Kawenczyński

 

Moja śmierć ? Chciałbym, żeby zjadły mnie wilki

Magdalena Zagała dziennikarka, autorka reportaży TV
21.12.2014
Krzysztof Kawenczyński, fot.  Tomasz Głowacki

Krzysztof Kawenczyński, fot. Tomasz Głowacki

Z głów­nej drogi, car­skiej szosy bu­do­wa­nej jesz­cze za cara Mi­ko­ła­ja II trze­ba zje­chać w las. Kiedy staje się on nieco mo­no­ton­ny, na ho­ry­zon­cie po­ja­wia się po­la­na ze sta­dem czer­wo­nych krów, w głębi drew­nia­na chata. Dom Krzysz­to­fa Ka­wen­czyń­skie­go. W swo­jej wsi żyje sam. Ob­cych nie trak­tu­je, jak in­tru­zów. Prze­ciw­nie, choć bar­dzo lubi sa­mot­ność, cie­szy się kiedy ma gości. Drew­nia­na chata, którą kupił od „dziad­ka” Mo­car­skie­go na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych nigdy nie była re­mon­to­wa­na. Po izbach hula wiatr, bo nie­szczel­ne są okna i ścia­ny.  Po wej­ściu do środ­ka mały ganek, a po pra­wej stro­nie drzwi do kuch­ni. Piec, fotel, łóżko, resz­ta prze­strze­ni za­gra­co­na rzeź­ba­mi ob­ra­za­mi, garn­ka­mi. W dwóch ko­lej­nych po­miesz­cze­niach już tylko same rzeź­by i ob­ra­zy. Ogrom­na ko­lek­cja prac Dio­ni­ze­go Purty, Ry­szar­da My­śliw­ca i Ka­zi­mie­rza Ra­fał­ko. Prze­pięk­ne ko­lo­ro­we ptaki, dzi­wo­lą­gi, Matki Bo­skie, ptaki dzi­wa­ki i ob­ra­zy przed­sta­wia­ją­ce bo­gi­nie bie­brzań­skie. Nie­zwy­kła ko­lek­cja sztu­ki na­iw­nej. Prze­pięk­ny widok z okna. Roz­le­gła po­la­na, w tle konie i krowy. Na skra­ju ol­szy­na.

– W tej olszy gnieź­dzi się pu­chacz.  Raz nawet przy­le­ciał pod dom i się od­zy­wał, po­hu­ki­wał. Nie bał się – mówi.

– Jak pan daję radę się  tu zmie­ścić ? – pytam.

– Miej­sca mało nawet dla mnie, ale eks­po­na­ty muszą być. Nie mam szafy, bo nie ma ubrań, nie mam pral­ki, bo po co,  lo­dów­ka zu­peł­nie nie­po­trzeb­na, wanny też nie mam – wy­li­cza.

– Co jesz­cze jest panu nie­po­trzeb­ne do życia?

– Ja się ob­cho­dzę na co dzień bez nu­me­ru pesel, bez ad­re­su. Je­stem poza sys­te­mem.

Po po­dwór­ku, domu, wszę­dzie bie­ga­ją psy. Jest ich dwa­dzie­ścia. Głów­nie przy­błę­dy, które za­bie­ra z głów­nej drogi, kiedy zo­sta­ją po­rzu­co­ne. Sporo też przy­nie­śli mu lu­dzie. Wy­cho­dzi­my na ze­wnątrz. Muszę na­po­ić krowy – mówi. Po chwi­li woda leje się już do wy­ko­śla­wio­nych bali i wia­der. Ubra­ny w brą­zo­wy ko­żuch, bar­dzo szyb­ko wta­pia się w kra­jo­braz. Krów jest je­de­na­ście. Były stare i ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne. U niego mają do­ży­wo­cie. Po­dob­nie, jak sześć koni. Zwie­rzę­ta są tu zu­peł­nie wolne. Krowy za­czy­na­ją się scho­dzić. Po chwi­li przy­cho­dzą też konie. Pan Krzysz­tof wita się z nimi, wszyst­kie gła­ska. W końcu opie­ra się ple­ca­mi o jedną z krów.

-To Fe­li­cja, naj­waż­niej­sza w sta­dzie. Ona cza­sem wy­pro­wa­dza wszyst­kie, bo one lubią sobie pójść do

lasu, są wolne.

