Kawenczyński
Moja śmierć ? Chciałbym, żeby zjadły mnie wilki
Z głównej drogi, carskiej szosy budowanej jeszcze za cara Mikołaja II trzeba zjechać w las. Kiedy staje się on nieco monotonny, na horyzoncie pojawia się polana ze stadem czerwonych krów, w głębi drewniana chata. Dom Krzysztofa Kawenczyńskiego. W swojej wsi żyje sam. Obcych nie traktuje, jak intruzów. Przeciwnie, choć bardzo lubi samotność, cieszy się kiedy ma gości. Drewniana chata, którą kupił od „dziadka” Mocarskiego na początku lat dziewięćdziesiątych nigdy nie była remontowana. Po izbach hula wiatr, bo nieszczelne są okna i ściany. Po wejściu do środka mały ganek, a po prawej stronie drzwi do kuchni. Piec, fotel, łóżko, reszta przestrzeni zagracona rzeźbami obrazami, garnkami. W dwóch kolejnych pomieszczeniach już tylko same rzeźby i obrazy. Ogromna kolekcja prac Dionizego Purty, Ryszarda Myśliwca i Kazimierza Rafałko. Przepiękne kolorowe ptaki, dziwolągi, Matki Boskie, ptaki dziwaki i obrazy przedstawiające boginie biebrzańskie. Niezwykła kolekcja sztuki naiwnej. Przepiękny widok z okna. Rozległa polana, w tle konie i krowy. Na skraju olszyna.
– W tej olszy gnieździ się puchacz. Raz nawet przyleciał pod dom i się odzywał, pohukiwał. Nie bał się – mówi.
– Jak pan daję radę się tu zmieścić ? – pytam.
– Miejsca mało nawet dla mnie, ale eksponaty muszą być. Nie mam szafy, bo nie ma ubrań, nie mam pralki, bo po co, lodówka zupełnie niepotrzebna, wanny też nie mam – wylicza.
– Co jeszcze jest panu niepotrzebne do życia?
– Ja się obchodzę na co dzień bez numeru pesel, bez adresu. Jestem poza systemem.
Po podwórku, domu, wszędzie biegają psy. Jest ich dwadzieścia. Głównie przybłędy, które zabiera z głównej drogi, kiedy zostają porzucone. Sporo też przynieśli mu ludzie. Wychodzimy na zewnątrz. Muszę napoić krowy – mówi. Po chwili woda leje się już do wykoślawionych bali i wiader. Ubrany w brązowy kożuch, bardzo szybko wtapia się w krajobraz. Krów jest jedenaście. Były stare i nikomu niepotrzebne. U niego mają dożywocie. Podobnie, jak sześć koni. Zwierzęta są tu zupełnie wolne. Krowy zaczynają się schodzić. Po chwili przychodzą też konie. Pan Krzysztof wita się z nimi, wszystkie głaska. W końcu opiera się plecami o jedną z krów.
-To Felicja, najważniejsza w stadzie. Ona czasem wyprowadza wszystkie, bo one lubią sobie pójść do
lasu, są wolne.
Obok biega, hałaśliwy spaniel.
– Skąd go pan ma? – pytam.
– Dafi. Też go ktoś wyrzucił, tam na drodze. U mnie jest już sześć lat.
Każdego dnia rano pan Krzysztof wypija cztery kubki kakao. I tak do wieczora, do kolacji. Chleba nie kupuje. Czasem pojedzie do sklepu, po pączki i jogurt z Augustowa, bo zdrowy. Jest jedynym mieszkańcem w Budach.
– Dobrze panu tak samemu?
– Lubię być sam. Odkąd tu mieszkam kilka razy chciałem się ustatkować. Ale żadna kobieta nie chciałaby, tak mieszkać. A ja chyba już nie potrzebuję zmian. Mam sześćdziesiąt lat. Najbardziej lubię ciszę. Radia nie słucham, gazet nie kupuje. No, w sklepie czasem przejrzę „Politykę”, bo ciekawi mnie Ukraina. I tyle.
– To jest pana miejsce na ziemi?
– Tak. Niczego się tu nie boję. Nie zamykam się w domu na klucz. A po co? Psy wchodzą do domu i wychodzą kiedy chcą, same sobie otwierają. Śpią ze mną – uśmiecha się.
Urodził się w Warszawie, na Mokotowie. Potem był Żoliborz, tam chodził do szkoły. Matka pracowała w przedszkolu, ojciec był dziennikarzem związanym z gazetą „Kultura i życie”. Jako dziecko wciąż przesiadywał w słynnym sklepie zoologicznym, na Nowym Świecie. Z czasem, jako nastolatek zaczął zbierać książki przyrodnicze. W liceum dwa razy powtarzał klasy, bo zamiast chodzić do szkoły biegał na Świętokrzyską, do antykwariatu. Szukał książek przyrodniczych, ale zaczynały go już fascynować stare książki. Do antykwariatu przychodzili kolekcjonerzy, mówili o aukcjach, o tym co udało im się zdobyć. Chłonął tę atmosferę. Dostał się na leśnictwo, ale studia szybko go zmęczyły, rzucił je zanim zakończył się pierwszy semestr. W końcu lat 70-tych zaczął z innymi kolekcjonerami jeździć na jarmarki.
