Ryczan (06.04.15)
Rektor KUL: Cywilizację europejską stworzyli chrześcijanie, a jej symbolem jest krzyż. Bez niego nie będzie Polski i Europy
Ks. prof. Dębiński przypomina, że o Europie od dawna mówiono, iż „została zbudowana na trzech wzgórzach: Akropolu, Kapitolu i Golgocie”. Ateński Akropol, główne miejsce kultu religijnego, jest symbolem greckiej filozofii. Kapitol, najważniejsze z siedmiu wzgórz Rzymu, gdzie była twierdza i najważniejsza świątynia, to symbol prawa rzymskiego. Golgota – miejsce śmierci Chrystusa, góra, na której stanął krzyż Zbawiciela – symbolizuje religię chrześcijańską.
„W rzeczywistości te trzy wzniesienia nie są jednak sobie równe. Golgota odgrywa rolę szczególną. Cywilizację europejską stworzyli bowiem chrześcijanie, którzy z zagłady starożytnego świata ocalili i przechowali to, co ten świat stworzył i miał najcenniejszego: grecką filozofię i rzymskie prawo, czyli rozum i sprawiedliwość” – napisał rektor KUL.
Chrześcijanie – jak tłumaczy ks. Dębiński – przejęli od Greków racjonalną wizję świata i człowieka, metody racjonalnego poznawania, „przeciwstawiając je barbarzyńskim zabobonom”. Natomiast od Rzymian przejęli idee ładu społecznego, zasady współżycia międzyludzkiego, metody rozwiązywania sporów, „przeciwstawiając je prawu silniejszego”.
„Chrześcijanie nie tylko przenieśli ideały Greków i Rzymian przez okres wędrówki ludów, ale również przyswoili te ideały, dogłębnie je przetworzyli i udoskonalili, dając początek prawdziwemu humanizmowi. To właśnie chrześcijanie tchnęli w antyczną spuściznę ducha wolności, braterstwa i miłości, które stały się znakiem rozpoznawczym ich cywilizacji” – napisał ks. prof. Dębiński.
Dlatego jego zdaniem Europa „została zbudowana na jednej górze, na Golgocie, na której przechowano również największe skarby Akropolu i Kapitolu”.
Krzyż jest symbolem naszej cywilizacji
„Europę zbudowano na Golgocie, to znaczy na krzyżu. Dlatego krzyż jest nie tylko symbolem religijnym, symbolem miłości Chrystusa do człowieka, ale również symbolem naszej cywilizacji, a także symbolem prawdziwego humanizmu. Krzyż jest najwłaściwszym godłem Europy, która przecież pierwotnie nosiła miano Christianitas” – zaznaczył.
W ocenie ks. Dębińskiego od pewnego czasu Europa „w znacznym stopniu odrywa się od swoich chrześcijańskich fundamentów”, a „propagatorzy niewiary obiecują, że kiedy zostaną rozerwane kajdany chrześcijaństwa, nastąpi wielkie i ostateczne wyzwolenie człowieka”.
„Po epoce wielkich, zbrodniczych totalitaryzmów nastały czasy sceptycyzmu, czasy ludzi, którzy nie wiedzą, w co wierzyć i do czego dążyć. Ponadto obserwujemy odrodzenie różnych form fanatyzmu i fundamentalizmu, które na naszych oczach uzewnętrzniają się w terroryzmie” – napisał ks. Dębiński.
Czy Europa może skutecznie przeciwstawić się fundamentalizmom?
Rektor KUL uważa, że takie zjawiska rodzą pytania o przyczyny kryzysu europejskiej cywilizacji i konsekwencje odrywania się od chrześcijaństwa, czyli „od najgłębszego fundamentu naszej kultury”.
„Czy zlaicyzowana Europa może skutecznie przeciwstawić się rosnącym w siłę fundamentalizmom, które w swej istocie są sprzeczne z ideałami Ewangelii? Czy ma na to dość duchowej siły?” – napisał ks. Dębiński.
Jego zdaniem polska i europejska kultura „może się rozwijać tylko wtedy, gdy krzyż Chrystusa głęboko zapuści na tej ziemi swoje korzenie” i – jak przypomina rektor KUL – taka właśnie idea przyświecała ks. Idziemu Radziszewskiemu, kiedy zakładał katolicki uniwersytet w Lublinie.
Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II jest najstarszą uczelnią w Lublinie, jednym z najstarszych uniwersytetów w Polsce. Powstał w 1918 roku. Obecnie na dziewięciu wydziałach i ponad 40 kierunkach studiów kształci ponad 14 tys. studentów, w tym ponad 600 cudzoziemców, głównie z Europy Wschodniej. Kadra naukowa uniwersytetu liczy 1165 osób.
Ostatnia szansa Ukrainy i Unii Europejskiej. Najgorsze z możliwych wyjść dla Europy
LONDYN – Unia Europejska stoi na rozdrożu. O tym, jaka będzie za pięć lat, zdecydują najbliższe trzy, góra pięć miesięcy.
Rok po roku Unia jakoś rozwiązuje swoje problemy. Teraz jednak musi sobie poradzić z dwoma źródłami kryzysu: Grecją i Ukrainą. I może się okazać, że to za dużo. Do długo nabrzmiewającego kryzysu greckiego od samego początku podchodzono w sposób niewłaściwy. Emocje osiągnęły teraz taki pułap, że jedynym konstruktywnym rozwiązaniem jest przez to przebrnąć.
Czerń i biel*
Ukraina to jednak co innego. To przypadek czarno-biały. Putinowska Rosja jest agresorem, a Ukraina, broniąc się, podejmuje też obronę wartości i zasad, na których opiera się Unia Europejska. A mimo to Europa traktuje Ukrainę jak drugą Grecję. To błędne podejście, przynoszące złe skutki. Putin odnosi na Ukrainie sukcesy, a Wspólnota jest tak zajęta Grecją, że zupełnie nie zwraca na to uwagi.
Putin wolałby raczej doprowadzić Ukrainę do destabilizującego ją upadku finansowego i politycznego, wypierając się przy tym wszelkiej odpowiedzialności za ten stan rzeczy, niż odnieść zwycięstwo militarne, które przyniosłoby mu część ukraińskiego terytorium, ale też odpowiedzialność za nie. Dowiódł tego, dwukrotnie zamieniając wygraną wojskową w zawieszenie broni.
Pogorszenie sytuacji Ukrainy w okresie między dwoma porozumieniami o zawieszeniu broni – Mińskiem 1, wynegocjowanym we wrześniu ubiegłego roku i zawartym w lutym tego roku Mińskiem 2 – pokazuje rozmiary sukcesu rosyjskiego prezydenta. Jest to jednak sukces doraźny, a Ukraina to dla Unii Europejskiej zbyt cenny sojusznik, by go porzucić.
Ukraina czy Grecja
W unijnej polityce tkwi jednak jakiś zasadniczy błąd. Bo jak inaczej putinowska Rosja zdołałaby wymanewrować sojuszników Ukrainy, przewodzących wolnemu światu? Problem polega na tym, że Europa dozuje pomoc Ukrainie kroplówką, jak Grecji. W efekcie Ukraina ledwo żyje, za to Putin ma „przewagę pierwszego wchodzącego”. Może wybierać między hybrydową wojną i hybrydowym pokojem, a władze w Kijowie i ich sojusznicy usiłują jakoś na to zareagować.
Sytuacja na Ukrainie pogarsza się coraz szybciej. Ostateczny upadek, przed którym przestrzegałem od paru miesięcy, nastąpił w lutym, kiedy wartość hrywny spadła w ciągu kilku dni o połowę, a Narodowy Bank Ukrainy musiał wpompować ogromne sumy, by ratować system bankowy. Punktem kulminacyjnym był 25 lutego – bank centralny wprowadził kontrolę importu i podniósł stopy procentowe o 30 procent.
Od tamtej pory w wyniku nacisków prezydenta Petra Poroszenki kurs waluty wrócił w pobliże poziomu, na którym oparto budżet Ukrainy na rok 2015. Jest to jednak poprawa bardzo krucha.
Ta czasowa zapaść zachwiała zaufaniem społecznym i zagroziła bilansom ukraińskich banków oraz firm zadłużonych w twardej walucie. Zakwestionowała też wyliczenia stanowiące podstawę przeznaczonych dla Ukrainy programów Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Oferowany przez MFW Instrument Finansowy Rozszerzonego Wsparcia (EFF) okazał się niewystarczający, zanim jeszcze został przyjęty.
