Ka (20.09.2015)

 

Jaki naprawdę jest Układ Słoneczny? Nie uwierzysz, póki nie zobaczysz tego niesamowitego filmu

Michał Rolecki, 20.09.2015
To nieprawda, Układ Słoneczny wcale tak nie wygląda.

To nieprawda, Układ Słoneczny wcale tak nie wygląda. (Matthias Haas / 123RF)

Każdy z nas zapewne widział różne ilustracje, pokazujące Układ Słoneczny z jego wszystkimi planetami. Wszystkie były nieprawdziwe. Dlaczego? Zaraz zobaczycie.
Takie wizualizacje naszego układu planetarnego, jak na powyższej ilustracji, mają niewiele wspólnego z prawdą. Nic się w nich nie zgadza. Bo i nie może. W rzeczywistości odległości między planetami w porównaniu z rozmiarami samych planet są po prostu olbrzymie. Planety są jak ziarnka piasku zawieszone w kosmicznej pustce.

Jeśli planeta na rysunku ma mieć kilka milimetrów wielkości, to odległość od Słońca powinna wynosić kilkadziesiąt metrów. Tego oczywiście nie da się zmieścić ilustracji w podręczniku lub na stronie internetowej.

Pewnie nawet o tym wiecie. Wielu z nas zapewne czytało kiedyś, że jeśli Słońce przedstawić jako metrową piłkę, Ziemia powinna być wielkości orzecha laskowego i krążyć w odległości kilkuset metrów. Ale co innego o przeczytać, a co innego zobaczyć to na własne oczy, jak na poniższym wideo.

Dwójka twórców Wylie Overstreet, scenarzysta i reżyser filmów naukowych i reżyser Alex Gorosh z pomocą przyjaciół zbudowała na pustyni model Układu Słonecznego w prawdziwej skali. Słońce jest w nim półtorametrową kulą, a Ziemia kulką o centymetrowej średnicy, obiegającą ją w odległości kilkuset metrów. W tej rzeczywistej skali najdalsza planeta naszego układu, Neptun, jest niewielką kulką w odległości ponad kilometra od Słońca, widocznego już tylko jako punkt.

Film najlepiej obejrzeć w wersji pełnoekranowej. Aby otworzyć większy film w nowym oknie, kliknij tutaj.

A poniżej jeszcze jedna wizualizacja, która przedstawia prawdziwe skale rozmiarów ciał w naszym układzie (ale już nie odległości). Na dole od lewej znajdują się wszystkie planety i planety karłowate naszego układu we właściwej kolejności od Słońca. Choć na tej wizualizacji nie ma innych satelitów planet, przy Ziemi znajduje się Księżyc. Odległości (promienie orbit) umieszczono na skali na prawej krawędzi grafiki.

Aby otworzyć większą grafikę w nowym oknie, wystarczy w nią kliknąć.

Zobacz także

jakiNaprawdę

wyborcza.pl

Premier Kopacz w TV: „Polska przyjmie tylko uchodźców, a nie emigrantów ekonomicznych”. Był też apel do partii politycznych

jagor, PAP, 20.09.2015
– Polska przyjmie tylko uchodźców, a nie emigrantów ekonomicznych i nie będzie ich zbyt wielu – zdeklarowała premier Ewa Kopacz w oświadczeniu wyemitowanym w TVP. Zaapelowała do partii politycznych, aby „nie podsycały niepotrzebnych lęków i nie straszyły” Polaków.
Premier Ewa Kopacz

Premier Ewa Kopacz (Fot. Sawomir Kamiski / Agencja Gazeta)

 

– Polska przyjmie tylko uchodźców, a nie emigrantów ekonomicznych, i już dziś mogę powiedzieć – nie będzie ich zbyt wielu. Z całą pewnością mniej niż w latach 90., gdy Polska przyjęła ponad 80 tys. uchodźców z Czeczenii – podkreśliła premier. – Dziś już nawet o tym nie pamiętamy – dodała szefowa rządu.

Zapewniła, że w obliczu największego po II wojnie światowej kryzysu migracyjnego sprawy bezpieczeństwa oraz spokój polskich rodzin są dla niej wartością nadrzędną. – Nie widzę jednak sprzeczności w tym, że dbając o bezpieczeństwo własnych obywateli, oferuję pomoc ratującym swoje życie, uciekającym z terenów wojny – podkreśliła Kopacz.

Jak dodała, polski rząd nie musi, ale powinien „w obliczu solidarności z Europą, której częścią jesteśmy, wesprzeć działania innych”. – Nie możemy udawać, że nas to nie dotyczy – oświadczyła premier.

„Apeluję do partii politycznych, by nie straszyły”

Ewa Kopacz zaapelowała do partii politycznych, aby „nie podsycały niepotrzebnych lęków i nie straszyły”. Jak podkreśliła, rozwiązanie tego problemu leży również w naszym interesie.

– Apeluję do partii politycznych, aby nie podsycały niepotrzebnych lęków i nie straszyły. Nasz udział w rozwiązywaniu poważnego europejskiego problemu jest również w naszym interesie – powiedziała w wystąpieniu telewizyjnym Kopacz.

„Polska jest i będzie tolerancyjna”

Zapowiedziała również, że w negocjacjach w sprawie liczby uchodźców, których miałaby przyjąć Polska, będą postawione konkretne warunki.

– Chcę państwa zapewnić, że w negocjacjach, które teraz toczymy, stawiamy konkretne warunki: rozdzielenie uchodźców od emigrantów ekonomicznych, uszczelnienie zewnętrznych granic UE oraz pełna kontrola naszych służb nad osobami, które przyjmiemy. Polska jest i będzie bezpieczna. Polska jest i będzie proeuropejska. Polska jest i będzie tolerancyjna – oświadczyła premier.

