość przyszła już po wojnie. Najpierw zakochałam się w wierszach mojego przyszłego męża. Pobraliśmy się w 1946 r., a czasy były takie, że też nie brakowało przeprowadzek. Zaraz po wojnie – tak zwana repatriacja. Studiowaliśmy z mężem w Poznaniu. Zygmunt był na ekonomii, ja na socjologii, potem zresztą oboje zrobiliśmy doktoraty z socjologii. Bronek urodził się w 1952 r. w Obornikach Śląskich, bowiem tam mieszkali wówczas moi teściowie, którzy nas przygarnęli. Później szukaliśmy swojego miejsca w stolicy, ale z braku pieniędzy możliwe było tylko lokum pod Warszawą. Tak znaleźliśmy się w Józefowie koło Otwocka. Z trójką małych dzieci musieliśmy się pomieścić w niewielkiej zawilgoconej kuchni, którą wynajmowaliśmy w mieszkaniu rodziny pewnego milicjanta.

Bronisław Komorowski pobyt w Józefowie kwituje krótko: „Doświadczyłem ubóstwa i poznałem trudy życia”.

– Cóż, tak to mniej więcej wyglądało.

Potem przez siedem lat był Pruszków?

– Tak, rzeczywiście. Mieszkaliśmy w bloku na robotniczym osiedlu. W 1966 r. przenieśliśmy się do stolicy. Mój mąż zmarł w roku 1992. W Warszawie mieszkałam przeszło trzydzieści lat, aż do 1998 r. kiedy to przeprowadziłam się do Gdańska. Zachęciły mnie do tego dzieci, które uznały, że jestem już w wieku, gdy potrzebna jest opieka najbliższych.

Dlaczego akurat Gdańsk?

– Odpowiedź jest prosta: moja młodsza córka poślubiła gdańszczanina i tutaj ułożyli sobie życie. Najpierw mieszkaliśmy w Oliwie, do dziś uwielbiam spacerować po Parku Oliwskim, latem jest tam tyle pięknych róż. Muszę powiedzieć, że ani przez chwilę nie broniłam się przed przeprowadzką na Wybrzeże. Gdańsk uważam za zupełnie wyjątkowe miejsce co najmniej od sierpnia 1980 r. Gdy wybuchły strajki, przyjechałam pod stocznię, na własne oczy widziałam Wałęsę przemawiającego do tłumów z ogrodzenia Stoczni Gdańskiej. Co za przeżycie! Wcześniej bywaliśmy w Trójmieście, ponieważ brat mojego męża był wykładowcą w Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Tutaj też mieszkali przez jakiś czas moi teściowie, których wspominam z serdecznością.

Pani syn jako prezydent też może teraz częściej bywać na Wybrzeżu. Przynajmniej latem, do dyspozycji jest przecież ośrodek prezydencki na półwyspie helskim.

– Byłam tam kilka razy. Piękne miejsce. Problem w tym, że Bronek ciągle jest zajęty i rzadko bywa w Juracie. On prawie nie ma wakacji.

Za to lubi pochodzić z flintą po lesie i postrzelać do zwierząt, o co mają do niego pretensje obrońcy przyrody. Zainteresowanie myślistwem wyniósł z domu?

– Z tego co mi wiadomo jest to już przeszłość. Bronek obecnie nie poluje. Zainteresowanie łowiectwem odziedziczył niewątpliwie po dziadku Juliuszu, który na Kowieńszczyźnie był zapalonym myśliwym. Po wojnie już nie polował, ale najwidoczniej coś przekazał wnukowi. Bronek z kolei tę pasję przekazał swoim synom i zięciowi.

Zainteresowanie wojskiem skąd się wzięło? Bronisław Komorowski jako prezydent RP jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, ale widać, że traktuje to z dużą powagą. Wcześniej był mocno zaangażowanym w pracę ministrem obrony narodowej.

– Myślę, że tutaj sprawa jest bardziej złożona. Niepodległość to było coś, o czym marzyła każda patriotycznie nastawiona polska rodzina. My z mężem nigdy nie ukrywaliśmy przed dziećmi, jak wyglądały dzieje Polski, o tym rozmawiało się w domu otwarcie. Do tego doszło zainteresowanie Bronka historią. Już od dziesiątego roku życia siedział z nosem w książkach historycznych. Lubił słuchać o losach rodziny. Imię Bronisław ma po stryju, który miał zaledwie 16 lat, gdy z bronią w ręku został w Wilnie schwytany przez gestapo. Zabili go w Ponarach. Syn znał wojskową przeszłość obu dziadków.

Mój ojciec walczył w 1939 r. w bitwie nad Bzurą, potem znalazł się w oflagu. Tata Bronka i mój brat byli w akowskich partyzantkach. Wojnę skończyli w mundurach Ludowego Wojska Polskiego, bo to dawało szansę na uniknięcie aresztowania przez komunistów. Mój syn, który walczył o niepodległość w czasach komunistycznych, obecnie walczy o jej trwałość i wzmocnienie obronności kraju.

Pani syn miał 16 lat, gdy w marcu 1968 r. po raz pierwszy dostał milicyjną pałką. W wieku 19 lat pojechał jako harcerz do Gdańska, by złożyć hołd robotnikom zabitym w Grudniu i wtedy zgarnęła go Służba Bezpieczeństwa. Drżała Pani o syna?

– Chyba mniej niż powinnam, ponieważ oni z mężem dużo przede mną ukrywali. Nie wszystko oczywiście się ukryć dało. Pamiętam proces, w którym Bronek był sądzony przez słynnego sędziego Kryże. Przed ogłoszeniem wyroku kuzynka męża Maria Korniłowiczówna, wstała i zabrała głos: „Mój dziadek, gdyby żył, byłby dumny z Bronka. A moim dziadkiem był Henryk Sienkiewicz”. Zawsze będę jej za to wdzięczna, modlę się za nią.

Jak wygląda Pani życie w Gdańsku?

– Nie narzekam. Sam pan widzi, że dmuchają na mnie i chuchają. Przecież najpierw przyszedł zięć, by się upewnić, czy nie jestem już zmęczona tym wywiadem. Przed chwilą to samo zrobiła wnuczka. Wszystko z powodu migotania przedsionków serca. Chciałabym jeszcze spędzić święta z trójką moich dzieci, dziesiątką wnucząt i jedenaściorgiem prawnucząt. Niestety w tym roku nie jest to możliwe, ze względu na mój stan zdrowia.

Dużo czytam, wciąż coś piszę, bywa, że nawet wiersze. Jestem szczęśliwą matką, babką i prababką, ale także i dlatego jestem szczęśliwa, że na moich oczach Polska zmieniła się niewyobrażalnie. To może rozumieć tylko ktoś, kto przeżył wojnę i widział potem co się działo w peerelu.

Dziękuję za rozmowę. Pójdę sobie, zanim drzwi uchyli ktoś z domowników, by dać kolejny znak, że już czas kończyć. Chyba przerwałem Pani pakowanie prezentów

– Proszę się tym nie przejmować. Ze względu na liczną rodzinę i tak będzie to trwało jeszcze dosyć długo. To są oczywiście głównie książki, bo moim zdaniem najlepszym prezentem jest mądra książka. Dobra lektura ma wpływ na rozumienie świata i zachęca do robienia dobrych rzeczy. Nie chodzi przecież o nic innego, jak o to, by między ludźmi zawsze było Boże Narodzenie.

Zobacz także

Cały tekst: http://trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,35636,17180728,Matka_prezydenta_Komorowskiego__Nie_moge_wymagac_.html#ixzz3MuZU7Ptr

Gatunki. Fragment nowej powieści Ignacego Karpowicza

Ignacy Karpowicz*
25.12.2014 12:36
A A A Drukuj
Ignacy Karpowicz

Ignacy Karpowicz (Fot. Grzegorz Dąbrowski / Agencja Gazeta)

Włączyła komputer. Na ekranie pojawił się filmik – młoda i skąpo odziana prezenterka, pewnie Skandynawka, opowiadała o czymś, stojąc. Nagle bez ostrzeżenia puściła pawia. Na chwilę wyszła poza kadr. Po chwili wróciła, ocierając wierzchem dłoni usta. I podjęła temat tam, gdzie go skończyła.
Filmik wgrała córka. Anna nie potrafiła go usunąć, a na jej prośby i błagania córka pozostawała doskonale obojętna. Każde włączenie i wyłączenie komputera oznaczało oglądnięcie rzygającej prezenterki. Od sześciu miesięcy, czasem kilka razy dziennie.Najpierw Anna się wściekła. Gdyby wykręciła taki numer swojej matce, dostałaby po buzi. I fakt, że gdy sama była bardziej córką, nie istniały jeszcze komputeryosobiste, niczego nie zmieniał. Mordobicie doskonale obchodziło się bez komputera. Później poczuła ból, ból odrzucenia i niesprawiedliwości. Filmik wydawał się córczynym komentarzem do zajęcia, któremu Anna się oddawała – pisaniu tak zwanych powieści dla – cokolwiek to oznacza – kobiet, przynajmniej dwie pozycje rocznie. Aż wreszcie przyszedł moment, gdy musiała docenić spostrzegawczość latorośli. Skąd ona wiedziała, że to właśnie czuję?Bo Anna dokładnie to czuła, zasiadając do biurka i wstając – gorycz i kwas, żółć gwałtownie skaczącą z żołądka do ust. Mięśnie napinały się, cuchnące wydzieliny szły przewodem pokarmowym niby pasta wyciskana z tubki; musiała bardzo się starać, żeby przełknąć tego gluta z powrotem.