Obok biega, ha­ła­śli­wy spa­niel.

– Skąd go pan ma? – pytam.

– Dafi. Też go ktoś wy­rzu­cił, tam na dro­dze. U mnie jest już sześć lat.

Każ­de­go dnia rano  pan Krzysz­tof wy­pi­ja czte­ry kubki kakao. I tak do wie­czo­ra, do ko­la­cji. Chle­ba nie ku­pu­je. Cza­sem po­je­dzie do skle­pu, po pącz­ki i jo­gurt z Au­gu­sto­wa, bo zdro­wy. Jest je­dy­nym miesz­kań­cem w Bu­dach.

– Do­brze panu tak sa­me­mu?

– Lubię być sam. Odkąd tu miesz­kam kilka razy chcia­łem się ustat­ko­wać. Ale żadna ko­bie­ta nie chcia­ła­by, tak miesz­kać. A ja chyba już nie po­trze­bu­ję zmian. Mam sześć­dzie­siąt lat. Naj­bar­dziej lubię ciszę. Radia nie słu­cham, gazet nie ku­pu­je. No, w skle­pie cza­sem przej­rzę „Po­li­ty­kę”, bo cie­ka­wi mnie Ukra­ina. I tyle.

– To jest pana miej­sce na ziemi?

– Tak. Ni­cze­go się tu nie boję. Nie za­my­kam się w domu na klucz. A po co? Psy wcho­dzą do domu i wy­cho­dzą kiedy chcą, same sobie otwie­ra­ją. Śpią ze mną – uśmie­cha się.

wieś Budy, fot.  Tomasz Głowacki

wieś Budy, fot. Tomasz Głowacki

Uro­dził się w War­sza­wie, na Mo­ko­to­wie. Potem był  Żo­li­borz, tam cho­dził do szko­ły. Matka pra­co­wa­ła w przed­szko­lu, oj­ciec był dzien­ni­ka­rzem zwią­za­nym z ga­ze­tą „Kul­tu­ra i życie”. Jako dziec­ko wciąż prze­sia­dy­wał w słyn­nym skle­pie zoo­lo­gicz­nym, na Nowym Świe­cie. Z cza­sem, jako na­sto­la­tek za­czął zbie­rać książ­ki przy­rod­ni­cze.  W li­ceum dwa razy po­wta­rzał klasy, bo za­miast cho­dzić do szko­ły bie­gał na Świę­to­krzy­ską, do an­ty­kwa­ria­tu. Szu­kał ksią­żek przy­rod­ni­czych, ale za­czy­na­ły go już fa­scy­no­wać stare książ­ki. Do an­ty­kwa­ria­tu przy­cho­dzi­li ko­lek­cjo­ne­rzy, mó­wi­li o au­kcjach, o tym co udało im się zdo­być. Chło­nął tę at­mos­fe­rę. Do­stał się na le­śnic­two, ale stu­dia szyb­ko go zmę­czy­ły, rzu­cił je zanim za­koń­czył się pierw­szy se­mestr. W końcu lat 70-tych za­czął z in­ny­mi ko­lek­cjo­ne­ra­mi jeź­dzić na jar­mar­ki.

Sie­dzi­my w kuch­ni. Pi­je­my her­ba­tę. Pan Krzysz­tof wyj­mu­je z ga­blot­ki starą książ­kę.  Wy­da­ne w 1548 r. Ka­za­nie wy­gło­szo­ne po śmier­ci Zyg­mun­ta Sta­re­go. Jedna z nie­licz­nych ksią­żek, które mu zo­sta­ły.

– Pierw­sze, co ku­pi­łem to był sta­ro­druk, to były XVI- wiecz­ne pa­ne­gi­ry­ki, na jar­mar­ku w Gdań­sku. Z cza­sem za­czą­łem ko­lek­cjo­no­wać sta­ro­dru­ki .

– To były dro­gie rze­czy wtedy?

– Tak. Pasja była kosz­to­wa­na. Ale zanim wy­buchł stan wo­jen­ny roz­krę­ci­łem swój in­te­res. Za­czą­łem sprze­da­wać ju­bi­le­rom masę per­ło­wą, ro­bi­li z tego bi­żu­te­rię i to nie­źle scho­dzi­ło. Zna­la­złem kilka nie­ist­nie­ją­cych fa­bryk gu­zi­ków i tam szu­ka­łem za­ko­pa­nej masy. I naj­czę­ściej się uda­wa­ło.