Jednak państwa członkowskie Unii w obliczu własnych ograniczeń fiskalnych nie wykazały woli rozważenia dodatkowej pomocy bilateralnej. Ukraina nadal więc stoi na krawędzi przepaści.
Wybory, alternatywy, dylematy
Jednocześnie nabiera rozmachu program radykalnych reform, który pomału staje się widoczny zarówno dla społeczeństwa ukraińskiego, jak i władz europejskich. Kontrast między pogarszającą się sytuacją zewnętrzną i trwałymi postępami reform wewnętrznych jest uderzający. Nadaje to sytuacji w Kijowie pewną aurę nierzeczywistości.
Jeden z dość wiarygodnych scenariuszy rozwoju wypadków zakłada, że Putin osiąga swój cel i opór Ukrainy słabnie. Europę zalałaby w takiej sytuacji fala uchodźców, szacowana realnie na dwa miliony ludzi. Powszechnie się uważa, że oznaczałoby to początek nowej zimnej wojny. A co jeszcze bardziej prawdopodobne, zwycięski Putin miałby w krajach Unii wielu przyjaciół, a sankcje wobec Rosji poszłyby w zapomnienie.
To najgorsze z możliwych wyjść dla Europy, która uległaby jeszcze wyraźniejszemu podziałowi, stając się polem bitwy o wpływy między putinowską Rosją a Stanami Zjednoczonymi. Unia Europejska straciłaby pozycję liczącej się na świecie siły politycznej, zwłaszcza gdyby na dodatek Grecja wyszła ze strefy euro.
Bardziej prawdopodobny scenariusz zakłada, że UE zaaplikuje Ukrainie kroplówkę i jakoś to będzie. Ukraina nie upadnie, ale oligarchowie umocnią się i nowa Ukraina upodobni się do starej.
Putin uznałby to za sytuację równie satysfakcjonującą co całkowity upadek. Jednak jego zwycięstwo nie gwarantowałoby pełnego bezpieczeństwa, gdyż prowadziłoby do drugiej zimnej wojny, którą Rosja przegrałaby tak samo jak Związek Sowiecki przegrał pierwszą. Rosja Putina zacznie wyczerpywać swoje rezerwy finansowe w ciągu 2-3 lat, dlatego potrzebna jest jej cena 100 dolarów za baryłkę ropy.
Tragedia Unii Europejskiej
W ostatnim rozdziale tego, co nazywam tragedią Unii Europejskiej, Wspólnota traci nową Ukrainę. Zasady, których Ukraina broni – te same, na których oparta jest Unia – zostaną porzucone, a Unia będzie musiała wydać dużo więcej pieniędzy na obronę własną, niż kosztowałaby ją skuteczna pomoc Ukrainie.
Jest jednak także scenariusz bardziej optymistyczny. Nowa Ukraina żyje i jest zdecydowana się bronić. Choć sama nie może się równać siłą militarną z Rosją, jej sojusznicy postanawiają, że zrobią „wszystko co w ich mocy”, by jej pomóc, poza angażowaniem się w bezpośrednią konfrontację militarną z Rosją lub naruszaniem porozumienia z Mińska. Takie działania nie tylko pomogłyby Ukrainie, ale pozwoliłyby Unii odtworzyć wartości i zasady, które najwyraźniej gdzieś jej umknęły. Nie muszę dodawać, że za takim właśnie scenariuszem się opowiadam.
George Soros – prezes firmy Fund Management oraz Open Society Foundations, jeden z pierwszych graczy na rynku funduszy hedgingowych. Jest autorem licznych publikacji, m.in. The Alchemy of Finance, The New Paradigm for Financial Markets: The Credit Crisis of 2008 What it Means oraz The Tragedy of the European Union.
* – Śródtytuły pochodzą od redakcji
Znany teolog: Polski Kościół coraz bardziej odlatuje
Dlaczego?