Szczęście Annie szkodziło od jakiegoś już czasu. Rozrywało ją od środka i obijało z zewnątrz. Zbiegi szczęśliwych okoliczności, które wymyślała długimi seriami, zaciskały się pętlą na jej szyi. Te wszystkie cudownie odnalezione ciotki, olśniewające spadki, te miłości i radości – dostawała od nich pryszczy, a najgorsze było to, że ją mdliło i mdliło. Czasem sądziła, że jest w ciąży, przenoszonej, bo mdłości trwały już ponad rok. I że urodzi coś potwornego – książkę nie o szczęściu, ale co najmniej horror.

Odchyliła głowę do tyłu i ku górze, opierając ją o wysokie oparcie wygodnego fotela. Zamknęła oczy. Starała się uspokoić. Wyobrażała sobie wtedy inne życie, bez jakichkolwiek szczegółów ani konkretów. Inne, po prostu lepsze, tak ogólnie lepsze, sam nastrój zadowolenia i spełnienia. Trzeba było się pilnować, pielić myśli z przedmiotów. Każdy przedmiot, najbardziej nawet niewinny, jak torebka czy samochód, natychmiast obrastał siecią połączeń, zabijając radość.

Udało się jej przepędzić z myśli suknię od Diora, pocałunek skradziony w windzie trenerowi fitnessu i już prawie-prawie dotarła do własnego innego życia, tego ogólnie lepszego, bez kłopotliwych cech i przymiotów. Już czuła się pastelowo. I wtedy zadzwonił telefon. Kurwa, zaklęła w myślach, a pastele diabli wzięli. Kurwa w jej myślach przybrała kształt sikorki. Nic na to nie poradzi, że w jej głowie zagnieździła się właśnie sikorka. Na szczęście nie przelała tego na papier. Nie musiała się wstydzić, na pewno nie sikorki jako motywu przewodniego wstydu. Dzwonek rozbrzmiał ponownie. Był to fragment Wagnerowskiej Walkirii, kolejna złośliwość córki, której Anna nie potrafiła wykasować.

Spojrzała na wyświetlacz telefonu. Dzwoniła Martyna, jej wydawczyni. Musiała odebrać, westchnąwszy ciężko, rzuciła w słuchawkę, starając się brzmieć jak osoba chora albo skrajnie przemęczona:

– Tak?

– Gotowa jesteś? Będę za kwadrans.

– Po co? – wyrwało się jej nieopatrznie.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Trwała ze cztery sekundy, a cztery sekundy w świecie Martyny, wydawczyni Anny, to były cztery wieczności. Czyli że cisza trwała nieskończenie długo.

– Co z tobą?! Za półtorej godziny masz nagranie. Zaraz będę. Rób się na pańcię pisarkę!

Anna kompletnie zapomniała o dzisiejszym nagraniu. Wyparła. Program kulinarny „Gotuj z Ewą Amaro”. Nie znosiła programów kulinarnych, a jeszcze bardziej nie znosiła Ewy Amaro, okropny garkotłuk z grzywą Violetty Villas podłączoną do gniazdka z napięciem. Dziwiła się, że ludzie to oglądają i że takie rzeczy jedzą. Przecież tam wszędzie muszą być włosy! Włosy zawsze wypadają. Sztuka fryzjerska nigdy nie pokona grawitacji. Ani łysienia.

Nie chciała chodzić do programów kulinarnych, z dwojga złego wolała telewizje śniadaniowe. Kiedyś powiedziała swojej szefowej, że miejscem dla książek są programy o książkach. Martyna dostała ataku śmiechu, krótkiego ataku, bo czas to pieniądz. Kochanie, tłumaczyła jej wydawczyni, obecność książki w programie Ewy Amaro podnosi sprzedaż o przynajmniej dziesięć tysięcy, a obecność książki w programie o książkach, o ile w ogóle jakieś programy jeszcze pozostały, pogarsza tylko sprawę. Wystarczy, że czytelniczki skojarzą twoje nazwisko z literaturą ambitną, i sprzedaż – fiuuu! – pójdzie w pizdu. Chcesz zarabiać czy nie chcesz?

Zagryzła wtedy zęby. Chciała zarabiać, to jasne, preferowała jednak zarabiać na książkach z daleka od kuchni. Zwłaszcza że powieści Anny nie zawierały przepisów kulinarnych. Gardziła tymi pisarkami, które wydawały rozdęte księgi o nikłej fabule i licznych przepisach. Anna znała swoją cenę i wiedziała, gdzie leży granica upodlenia, a granica ta zaczynała się przy przepisie babci na malinową konfiturę.

Musiała się pospieszyć. Pozłości się, jak wróci do domu. Zeszła ze swojej pracowni, z pokoju na parterze doszedł ją odgłos krzątaniny. Zajrzała, a tam Dorota, córka lat prawie 18, jej koleżanka Basia (Anna jej nie znosiła) i jej kolega Kamil (a jego mogłaby przypiekać na wolnym ogniu). Rozmawiając o niczym, upychali rozmaite rzeczy w plecakach.

Zatrzymała się w drzwiach. Krzątanina trwała, aż wreszcie Kamil (sprawdzałaby nożem, czy przypieka się na chrupko, a sok płynie) podniósł głowę.

– Dzień dobry – powiedział.

Anna nie odpowiedziała. Nastoletni wrócili do swoich zajęć jak gdyby nigdy nic. Wreszcie córka podniosła głowę.

– No co? Mówiłam ci. Wyjeżdżamy. Na weekend. Nad morze. Zdziwka?

W głowie Anny zatłukło się echo, zatrzepotało jak sikorka, a w echu słyszała słowo oznaczające kobietę, która na utrzymanie zarabiała własnym ciałem, jak rolnik. Dorota wykręciła młynka oczyma, spoglądając po swoich przyjaciołach znacząco.- Jej trzeba tłumaczyć. Długo. Dziwka z zet. Zdziwka. Od: zdziwienie.Aha. Anna spojrzała na zegarek: za dziesięć minut Martyna już tu będzie. Trzeba się pospieszyć. Odwróciła się, musi znaleźć jakiś ciuch, umalują ją pewnie już w studiu.

– Tylko pamiętaj. Masz wrócić przed dziesiątą! – rzuciła już z korytarza.

Nastolatkowie roześmieli się; usłyszała, jak Dorota, wyraźnie i głośno akcentując każdą sylabę, mówi:

– Ona nic już nie kuma. Nic. Szczęście uderzyło ją w czachę.

Anna przygryzła zęby, zemści się później, teraz jakiś ciuch, może obetnie jej kieszonkowe albo jakiś szlaban, no i koniecznie apaszka?

Wygrzebała czarną bluzkę i czerwoną spódnicę. Mogła wybrać coś kolorowego, jaśniejszego, bała się jednak, że garkotłuk złośliwie wyleje sos na nią na wizji. Czarne prawie się nie plami.

Spakowała się błyskawicznie, Martyna wysłała SMS-a, że czeka w samochodzie przed bramą. Wybiegła z domu, przeglądając w myślach zawartość swojej torebki. Na pewno czegoś zapomniała. No i przecież jedzenie bywa też białe. Na pewno zachlapie jej czarną bluzkę jakimś beszamelem.

Wsiadła do samochodu: czerwonego sportowego mercedesa. Nie rozumiała, dlaczego Martyna wybrała tak ostentacyjnie męskie i niepraktyczne auto. Kiedyś o tym rozmawiały. Podobno idzie o prestiż. No przecież, twierdziła Martyna, gdybym na spotkanie podjechała hyundaiem, nikt nie traktowałby mnie serio. Anna miała inne zdanie, lecz zachowała je dla siebie. Matka nauczyła ją nieafiszowania się z własnym zdaniem, nawet przed samą sobą. Własne zdanie nikogo do niczego dobrego nie prowadzi.

Anna wysłuchiwała rytualnego powitania, równocześnie próbując usadowić się w kubełkowym fotelu. Kolana podjeżdżały jej pod szyję, a biust uciekał jakoś tak pod pachy. Ten samochód nie nadawał się do seksu, nawet symbolicznie, nawet na tylnej kanapie, której zresztą nie było.

– To kiedy skończysz „Antonówkową miłość”? – Martyna od razu przeszła do sedna.

Anna powinna złożyć powieść już dwa miesiące temu, ale jej nie szło. Szczęście stawało jej w gardle, raziło prądem przy każdym zdaniu. „Antonówkowa miłość” miała być trzynastym tomem z owocowej serii. Annie powoli kończyły się dostępne owoce. W odwodzie pozostawały co prawda owoce egzotyczne, jednak badania jednoznacznie wykazały, że czytelniczki nie przepadają za importem. Anna zaczęła od „Malinowej miłości”, potem przetworzyła jabłka, wiśnie i czereśnie, zawekowała w szczęściu gruszki, jagody i porzeczki, dosłodziła morele i jeżyny, a teraz była już u kresu owoców. Antonówka była jej krzykiem rozpaczy.

– Niedługo. Już prawie skończyłam. Jeszcze tylko potrzebuję wprowadzić panią Irenkę, żeby wszystko się poukładało szczęśliwie.