Siedzimy w kuchni. Pijemy herbatę. Pan Krzysztof wyjmuje z gablotki starą książkę. Wydane w 1548 r. Kazanie wygłoszone po śmierci Zygmunta Starego. Jedna z nielicznych książek, które mu zostały.
– Pierwsze, co kupiłem to był starodruk, to były XVI- wieczne panegiryki, na jarmarku w Gdańsku. Z czasem zacząłem kolekcjonować starodruki .
– To były drogie rzeczy wtedy?
– Tak. Pasja była kosztowana. Ale zanim wybuchł stan wojenny rozkręciłem swój interes. Zacząłem sprzedawać jubilerom masę perłową, robili z tego biżuterię i to nieźle schodziło. Znalazłem kilka nieistniejących fabryk guzików i tam szukałem zakopanej masy. I najczęściej się udawało.
– Dorobił się pan?
– Tak. I to szybko. Wtedy niczego w sklepach nie było, a ta biżuteria była efektowna, jak na tamte czasy, dużo tego schodziło.
– I wszystkie pieniądze pan inwestował w starodruki?
– Tak. Pierwszy, taki bardzo drogi, w cenie Fiata 125 p wtedy w Bydgoszczy kupiłem, Kronikę Polską Bielskiego z 1597 r. I tak stałem się bibliofilem.
W swojej kolekcji Kawenczyński miał wszystkie polskie Biblie. Trzy wydania Biblii Leopolity, niezwykle rzadką Biblię nieświeską, Biblię brzeską, Biblię Wujka z frontyspisem. Wszystkie znajdują się teraz w zbiorach Zamku Królewskiego w Warszawie. Przekazał je tam znany kolekcjoner, któremu sprzedał część swojej kolekcji.
– Skąd pan wiedział, co kupować?
– Miałem niezwykłą intuicję. Aukcje to był mój żywioł. Bardzo lubiłem Kraków, kupiłem tam dużo starodruków. Mieszkałem zawsze w dobrych hotelach. Najbardziej lubiłem „Hotel pod Różą”, wynajmowałem tam apartament. Były wtedy też kobiety. Lubiłem takie życie, luksus. Czasem aukcje były dwudniowe, to były kolacje u Wierzynka.
– Spodobał się panu taki świat?
– Bardzo. Ciągle coś się działo. Na aukcji w Poznaniu zobaczyłem piękną dziewczynę. Pracowała na śląsku w antykwariacie. Lubiła książki. Od razu się zakochałem, chciałem wyskoczyć z pociągu, by do niej wrócić, ale wybiłem sobie ten pomysł z głowy. Potem jeszcze się zobaczyliśmy w Warszawie na aukcji. I wtedy jej powiedziałem i poznaliśmy się bliżej. I tak się zaczęło.
Po ślubie, razem z żoną pracowali w antykwariacie. Kawenczyński miał spółkę z pewnym antykwariuszem, dziś to właściciel jednego z kilku słynnych domów aukcyjnych w Warszawie. Dopijamy herbatę.
– Chodźmy – mówi. Pokażę, jeszcze moje kury zielononóżki.
– Co pan tu robi całymi dniami? – pytam.
– Są zwierzęta, to jest i robota. Po lesie dużo chodzę. Ktoś czasem wpadnie i jakoś czas mija.
Niczego nie zmienił od czasu, kiedy zamieszkał nad Biebrzą, z grubsza dba tylko o porządek. I choć widać tu ślady ludzkiej obecności, w krajobrazie wszystko rządzi się swoimi prawami. Leżą zawalone drzewa, trawy rosną dziko. Nad Biebrzę przyjechał z żoną. W ciągu dwóch godzin kupił gospodarstwo od jednego z gospodarzy, mówili na niego w okolicy „dziadek” Mocarski.
– Chodziliśmy z nim wokół chaty, żona zbijała cenę, a ja podbijałem, żeby on nie daj Boże, nie zrezygnował ze sprzedaży. To kosztowało straszliwe pieniądze. Gospodarstwo miało 7 ha, ale miałem pieniądze, bo sprzedałem jeden starodruk. O widzi pani, mam też dwa koguty – pokazuje zlatujące się z całego podwórka kury.
– Wtedy chciał pan tu zamieszkać?
– Niby kupiliśmy tę ziemię tak rekreacyjnie, ale po cichu marzyłem, żeby się tu przenieść. To był czas bardzo dobry, byłem szczęśliwy, bogaty. Ale wszystko wydawałem na starodruki, dlatego po sześciu latach żona mnie wyrzuciła z domu, a potem rozwiodła się ze mną. Wybrałem książki, a nie miłość do kobiety, poświęciłem rodzinę, bo mieliśmy wtedy już sześcioletniego synka.
– I co pan zrobił potem?