– Do­ro­bił się pan?

– Tak. I to szyb­ko. Wtedy ni­cze­go w skle­pach nie było, a ta bi­żu­te­ria była efek­tow­na, jak na tamte czasy, dużo tego scho­dzi­ło.

– I wszyst­kie pie­nią­dze pan in­we­sto­wał w sta­ro­dru­ki?

– Tak. Pierw­szy, taki bar­dzo drogi,  w cenie Fiata 125 p wtedy w Byd­gosz­czy ku­pi­łem, Kro­ni­kę Pol­ską  Biel­skie­go  z 1597 r. I tak sta­łem się bi­blio­fi­lem.

W swo­jej ko­lek­cji Ka­wen­czyń­ski miał wszyst­kie pol­skie Bi­blie. Trzy wy­da­nia Bi­blii Le­opo­li­ty, nie­zwy­kle rzad­ką Bi­blię nie­świe­ską, Bi­blię brze­ską, Bi­blię Wujka z fron­ty­spi­sem. Wszyst­kie znaj­du­ją się teraz w zbio­rach Zamku Kró­lew­skie­go w War­sza­wie. Prze­ka­zał je tam znany ko­lek­cjo­ner, któ­re­mu sprze­dał część swo­jej ko­lek­cji.

– Skąd pan wie­dział, co ku­po­wać?

– Mia­łem nie­zwy­kłą in­tu­icję. Au­kcje to był mój ży­wioł. Bar­dzo lu­bi­łem Kra­ków, ku­pi­łem tam dużo sta­ro­dru­ków. Miesz­ka­łem za­wsze w do­brych ho­te­lach. Naj­bar­dziej lu­bi­łem „Hotel pod Różą”,  wy­naj­mo­wa­łem tam apar­ta­ment. Były wtedy też ko­bie­ty. Lu­bi­łem takie życie, luk­sus. Cza­sem au­kcje były dwu­dnio­we, to były ko­la­cje u Wie­rzyn­ka.

– Spodo­bał się panu taki świat?

– Bar­dzo. Cią­gle coś się dzia­ło. Na au­kcji w Po­zna­niu zo­ba­czy­łem pięk­ną dziew­czy­nę. Pra­co­wa­ła na ślą­sku w an­ty­kwa­ria­cie. Lu­bi­ła książ­ki. Od razu się za­ko­cha­łem, chcia­łem wy­sko­czyć z po­cią­gu, by do niej wró­cić, ale wy­bi­łem sobie ten po­mysł z głowy. Potem jesz­cze się zo­ba­czy­li­śmy w War­sza­wie na au­kcji. I wtedy jej po­wie­dzia­łem i po­zna­li­śmy się bli­żej. I tak się za­czę­ło.

Po ślu­bie, razem z żoną  pra­co­wa­li w an­ty­kwa­ria­cie. Ka­wen­czyń­ski miał spół­kę z pew­nym an­ty­kwa­riu­szem, dziś to wła­ści­ciel jed­ne­go z kilku słyn­nych domów au­kcyj­nych w War­sza­wie. Do­pi­ja­my her­ba­tę.

– Chodź­my – mówi. Po­ka­żę, jesz­cze moje kury zie­lo­no­nóż­ki.

– Co pan tu robi ca­ły­mi dnia­mi? – pytam.

– Są zwie­rzę­ta, to jest i ro­bo­ta. Po lesie dużo cho­dzę. Ktoś cza­sem wpad­nie i jakoś czas mija.

Przed domem, fot.  Tomasz Głowacki

Przed domem, fot. Tomasz Głowacki

Ni­cze­go nie zmie­nił od czasu, kiedy za­miesz­kał nad Bie­brzą, z grub­sza dba tylko o po­rzą­dek. I choć widać tu ślady ludz­kiej obec­no­ści, w kra­jo­bra­zie wszyst­ko rzą­dzi się swo­imi pra­wa­mi. Leżą za­wa­lo­ne drze­wa, trawy rosną dziko. Nad Bie­brzę przy­je­chał z żoną. W ciągu dwóch go­dzin kupił go­spo­dar­stwo od jed­ne­go z go­spo­da­rzy, mó­wi­li na niego w oko­li­cy „dzia­dek” Mo­car­ski.