Pani Irenka była jedyną postacią pojawiającą się w każdej powieści z owocowej serii o miłości. Żywotna siwowłosa staruszka, obdarzona przenikliwym brakiem inteligencji i bezwstydnym minusem refleksyjności, za to z wielkim spadkiem po mężu, zabitym przez komunistów, oraz skromnym pałacem nad rozlewiskiem, służyła Annie i jej bohaterkom do rozwiązywania w cudowny sposób wszelkich kłopotów.

– A może – powiedziała Anna na głos – ja ją zabiję? Zabiję to truchło?

Martyna przyhamowała i zjechała na pobocze, akurat przydarzył się przystanek autobusowy. Zatrzymała auto, obróciła się w stronę Anny i patrząc na nią, zapytała:

– Kogo zabijesz?

– No, Irenkę – mięśnie twarzy Anny stężały, a oczy się zwęziły. – Zasłużyła na to. Nienawidzę jej! Najwyższa pora! Plącze się za mną od lat!

Martyna położyła dłoń na ramieniu pisarki. Nawet tak prosty gest nie był łatwy do wykonania. Należało przezwyciężyć niedogodny kształt sportowych foteli, wewnętrzny brak wylewności i pasy bezpieczeństwa.

– Kochanie, uspokój się. Bądź poważna. Pani Irenki nic złego nie może spotkać. Czytelniczki ją kochają. Żadnych wariactw. Jak ubrałaś panią Irenkę w dżinsy w „Jeżynowej miłości”, sprzedaż spadła o piętnaście tysięcy! Pamiętasz te góry listów?! To powszechne oburzenie?! Przecież stulatka nie może paradować w dżinsach!- Ja już nie dam rady ciągnąć tych owoców, naprawdę. Skończyły mi się one! Wykończyły mnie! Irena musi zginąć!Teraz Martyna pogładziła ją po włosach i obniżonym głosem uspokajała:

– Już dobrze, dobrze, wszystko będzie dobrze. Jesteś przepracowana. Skończ książkę i pojedź na wakacje. Jak już coś musisz złego zrobić, to sama nie wiem. Niech Irenka złamie nogę. Okej?

Anna rozpłakała się.

– Ja już nie daję rady. Naprawdę. To musi się skończyć. Musi.

Martyna cierpliwie czekała, aż Anna się wypłacze. Zerkała na zegarek. Gdy atak się skończył, ruszyły. Anna pociągała nosem. Przegrzebała torebkę w poszukiwaniu chusteczek higienicznych.

– Masz chusteczki?

– W schowku przed tobą jest jakiś papier. Możesz się w niego wysmarkać.

Anna rzeczywiście znalazła jeden jedyny kawałeczek papieru.

– Ale to jest mandat!

– Smarkaj. I tak nie zamierzałam go płacić. Będę się sądzić. Nie po to zatrudniam prawników, żeby zbijali bąki.

Dojechały nieznacznie spóźnione. W holu przejęła je asystentka Ewy Amaro i pognały wspólnie do charakteryzatorni. Ewa właśnie wstawała z fotela, doskonale już otynkowana, bez śladu najdrobniejszego przebarwienia na skórze. Prezentowała się jak zawsze, czyli nienagannie. Spojrzała na swego gościa. Od razu dostrzegła zaczerwienione oczy i opuchnięte powieki. Przyglądała się bez słowa kilka sekund, wyciągając czas niby przeżutą gumę, która przylepiła się do podeszwy. Anna sądziła, że naczelna kucharka Polski przegląda katalog złośliwości.

– Moje kochanie – rozpoczęła tonem zaskakująco przyjaznym, bez nutek protekcjonalności. – Ach, ci okropni faceci. – A potem zaczęła od razu działać i wydawać polecenia: – Postawimy panią Anię przy krojeniu cebuli, co wytłumaczy widzom jej zaczerwienione oczy. Tylko zróbcie jej porządnie nos, żeby mi się jej jakieś smarki nie pojawiały. Smarki nie wypadają en vogue w programie kulinarnym.

Ewa starała się być miła. Anna potulnie wykonywała prace pomocy domowej, kroiła cebulę, podsmażała grzyby, mieszała. Myślami była poza kadrem, uśmiechem szerokim godziła wprost w kamerę. Umiejętność dyskretnej dezercji z własnego ciała kiedyś Anna uważała za cenną, pomagała jej przebijać się przez codzienność i pisać, teraz jednak niepokoiła. Anna wracała do siebie, na miejsce w rozmiarze 39, z ociąganiem. Nie czekało jej nic, za czym by mocno tęskniła. Praca, mąż, córka. Obowiązki i drobne przyjemności. Już nawet nie wiedziała, co to znaczy „duża przyjemność”. Szalony seks? Zakochanie? Uznanie? Przecież coś znaczyć musi. A szaleństwo? Czy ono też może stać się „dużą przyjemnością”?

Szaleństwo wydało się Annie największą z dostępnych dużych przyjemności i – pozornie – najłatwiejszą do uzyskania. Czy szaleństwo obejmuje również prawo do morderstwa z wyłączeniem kary? Gdyby przecież zabiła Irenkę, uczyniłaby to w samoobronie. I Karola też. Koniec końców żony dość regularnie mordują mężów.

– Odwiozę cię do domu – poinformowała ją Martyna.

* Ignacy Karpowicz, pisarz, tłumacz, podróżnik. Laureat Paszportu „Polityki” oraz Nagrody im. Kazaneckiego (czterokrotnie). Otrzymał trzy nominacje do Nike za „Gesty” (2009), „Balladyny i romanse” (2011) oraz „Ości” (2014).

Fragment nowej powieści pod roboczym jeszcze tytułem „Gatunki”.

Zobacz także

Cały tekst: http://bialystok.gazeta.pl/bialystok/1,35235,17178437,Gatunki__Fragment_nowej_powiesci_Ignacego_Karpowicza.html#ixzz3MuZIgqIl

Nigdy nie czułem się Bogiem. Rozmowa z profesorem Kuczyńskim

Agnieszka Domanowska
25.12.2014 12:54
A A A Drukuj
Profesor Waldemar Kuczyński

Profesor Waldemar Kuczyński (AGNIESZKA SADOWSKA)

W faktach i prawach biologicznych widzę zamysł boski – jeżeli tak to chce się nazwać. Wszystko ma swój sens, swoje przyczyny i skutki. I tylko ludzie małej wiary mogą ten sens negować.
Agnieszka Domanowska: Wywodzi się pan z katolickiej rodziny. Jak udało się to pogodzić z pracą, a w szczególności z zabiegami in vitro?Profesor Waldemar Kuczyński*: Kiedyś zaszedłem do kościoła i tam leżała wyłożona lista. Podpisywały się na niej osoby, które są przeciwnikami zapłodnienia pozaustrojowego. Jako pierwsza na tej liście podpisała się moja matka. Zresztą ona sama kiedyś powiedziała, że medycyna zabrała jej syna. W pewnym sensie miała rację, choć w jej ustach zabrzmiało to jak wyrzut. Rzeczywiście zaangażowanie w zawód i oddanie się pasji, jaką niewątpliwie jest medycyna, ogranicza kontakty rodzinne, relacje z bliskimi. Jeżeli weźmie się też pod uwagę, że jest to zawód połączony także z pracą naukową, to absorbuje jeszcze bardziej. Dodatkowo moje zaangażowanie w działalność społeczną, legislacyjną zabiera jeszcze więcej czasu. Zresztą to wszystko doskonale widać na filmie „Bogowie”. Jeżeli masz zadanie, które jest naprawdę wymagające, to poświęcisz wszystko. Oczywiście nie zawsze dostaniesz pochwały, nie zawsze będziesz doceniony, ale poświęcisz absolutnie wszystko. Sama satysfakcja wystarczy.Ale wracając do kwestii związanych z Kościołem. Kilka lat temu starałem się o możliwość wybudowania nowej, większej siedziby dla swojej kliniki na terenie należącym do miasta. Oczywiście miały być tam wykonywane także zabiegi zapłodnienia pozaustrojowego. Kiedy środowiska kościelne się o tym dowiedziały, od razu pojawiły się silne naciski na ówczesnego prezydenta. I nie otrzymałem pozwolenia na budowę. Przez te 27 lat od urodzenia pierwszego dziecka w Polsce z in vitro obserwowaliśmy różną aktywność Kościoła w odniesieniu do leczenia niepłodności, a w szczególności do in vitro. Były okresy napastliwej kampanii, ale i okresy odwilży. Teraz oceniam, że jesteśmy w odwilży. Wydaje mi się, że Kościół zrozumiał, że być może argumentacja używana wcześniej była przesadzona i oparta na nieprawdziwych interpretacjach.

Ale Kościół się do tego nie przyznał?

– Nie można dążyć do prawdziwej moralności i etyki przez pokazywanie jedynie własnej moralności i własnej prawdy. Ani bioetyka, ani moralność nie mogą mieć jakiegokolwiek dopełniacza – również katolickiego. Ale nawet głosy wewnątrz Kościoła, które pojawiać się zaczęły niedawno, podważają wcześniejszą argumentację. Już dawno nie słychać kwestii związanych z oddawaniem nasienia. Kościół już o tym nie mówi. A to był pierwszy argument Kościoła przeciwko medycynie wspomaganego rozrodu. Potem doszliśmy do zabijania zarodków, powoływania do życia ludzi kosztem „uśmiercania braci i sióstr”. W świetle nauki możemy z czystym sumieniem powiedzieć, że proces obumierania zarodków na wczesnych etapach rozwoju występuje zarówno w naturze, jak i w laboratorium. I jest wyrazem dbałości natury o zdrowie gatunku. Jest absolutnie pewne, że nie każdy zarodek ma pełny potencjał rozwojowy. Zdecydowana większość (70-90%) zatrzymuje się w rozwoju przede wszystkim z powodu ciężkich wad genetycznych wynikających z nieprawidłowego rozchodzenia się chromosomów w trakcie podziałów redukcyjnych komórki jajowej oraz zarodka. Często zapominamy o tym, że zdrowa kobieta owuluje około 12 razy w roku. Jednak nawet najbardziej płodne społeczeństwa (np. Heuterowie) uzyskują ciążę średnio 2-3 razy w roku. Dlaczego jest tak wiele szans, a tak mało urodzonych dzieci? Natura same reguluje pewne kwestie.