– Po rozwodzie następnego dnia spakowałem walizkę i wyjechałem nad Biebrzę. Sprzedałem wszystkie starodruki, zacząłem dokupować ziemi. I tak się uzbierało ponad 20 ha.
Na początku lat dziewięćdziesiątych Biebrza była dzika, ludzie w okolicy pukali się w głowę, „po jaką cholerę” przyjechał do lasu. Dziwak jakiś, bo w Warszawie miał luksusy, a tu sam jak palec. A jemu spartańskie warunki nie przeszkadzały. Z leśniczym objechał wszystkich ludzi. Szybko przekonali się, że chata w Budach, to nie fanaberia znudzonego mieszczucha, a jego świadomy wybór, może ucieczka od życiowych problemów, ale nie na chwilę. Park, bagna, rzekę zna jak nikt inny. Przez te wszystkie lata tylko raz się zgubił.
-To było zimą w trzcinowiskach, a przede mną „sznurował” wilk, nie widziałem czy jest jeden czy więcej, zmierzch zapadał, straciłem orientację, ale jakoś się udało wyjść. Sam na sam z tym wilkiem się znalazłem na takiej przestrzeni lodowej, mógł mnie zaatakować. Ale nie zrobił tego.
Niech pani poczeka. Coś przyniosę – mówi, kiedy kończy się już ziarno w wiadrze. Wyciera ręce i idzie do domu. Zimne, rześkie powietrze. Wraca po chwili, trzymając w ręku mapę PTTK Bagna Biebrzańskie, z zaznaczonymi obszarami występowania różnych gatunków ptaków. Objaśnia mi, gdzie występują cenne gatunki, które co roku wiosną przyciągają nad Biebrzę tłumy ornitologów z całego świata.
– Dobra mapa, ale ja jej nie potrzebuję. Niech pani weźmie.
– Dziękuję. Co pan widział niesamowitego?
– A z takich fascynujących spotkań z ptakami, to w latach 70-tych jak tu raz byłem, to wyśledziliśmy gniazdo łabędzia krzykliwego, to była wtedy sensacja ornitologiczna. Biebrzańskie łosie, to powszednie spotkania, bez emocji. Ciekawe są żurawie, jak jest ich tysiące na otwartej przestrzeni na bagnach. Nocują tam. Chodzę i je podziwiam.
Jak sam przyznaje, żyje teraz siłą rozpędu. Kiedyś oprowadzał po bagnach turystów, ale przewodników jest tak dużo, że zrezygnował. Utrzymuje się z dopłat unijnych na gospodarstwo. Pomagają mu ludzie. Z pobliskiego pensjonatu ma jedzenie dla siebie i zwierząt.
– Zbieram „niedojady”, to czego ludzie nie zjedzą, nie wolno niszczyć jedzenia.
Dla jednej z kelnerek, Karoliny pracującej w pensjonacie rzucił picie. Z niespełnionej miłości do niej nie pije już siedem lat.
– Tu, jak się z ludźmi poznawałem, to trzeba było się napić i piło się. I do dziś piją tu ludzie dużo. Notowałem te picia wtedy. Rano zaczynałem od piwa, a wieczorem kończyłem przy wódce. I tak dzień w dzień. Ludzie, którzy przyjeżdżali do mnie do domu, chcieli się ze mną napić. Potem otworzyłem kwaterę agroturystyczną i przy okazji też się piło.
– A kto pana nazwał królem Biebrzy?
– A Piotrek. On jest malarzem. Kiedyś byłem u niego. Namalował mój portret i podpisał Król Biebrzy. Piliśmy wtedy całą noc przy tym malowaniu. Drugi obraz spłynął po ścianie, bo nie wiadomo było już w pewnym momencie, co ma przedstawiać. Potem było u mnie kilku dziennikarzy i tak się zaczęło, bo widzieli ten obraz, z tym podpisem.
Karolina wyjechała z Polski. Jest w Walii. Rok temu ją odwiedził. Koleżanka zarezerwowała mu bilet. Pierwszy raz leciał samolotem, tak długo i był tak daleko od swoich zwierząt, całe trzy dni. Walia go oczarowała. Górzyste tereny, ocean, klify. Od kilku lat znowu jeździ na aukcje. Ale nie kupuje nic, bo go nie stać.
– Jak jadę do Warszawy czasem, to tylko na chwilę. Ubieram się. Biała koszula, czarne spodnie. Lubię pójść do kawiarni na chwilę, do antykwariatu wpaść. Ale to nie dla mnie, takie życie. Cały czas boję się kupić komputer, bo to wiąże się z przyklejeniem do tego urządzenia. A w mieście cały czas ludzie to trzymają w ręku, te telefony, komputery, nic poza tym.
– Ma pan jakieś marzenia?
– Tak. Chciałbym zobaczyć Syberię. Wie pani, tata mi umarł dwa tygodnie temu. Byłem w Warszawie na pogrzebie. Trumna, cmentarz to nie dla mnie. Ja bym sam położył się na środku bagien, jak będę miał jeszcze siłę, to tak zrobię, żeby mnie wilki zjadły. Tak sobie wyobrażam swoją idealną śmierć.