W niedzielnym wystąpieniu Kopacz podkreśliła, że jesteśmy częścią Europy i dzięki temu jesteśmy bezpieczniejsi, a Polska staje się coraz bardziej zamożna.

– Prowadzimy wiarygodną politykę w Europie. Jesteśmy solidarni i dbamy o własne interesy – zadeklarowała szefowa rządu.

Zapewniła, że nasza gościnność będzie skierowana do prawdziwych uchodźców, którzy „z bólem porzucili swoje domy, którzy uciekli z wojennej zawieruchy, często ratując tylko najbliższych”.

– Polska chce pomóc, jednak będziemy korzystać z naszego wyboru, komu tę pomoc zaoferujemy – podkreśliła.

„Nasza Polska nie pyta, kto w co wierzy i kim byli jego przodkowie”

– Nasza Polska nie jest obozem oblężonym przez obcych. Nasza Polska nie pyta, kto w co wierzy i kim byli jego przodkowie. Spuścizna naszej historii, to otwartość na tych, którzy od setek lat w naszej Rzeczypospolitej, szukali schronienia przed prześladowaniami – przypomniała premier Kopacz.

– Czego się od nas oczekuje? Chodzi o gest solidarności. Liczba uchodźców, jakich mielibyśmy przyjąć jest symboliczna, stanowi bardzo drobny ułamek całości. Otworzymy się na rodziny z dziećmi uciekające przed śmiercią – zapowiedziała.

Przypomniała, że koszty pobytu uchodźców zostaną pokryte z pieniędzy Unii Europejskiej.

naszaPolska

gazeta.pl

Watykan otwarty na rozmowę o odszkodowaniach dla ofiar Józefa Wesołowskiego

mf, PAP, 20.09.2015

Józef Wesołowski (zdj. z 2013 r.)

Józef Wesołowski (zdj. z 2013 r.) (Manuel Diaz / AP (AP Photo/Manuel Diaz, File))

Władze Watykanu sugerują, że Stolica Apostolska jest gotowa zadośćuczynić ofiarom oskarżonego o pedofilię byłego nuncjusza apostolskiego na Dominikanie Józefa Wesołowskiego. Zarazem wyjaśniono, że roszczenia o odszkodowanie należy przedstawić najpierw na Dominikanie.

 

Rzecznik Watykanu, ksiądz Federico Lombardi, przebywający z papieżem Franciszkiem w Hawanie, był pytany przez dziennikarzy o to, jaki będzie ciąg dalszy sprawy sądowej byłego nuncjusza na Dominikanie, którego proces karny rozpoczął się w lipcu i został natychmiast odroczony, ponieważ trafił on do szpitala. Wesołowski zmarł na serce za Spiżową Bramą 27 sierpnia w oczekiwaniu na wznowienie postępowania przed watykańskim trybunałem.

Ksiądz Lombardi oświadczył, że wraz ze śmiercią Józefa Wesołowskiego jego proces został umorzony.

 

„Władze Dominikany mają możliwość oceny zarzutów”

– Jeśli są inne otwarte kwestie, które można kontynuować, należy je przedłożyć władzom Dominikany – stwierdził rzecznik, odnosząc się do kwestii ewentualnych żądań o odszkodowanie. Dodał następnie, że władze te mogą takie wnioski ocenić, a następnie przekazać stronie kościelnej, by rozpatrzono, jak stwierdził, „co można zrobić, by rozwiązać problem w sytuacji innej od tej, jaka byłaby, gdyby oskarżony żył”.

– Jeśli jest petycja, może zostać przedłożona, w przypadku gdy istnieje możliwość znalezienia rozwiązania. Władze Dominikany mają możliwość oceny konkretnych zarzutów – oznajmił watykański rzecznik.

Józef Wesołowski był najwyższym rangą dostojnikiem Kościoła sądzonym za czyny pedofilii i posiadanie materiałów pornografii dziecięcej i pierwszym hierarchą postawionym za to przed trybunałem w Watykanie.

 

WatykanOtwarty

TOK FM

Mirosława Marody: Lud tego nie kupuje, lud się wkurza

Katarzyna Wężyk, 19.09.2015

Mirosława Marody - socjolog, kierowniczka Zakładu Psychologii Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego

Mirosława Marody – socjolog, kierowniczka Zakładu Psychologii Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego (Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta;)

Jeszcze trochę i chwycimy za kij baseballowy. Co zrobić, żebyśmy przestali się wkurzać?

Z Mirosławą Marody rozmawia Katarzyna Wężyk

Mirosława Marody – socjolog, kierowniczka Zakładu Psychologii Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka „Jednostki po nowoczesności” i współautorka „Przemian więzi społecznych”.

KATARZYNA WĘŻYK: Po moherach i lemingach, Polsce smoleńskiej oraz genderystach i antygenderystach mamy podobno nowy podział: na zadowolonych i wkurzonych.

MIROSŁAWA MARODY: Gdzie pani widzi tych zadowolonych?

Sztab Bronisława Komorowskiego wydawał się bardzo zadowolony. Do wyników drugiej tury.

– A poza sztabem?

To może inaczej: na umiarkowanie niezadowolonych, których postawę obrazował facebookowy event „Chu…wo, ale stabilnie. Głosuję na Komorowskiego”, oraz na nieumiarkowanie wkurzonych, którzy zagłosowali na Kukiza.