Czy przychodzą do pana pary, które mówią: jesteśmy osobami wierzącymi, nie możemy, ale bardzo chcemy mieć dzieci?

– Choćby ostatnio. Dziewczyna ma już jedno dziecko dzięki metodzie in vitro, chce mieć kolejne, ale cały czas ma problem moralny. Bo z jednej strony chce skorzystać z programu ministerialnego, który się jej zresztą należy. Z drugiej strony nie akceptuje tworzenia zarodków nadliczbowych i ich mrożenia. Ministerstwo Zdrowia zakreśliło sztywne reguły postępowania, by leczenie było jak najefektywniejsze. Pozwala na zapłodnienie sześciu komórek jajowych u młodych kobiet i nie ogranicza liczby zapłodnień u kobiet starszych. Jednak nie przewiduje możliwości celowego zmniejszenia liczby zapładnianych oocytów. Ja rozumiem absolutnie wątpliwości moich pacjentów, ale rozumiem też intencje ministerstwa, które chce efektywnie wydać pieniądze.

Jakie są i czy w ogóle są propozycje dla osób wierzących?

– Są, ale nie w warunkach programu ministerialnego. W ramach tego rządowego programu są narzucone sztywne wytyczne i musimy się ich absolutnie trzymać. Pacjentom, którzy chcieliby jak najbardziej zbliżyć się do rozrodu naturalnego i uniknąć dylematów moralnych, proponujemy wykorzystanie elementów leczenia in vitro, jednak bez zapłodnienia poza ustrojem kobiety.

Co to oznacza?

– Przygotowujemy pacjentów tak jak do in vitro. Pobieramy nasienie od mężczyzny, u kobiety indukujemy mnogie jajeczkowanie i pobieramy komórki jajowe. Teraz powinno się zacząć in vitro. Stop. Nie zaczyna się. Oglądamy komórki jajowe i wybieramy tylko te, które są prawidłowe. Jedną lub dwie wkładamy do macicy i wpuszczamy tam plemniki. Do naturalnego zapłodnienia dochodzi w organizmie kobiety po mniej więcej 18 godzinach. Dzięki takiemu podejściu zwiększamy skuteczność, a jednocześnie zapobiegamy ciążom wielopłodowym, które są głównym powikłaniem leczenia farmakologicznego.

Czy takie procedury są w stanie przyjąć pary wierzące i czy Kościół to akceptuje?

– Do pewnego stopnia. W ten sposób uciekamy od tych zagadnień, które Kościół podnosi jako najbardziej „niegodziwe”, czyli tworzenia zarodków nadliczbowych i ich mrożenia. Dla Kościoła to sprawa dogmatu. Dla lekarzy to nie tylko wątpliwości etyczno-moralne, ale rzeczywiste problemy pacjentów. Często w swoim gabinecie stykałem się z sytuacją, gdy pacjentki, rozpoczynając leczenie, chciały zapłodnienia maksymalnej liczby komórek jajowych. Jednak potem, już po urodzeniu dziecka, nie mogły sobie poradzić ze świadomością, że ich zarodki zostają zamrożone w laboratorium. Nie chciały kolejnych ciąż, a nie były w stanie też oddać swoich zarodków do adopcji. Niektóre z nich doprowadzało to do szaleństwa.

To był bardzo poważny problem, który dostrzegłem już wiele lat temu. Przez sześć lat sprawdzaliśmy skuteczność leczenia w zależności od liczby tworzonych zarodków. Ile tak naprawdę powinniśmy wygenerować komórek, aby pacjentce zapewnić skuteczność i żeby nie tworzyć następnego problemu związanego z istnieniem nadmiernej liczby zarodków zamrożonych? To, co się robi na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie powstają ośmioracze ciąże, gdzie mrozi się dziesiątki zarodków jednej pacjentki. Z naszych badań wynika, że to nie ma najmniejszego sensu! Okazuje się, że sześć zapłodnionych komórek w przypadku kobiet młodych (do 35. roku życia) zapewnia taką samą skuteczność jak zapłodnienie wszystkich dostępnych komórek. W okresie późniejszym, kiedy pracowałem nad ministerialnym programem refundacji in vitro, tę wiedzę wykorzystano. Jesteśmy właściwie jedynym państwem na świecie, które podniosło temat tworzonych zarodków i wypracowało kompromis.

A jak pan ocenia program refundacji in vitro?

– Jest to olbrzymi sukces. Przede wszystkim po raz pierwszy zniesiono barierę finansową, która ograniczała dostęp do leczenia. Realizatorzy programu zostali poddani kontroli MZ, co zapewniło odpowiednią jakość i bezpieczeństwo leczenia. Monitorowanie wyników umożliwiło eliminację ośrodków najsłabszych. Z punktu widzenia lekarza praktyka w programie brakuje mi nieco elastyczności i zaufania do medycyny. Jest wiele pacjentek, które z przyczyn formalnych, np. zbyt krótkiego okresu leczenia niepłodności lub nieodpowiedniego stężenia hormonów, nie mogą z niego skorzystać. Jest to problem wszystkich systemów refundacyjnych. Ale tak jak wcześniej powiedziałem, generalnie rzecz biorąc, możemy się pochwalić jednym z najbardziej przemyślanych i racjonalnych systemów refundacyjnych na świecie.

Co pan czuł, kiedy urodziło się w klinice pierwsze dziecko?

– Kiedy w mojej prywatnej klinice rodziło się pierwsze dziecko, to już nie była niespodzianka. Największe emocje przeżywałem, kiedy w 1987 roku w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym walczyliśmy o pierwsze polskie dziecko poczęte metodą in vitro. To była pogoń z czasem, aby skrócić dystans do światowej medycyny. Cieszyliśmy się, że udało się nam ominąć jajowody i inną drogą doprowadzić do zapłodnienia. Skupiliśmy się jednak wówczas na czynniku żeńskim. Nagle przyszedł zimny prysznic. Czemu metoda nie jest skuteczna w parach, gdzie problemem jest tzw. czynnik męski? Kiedy mieliśmy nawet niewielkie osłabienie parametrów nasienia, nie mogliśmy już uzyskać zapłodnienia in vitro. I znowu walka, walka, walka. Takiej walki nie wygra każdy. Tylko pasjonaci, którzy nie mają czasu na kawę, bo chcą iść do laboratorium.

To wyzwanie spędzało nam sen z powiek. Potem przyszła informacja z Belgii o wprowadzeniu mikroiniekcji plemnika do cytoplazmy (ICSI). Ta wiadomość zelektryzowała całe środowisko medyczne. Po raz pierwszy pojawiła się szansadla mężczyzn niepłodnych. Dostałem za zadanie wprowadzenie tej metody, bo miałem doświadczenie z embriologii eksperymentalnej. W ciągu pół roku od pozyskania sprzętu mieliśmy już pierwsze ciąże. To było wyzwanie i zarazem niezwykłe przeżycie. Taka ingerencja w biologię wiązała się z czymś nieznanym, z wieloma wątpliwościami. Pytań było mnóstwo. Choćby takie: jakie będą te nasze dzieci? Przecież przenosiliśmy genom mężczyzn z ograniczoną płodnością w absolutnie nieznany świat.

Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nie wiedzieliśmy, co będzie z wadami genetycznymi. Mieliśmy założenia teoretyczne, doświadczenia na zwierzętach, ale żadnej pewności. Kiedy to nasze pierwsze dziecko się urodziło, a potem setki kolejnych, okazało się, że znaczna część naszych obaw była bezzasadna. A metoda uzyskała status metody rutynowej. Dzisiaj na świecie jest urodzonych prawie 6 milionów dzieci po in vitro. Jednak im więcej zabiegów tą metodą wykonaliśmy, stawało się jasne, że in vitro to nie jest panaceum na wszystkie problemy niepłodności. Uzyskaliśmy jedynie narzędzia, dzięki którym mogliśmy ominąć niektóre problemy medyczne. Nadal trudne do rozwiązania pozostają kwestie jakości i potencjału rozwojowego komórek jajowych oraz zarodków.

Czy tak głęboko ingerując w naturę, czuł się pan kiedykolwiek jak Bóg?

– Nie, to jest bardzo dalekie ode mnie. Jeżeli czegoś mnie ta medycyna nauczyła, to raczej pokory. W żadnym przypadku magii mądrości. Nigdy nie czułem się jak Bóg. Zresztą nikt przy zdrowych zmysłach nie poczuje się Bogiem. Ale moim zdaniem dzięki medycynie powoli zbliżamy się do prawdy. W faktach i prawach biologicznych widzę zamysł boski – jeżeli tak to chce się nazwać. Wszystko ma swój sens, swoje przyczyny i skutki. I tylko ludzie małej wiary mogą ten sens negować.

Czy jest pan osobą wierzącą?