– Bo tutaj ludzie sobie nie ufają. Czytałem kiedyś badania, z których wynikało, że w Szwecji 80 proc. ludzi ma do siebie zaufanie, a w Polsce niecałe 40. Byłem w szoku, ale teraz na co dzień sam to widzę. Kiedy czasami pozdrawiam czy uśmiecham się do kogoś na ulicy, to widzę w jego oczach zdziwienie i niepokój: a co ten człowiek ode mnie chce? Może pieniądze? Może chce mnie skrzywdzić?
Kryje się za tym niełatwa polska historia, co rozumiem doskonale, ale jak budować demokrację, jak budować współpracę, jak budować wspólnotę, jeśli brakuje zaufania?
Na początku mojego pobytu w Polsce pracowałem na wydziale niderlandystyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Niektórzy studenci prosili mnie o pomoc w poprawianiu ich prac magisterskich. Usiadłem z dwiema osobami i chciałem, żebyśmy czytali je na głos, ponieważ zdarza się, że bardzo często studenci powtarzają te same błędy. Nie zgodzili się, bo obawiali się, że druga osoba wykorzysta ich pracę. Jako Holender byłem bardzo zdziwiony, że tak sobie nie ufają.
I to było motorem do twojego działania?
– 13 lat temu mieszkałem jeszcze w Holandii i nigdy nie planowałem przeprowadzki do Polski. Miałem pracę jako teolog-katecheta, żonę, dzieci, słabo mówiłem po polsku. Moja rodzina pochodzi z Drohobycza, z którego wypędzono ją do Wałbrzycha. Ojciec był żołnierzem generała Maczka i działał w kontrwywiadzie; miał demaskować niemieckich szpiegów w polskich mundurach. Wyjechał do Holandii, stamtąd pochodzi moja mama.
Myślałem, że Niemcy nie wiedzą o wypędzeniach Polaków ze Wschodu, tak jak wielu Polaków nie wie, co się stało z niemieckimi kobietami i dziećmi. I zastanawiałem się, co można by zrobić, żeby przywrócić pamięć o tamtych wydarzeniach, bo mogłaby to być niezwykła lekcja tolerancji dla wszystkich. Wcześniej byłem w Polsce w Krzyżowej na zaproszenie holenderskiej organizacji Dietricha Bonhoeffera [niemieckiego duchownego ewangelickiego, antyfaszysty urodzonego we Wrocławiu, zmarłego w obozie koncentracyjnym w Bawarii – przyp. red.]. Gdy zobaczyłem, jak dobrze układają się już stosunki między Niemcami i Polakami, to przypomniało mi się wydarzenie sprzed lat, które wywarło duży wpływ na moje życie.
Miałem 13 lat i spacerowałem z ojcem w okolicy Bredy. Przypadkowo spotkaliśmy niemiecką rodzinę. Ojciec zaczął z nimi rozmawiać. Mało rozumiałem, ale kojarzyłem, że to Niemcy, i dlatego patrzyłem z dystansem na całe zajście. Potem spytałem ojca: jak mogłeś rozmawiać z wrogiem? Popatrzył na mnie poważnie i odrzekł: nie mów, że rozmawiałem z wrogiem, ja rozmawiałem z ludźmi.
Byłeś zdziwiony?
– Trochę tak, ale szybko pojąłem, o czym mówi. Że nie ma wrogów, ale zawsze są ludzie. I że w czasie wojny my, Polacy, też zachowywaliśmy się jak bestie. Też mordowaliśmy. To była bardzo ważna dla mnie lekcja.
Podobną dostałem, kiedy w Drohobyczu stałem z ojcem przed domem, który kiedyś należał do naszej rodziny. To było już na niepodległej Ukrainie. Jego siostra powiedziała: „Adam, to jest przecież nasz dom!”. A on na to: „Nie, to jest dom ludzi, którzy teraz w nim mieszkają”.
Nigdy nie byłem w holenderskim wojsku, nie wiem, jak się strzela. Ale kiedy Polska naprawdę została wolna w 1989 roku, przeczytałem w niemieckiej prasie, że to jest szansa na odzyskanie ziem na Śląsku i Pomorzu. Odezwało się we mnie wtedy dziwne uczucie; chęć kupienia broni i zastrzelenia pierwszego Niemca, który przekroczy Odrę. Wcześniej nie myślałem w takich kategoriach, ale byłem po prostu zły, bo zdałem sobie sprawę z tego, że wojna i przemoc znów mogą się powtórzyć.