– Nie nazwałabym tego zadowoleniem, dobór słów wskazywałby bardziej na frustrację. Polityka to akurat jest taki obszar emocjonalnego stosunku do rzeczywistości, w którym mamy tylko jedną grupę: niezadowolonych. Tyle tylko, że w inny sposób to swoje niezadowolenie przejawiają. Jedni uważają: niech to wszystko walnie, najważniejsza jest zmiana, obojętne, jakie będzie miała konsekwencje, byle rozbić to, co jest. Inni mówią: jest nie najlepiej, ale spokojnie, w związku z tym jakoś się trzeba do tej rzeczywistości dostosować. Nie widzę tu jakiegoś specjalnego zróżnicowania.

Tyle że to „jest nie najlepiej, ale spokojnie”, ciepła woda z kranu leci, przez ostatnie osiem lat wydawało się większości wystarczać. A teraz, jak śpiewa niejaki Basti: „Mam już dość – tych zakłamanych mord polityków,/ Tych farbowanych lisów, tych sprzedawczyków”.

– Choć w takich klasyfikacjach pewnie bym została zaliczona do zadowolonych, to muszę powiedzieć, że też się solidaryzuję z tą piosenką. Przynajmniej trzy razy dziennie powtarzam sobie, że mam już tego dosyć. Bo rzeczywistość, w której żyjemy, staje się coraz trudniejsza. Nie tylko ze względów ekonomicznych, gdzie podział jest wyraźny: jednym starcza na życie, innym nie. Ci, którym nie starcza, są wkurzeni z wiadomych względów. Ciekawe pytanie jest takie: dlaczego niezadowolona jest reszta?

Ja na przykład od dziesięciu lat nie oglądam telewizji, ponieważ mam już dość tego teatru, w którym o nic nie chodzi. Rozumiem, że walczy się o oglądalność, więc zaprasza się kontrowersyjnych polityków czy ekscytuje młodą matką, która zabiła dziecko. Ale po co mam to oglądać? I nie jestem odosobniona w tej ocenie. Tyle że ja zastosowałam kordon sanitarny i nie oglądam. A inni oglądają i się wkurzają.

Telewizja mimo wszystko chyba nie jest główną przyczyną polskiego wkurzenia.

– Proszę bardzo: „Gazeta Wyborcza”, która mnie wkurza bez przerwy. Przede wszystkim z powodu tytułów, które często są po prostu niesmaczne, ale także sztucznych problemów i pedagogicznego smrodku, który przebija z tekstów.

Dalej jesteśmy w mediach.

– Coś innego pani woli? Dobrze. Straż miejska. Mieszkam na malutkiej uliczce, na którą teoretycznie wjazd mają tylko mieszkańcy, a praktycznie cała jest wybrukowana autami korzystającymi tu z miejsc do parkowania. Wzywamy systematycznie straż i zazwyczaj nie przyjeżdża. Ale jak już po entym wezwaniu przyjechała, to kto dostał mandaty? Mieszkańcy. Bo przyjechała o szóstej wieczorem, kiedy już dziko parkujących nie było. Mogę się wkurzyć?

Tak. Ale, z całym szacunkiem, to są wszystko wkurzenia sytej klasy średniej. Nie widzę, jak miałyby powieść lud na barykady.

– Ale one nie są aż tak specyficzne i tak różne od wkurzenia klasy niższej. Wszyscy są coraz bardziej sfrustrowani i agresywni. Mocno do tego stanu rzeczy przyczyniają się politycy, w których wypowiedziach widać nieodmiennie wyższość nad przeciętnym człowiekiem. Oni naprawdę nie muszą kochać ludzi, ale niech chociaż udają. Bo znaczna część tego wkurzenia, które w tej chwili idzie niczym tsunami przez Polskę, jest efektem wyczuwalnej pogardy.

„Ciemny lud to kupi”?

– To jest typowo polskie, takie przekonanie, że jak się weszło na szczyt – szczycik – to ja już jestem wielkie panisko. I mamy ciągłą rotację: cham zostaje paniskiem i odgrywa się na uprzednim panu, a przy następnym obrocie karuzeli zdegradowany chwilowo pan się wspina i mówi: „Tym chamom trzeba pokazać”. Do tego się dołącza inteligencki kompleks, że społeczeństwo jest głupie i trzeba je oświecać, bo my lepiej wiemy, co jest dla Polski dobre.

Nawet uzbrojona w tytuł profesora i pozycję niezłego socjologa myślę sobie: ja ich nie obchodzę.

Dużo atramentu wylało się po wyborach na analizy, jak to całe to wkurzenie zebrał Kukiz.

– To był taki magnes, do którego całe te opiłki poleciały.

Przyciągnęły je JOW-y?

– W polityce nie chodzi o obietnice, tylko o emocje. On miał odwagę to powiedzieć: jestem wkurzony. A że wszyscy się ciągle na coś wkurzamy, więc fajnie iść pod jednym sztandarem.

Ale to jest sztandar z rysunku Marka Raczkowskiego.

?

Jest na nim demonstracja z jednym tylko transparentem: „Kurwa mać”.

– I to jest bardzo słuszny slogan (śmiech).

Jest masa rzeczy, które wyprowadzają ludzi z równowagi. Począwszy od tego, co jest zresztą cechą całej kultury zachodniej: nie mamy czasu na życie. Ciągle się spieszymy, Polacy szczególnie, bo pracujemy wyjątkowo długo, ciągle jesteśmy zaganiani, ciągle usiłujemy coś robić, żeby sobie jakoś ten byt skleić albo poprawić. W efekcie jesteśmy permanentnie zmęczeni i niedospani – jesteśmy społeczeństwem, które należałoby w całości wysłać do szpitala.

Poważną dyskusję można by więc na przykład zacząć od pytania: czy naprawdę musimy tyle pracować? Czy nie dałoby się tej pracy rozdzielić? Na świecie takie dyskusje już się toczą.