– Szczerze mówiąc, nie wiem, jak na takie pytanie odpowiedzieć. Bo osoba wierząca kojarzy mi się przede wszystkim z kimś, kto praktykuje. A mówienie, że się wierzy, a nie praktykuje, mija się z celem. Ja zostałem wychowany w duchu katolickim, ale trudno mi akceptować metody działania Kościoła instytucjonalnego. Znacznie bliżej mi do zasad Soboru Watykańskiego II. Jednak absolutnie zostały mi wcielone zasady dobra i zła i w tych kategoriach czuję się człowiekiem wierzącym. Dlatego obca mi jest kultura dzielenia ludzi, szukania wrogów i winnych, ciągła podejrzliwość i brak zaufania do człowieka. Mówię o polityce, o modelu społecznym propagowanym przez organizacje, które nazywają siebie organizacjami katolickimi. To mnie przeraża. Wydaje mi się, że ci ludzie absolutnie zatracili przesłanie wiary katolickiej, jakim jest miłość do bliźniego. Dla mnie jest to szczególnie tragiczne, ponieważ sam doświadczyłem tego, jak rodzina została rozbita przez ten spór światopoglądowy, który właściwie nie powinien mieć miejsca. Czy ja mogę nie pomóc choremu? Czy mogę odmówić pomocy? Oczywiście każdy lekarz rozstrzyga ten spór we własnym sumieniu, a sumienie wierzących oceni kiedyś Pan Bóg.

Czy pana zdaniem „deklaracja wiary” zrobiła dużo złego?

– Zawsze każda przesada odbija się wahadłem w drugą stronę. Moim zdaniem mamy problem z rozgraniczeniem pewnych rzeczy. Bo to, co jest dobre dla katolika, wcale nie musi być dobre dla niekatolika. Ale najgorsze jest to, że to właśnie Kościół wprowadza taką dychotomię. Kiedy pojawia się bioetyka katolicka w opozycji do bioetyki jako takiej, to mamy problem. Bo bioetyka jest wstępem do legislacji. Więc jeżeli będziemy tworzyć prawo pod wpływem bioetyków katolickich, to ono wyda taki owoc, że wprowadzony zostanie zakaz in vitro. Ale jeżeli prawo będą tworzyć przeciwnicy Kościoła, to wtedy będzie „hulaj dusza, piekła nie ma”. Ani jedno, ani drugie nie jest dobre. Ci, którzy chcieli wprowadzić do konstytucji zapis o ochronie życia od jego poczęcia, w sposób cyniczny zmierzali do całkowitego zakazu in vitro. Ten sposób został z powodzeniem przeprowadzony na Kostaryce. Tam in vitro jest nielegalne, a pacjenci muszą wyjeżdżać za granicę w poszukiwaniu pomocy.

* Prof. dr hab. n. med. Waldemar Kuczyński, dyrektor Kriobanku, specjalista ginekologii i położnictwa, embriolog. Jest jednym z najbardziej doświadczonych w Polsce lekarzy zajmujących się leczeniem niepłodności. Był w zespole, który w 1987 roku doprowadził do narodzin pierwszego w Polsce dziecka z in vitro. Nadal pracuje w Klinice Ginekologii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku, od 25 lat ma też swój prywatny ośrodek Centrum Leczenia Niepłodności Małżeńskiej Kriobank. Jest ministerialnym ekspertem w zakresie leczenia niepłodności technikami wspomaganego rozrodu, krioprezerwacji tkanek i narządów, a także współtwórcą rządowego programu leczenia niepłodności metodą in vitro. Wcześniej przez 14 lat walczył o wprowadzenie systemu refundacji leczenia niepłodności metodą in vitro oraz refundacji kosztów leków. Zaowocowało to wprowadzeniem w 2013 roku rządowego programu, a w 2014 refundacją leków.

Zobacz także

Cały tekst: http://bialystok.gazeta.pl/bialystok/1,35235,17178411,Nigdy_nie_czulem_sie_Bogiem__Rozmowa_z_profesorem.html#ixzz3MuZ9h8Zk

Somosierra Platformy

Leszek Jażdżewski
24.12.2014 01:00
A A A Drukuj
Ponad setka osób protestowała pod Sejmem w sprawie dotacji na Świątynię Opatrzności Bożej

Ponad setka osób protestowała pod Sejmem w sprawie dotacji na Świątynię Opatrzności Bożej (Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta)

PO przyjęła interesującą taktykę. Postanowiła wyzbyć się swojego dotychczasowego elektoratu. Co więcej, postanowiła go bezustannie wprawiać w stan irytacji.
Ktoś nieznający się na polityce mógłby uznać to za taktykę samobójczą. Nic bardziej błędnego. Świadczy to o dalekowzroczności obecnego kierownictwa partii.Doktryna Tuska brzmiała: żadnych reform, zanim społeczeństwo samo ich nie zażąda. Kopacz idzie o krok dalej. Zdaje sobie sprawę, że PO nie jest zdolna do przeprowadzenia żadnych istotnych zmian. Z polityków do cna pragmatycznych, skoncentrowanych na utrzymaniu się przy władzy i zarządzaniu strumieniem unijnych pieniędzy nie zrobi się wizjonerów. Tusk mógł jeszcze próbować zreformować i zmobilizować partię. Obecne kierownictwo nie ma w tej kwestii złudzeń. Dlatego w poczuciu odpowiedzialności za przyszłość Polski podjęło trudną, ale konieczną decyzję: „Będziemy wspierać ze wszystkich sił powstanie nowej inicjatywy. Oddajemy jej nasz liberalny elektorat”. A samo podjęło straceńczą walkę z PiS-em o elektorat socjalny oraz względy Kościoła.To, że jeszcze nikt się w grze kierownictwa PO nie połapał i takiej nowoczesnej, liberalnej gospodarczo i światopoglądowo partii nie założył, świadczy tylko jak najgorzej o kwalifikacjach intelektualnych wszystkich zainteresowanych. Bo czyż można oczekiwać wyraźniejszych zachęt? Platforma swojej akcji budowania nowej partii nie zaczęła wczoraj. Pierwszym sygnałem była połowiczna likwidacjaOFE połączona z koniecznością zdeklarowania się tych, którzy chcieli w okrojonych OFE pozostać. Pozornie bezsensowna (ci ludzie już raz wybrali) – ale dzięki temu przeciwnicy rządu się policzyli, było ich przeszło 2,5 miliona. I co? I nic, żadnej reakcji.

Ale weźmy choćby wydarzenia ostatniego tygodnia. Platforma, rozczarowana brakiem jakichkolwiek choćby jaskółek zapowiadających powstanie nowej inicjatywy, postanowiła postawić wszystko na jedną kartę. Przedłużyła na żądanie Kościoła funkcjonowanie Funduszu Kościelnego (w rekordowej wysokości) do 2016 roku. Odrzuciła po raz kolejny w pierwszym czytaniu (czyli odmówiła w ogóle dyskusji w Sejmie) ustawę o związkach partnerskich. Pewnych rzeczy PO nie wypada ujawniać, przekazuje je więc ustami koalicjanta: „Nie mogliśmy dać na kościół, więc daliśmy na muzeum” – podsumował Stanisław Żelichowski w „7 dniu tygodnia” wsparcie przez PO i PSL Świątyni Opatrzności z budżetu Ministerstwa Kultury.

PO ociera się o łamanie konstytucji, a nadal jej poświęcenie jest niedoceniane. O niewdzięczny narodzie! O nieudaczni liberałowie! Zaprawdę, będziecie kląć swoją ciemnotę, kiedy dostrzeżecie wreszcie wysiłki, jakie podejmuje partia rządząca, żeby wam pomóc. Ale wtedy może być już za późno.

Istnieje jednak obawa, że mimo nadludzkich wysiłków PO i niezliczonych wysyłanych do jej elektoratu sygnałów: „Nie głosujcie na nas, szukajcie sobie nowej partii, nie bądźcie frajerami!”, dopóki partia rządząca, na wzór naszych wschodnich sąsiadów, sama nie założy konkurencyjnej liberalnej partii i nie wesprze jej własnymi dotacjami z budżetu, żadna taka inicjatywa nie powstanie.

* Leszek Jażdżewski – redaktor naczelny pisma „Liberté!”

Cały tekst: http://wyborcza.pl/politykaekstra/1,142823,17178128,Somosierra_Platformy.html#ixzz3MuZ3eRxD

Gdy Japończycy podtapiali amerykańskich jeńców, zostali skazani. „NYT” wzywa, by sądzić byłego wiceprezydenta

Mariusz Zawadzki, Waszyngton
23.12.2014 09:13
A A A Drukuj
Dick Cheney

Dick Cheney (HANDOUT / REUTERS / REUTERS)

TO WŁAŚNIE AMERYKA. Dziennik „New York Times” wzywa amerykańską prokuraturę, żeby wszczęła śledztwo przeciwko byłemu wiceprezydentowi USA Dickowi Cheneyowi w sprawie tortur w tajnych więzieniach CIA.
W USA od wielu lat krytykowane są metody stosowane podczas tzw. wojny z terrorem. Ale żadne „mainstreamowe” media ani „mainstreamowi „politycy nie wzywali do kryminalnego osądzenia ekipy George’a W. Busha. Takie apele zgłaszali tylko obrońcy praw człowieka oraz politycy i komentatorzy uważani za skrajnych. Do wczoraj.W poniedziałek redakcja „New York Timesa” wezwała prokuraturę, żeby wszcząć śledztwo przeciwko politykom odpowiedzialnym za tajne więzienia CIA i tortury tam stosowane. W komentarzu redakcyjnym czytamy: „Jeśli śledztwo ma być wiarygodne, to powinni zostać nim objęci wiceprezydent Dick Cheney, były szef jego biura David Addington, były szef CIA oraz John Yoo i Jay Bybee, czyli prawnicy, którzy przygotowali memoranda zezwalające na tortury. Należy też rozważyć ściganie Jose Rodrigueza z CIA, który rozkazał zniszczyć taśmy z nagraniami przesłuchań; psychologów, który wymyślili procedury przesłuchań, oraz pracowników CIA, którzy je wdrażali”.Na początku grudnia senacka komisja ds. wywiadu pod przewodnictwem demokratki Dianne Feinstein ujawniła 500-stronicowy raport o tajnych więzieniach (które znajdowały się w Afganistanie, Tajlandii, Polsce, Rumunii i na Litwie). Jego konkluzje są miażdżące dla CIA. Tzw. rozszerzone metody przesłuchań były jeszcze bardziej brutalne, niż dotąd sądzono.