– Cho­dzi­li­śmy z nim wokół chaty, żona zbi­ja­ła cenę, a ja pod­bi­ja­łem, żeby on nie daj Boże, nie zre­zy­gno­wał ze sprze­da­ży. To kosz­to­wa­ło strasz­li­we pie­nią­dze. Go­spo­dar­stwo miało 7 ha, ale mia­łem pie­nią­dze, bo sprze­da­łem jeden sta­ro­druk. O widzi pani, mam też dwa ko­gu­ty – po­ka­zu­je zla­tu­ją­ce się z ca­łe­go po­dwór­ka kury.

– Wtedy chciał pan tu za­miesz­kać?

– Niby ku­pi­li­śmy tę zie­mię tak re­kre­acyj­nie, ale po cichu ma­rzy­łem, żeby się tu prze­nieść. To był czas bar­dzo dobry, byłem szczę­śli­wy, bo­ga­ty. Ale wszyst­ko wy­da­wa­łem na sta­ro­dru­ki, dla­te­go  po sze­ściu la­tach żona mnie wy­rzu­ci­ła z domu, a potem roz­wio­dła się ze mną. Wy­bra­łem książ­ki, a nie mi­łość do ko­bie­ty, po­świę­ci­łem ro­dzi­nę, bo mie­li­śmy wtedy już sze­ścio­let­nie­go synka.

– I co pan zro­bił potem?

– Po roz­wo­dzie na­stęp­ne­go dnia spa­ko­wa­łem wa­liz­kę i wy­je­cha­łem nad Bie­brzę. Sprze­da­łem wszyst­kie sta­ro­dru­ki, za­czą­łem do­ku­po­wać ziemi. I tak się uzbie­ra­ło ponad 20 ha.

rozlewiska Biebrzy, fot.  Tomasz Głowacki

rozlewiska Biebrzy, fot. Tomasz Głowacki

Na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych Bie­brza była dzika, lu­dzie w oko­li­cy pu­ka­li się w głowę, „po jaką cho­le­rę” przy­je­chał do lasu. Dzi­wak jakiś, bo w War­sza­wie miał luk­su­sy, a tu sam jak palec. A jemu spar­tań­skie wa­run­ki nie prze­szka­dza­ły. Z le­śni­czym ob­je­chał wszyst­kich ludzi. Szyb­ko prze­ko­na­li się,  że chata w Bu­dach, to nie fa­na­be­ria znu­dzo­ne­go miesz­czu­cha, a jego świa­do­my wybór, może uciecz­ka od ży­cio­wych pro­ble­mów, ale nie na chwi­lę.  Park, bagna, rzekę zna jak nikt inny. Przez te wszyst­kie lata tylko raz się zgu­bił.

-To było zimą  w trzci­no­wi­skach, a przede mną „sznu­ro­wał” wilk, nie wi­dzia­łem czy jest jeden czy wię­cej, zmierzch za­pa­dał, stra­ci­łem orien­ta­cję, ale jakoś się udało wyjść. Sam na sam z tym wil­kiem się zna­la­złem na ta­kiej prze­strze­ni lo­do­wej, mógł mnie za­ata­ko­wać. Ale nie zro­bił tego.

Niech pani po­cze­ka. Coś przy­nio­sę – mówi, kiedy koń­czy się już ziar­no w wia­drze.  Wy­cie­ra ręce i idzie do domu. Zimne, rześ­kie po­wie­trze. Wraca po chwi­li, trzy­ma­jąc w ręku mapę PTTK Bagna Bie­brzań­skie, z za­zna­czo­ny­mi ob­sza­ra­mi wy­stę­po­wa­nia róż­nych ga­tun­ków pta­ków. Ob­ja­śnia mi, gdzie wy­stę­pu­ją cenne ga­tun­ki, które co roku wio­sną przy­cią­ga­ją nad Bie­brzę tłumy or­ni­to­lo­gów z ca­łe­go świa­ta.

– Dobra mapa, ale ja jej nie po­trze­bu­ję. Niech pani weź­mie.

– Dzię­ku­ję. Co pan wi­dział nie­sa­mo­wi­te­go?