Specyficznie polskim problemem jest też podział smoleński: na zwolenników teorii zamachu i wypadku. Tego podziału można było uniknąć, publikując wcześniej rzetelne raporty. Ale tak długo przeciągano sytuację, aż się wylągł ten potwór. Teraz się go nie usunie, bo nawet gdyby sam Pan Bóg zszedł i powiedział, że to był wypadek, to i tak ludzie wiedzą lepiej.

A potem wystarczy mała rzecz – nieuprzejmy sprzedawca, zwietrzałe piwo, dziura w drodze – i się wylewa.

Czyli jesteśmy w tym samym momencie, co stojący w korku Michael Douglas z filmu „Upadek” – jeszcze trochę i chwycimy za kij?

– Albo z „Dzikich historii”, w których bohater niszczy samochód faceta, który mu pokazał środkowy palec przez okno. Jakoś tak się dzieje, że coraz więcej ludzi ma dosyć. Nie tylko u nas, w innych krajach też, także tych bardziej rozwiniętych. Ja w stanach głębokiej frustracji marzę o szybkostrzelnym karabinie, bo wtedy to jeden zamach z biodra i połowa ulicy leży. A jak się jeździ autobusem, to co drugi człowiek co pół minuty wydaje się mieć takie marzenie.

A był jakiś konkretny moment, który sprawił, że frustracje zaczęły się wylewać?

– To się zbierało. Począwszy od konkretnych ustaw, których jedynym celem wydaje się kontrolowanie z założenia nieuczciwych obywateli, przez aferę z taśmami, które zostały w bardzo odpowiednim momencie wrzucone, aż po samozadowolenie partii rządzącej, która – uwiedziona wynikami sondaży – była przekonana, że wybory prezydenckie to jest małe piwo i w związku z tym nie ma się czym przejmować, bo mamy pewniaka.

Te procesy są płynne i dlatego trudno jest wskazać punkt: o, tu się coś zaczyna.

Jest jednak pewien wymiar rzeczywistości, który dotyka wszystkich niezależnie od poziomu dochodowego. Taki narastający deficyt sensu i brak odpowiedzi na bardzo proste pytanie: po co to wszystko? Po co się męczyć, po co gonić, po co wypruwać sobie żyły?

Wydrukowaliśmy w „Wyborczej” list otwarty młodego wyborcy Kukiza, który pisze, że „każdy z nas szuka sensu, a ten sens można osiągnąć tylko poprzez podążanie za jakąś wizją” i że tę wizję dał im Kukiz. Tyle że jaką wizję?

– Bardzo pociągającą. Pani sobie wyobraża tę zadymę w wykonaniu zwolenników Kukiza, którzy idą przez urzędy i wyrzucają przez okno komputery i papiery? Można tego pragnąć, jak się jest głęboko sfrustrowanym.

Wspomniałam o deficycie sensu, ale drugą bardzo istotną cechą współczesności jest narastające przekonanie, że ja na nic nie mam wpływu. Jakby wszystkie problemy, wszystkie procesy społeczne przybrały formę żywiołów. Nie mam wpływu na powódź, ale i na to, co się dzieje w Sejmie. Rzeczywistość popycha mnie w różne strony. Jak ja mam się zachowywać racjonalnie, skoro nie potrafię przewidzieć, czy w przyszłym roku będę mieć pracę? Czy firma, w której pracuję, utrzyma się na rynku, a jeśli nawet, to czy nie zrobi restrukturyzacji i wylecę? Czy kolejny minister zdrowia znowu nie zmieni przepisów i jako pielęgniarka będę zarabiała tyle, że nie starczy mi na bilet do pracy?

Kukiz w tym sensie upodmiotowił tych wkurzonych i sfrustrowanych, że powiedział: możemy im się przeciwstawić. Możemy wziąć sprawę w swoje ręce. Tyle że bunt niczego nie zmienia, bo po nim zawsze przychodzi wypalenie. Bunty służą wyłącznie do wyartykułowania gniewu. Poparcie Kukiza jest polskim odpowiednikiem ruchu Oburzonych. Po prostu.

A czemu nasi oburzeni nie idą w lewo?

– I nie głosują na panią Ogórek? Wolne żarty.

Ludzie na co dzień przede wszystkim próbują tworzyć sensy. Problem w tym, że one uległy koszmarnej fragmentaryzacji – moje otoczenie często działa wedle innych sensów. Nie mogę więc być pewna, że ten mój jest właściwy. A sensów nie da się udowodnić empirycznie, są kwestią wyboru.

A czym są te sensy? Światopoglądami?

– Nie, nie, to są pojęcia z dwu różnych porządków. Wiemy, że ludzie mają różne światopoglądy, i nawet to akceptujemy. Sens natomiast odbieramy jako bezwyjątkowy, jako bardzo ogólną zasadę, która dostarcza nam racji do tego, by w ogóle działać – wstawać, ubierać się, iść do pracy lub szukać pracy, wchodzić w związki z innymi ludźmi itd. – i robić to wszystko w określony sposób. Sens wynika z tych elementów obrazu świata, które są uważane za naturalne, oczywiste, niepodważalne. Nie ma tu miejsca na liczbę mnogą – istnienie odmiennych sensów niweczy oczywistość moich uzasadnień, sprawia, że zaczynam sobie zadawać pytanie: po co to wszystko? Niech mi pani powie, jaki jest sens naszej rozmowy.

Powiedzmy, że chcę lepiej zrozumieć świat.

– I wierzy pani, że ja pani w tym jakoś pomogę?

Mam irracjonalną wiarę w tytuł profesorski.

– Jak wyciśniemy tę pani odpowiedź, to wyjdzie z niej coś takiego: dobrze jest rozumieć rzeczywistość. A jeśli ja pani powiem tak: a co tam rozumienie, rozumienie nie jest ważne, ważne jest, jak ja czuję tę rzeczywistość?