Radykalny apel „New York Timesa” jest zapewne reakcją na serię buńczucznych wywiadów, których po ogłoszeniu senackiego raportu udzielił w różnych telewizjach Cheney. Twierdził on, że wnioski senatorów to „banialuki”, że wszystko opisane w raporcie – nawet osławione podtapianie – to nie były żadne tortury i że gdyby teraz cofnąć czas, to „powtórzyłby wszystko bez mrugnięcia okiem”.

Co ciekawe, w sprawie podtapiania niejasno wypowiada się nawet obecny szef CIA John Brennan nominowany przez Baracka Obamę. Pytany przez dziennikarzy, czy w tajnych więzieniach stosowano tortury, uchylił się od odpowiedzi.

Takie uniki – lub tym bardziej upieranie się, że podtapianie nie było torturą – wydają się groteskowe, jeśli wziąć pod uwagę, że po II wojnie światowej Amerykanie skazali japońskich oficerów za podtapianie amerykańskich jeńców. Proces odbył się w 1947 roku w Jokohamie – przypominał o nim niedawno „Washington Post”. Czterej japońscy „podtapiacze” dostali wyroki od 15 od 25 lat więzienia i ciężkich robót – za „tortury” i „złamanie zasad prowadzenia wojny”.

Okazuje się zatem, że jeśli Amerykanin podtapia cudzoziemca, to nie są tortury, ale jeśli cudzoziemiec podtapia Amerykanina – to już są.

W zasadzie nie wiadomo, dlaczego „New York Times” zatrzymuje się na Cheneyu, a nie wzywa do kryminalnego śledztwa przeciwko Bushowi, który – jak sam pisał w pamiętnikach – znał szczegóły przesłuchań i wszystkie osobiście akceptował. Zapewne redakcja uznała, że „zamach” na urząd prezydenta, który cieszy się w USA niezwykłym szacunkiem i otaczany jest aurą nadczłowieka, byłby już zbyt radykalny.

Prezydent Obama zachował dyplomatyczne milczenie po ogłoszeniu raportu. Wcześniej przyznawał, że „torturowaliśmy ludzi”, ale dodawał, że działo się to w sytuacji zagrożenia i że ekipa Busha była pod presją, żeby ukarać terrorystów i dopaść Osamę ben Ladena, czyli przywódcę Al-Kaidy. Dlatego obecny prezydent nigdy nawet nie wspominał o odpowiedzialności kryminalnej ludzi z poprzedniej administracji, choć zaraz po wprowadzeniu się do Białego Domu formalne zakazał stosowania „rozszerzonych technik przesłuchań”.

Już za rządów Obamy Departament Sprawiedliwości wszczął śledztwo w sprawie dwóch wyżej wspomnianych przypadków śmierci w tajnych więzieniach i w sprawie zniszczenia przez CIA taśm z brutalnych przesłuchań, ale zostało ono umorzone.

Oprócz podtapiania w tajnych więzieniach CIA przesłuchiwanych m.in. karmiono przez odbyt, zawiązywano oczy i straszono wiertarką lub odbezpieczaniem pistoletu przy ich głowie. Pozbawiano ich snu nawet przez ponad tydzień, kąpano w lodowatej wodzie, zmuszano do wielogodzinnego stania w niewygodnych pozycjach, w tym nawet więźniów ze złamaniami nóg. Dwóch więźniów zmarło – jeden z wyziębienia w Afganistanie, pozostawiony na noc nagi w chłodnej celi, drugi – podczas przesłuchania w Iraku (w więzieniu, które nie było tajne, ale przesłuchiwali go śledczy z CIA).

W sumie w tajnych więzieniach przetrzymywano 119, z czego 26 – jak przyznaje sama CIA – przez pomyłkę. Dwaj psychologowie, którzy opracowali techniki tortur, a potem je osobiście aplikowali najważniejszym więźniom, dostali od CIA astronomiczną sumę 81 mln dol. (czyli kilka razy więcej, niż CIA zapłaciła Polsce za wynajęcie ośrodka wywiadu w Starych Kiejkutach, gdzie było „polskie” tajne więzienie). Inspirowali się badaniami na psach, które poddawano elektrowstrząsom w latach 60., żeby wprowadzić je w stan „całkowitej apatii i beznadziei”.

Zobacz także

Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75477,17173690,Gdy_Japonczycy_podtapiali_amerykanskich_jencow__zostali.html#ixzz3MuYvwUMX

Barbara Radziwiłłówna i Zygmunt August. Największy romans polski

Adam Leszczyński
22.12.2014 01:00
A A A Drukuj
W 1860 r. obraz Józefa Simmlera zatytułowany ''Śmierć Barbary Radziwiłłówny'' wprawił Warszawę w zachwyt. Tak malarz wyobrażał sobie Zygmunta Augusta siedzącego przy boku zmarłej żony, którą poślubił wbrew ojcu, matce, senatorom i szlacheckiej opinii publicznej.

W 1860 r. obraz Józefa Simmlera zatytułowany ”Śmierć Barbary Radziwiłłówny” wprawił Warszawę w zachwyt. Tak malarz wyobrażał sobie Zygmunta Augusta siedzącego przy boku zmarłej żony, którą poślubił wbrew ojcu, matce, senatorom i szlacheckiej opinii publicznej. (Zbigniew Kapuscik / EAST NEWS)

Kochał ją tak, że gdy zmarła, wiózł jej trumnę przez całą Rzeczpospolitą z Krakowa do Wilna, jadąc konno za karawanem, a przez miasta i wsie szedł pieszo. Do trumny włożył tablicę z napisem głoszącym:… zmarła przedwcześnie, ale gdyby i była w starszym wieku, August by mówił, że zmarła przedwcześnie …
Artykuł otwarty
W 1860 r. największym wydarzeniem Wystawy Krajowej Sztuk Pięknych zorganizowanej w Warszawie był obraz Józefa Simmlera „Śmierć Barbary Radziwiłłówny”. Znakomity malarz Wojciech Gerson pisał potem, że w sali z obrazem panowała cisza, z rzadka przerywana tylko westchnieniami pań. Wielkie uczucie działało na wyobraźnię. Nie tylko uczucie zresztą – także wielka namiętność, bowiem Barbara cieszyła się opinią bardzo wprawionej w sztuce erotycznej, a i król, pół-Włoch, miał w tej kwestii niemałe doświadczenie.Królowa rządzi po wiekachŚmierć w kompozycji Simmlera jest sferą bieli; życie – sferą koloru. Śmiertelną bladość twarzy i rąk zmarłej królowej wydobywają z bieli czepka i zdobnej koszuli subtelne gradacje barwy. Życie opuściło Barbarę przed momentem zaledwie; głowa i prawa ręka opadają miękko, bezwładnie. Rigor mortis jeszcze daleko, jeszcze można pozostawić ciało monarchini tak, jak ułożone było w chwili, gdy wydała ostatnie tchnienie – zachwycał się obrazem Simmlera Włodzimierz Kalicki, dziennikarz „Wyborczej” specjalizujący się m.in. w tematach dotyczących malarstwa.

Włodzimierz Kalicki: Śmierć królowej, kochanki i żony

Barbara Radziwiłłówna zawładnęła wyobraźnią Polaków w XIX w., stając się jedną z bohaterek romantycznych. Dwoje tragicznych kochanków malowali wielcy polscy malarze, nie tylko Simmler, ale także Jan Matejko i sam Gerson. Była bohaterką utworów literackich, z których najsławniejsza okazała się chyba sztuka Alojzego Felińskiego z 1811 r. wystawiana przez następne 150 lat. W jednym z kulminacyjnych momentów tego dramatu dowódca straży królewskiej wyznaje Zygmuntowi Augustowi, że na polecenie królowej Bony jego ukochana żona Barbara Radziwiłłówna została otruta przez nadwornego lekarza, Włocha. Trapiony wyrzutami sumienia truciciel zaraz potem popełnił samobójstwo. Król załamuje ręce i woła: „Ach! Moja własna matka! Co słyszę, o nieba! Na domiar nieszczęść moich tego było trzeba!”. „O potwora!” – wołają zgromadzeni na wieść o otruciu. Mają na myśli włoskiego lekarza albo Bonę.

Także w filmie „Barbara Radziwiłłówna” Józefa Lejtesa z 1936 r. z Jadwigą Smosarską w roli głównej przewrotna Bona truje młodą i piękną synową. Nie był to ostatni film na ten temat – w 1982 r. Janusz Majewski nakręcił „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny” z Jerzym Zelnikiem i Anną Dymną w rolach głównych.