A kiedy Ukraina wykroiła się z terytorium ZSRR, można było przeczytać w prasie, że kto wie, może te ziemie wrócą do Polski. I znów miałem to samo uczucie, że zastrzelę pierwszego Polaka, który przekroczy granicę.
A kiedy usłyszałem o propozycji Eriki Steinbach, która chciała założyć w Berlinie Centrum Niemieckich Wypędzonych, przede wszystkim przez Polaków, byłem oburzony. Ale też zrozumiałem wtedy, że wielu Niemców nie chce wiedzieć, co się naprawdę stało z Polakami na Kresach, ale też wielu Polaków nie jest otwartych, by słuchać o tym, co się stało z niemieckimi kobietami i dziećmi. I pomyślałem, że muszę stworzyć w Polsce dom opowiadań, na wzór domu Anny Frank w Holandii. I muszę to zrobić we Wrocławiu, jako stolicy tych wydarzeń, pozbierać opowieści ludzi, którzy zostali wypędzeni: Polaków, Niemców, Ukraińców, Żydów, Łemków. Bo to są bardzo podobne historie, bez względu na narodowość.
Karkołomne zadanie dla obcokrajowca
– Okazało się, że nie do końca. Rozmawiałem najpierw z moim biskupem w Bredzie. Potem pojechałem do Władysława Bartoszewskiego i byłego ministra spraw zagranicznych w Holandii, żeby przedstawić swój projekt. Wszyscy byli na „tak”: biskup i burmistrz w Bredzie, jak i hierarchowie we Wrocławiu – i katolicki, i greckokatolicki, luterański, prawosławny i żydowski. Założyłem fundację.
To również zadanie dla teologa? Dlaczego nim zostałeś?
– Jako dziecko chciałem zostać pilotem, ale miałem za słaby wzrok. Pamiętam mój smutek i żal z tego powodu. Ale jednocześnie podobne wrażenie jak pilot robił na mnie pastor. Nie wiem dlaczego, ale utożsamiałem się z nim i całą atmosferą, która panowała w kościele. Podobał mi się ten rodzaj wspólnoty, czułem się jej częścią. Ale zostałem teologiem i katechetą, ponieważ chciałem opowiadać historie biblijne, które – jak teraz na nie patrzę – powiązane są z opowieściami ludzi wypędzonych. Te historie usłyszane w dzieciństwie wciąż są we mnie żywe. To są opowiadania o wolności i człowieczeństwie, o tym, co naprawdę jest w życiu ważne.
Nigdy nie rozumiałem dogmatu i mechanizmu drogi do zbawienia – jest opisywany jak instrukcja obsługi kaloryfera. To jest mi obce. Ale kiedy czytałem np. historię podróży Mojżesza i wyzwolenia w Egipcie, to otworzyły mi się oczy. Bo są to przede wszystkim opowiadania o ludziach, którzy mają kłopoty.
Tradycja żydowska jest dla mnie coraz ważniejsza. Stawiam sobie pytanie, dlaczego np. Hebrajczycy mieli wędrować po pustyni przez 40 lat?
I?
– Urodzili się w niewoli, dlatego najpierw muszą nauczyć się i poznać, co to jest wolność, żeby nigdy nie zapomnieli, że mają być wolni. Bo wolność to pierwotne prawo. Nie chodzi więc o to, żeby się modlić, za co nagrodą będzie miejsce w niebie. W pierwotnych planach nie ma bowiem kalkulacji.
A ludzie kalkulują, żeby zostać zbawionym?
– Nie wiem, ale widzę, że całe działanie Kościoła jest bardziej skierowane do życia wiecznego niż doczesnego. Jakby nie było zupełnie ważne to, kim jesteśmy teraz wobec siebie nawzajem. Nie powinno tu chodzić o mnie i moje miejsce w niebie, ale o bliźniego, któremu często trzeba pomóc. O sprawiedliwość i miłość. Z tego powodu teologia jest krytyką religii.
A widzisz jakieś różnice w podejściu do wiary w Holandii i w Polsce?