A to się nie dogadamy. Czucie jest zbyt subiektywne.

– Ano właśnie. Na tym polega problem. Nie funkcjonuje w naszej rzeczywistości taka zasada, która byłaby podzielana przez wystarczająco duży odłam społeczeństwa, by można ją było uznać za powszechnie obowiązującą. Taka np. jak w średniowieczu – że robię to dla zbawienia. Albo w nowoczesności – że wszystko to ma swoje uzasadnienie w postępie, który uszczęśliwi całą ludzkość. Oczywiście, zawsze byli dewianci i dysydenci, którzy nie podzielali powszechnego sposobu myślenia, ale wtedy mówiło się, że to margines społeczeństwa. A na zasadzie powszechnie obowiązującej budowano instytucje.

Instytucje społeczne średniowiecza, z nadrzędną pozycją Kościoła, podziałem na stany, całą mozaiką ludzkich motywacji i działań, czerpały sens z wiary, że świat został stworzony przez Boga w takim właśnie kształcie. Nowoczesność w miejsce Boga wprowadziła obywatela i z rozszerzania idei obywatelskości – mało kto pamięta, że początkowo pojęcie to obejmowało znikomy odsetek społeczeństwa – oraz instytucji jej służących czerpała wiarę w postęp. Wiarę, która została doszczętnie rozbita w drugiej połowie XX wieku.

Oczywiście, ludzie jakoś próbują sobie radzić z tym deficytem sensu, na różne sposoby szukając uzasadnień dla swoich działań. Te ich strategie wytwarzają trzy krańcowo odmienne rzeczywistości.

W pierwszej rzeczywistość jest prosta: trzeba robić kasę. Jak masz kasę, jesteś wolny. Przeszkadza ci tłok w tramwaju, kup sobie duży samochód, będziesz się rozpychał, inni będą przed tobą uciekali. Nie masz przyjemności gnieść się na plaży w Dąbkach, forsa ci umożliwi pojechanie do ekskluzywnego ośrodka na Karaibach. Nie lubisz sąsiadów, kup sobie dom w Konstancinie ogrodzony dwumetrowym parkanem. Kasa jest rozwiązaniem wszystkiego, a ja mam jasną zasadę główną: robię to, co mi się opłaca.

I potem mogę robić to, co mi się podoba.

– Tak. Zazwyczaj jednak jest to złudzenie i samooszukiwanie, bo jestem tak zajęty robieniem tych pieniędzy, że nie mam czasu robić tego, co by mi się podobało.

Drugi sposób to stać się częścią jakiejś wspólnoty. Zazwyczaj powstają one wokół podstawowych tożsamości: religia, naród, rodzina. We wspólnocie mam pewność, że to, co mnie się wydaje, że jest prawdziwe, rzeczywiście jest prawdziwe obiektywnie, skoro tylu ludzi jest gotowych w to wierzyć. Większość ma rację. A kto nie jest z nami, jest przeciw nam.

Na takiej zasadzie opierają się te partie i ruchy społeczne, które walczą z genderem, palą tęczę i obrzucają głowami świń meczety. A gdyby się udało uzyskać władzę, to można by z reszty zrobić obywateli drugiej kategorii i jeszcze bardziej podbudować swoją własną tożsamość.

A trzecia strategia?

– To ludzie, dla których najbardziej cenne jest „bycie sobą”. Im się wydaje, że są to w stanie osiągnąć, nie zmieniając nic, nie angażując się w szersze sprawy społeczne. To z nich się biorą ci „czyści” oburzeni.

Z nich? Przecież nie angażują się społecznie.

– Bo się nie angażują. Tylko wybuchają emocją od czasu do czasu.

Choć z tym brakiem zaangażowania to może być różnie. Być może nie dostrzegamy pewnych jego form, bo są zbyt odmienne od dotychczas znanych. Przecież ci, którzy biorą udział w rowerowej Masie Krytycznej, skądś się biorą. Ruchy miejskie też nie składają się raczej ze zwolenników pierwszej czy drugiej strategii. Można by tu wymieniać dziesiątki innych przykładów takich prób dostosowania rzeczywistości do potrzeb składających się na „bycie sobą”. One się nie mieszczą – jeszcze – w instytucjonalnej organizacji naszego społeczeństwa, ale jakiś wpływ na nią mają.

Problem polega na tym, że nie można „być sobą”, nie mając za sobą zaplecza jakiejś większej grupy, która to moje „bycie sobą” uznaje za „bycie kimś” i wspiera realizację moich specyficznych potrzeb czy interesów.

To nie jest takie trudne. Ja naprawdę nie muszę przyjmować całości pani poglądów, żeby odbyć z panią rozmowę, ani pani moich. Wystarczą wspólne interesy. Pani dostanie wierszówkę, ja uważam, że mogę coś powiedzieć i że nigdy dość powtarzania prawd oczywistych.

I ja nie będę tutaj teraz pani przekonywać, że, dajmy na to, jako młoda, przystojna kobieta powinna się pani ubierać w garsonki i szpilki albo mieć już dzieci, jeśli pani nie ma.

Nie mam. A w szpilkach średnio się jeździ na rowerze.

– No właśnie. Mogę uznać, że to jest obszar pani wyboru i że nie mam prawa się w to wtrącać. Myślę więc, że ta forma solidaryzmu, która by polegała na uznaniu podmiotowości innego człowieka, to jest coś, co gdzieś tam w odległej przyszłości błyska jako pewna wizja, jak pani to nazwała, albo sens, jak ja to nazwałam. Bo najważniejsze jest to, żebyśmy mogli spędzić nasze życie tu, na ziemi, robiąc nie tylko to, co jest przymusem egzystencjalnym – musimy jeść, ubierać się i tak dalej – ale również robiąc to, co daje nam frajdę.