Biała legenda Barbary pojawiła się w XIX w.: młoda i piękna rodaczka (a nie cudzoziemska księżniczka) otruta przez złą, obcą teściową, jak dość powszechnie uważano. Rzeczywistość była bardziej skomplikowana, a sama Barbara wcale nie taka kryształowa.

18 IV 1518: Ślub i koronacja Bony Sforzy

Miłość w czasach żałoby

Kiedy się poznali, oboje byli wdowcami, co nie oznaczało niczego niezwykłego, jako że ludzie wówczas żyli krótko, a medycyna nie radziła sobie z większością chorób. Elżbieta Habsburżanka, pierwsza żona Zygmunta Augusta, została mu przyrzeczona, kiedy miał dziesięć lat (narzeczona miała trzy). Małżeństwo oznaczało sojusz z Habsburgami i zostało zawarte, choć księżniczka była nieładna, niemiła, a młody król (został koronowany za życia ojca Zygmunta Starego, gdy miał dziesięć lat) czuł do niej obrzydzenie. Na domiar złego cierpiała na epilepsję, co zmniejszało szanse na przedłużenie dynastii. Zygmunt August sypiał osobno i nawet jadał z matką, a nieszczęśliwa młoda królowa – nielubiana przez męża i teściową, ale kochana przez poddanych – zmarła w 1545 r., mając ledwie 19 lat. Zaraz pojawiły się plotki, że otruła ją niecierpiana przez szlachtę Bona.

Pierwszym mężem Barbary był Stanisław Gasztołd, wojewoda trocki i nowogródzki, ostatni potomek możnego rodu litewskiego. Jego ojciec Olbracht był wielkim przeciwnikiem Bony, której próby reformowania państwa wytrwale zwalczał. Właśnie żeby skuteczniej przeciwstawiać się Bonie, Gasztołd senior ożenił syna z Barbarą, wchodząc tym samym w sojusz z innym wielkim rodem magnackim – Radziwiłłami.

Poznali się w 1545 r., wkrótce po śmierci Elżbiety Habsburżanki. Przebywający na Litwie Zygmunt August nudził się w żałobie po żonie, której nie kochał, szukał rozrywek w gronie dworzan i odwiedził pobliski dwór Radziwiłłów, gdzie wpadła mu w oko młoda wojewodzina trocka. Poznali się najprawdopodobniej wcześniej, za życia Elżbiety, ale wówczas król nie zwrócił na nią uwagi.

Barbara była piękna. Jej nadzwyczajnie regularne rysy twarzy, alabastrowa cera, delikatna budowa wiotkiej postaci, były to jeszcze zalety, które z panią wojewodziną dzieliło wiele szlachetnych córek Litwy. Ale czem ona silniej od wszystkich innych pociągała serce ku sobie, to była jej niewymowna słodycz wejrzenia, będąca w miłej harmonii z łagodnością jej mowy, z nadobną nawet powolnością jej ruchów. Bliższe jednak wpatrzenie się w piękne oblicze pani wojewodziny, zapoznając z jej pełnem głębokiego marzenia okiem, z promienną dumą jej wyniosłego czoła, odsłaniało skarb innych, wspanialszych wdzięków. Zamiast żywości zewnętrznej, ileż najpiękniejszego życia, bo życia duszy, jaśniało w tem zamyślonem oku, ocienionem lekko narysowaną rzęsą – pisał o niej w XIX w. historyk Karol Szajnocha.

Król zakochał się szybko, a jego spotkania z Barbarą niebawem zamieniły się w schadzki – dla ich ułatwienia kazał sobie nawet zbudować most na Wilence, który łączył wileńską rezydencję Jagiellonów z pałacem Radziwiłłów. Historycy często niezbyt życzliwie opisywali uczucie Barbary do króla, uważając, że tak bardzo zależało jej na koronie, że naraziła męża na groźbę utraty tronu, nie zadowalając się ślubem z Zygmuntem. W jednym wieku z Augustem, a tem samem, jakokobieta, starsza odeń moralnie, widziała ona dokładnie wszystkie światowe zyski swojego związku. O ileż bezinteresowniejszą, idealniejszą była miłość Augusta! Dla Barbary miał ten związek same rozkosze i tryumfy, dla Augusta, aż po jej zgon, same cierpienia – pisze Szajnocha.

Słynne pary: Kochana pani Lutrowa

Ślub po kryjomu

Czy król myślał już wtedy o ślubie? Zapytany o to przez dworzanina Jana Tarłę wyparł się tych zamiarów, a na żądania Mikołaja Radziwiłła „Rudego”, rodzonego brata Barbary, i Mikołaja Radziwiłła „Czarnego”, jej brata stryjecznego, przestał nawet na pewien czas spotykać się z ukochaną. Ale nie był w stanie zerwać. Pomiędzy 28 lipca a 5 sierpnia 1547 r. Radziwiłłowie przyłapali króla i Barbarę na schadzce – podobno zastawili pułapkę: najpierw prosili uniżenie, aby zaprzestał wizyt, a kiedy król się zgodził, czekali, aż uczucie przeważy i Zygmunt August złamie słowo. I wtedy zawarty został tajny ślub w obecności matki Barbary, jej braci i jednego z dworzan królewskich Kieżgajły.

Na wieść o tym Zygmunt Stary i Bona wpadli w furię. Oboje podporządkowali swoje życie prywatne potrzebom polityki dynastycznej i uważali to za oczywisty obowiązek władcy. Natomiast małżeństwo syna z poddaną uznali za karygodny błąd, który może sprowadzić na kraj nieszczęścia i kosztować go koronę. Ślub nie był oficjalny, więc mieli nadzieję, że sprawę się utrąci, a Zygmunt August oprzytomnieje i Barbary się wyrzeknie.

Nigdyśmy nie byli tej wiary o Królu J.M., synie naszym, aby miał kończyć[doprowadzić do skutku] to niegodne a niesłuszne małżeństwo swoje. Mamy nadzieję w Panu Bogu, iż tych, którzy na to doradziwszy, syna naszego przywiedli, Pan Bóg pokarać, a tej rzeczy niedługo trwać dopuścić będzie raczył – pisała w jednym z listów królowa Bona. Zygmunt Stary niedługo przed śmiercią (zmarł 1 kwietnia 1548 r.) pisał: Oznajmujemy Twojej Miłości, żeśmy na małżeństwo Króla J.M. młodego takie, które by zmazę przyniosło całej Koronie naszej, i tamtejszemu państwu, Wielkiemu Księstwu Litewskiemu, nie przyzwolili i nie przyzwalamy .

Król ożenił się z poddaną, co nie było praktykowane i narażało go na utratę twarzy, tym bardziej że Barbara nie cieszyła się dobrą reputacją. Zaprzepaścił w ten sposób możliwość korzystnego ożenku dynastycznego. Co więcej, związał się z potężną rodziną magnacką, wywyższając w ten sposób jeden ród nad inne, a Radziwiłłów na dodatek się obawiano i nie lubiano. Szlachta była powszechnie przeciwna małżeństwu, lękając się, że król, wzmocniony sojuszem z Radziwiłłami, zechce zamachnąć się na jej przywileje i wolności. Po kraju krążyły paszkwile pod adresem królowej, protestowała szlachta i magnaci, grożono nawet pozbawieniem monarchy korony.

Barbara pozostawała wtedy na zamku w Dubinkach na Litwie, prawie jak w więzieniu, i pisała do króla trwożliwe listy. A ten okazał się niezmienny w uczuciach i uparty – im więcej pojawiało się przeszkód, tym mocniej obstawał przy swoim. Szlachtę przekonywał (ostatecznie sejm uznał Barbarę za królową w 1550 r., niecały rok przed jej śmiercią), a z matką praktycznie zerwał kontakty, odsuwając ją od siebie, podobnie jak wrogie małżeństwu siostry.

Słynne pary: Kochanica Hiszpana

Nielubiana królowa

Współcześni niewiele mieli dobrego do powiedzenia o charakterze Barbary, nie plotkowano, co prawda, że go zdradza, co zresztą byłoby trudne, bo obsesyjnie obawiający się o małżonkę król trzymał ją pod ścisłą strażą. W listach pisał, że spodziewał się nie tylko prób otrucia żony, ale także napaści czy porwania. Otoczył ją zaufanymi ludźmi, a kiedy nie mógł spędzać czasu z ukochaną, pisał do nich często, instruując dokładnie, jak mają o nią dbać.

Senatorowie – magnaci Rzeczypospolitej – nie lubili Barbary, do czego mieli dobre powody, bo była wszak córką jednego z nich wyniesioną przez miłość monarchy do korony. Nie odstępowali jej bracia i krewni, których pozycja siłą rzeczy rosła. Król pisywał listy nie tylko do Barbary, ale obficie korespondował także z jej matką, Mikołajem „Rudym” oraz Mikołajem „Czarnym”.

Królowej nie lubił także plebs szlachecki, dworzanie uważali ją za porywczą, kapryśną, dumną i leniwą. Jeden ze współczesnych zanotował, że senatorowie musieliby się przed nią ukorzyć, gdyby pokochała ją drobna szlachta – bo takci to wiele na pospólstwie zależy, które gdyby w jej się rozmiłowało, musieliby panowie ustąpić, gdyby wszyscy hurmem zawołali: bodaj zabit, kto jej za panią nie chce mieć . Barbara nie miała jednak daru zjednywania ludzi.