– Teraz większość Holendrów jest ateistami. Kościół prawie w ogóle nie ma znaczenia. Jednak kultura protestancka w narodzie wciąż żyje. Katolicy są w Holandii bardzo protestanccy, dotknięci kalwinizmem i dlatego mamy bardzo dużo wolontariuszy. Musimy praktykować naszą wiarę, czyli pomagać drugiemu człowiekowi.
Ale w Holandii ludzi na to stać, a w Polsce wiele osób musi czasem mieć dwie prace, żeby się utrzymać. Dlatego nie powiem, że Polacy nie są tak dobrzy jak Holendrzy, ale że żyją po prostu w innych warunkach i kulturze.
A jeśli chodzi o Kościół, to jest mi z nim coraz bardziej nie po drodze.
Dlaczego?
– Kiedy pracowałem w Holandii jako katecheta, to pracowały tam także kobiety. Obecny nacisk biskupa, żeby kobiet nie było w Kościele, jest chory. I w Holandii, i w Polsce.
Podobnie z akcją „Konkubinat to jest grzech”, która jest bardzo oddalona od prawdziwego życia. Bo grzechem dla mnie będzie gwałt w małżeństwie albo w konkubinacie, ale jak może być grzechem sam konkubinat? Rozumiem, że Kościół broni małżeństwa, ale to nie jest najważniejsze. To samo tyczy się podejścia do homoseksualistów. Niedługo mam spotkanie w szkole, w której pewien ksiądz mówi dzieciom, że nie ma nic gorszego niż homoseksualizm. Jak tak można? Nie ma znaczenia, jakiej jest się orientacji i wyznania, ale to jakim się jest człowiekiem.
Najważniejsze jest rozmawiać z innymi, być otwartym, szukać rozwiązań. Dietrich Bonhoeffer powiedział kiedyś, że wierzący często są tak zamknięci i skierowani na swoją wiarę i dogmaty, że nie potrafią wyjść do ludzi. Widzę wielu takich wiernych, którzy żyją w strachu i z tego strachu trzymają się mocno dogmatów – czy to protestanckich, czy katolickich, czy żydowskich.
I jak tę przestrzeń wykorzystujesz?
– Fundacja „Dom Pokoju” prowadzi warsztaty w szkołach, gdzie poruszamy tematykę tolerancji wobec drugiego człowieka, młodzież rozmawia m.in. o homoseksualizmie czy o prawach kobiet. Zrobiliśmy też wystawę poświęconą Annie Frank oraz dwójce innych nastolatków, którzy prowadzili pamiętniki podczas wojny – Dawidowi Rubinowiczowi (w Bodzentynie) i Rutce Laskier (w Będzinie). Działamy też w ramach rewitalizacji Nadodrze, przy Łokietka 5. Odkryliśmy, że dzięki tym wystawom i warsztatom w szkołach młodzież niekiedy po raz pierwszy w życiu zaczyna się zastanawiać nad niektórymi tematami.
Jakie są te rozmowy?
– Nie zawsze idą dobrze, bo to przecież młodzi, mają po kilkanaście lat i nie wszystko być może jeszcze rozumieją. Ale najważniejsze, że zaczynają rozmawiać na trudne tematy, wzajemnie pytać się o zdanie i dyskutować. Zaczynają zastanawiać się nad tym, co najważniejsze. Poznają też historię antysemityzmu, historie Niemców, Polaków, Ukraińców, Żydów.
Przetłumaczyłem na język polski specjalny podręcznik „Jak nauczyć młodzież rozwiązywania konfliktów?”, z którym jeździmy po szkołach.
Gdy pracowałem jako trener-katecheta w szkołach w Holandii, zawsze mi czegoś podobnego brakowało. No bo fajnie jest rozmawiać o Jezusie, Mojżeszu, Miriam, ale co dalej? Dobrze gadać o Annie Frank, ale co dalej? Za wszystkimi historiami powinny pójść czyny. I ten program nauki rozwiązywania konfliktów pomaga do tego doprowadzić. Na początku zaczęliśmy od trzech szkół na Nadodrzu. Trenowaliśmy nauczycieli, ale nie wszędzie wyrażają chęć i zgodę na takie warsztaty, nawet jeśli dyrektorka chce je prowadzić. Kiedy wyczuwamy opór, za którym idzie brak wiedzy, to wtedy spotkania nie mają sensu. Nie chcę i nie lubię działać na siłę. Teraz działamy, jeżeli szkole naprawdę na tym zależy.