A jeśli to, co mi sprawia frajdę, akurat obraża czyjeś uczucia religijne czy poczucie przyzwoitości?

– Problemem nie jest to, że coś obraża czyjeś uczucia religijne czy poczucie przyzwoitości. Takie „cosie” się zmieniają, przecież sto lat temu większość naszych dzisiejszych zachowań byłaby uznana za nieprzyzwoite. Problemem jest rodzaj motywacji za nimi ukryty – obrażam czyjeś uczucia, by mu pokazać, że nim gardzę, przyjemność czerpię nie z samego zachowania, lecz z poczucia wyższości, „lepszości”, które dzięki niemu zyskuję.

Daleko nam do uznania ludzkiej podmiotowości, prawa innych do bycia innymi. Dlatego powiedziałam, że to jest utopia gdzieś tam na horyzoncie, bo nawet nie została jeszcze do końca rozpoznana i wyartykułowana. Bo dziś żyjemy w rzeczywistości, w której ludzie chcieliby właściwie mieć i taką wspólnotę, żeby było koło mnie dużo myślących tak jak ja, i forsę, i żeby można było być sobą. Co się sprowadza zazwyczaj do tego, że nieogolony facet w brudnych dżinsach z kolegami chleje piwo pod moim oknem i ryczy: „Kurwa mać!”.

Pesymistyczna ta konkluzja.

– Co mogę powiedzieć, czas na zmianę kulturową.

A co dokładnie należałoby zmienić?

– Sposób myślenia o rzeczywistości i o samej zmianie. Na początek postawmy sobie ze dwa cele, jakieś skromne, ale takie, z których korzyści mogą odnieść wszyscy, i spróbujmy je wdrożyć. Nie potrzeba do tego charyzmatycznego lidera, inżynierii społecznej czy prymitywnego rynkowego behawioryzmu, że oto uruchomimy odpowiednie bodźce i ludzie będą pracowali jak w zegarku. Nic z tych rzeczy. Jeżeli uważamy, że dzisiejszy sposób podejmowania decyzji prowadzi do złych rezultatów – bo lobbing, bo przekupstwo, bo durne pomysły rządzących – to spróbujmy zastosować metodę deliberatywną, włączmy w proces podejmowania decyzji tych, których będą one dotyczyły.

Metoda deliberatywna rozszerza krąg osób podejmujących decyzje, pozwala uszeregować za i przeciw, pozwala podporządkować decyzje pewnym racjom.

Ale to chyba tylko w obszarach, co do których nie ma konfliktu systemów wartości.

– Sferę wartości to ja bym omijała szerokim łukiem. Ale są kwestie światopoglądowo neutralne, na przykład ruch drogowy w Warszawie albo ochrona zdrowia, żłobki i przedszkola, to, co jest najbliżej i tak naprawdę jest najważniejsze, to, co jest źródłem naszych frustracji na co dzień.

Ja nie mam ochoty nikogo przekonywać, że powinien chodzić do kościoła albo że nie powinien, natomiast mogę porozmawiać o tym, czy określona suma pieniędzy powinna iść na kościół czy na żłobek.

Na pierwszy rzut oka jest tu konflikt potrzeb: młodzi będą za żłobkiem, bo im dzieci skrzeczą w domu, starsi za kościołem, bo im bliżej do życia wiecznego, ale można przyjąć inną optykę. Na przykład zadać pytanie, jakie będą skutki tego, jak te dzieci zostaną wychowane: czy będą później osobom starszym wyrywać torebki w drodze do Biedronki, czy pomogą im przejść przez jezdnię.

To kwestia uświadomienia osobom deliberującym, że każda decyzja jest uwikłana w ciąg innych zachowań, które trzeba brać pod uwagę. I że można w sposób bardziej racjonalny zainwestować w przyszłość.

Jednak zmiana kulturowa zakłada, że jest jakaś jedna kultura, którą można kształtować. A można odnieść wrażenie, że Polska podzieliła się na dwie kultury, z których każda najchętniej zmieniłaby w drugiej wszystko.

– Zależy, z jakiej perspektywy patrzeć, bo te dwie kultury tworzą jedną, polską. A jak pani zejdzie trochę niżej, to będzie pani miała nie dwie kultury, ale kilkanaście. Na poziomie stylów życia jeszcze więcej.

Bardziej chodziło mi o różnice w postrzeganiu świata. Kiedy czytam na wPolityce.pl tekst o tym, jak Andrzej Duda ratuje hostię, że jest to symbol zmartwychwstania Polski, to mam wrażenie, że to jest jakaś inna rzeczywistość. Jednocześnie mam świadomość, że dla czytelników prawicowych mediów wiele artykułów z „Wyborczej” jest podobnie światopoglądowo obcych.

– Ale ludzie, którzy mają bardzo tradycyjne widzenie świata, też chcą, żeby Polska się rozwijała ekonomicznie. To jest kwestia wyłącznie uznania, że do tego rozwoju potrzebny jest taki zestaw czynników, jaki został wskazany w raporcie „Reforma kulturowa. 2020, 2030, 2040” – a więc obejmujący zasadnicze przeobrażenia szkoły, zwiększenie udziału obywateli w podejmowaniu decyzji politycznych, rozwiązania gospodarcze ograniczające marnowanie zasobów społecznych i ludzkich oraz rozwiązania na rzecz upodmiotowienia społeczeństwa – albo pokazania, że można to zrobić inaczej. Ale zacznijmy wreszcie, do cholery, o tym rozmawiać! Z pułapki stagnacji nie wyjdziemy, dyskutując o tym, gdzie ma stanąć pomnik smoleński.

Tyle że te dyskusje wzbudzają najżywsze emocje.