Król nie chciał słyszeć złego słowa na ukochaną żonę, dworzanie mówili, że Zygmunt „wszystko u królowej jmości przesiedzi”, a w dodatku zaniedbuje przez nią sprawy państwowe – na sprawach Rzpltej bardzo bywa płochy a tęskliwy, dla tęskności przez królowej jmci . Bali się, żeby miłością swoją z serca królewskiego nie wytępiła przywiązania do Rzpltej .

Zygmunt August obawiał się, że Bona otruje Barbarę, i pisał o tym wprost. Na przykład jesienią 1548 r. przestrzegał jednego z Radziwiłłów: Abyście tego z wielką pilnością przestrzegali, żeby tam na pokoje królowej Jej Mości białogłowy pić nie dawały, a zwłaszcza z kubków, albowiem z szklanic łacniej wszystko by się obaczyć mogło (…) A wszakże gdzie by to tak iść musiało, żeby ile w pokoju picie królowej Jej Mości białogłowy dawały, to tak opatrzcie, aby jedna już białogłowa, której by cnota i wiara dobrze doświadczona, chociaż też z tych niższych, picie Jej Królewskiej Mości na pokoje dawała (…). A i owszem się nam tak zda, aby ta konew albo kubek, w którym picie Jej Królewskiej Mości przez noc być miało, w jakim zamknieniu był w nocy chowany, a iżby więc ta białogłowa, której by się wierzyć godziło, z kluczem w nocy Jej Królewskiej Mości picie podawała, bo tak z większym bezpieczeństwem zdrowia Jej Królewskiej Mości będzie mogło być.

Sama Barbara również drżała, skoro pisała do jednego z Radziwiłłów: Niewielką pigułkę trudno przeczuwać, gdy ją w polewce zadadzą .

Królowa Bona za życia i przez setki lat po śmierci miała reputację trucicielki.Trucizna królowej Bony

Śmierć w męczarniach

Zaczęła chorować jeszcze przed koronacją, która odbyła się 7 grudnia 1550 r. Najpierw – jak zanotował jeden ze współczesnych – pojawiła się na jej boku „pewna twardość”, która wkrótce zamieniła się w wielki wrzód. Królowa zaczęła słabnąć i gorączkować, Zygmunt August sprowadzał lekarzy i czarownice, ale byli bezsilni.

Barbara umierała w straszny sposób: w dolnej części brzucha pojawiły się wrzody, z których sączyły się cuchnące upławy, a niedługo przed śmiercią jeden wrzód pękł i z ciała chorej uchodziła ropa zmieszana z krwią. Fetor był straszliwy, dworzanie w końcu odmówili usługiwania królowej i tylko mąż wytrwał przy niej do końca. Po pęknięciu wrzodu, w marcu 1551 r., lekarze przepowiadali poprawę, ale były to złudne nadzieje, bo gorączka ustąpiła na krótko. Od pasa w górę królowa wychudła, za to jej nogi nabrzmiały i spuchły.

Jeszcze w święta wielkanocne, 30 marca 1551 r., podniosła się z łoża, chociażmdłość nie opuszczała i była znędzona na osobie swojej z tak długiej i ciężkiej choroby . Król dostał właśnie list od matki, która pisała, że Barbarę za córkę swą uznać i uczcić pragnie. Czy Bona napisała to na wieść o śmiertelnej chorobie synowej i taki gest nic jej nie kosztował, a mógł przynieść pojednanie z synem? Mikołaj Radziwiłł „Czarny” pisał z radością do brata: już ostatnia kłoda królowi jmci z drogi .

Król jeszcze się łudził. Zawiadamiał szwagra: wrzód bardzo dobrze ciecze, już lewy bok wszystek i twardość, która znowu była, zginęła z prawego boku . Szybko jednak nadzieja zgasła: w połowie kwietnia na ciele pojawiły się nowe guzki, z których zaczęła płynąć ruda ciecz, a gorączka wróciła. Zygmunt August odchodził od zmysłów: kazał nawet wywieźć Barbarę do rezydencji w podkrakowskich Niepołomicach specjalnym powozem, w którym było jej wygodnie, a gdy brama miejska okazała się za wąska, polecił rozbić mury po obu stronach.

Ale było już za późno i koniec nastąpił w Krakowie. 8 maja 1551 r. Barbara dostała ataku mdłości i poczuła, że zbliża się koniec. Odprawiono mszę i udzielono jej ostatniego namaszczenia, królowa pożegnała się z mężem, prosząc, by pochował ją w Wilnie, a nie w Krakowie. Potem jeszcze dwie godziny walczyła ze śmiercią, jeszcze raz wezwała męża do łoża i zaklinała go, aby po jej śmierci ożenił się ponownie i dał potomka dynastii. Zmarła niedługo później.

Rak czy kiła?

Bardzo długo sądzono, że królową otruła teściowa, która szczególnie w XIX stuleciu cieszyła się fatalną opinią – uważana była za wiedźmę i złego ducha polskiej historii. Bona, ze sławnego rodu Sforzów, jak wielu przedstawicieli renesansowej elity włoskiej miała mieć skłonności do usuwania przeciwników za pomocą trucizny.

Trucizny od zawsze fascynowały ludzi, były używane od początku pisanych dziejów ludzkości. Sztuka trucia

Zygmunt August nie wierzył w naturalne przyczyny śmierci żony i winił o jej chorobę matkę, którą traktował wrogo i sugerował niedwuznacznie, że otruła wcześniej jego pierwszą żonę. W jednym z listów napisał, że nie chce się żenić po raz trzeci, bo miał już dwie małżoncze, które iż tak prędko zeszły, acz nie my jesteśmy tego przyczyną, ale jednak są ci, którzy do tego przyczynę dali, iż obedwie ante diem suam [łac. przed swoim czasem] z tego świata zeszły . I nie chce, aby to samo spotkało trzecią. Sam tak bał się matki, że na spotkania z nią zakładał rękawiczki, bo sądził, że dostanie od niej jakiś zatruty przedmiot, np. pierścień, co rzeczywiście było wśród ówczesnych trucicieli w modzie.

Dziś historycy przychylają się raczej do opinii, że Barbara zmarła na raka szyjki macicy, którego ówcześni nie mogli nawet rozpoznać, o leczeniu nie wspominając.

W wydanej w 2013 r. książce „Żony królów i władców Polski. Historia i medycyna” opolski ginekolog dr Janusz Kubicki pisze, że królową zabiła zaawansowana kiła. Przekonuje, że rak nie daje objawów w postaci zewnętrznego owrzodzenia sromu i nie powoduje, że chora, jak pisano, gniła i rozkładała się za życia. Zdaniem Kubickiego jest bardzo prawdopodobne, że na kiłę chorował od młodości Zygmunt August i dlatego nie doczekał się potomstwa.

Choroba neapolitańska, francuska… Kiła po prostu

Na prośbę zmarłej król przewiózł ciało Barbary z Wawelu na Litwę. Kondukt z trumną opuścił Kraków 25 maja 1551 r., podążając tą samą drogą, którą Radziwiłłówna przybyła z Litwy, król konno jechał za karawanem, a przez miasta i wsie szedł pieszo. 22 czerwca 1551 r. orszak dotarł do Wilna. Została pochowana w krypcie katedry pod kaplicą św. Kazimierza, a na srebrnej tablicy włożonej do trumny król kazał wyryć napis: … Zmarła przedwcześnie, ale gdyby i była w starszym wieku, August by mówił, że zmarła przedwcześnie …

Król wysłuchał prośby Barbary i ożenił się ponownie – z Katarzyną Habsburżanką, młodszą siostrą pierwszej żony. I to małżeństwo okazało się nieudane, a Zygmunt August zmarł bezpotomnie. Na nim skończyła się dynastia Jagiellonów.

W ”Ale Historia” czytaj też:

Kiedy urodził się Jezus?
25 grudnia roku pierwszego przed naszą erą jest dniem uznawanym przez chrześcijan za datę narodzin Chrystusa. Świat trzyma się tej daty, choć od dawna wiadomo, że Jezus z Nazaretu przyszedł na świat kilka lat ”przed narodzeniem Chrystusa”.

Szczyt w Dolinie Chochołowskiej
Gdy pracownicy schroniska zaczęli wiwatować na cześć Jana Pawła II, chorąży Zygmunt Schab pojął, że zawiódł. Z wrażenia zemdlał, upadł na psią budę i dotkliwie się pokaleczył.

Louis Zamperini. Niezłomny bombardier
Na igrzyskach w Berlinie w biegu na 5000 m zajął dopiero ósme miejsce, ale sam Hitler gratulował mu heroicznego finiszu. Nie miał pojęcia, że czyny stokroć bardziej heroiczne są dopiero przed nim.

I wojna światowa. Rozejm bożonarodzeniowy
Nagle do brytyjskiego okopu zamiast granatu wpadł placek czekoladowy z dołączoną do ciasta wiadomością: ”Niemcy proszą o przerwanie ognia”. Zbliżała się Wigilia 1914 r.

Tylko w okresie świątecznym 40% zniżki na prenumeratę

Wszystkie pakiety tańsze, oszczędź nawet 150 zł
Książka „Polish Your English. Angielski z Premierem” w atrakcyjnej cenie dla Prenumeratorów
Wybierz pakiet dla siebie

Artykuł otwarty

Wyborcza.pl

Dodaj komentarz