– A z ta­kich fa­scy­nu­ją­cych spo­tkań z pta­ka­mi, to w la­tach 70-tych jak tu raz byłem, to wy­śle­dzi­li­śmy gniaz­do ła­bę­dzia krzy­kli­we­go, to była wtedy sen­sa­cja or­ni­to­lo­gicz­na. Bie­brzań­skie łosie, to po­wsze­dnie spo­tka­nia, bez emo­cji. Cie­ka­we są żu­ra­wie, jak jest ich ty­sią­ce na otwar­tej prze­strze­ni na ba­gnach. No­cu­ją tam. Cho­dzę i je po­dzi­wiam.

Jak sam przy­zna­je, żyje teraz siłą roz­pę­du. Kie­dyś opro­wa­dzał po ba­gnach tu­ry­stów, ale prze­wod­ni­ków jest tak dużo, że zre­zy­gno­wał. Utrzy­mu­je się z do­płat unij­nych na go­spo­dar­stwo. Po­ma­ga­ją mu lu­dzie. Z po­bli­skie­go pen­sjo­na­tu ma je­dze­nie dla sie­bie i zwie­rząt.

–  Zbie­ram „nie­do­ja­dy”, to czego lu­dzie nie zje­dzą, nie wolno nisz­czyć je­dze­nia.

Dla jed­nej z kel­ne­rek, Ka­ro­li­ny pra­cu­ją­cej w pen­sjo­na­cie rzu­cił picie. Z nie­speł­nio­nej mi­ło­ści do niej nie pije już sie­dem lat.

– Tu, jak się z ludź­mi po­zna­wa­łem, to trze­ba było się napić i piło się. I do dziś piją tu lu­dzie dużo. No­to­wa­łem te picia wtedy. Rano za­czy­na­łem od piwa, a wie­czo­rem koń­czy­łem przy wódce. I tak dzień w dzień. Lu­dzie, któ­rzy przy­jeż­dża­li do mnie do domu, chcie­li się ze mną napić. Potem otwo­rzy­łem kwa­te­rę agro­tu­ry­stycz­ną i przy oka­zji też się piło.

– A kto pana na­zwał kró­lem Bie­brzy?

– A Pio­trek. On jest ma­la­rzem. Kie­dyś byłem u niego. Na­ma­lo­wał mój por­tret i pod­pi­sał Król Bie­brzy. Pi­li­śmy wtedy całą noc przy tym ma­lo­wa­niu. Drugi obraz spły­nął po ścia­nie, bo nie wia­do­mo było już w pew­nym mo­men­cie, co ma przed­sta­wiać. Potem było u mnie kilku dzien­ni­ka­rzy i tak się za­czę­ło, bo wi­dzie­li ten obraz, z tym pod­pi­sem.

Ka­ro­li­na wy­je­cha­ła z Pol­ski. Jest w Walii. Rok temu ją od­wie­dził. Ko­le­żan­ka za­re­zer­wo­wa­ła mu bilet. Pierw­szy raz le­ciał sa­mo­lo­tem, tak długo i był tak da­le­ko od swo­ich zwie­rząt, całe trzy dni.  Walia go ocza­ro­wa­ła. Gó­rzy­ste te­re­ny, ocean, klify. Od kilku lat znowu jeź­dzi na au­kcje. Ale nie ku­pu­je nic, bo go nie stać.

– Jak jadę do War­sza­wy cza­sem, to tylko na chwi­lę. Ubie­ram się. Biała ko­szu­la, czar­ne spodnie. Lubię pójść do ka­wiar­ni na chwi­lę, do an­ty­kwa­ria­tu wpaść. Ale to nie dla mnie, takie życie.  Cały czas boję się kupić kom­pu­ter, bo to wiąże się z przy­kle­je­niem do tego urzą­dze­nia. A w mie­ście cały czas lu­dzie to trzy­ma­ją w ręku, te te­le­fo­ny, kom­pu­te­ry, nic poza tym.

rozlewiska Biebrzy, fot.  Tomasz Głowacki

rozlewiska Biebrzy, fot. Tomasz Głowacki

– Ma pan ja­kieś ma­rze­nia?

– Tak. Chciał­bym zo­ba­czyć Sy­be­rię. Wie pani, tata mi umarł dwa ty­go­dnie temu. Byłem w War­sza­wie na po­grze­bie. Trum­na, cmen­tarz to nie dla mnie. Ja bym sam po­ło­żył się na środ­ku ba­gien, jak będę miał jesz­cze siłę, to tak zro­bię, żeby mnie wilki zja­dły. Tak sobie wy­obra­żam swoją ide­al­ną śmierć.

onet.pl

Dodaj komentarz