– Bo są łatwe. Wystarczy otworzyć mapę Warszawy. Może na tym polega problem: emocjonujemy się łatwymi dyskusjami, natomiast unikamy jak ognia tematów, od których naprawdę zależy nasze życie, dobrobyt i widoki na przyszłość, i zostawiamy decyzje w tej sferze dość losowo dobieranym politykom.

W Magazynie Świątecznym:

Schizma w polskim Kościele
Uchodźcy nie są ich braćmi. Część polskiego Kościoła właśnie wypowiedziała posłuszeństwo papieżowi w kluczowej kwestii Ewangelii: miłości bliźniego

Przygarnij uchodźcę, uratuj Boga. Co znani Polacy myślą o uchodźcach?
Katolicyzm jest słaby, tymczasem nadciągają ludzie mocnej wiary. Jeśli religia ma w ogóle przetrwać, to właśnie dzięki nim – mówi Andrzej Stasiuk. Co znani Polacy myślą o uchodźcach?

Asad traktował nas lepiej
Jest ósma rano i Abu chętnie napiłby się kawy. Tej nocy nie zmrużył oka, tak jak żona i trzyletnia córeczka. Ale w obozie nie ma ani elektryczności ani czajnika. Może to i dobrze, bo toalety cuchną, a woda do mycia rąk dawno się skończyła

Polityka w ruinie
Polityka nie jest domeną świętoszków, ale takiego cynizmu, lekceważenia interesów Polski i Polaków nie pamiętam od 1989 roku. Jeśli to się nie zmieni, będziemy zmierzać do katastrofy

Lud tego nie kupuje, lud się wkurza
Jeszcze trochę i chwycimy za kij baseballowy. Co zrobić, żebyśmy przestali się wkurzać?

Krym już nasz. Pora na Tour, Giro i Vueltę
Oleg jest pewien: jak Bóg da, a Europa zniesie sankcje, zamieni kolarstwo w drugi futbol, potężny i opływający w forsę z reklam. A kapitanem rowerowej Barcelony zrobi Polaka

Wojciech Mecwaldowski: Miło mi, Miauczyński jestem
Nie kumam facebooków, nie robię przelewów przez internet, idę normalnie do banku. Mam kontakt z ludźmi, nie z telefonem. Jestem analogowy. A ludzie przychodzą do knajpy, siedzą obok siebie i głaszczą swoje komórki. To chore

Urodzony na Evereście
Przed tą burzą myślałem, że jeśli zrealizuję ambitne cele, to będę lepszym człowiekiem. Nie było mnie tu, bo żyłem planami i wyobrażeniami o przyszłości. Po niej zacząłem cieszyć się drobiazgami, jakby jutra mogło nie być. Bo skąd niby mamy pewność, że będzie? Z Beckiem Weathersem, autorem książki „Everest. Na pewną śmierć”, rozmawia Dominik Szczepański

Nie daj się korpofolwarkowi
Jeśli w codziennym życiu nie potrafimy być dobrzy, pozostaje nam tłumienie emocji lub ich wybuch. Słowem – nerwica lub kurwica. Z Adamem Aduszkiewiczem, Zofią Milską-Wrzosińską i Jackiem Santorskim rozmawia Dorota Wodecka

Janusz Gajos: Nie chodzę na siebie do kina
– W politykę nie wchodźmy, nie psujmy sobie humoru – mówi Janusz Gajos. Z Januszem Gajosem rozmawia Donata Subbotko

MarodyWstanach

wyborcza.pl

Niesprawiedliwa ocena KRRiT dla TV Trwam i Radia Maryja

Radio Maryja
19.09.2015

Tak skrajne i niekorzystne oceny Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji dla TV Trwam i Radia Maryja są rażąco niesprawiedliwe podkreślają  medioznawcy. KRRiT przedstawiła analizę kampanii wyborczej w programach telewizyjnych i radiowych, dotyczącą ostatnich wyborów prezydenckich.

fot. M.Matuszak

Z raportu wynika, że programy, m.in. TVP najlepiej realizowały kryteria misji publicznej, relacjonując kampanię prezydencką. TV Trwam zrealizowała je w najmniejszym stopniu. Odnosząc się do Radia Maryja, rada stwierdziła, że większość czasu poświęcanego na antenie Bronisławowi Komorowskiemu było wypełnione przekazami negatywnie oceniającymi. Co ciekawe, autorzy analizy nie zauważyli tego u innych nadawców radiowych.Dr Hanna Karp, medioznawca, podkreśla, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie powinna zestawiać podmiotu prywatnego i państwowego, ponieważ ich misja jest inna.

– Jeżeli uwzględnimy np., że podmiot Radia Maryja czy TV Trwam jest o profilu katolickim, przede wszystkim nastawionym na odbiorcę wierzącego, konfesyjnego, to także w jakiś sposób wyznacza profil tych audycji. Trudno więc oczekiwać, żeby tego rodzaju profil audycji czy programów stacji religijnych pochwalał np. pewnego rodzaju posunięcia przyszłe lub obecne pana prezydenta – wówczas Bronisława Komorowskiego – który propagował lub popierał pewne rzeczy, np. związane in vitro – zwraca uwagę dr Hanna Karp.