Jest tych szkół coraz więcej?
– Na szczęście coś się zmienia. Żałuję, że nie znalazłem takiego materiału 20-30 lat temu, kiedy byłem katechetą. Jako teolog byłem ograniczony i skupiony tylko na opowieściach biblijnych, zdaję sobie z tego sprawę. Trenowałem nauczycieli szkół podstawowych, którzy potem mieli prowadzić katechezy. W 1981 roku okazało się, że nie wszystkie dzieci są katolikami, bo są wśród nich i muzułmanie, i ateiści. Wtedy pomyślałem, że przecież nie chodzi tylko o opowiadanie o Jezusie, Allahu, Buddzie, że chodzi o coś głębszego, o człowieczeństwo. A do tego potrzeba narzędzi, których wówczas zabrakło, ale teraz już są.
Oceniam, że na razie to malutki kroczek naszej fundacji – edukacja, nie nacjonalistyczna, nie ideologiczna – ale mająca na celu nauczyć drugiego człowieka słuchania racji i zdania innych. I w tych właśnie działaniach mieszka Bóg. Czy wierzymy w niego, czy nie, to nie ma znaczenia. Ważniejsze jest to, co robimy dla innych.
* Edward Boudewijn Skubisz – od 10 lat w Polsce, teolog pracujący w Fundacji „Dom Pokoju” przy ul. Łokietka 5 we Wrocławiu. Studiował na Radboud Universiteit Nijmegen (kiedyś Katolicki Uniwersytet Nijmegen), przez wiele lat pracował jako katecheta i trener holenderskich nauczycieli w katolickich szkołach oraz wolontariuszy w parafiach. Prowadził również zajęcia z filozofii i nauk społecznych oraz kursy na Uniwersytecie Trzeciego Wieku (HOVO – Windesheim) w Zwolle. Jest członkiem niderlandzkiej fundacji Serafim Amersfoort, zajmującej się pomocą humanitarną. Obecnie pisze pracę doktorską na Uniwersytecie w Amsterdamie na temat „Religia i przemoc seksualna”.
Biskup Ryczan: „Dzieci nie wiedzą, dlaczego rodzice bawią się w nowe małżeństwa”
Kielce, 11 października 2014 rok, katedra. Biskup Kazimierz Ryczan podczas poświecenie sztandaru Bractwa Kurkowego (PAWEŁ MAŁECKI)
Przypomniał również, że św. Jan Ewangelista ukazuje Oblicze Zmartwychwstałego – „Gospodarza stołu”. Stół, zdaniem biskupa, zawsze łączył, a cała „tragedia zdrady zaczęła się, gdy Judasz opuścił stół”. Przypomniał zapisane na kartach Ewangelii obrazy, gdy Jezus z uczniami zasiadał do stołu, gdy dokonywał rozmnożenia chleba i ryb. – Kto potrafi siadać przy wspólnym stole, ten wie, że to jest jedność, ten wie, że to jest wierność – mówił.
– Chciałbym, żebyśmy zapatrzyli się w Zmartwychwstałe Oblicze Gospodarza stołu i naśladowali je, wtedy domy będą dobre – mówił bp Ryczan.
Zachęcił także do kontemplowania Oblicza Zmartwychwstałego Zwycięzcy, który „pokonał śmierć, powstał żywy i dzielił się swoją wygraną. Rany i przebity bok to cena zwycięstwa” – podkreślał bp Kazimierz Ryczan.
Brzydkie słowo „chrześcijanin” zakazane na plakatach
Nawet sam premier Manuel Valls, socjalista, uznał za właściwe określenie swego stanowiska w tej sprawie, stwierdzając na Twitterze: „Zadnych wahań! Trzeba wyrazić całkowite poparcie Chrześcijanom Wschodu, ofiarom barbarzyństwa”.