Ekspert zauważyła także, że telewizja publiczna jest od wielu lat upolityczniona. Jej przekazy podczas kampanii prezydenckiej były szczególnie nacechowane w jedną stronę. Rada, w której zasiadają członkowie nominowani przez Bronisława Komorowskiego, stwierdziła jednak, że były prezydent nie był faworyzowany przez publicznego nadawcę.

radiomaryja.pl

Szwedzi próbują zapytać Kaczyńskiego o szariat. „Pan prezes jest nieuchwytny”

look, 20.09.2015

Artykuł w szwedzkim dzienniku Dagens Nyheter

Artykuł w szwedzkim dzienniku Dagens Nyheter” (dn.se)

Dziennikarze największego szwedzkiego dziennika próbowali się skontaktować z Jarosławem Kaczyńskim i zapytać prezesa PiS, skąd pomysł, że w Szwecji obowiązuje prawo szariatu. – Pan prezes jest nieuchwytny – usłyszeli od rzeczniczki partii. – A to w Szwecji nie ma miejsc, gdzie obowiązuje szariat? – dziwiła się Elżbieta Witek.

Próbę uzyskania komentarza od Jarosława Kaczyńskiego opisał największy w Szwecji dziennik „Dagens Nyheter”. Dziennikarze próbowali zapytać prezesa PiS o jego ostatnie wystąpienie w Sejmie. Podczas debaty o uchodźcach Kaczyński ostrzegał, że muzułmanie, którzy przybędą do Europy, „w sposób agresywny i gwałtowny” narzucą Europejczykom własne prawa. – Jeżeli ktoś mówi, że to nieprawda, niech się rozejrzy po Europie – mówił Kaczyński.

Jako przykład Kaczyński wskazał właśnie Szwecję, gdzie według prezesa „w 54 strefach obowiązuje szariat, i nie ma żadnej kontroli państwa”. Są za to „obawy przed wywieszaniem flagi szwedzkiej na szkołach, bo na tej fladze jest krzyż”. – Czy chcecie, żeby to pojawiało się także w Polsce? Żebyśmy przestali być gospodarzami we własnym kraju? Otóż chcę jasno powiedzieć: Polacy tego nie chcą i nie chce tego PiS – powiedział Kaczyński.

Elżbieta Witek: Nie jest prawdą, że są takie miejsca?

„Nieporozumienie” najpierw próbowała wyjaśnić Kaczyńskiemu szwedzka ambasada w Warszawie. „Wyjaśniamy: w Szwecji obowiązuje szwedzkie prawo” – napisała na Twitterze. Po ambasadzie trudnej sztuki wyjaśniania podjęli się szwedzcy dziennikarze.

„Zadzwoniliśmy do PiS, aby uzyskać wyjaśnienia Jarosława Kaczyńskiego na temat 54 obszarów, gdzie panoszy się islamskie prawo szariatu” – relacjonowali. Udało im się skontaktować jedynie z rzecznik PiS Elżbietą Witek.

„Rzecznik Jarosława Kaczyńskiego powiedziała nam, że prezes jest w tej chwili nieuchwytny, ale obiecuje odpowiedzieć tak szybko, jak to możliwe” – informowali szwedzkich czytelników dziennikarze. Minęły trzy dni. Żadnych wyjaśnień Jarosława Kaczyńskiego DN już nie opublikował.

Sama Elżbieta Witek w rozmowie z dziennikarzami sprawiała wrażenie zaskoczonej. – Czy nie jest prawdą, że w Szwecji są takie miejsca? – pytała. – W każdym razie w wielu krajach europejskich ludzie boją się muzułmanów, którzy w niektórych obszarach określają zasady odnośnie tego, jak ludzie powinni się ubierać i zachowywać – dodawała.

MSZ Szwecji: Szeroko rozpowszechniona dezinformacja

Słowa Kaczyńskiego na łamach „DN” komentuje Johan Tegel. Rzecznik szwedzkiego MSZ wyraził ubolewanie z powodu fałszywych informacji, jaką są rozpowszechniane w mediach.

– Niestety, w debacie na temat uchodźców jest wiele dezinformacji i nieporozumień. Między innymi, że imigracja doprowadziła do wzrostu przestępczości w Szwecji, że Szwedzi za kilkadziesiąt lat będą mniejszością we własnym kraju, że ludzie, którzy uciekają do Europy, nie mają prawa do azylu, bo to imigranci ekonomiczni itd. – mówił Tegel.

– Co sądzicie Państwo o tym, że polscy politycy mówią o prawie szariatu w Szwecji? – dopytywali dziennikarze.

– To przykro, że taka dezinformacja jest szeroko rozpowszechniona. Ta sytuacja pokazuje, że istnieje ogromne zapotrzebowanie, aby rozpowszechniać wiedzę o tym, jak w Szwecji pracuje się na rzecz integracji uchodźców – mówił.

Skąd Kaczyński wziął swoje „54 obszary”

Tezy o 55 strefach szariatu propagują skrajnie prawicowe portale (np. amerykański The Muslim Issue, którego logo to drewniana świnia na wzór konia trojańskiego). Ich rzekomym uzasadnieniem ma być raport szwedzkiej policji z 2014 r. Mówi o 55 (a nie 54, jak stwierdził Kaczyński) obszarach, gdzie słabo zorganizowane grupki przestępcze mają wpływy w lokalnej społeczności, a policji trudno wykonywać swe obowiązki. O szariacie nie wspomina słowem.

W wielu z tych dzielnic mieszka sporo imigrantów (nie tylko z krajów muzułmańskich, ale i z Bałkanów, Erytrei, Etiopii, gdzie przeważa chrześcijaństwo). Ale źródłem problemów jest nie fanatyzm religijny, lecz – jak mówił niedawno „Wyborczej” prof. Jerzy Sarnecki, kryminolog z Uniwersytetu w Sztokholmie – bieda, bezrobocie i brak perspektyw życiowych. Z raportu policji: „Wpływy przestępców wydają się związane z kontekstem społecznym, a nie wolą przejścia władzy i kontrolowania lokalnej społeczności”.

Szariackie szarże prezesa PiS w Sejmie. Jak jest naprawdę?

szwedziPróbują

wyborcza.pl