Zaskoczone i nieco zdestabilizowane zmasowaną krytyką, paryskie zakłady komunikacyjne wydały w Wielką Sobotę kolejny komunikat, który ma świadczyć o ich wspaniałomyślności. „W trosce o uspokojenie nastrojów – czytamy – i biorąc pod uwagę dramatyczną sytuację humanitarną, jakiej doznają mniejszości chrześcijańskie na Wschodzie, RATP postanowiło zaoferować możliwość przystąpienia do nowej kampanii plakatowej, zaznaczającej, że jest ona prowadzona na rzecz stowarzyszenia L’Oeuvre d’Orient (Dobroczynność Wschodu)”. Innymi słowy, zgoda na kampanię będzie, jeżeli z plakatów zniknie słowo „chrześcijanie”.
Trudno to uznać za jakąś zasadniczą zmianę stanowiska. Zainteresowani doskonale to wyczuwają. Biskup Di Falco reaguje stanowczo: „Nie każdy wie, co to jest stowarzyszenie Dobroczynność Wschodu. Czyżby to słowo chrześcijanin było dla nich nieznośne? To coś nieprawdopodobnego, to nas nie zadowala”.
Na Twitterze pojawiają się zaś ironiczne komentarze pod adresem RATP, w rodzaju: „Rozklejanie reklam mięsa z rytualnego uboju muzułmańskiego halal, to jest OK. Reklamowanie promocji specjalnych na wielki post muzułmański Ramadan, to żaden problem. Ale poparcie dla masakrowanych chrześcijan na Wschodzie – ach nie! To naruszenie świeckości przestrzeni publicznej!”.
Patrick Karam, prezes organizacji CHREDO (Koordynacja Chrześcijan Wschodu w Niebezpieczeństwie) zauważa gorzko: „Chrześcijanie ze Wschodu, to nie jest brzydkie słowo”. CHREDO już w Wielki Piątek złożyło w trybie doraźnym skargę w paryskim sądzie, domagając się nakazania RATP i jej agencji reklamowej Metrobus zezwolenia na umieszczenie tego pojęcia na plakatach. Trybunał ma się wypowiedzieć w najbliższą środę.
Pod naciskiem opinii publicznej i pod groźbą przegrania sprawy w sądzie, RATP zaczyna mięknąć. Korzystając także z Twittera, rzecznik firmy stwierdza ostrożnie: „Gdyby nasze stanowisko prawne zostało zakwestionowane, RATP uzna wszelkie tego konsekwencje i udostępni swoje powierzchnie reklamowe”.
Historia plakatów kapłańskiego tria, to kolejny epizod w wielkiej debacie, jaka przetacza się przez Francję już od dłuższego czasu. Jak rozumieć zasadę świeckości państwa, która jest jednym z fundamentów konstytucji, w kraju, który ma do czynienia z narastającymi konfliktami interesów rozmaitych społeczności wyznaniowych, coraz bardziej zróżnicowanych w miarę trwającego od wielu lat masowego napływu imigrantów? Chodzi, rzecz jasna, w pierwszym rzędzie o społeczność muzułmańską, której obyczaje i tradycje religijne bardzo się różnią od dotychczas dominujących chrześcijańskich, a których poszanowania społeczność ta domaga się w imię innego fundamentu konstytucji – zasady równości wobec prawa.
Państwo stara się możliwie zręcznie nawigować między tymi zasadami, uznając często za salomonowe wyjście wykluczenie z przestrzeni publicznej jakichkolwiek nawiązań do pojęć i treści religijnych. W ten sposób – rozumują urzędnicy – nie urazimy nikogo. Z całą pewnością tak właśnie rozumowali urzędnicy z RATP, no i udało im się urazić wszystkich.
Nawet jednak rozstrzygnięcie tego konkretnego sporu na pewno nie spowoduje wygaśnięcia innych polemik. Na przykład tej, czy właściwym zastosowaniem zasady świeckości państwa jest narzucanie szkolnym stołówkom obowiązku proponowania minimum jednej potrawy bez wieprzowiny, tak by przedstawiciele żadnego wyznania nie czuli się dyskryminowani – czy też wprost przeciwnie, jest to złamanie tej zasady poprzez uleganie naciskom społeczności wyznaniowych. Albo czy słuszne jest zakazywanie noszenia chust muzułmańskich w urzędach, a dopuszczanie ich na uniwersytetach? Można się spodziewać, że problemy, jakie francuskie państwo będzie musiało w tym kontekście rozstrzygać, będą się raczej mnożyć niż zanikać.