Camilla (23.06.2015)

 

WITAJCIE W AMERYCE!

CEZARY MICHALSKI, 22.06.2015

FELIETONY AUTORKI/AUTORA

Sobotnia wymiana konwencji pokazuje, jak będzie wyglądała, jak już wygląda, polska scena polityczna i język polskiej polityki podzielony włącznie na PiS i PO. Ten krajobraz, bez lewicy w ogóle, z PSL-em potykającym się o własne sznurowadła i własne wojny baronów, potwierdza, że nie jesteśmy już (chwilowo? na zawsze? nie ma nic na zawsze?) kontynentalną Europą z jej lewicami, prawicami, centrolewicami, centroprawicami, liberałami, konserwatystami, chadekami i zielonymi.

 

Nie jesteśmy także Irlandią z jej fantastyczną (z punktu widzenia dzisiejszej Polski to tylko fantazja) koalicją chadeków z socjaldemokratami. Z całej europejskiej polityki mamy co najwyżej jej populizmy (Kukiz! Kukiz!), które też są zresztą bardziej rozproszoną, bardziej pańszczyźnianą, bardziej chuligańską i mętną wersją europejskich populizmów mieszczańskich (Partie Wolności, Partie Ludu, Syriza…). W rzeczywistości jednak – witajcie w Ameryce! No może w mniejszej, peryferyjnej wersji Ameryki. Choć mniej jednak peryferyjnej niż takie Jackowo czy Greenpoint, z których perspektywy (szczególnie politycznej, Grzegorz Braun wygrywający w pierwszej turze albo przechodzący do drugiej) także Ameryka jest rajem.

 

W dodatku witamy w Ameryce przesuniętej jeszcze bardziej na prawo, gdzie Platforma Obywatelska jest na prawo od Partii Demokratycznej, podczas gdy PiS wcale nie jest na lewo od Partii Republikańskiej, nawet jeśli rozważamy ją razem z Tea Party.

 

Przesuniętej nie tylko politycznie, ale także społecznie. Witajcie w Ameryce, w której jest tylko jeden Kościół (powszechny i apostolski), podczas gdy w tej prawdziwej, wzorcowej Ameryce, wielość chrześcijaństw, już na etapie założycielskim, mocno jednak tę Amerykę spluralizowała. A nawet Kościół katolicki – zanim przyszedł JP2, a nawet mimo tego, że przyszedł – uczyniła bardziej chrześcijańskim, bo był tam zawsze kościołem mniejszościowym. Zatem ludzie przychodzili do Niego po wiarę, a nie tylko po władzę, jak coraz większa liczba oportunistów przychodzi do Kościoła w Polsce.

 

Obie konwencje odbyły się z amerykańskim rozmachem, a także z amerykańską przewagą PR-u nad merytoryką. Te wielkie, subtelnie niebieskie hale wypełnione zorganizowanym tłumem. Te reflektory krążące po suficie, ta patetyczna muzyka i profesjonalne klipy na wielkich teleekranach. Obie konwencje odbyły się także z amerykańskim sprowadzeniem całej tematyki socjalnej albo do zupełnie wziętych z sufitu haseł, których nikt nie zamierza realizować, albo do „rodziny”, która jest „podstawą i jedyną komórką społeczną”, tyle że już nie rodzina socjalistyczna, ale katolicka. Nie ma grup społecznych (już nie mówiąc o klasach, tym „komunistycznym” wynalazku). Nie ma mniejszości. Jest rodzina, której trzeba pomagać, żeby była dzietna. Jedyną szansą na utrzymanie systemu emerytalnego jest bowiem wielodzietność rodzin biedniejszych, bo ojcowie rodzin bogatszych i tak się będą rozliczać swoje podatki na Cyprze i tam będą inwestować w swoje osobiste „systemy emerytalne”.

 

Szydło mówiła wszystko, co ktokolwiek chciałby usłyszeć. Jako jedyny postulat równościowy przedstawiając (poza „godnością”, która istotnie „należy się wszystkim”) „podniesienie”, „znaczne podniesienie” kwoty wolnej od podatku. Mimo, że na każdej złotówce w ten sposób „uwolnionej” bogatsi zarobią więcej, a biedniejsi mniej. Z kolei Ewa Kopacz jako „nowego” człowieka od gospodarki, finansów, podatków przedstawiła Janusza Lewandowskiego. Kiedyś, jako naiwny polityczny młodzieniec, faktycznie walczył o „ludowy kapitalizm”, „powszechne uwłaszczenie”. To go nauczyło, że nie ma „ludowego kapitalizmu”, jest tylko kapitalizm globalny, którego dzisiaj nie da się regulować skutecznie. Mówi co widzi, co ja także widzę. Boję się jednak, że nie tylko żadnej alternatywy, ale żadnej korekty w jego wykonaniu nie będzie.

 

Z kolei dla „Polski solidarnej” Kaczyńskiego dziś piszą gospodarczy program Paweł Szałamacha (sprywatyzował Stocznię Gdańską w ręce oligarchów z Donbasu) oraz Jarosław Gowin. Daje to taką samą gwarancję realizacji postulatów „Polski solidarnej”, jak przed dziesięciu laty polityka Zyty Gilowskiej przetransferowanej z PO. Ciekawe jak Kaczyński przedstawi związkowcom z „Solidarności” program Szałamachy/Gowina? A właściwie nieciekawe, bo zamiast niego przedstawi im wielką wojnę z bogaczami z „układu” i wielką kulturową wojnę z genderem i mordercami zarodków – jeśli będzie trzeba. I znowu zadziała, bo to zawsze działa.

 

Jak w Ameryce, wszyscy chcą jedności i wszyscy robią wojnę.

 

PiS nauczył się rozdzielać kampanię pozytywną od negatywnej (abecadło postpolitycznego PR-u), więc politykę miłości robią teraz Duda, Szydło i Kaczyński (nie do uwierzenia, lecz jednak), a przemysł nienawiści robią bracia Karnowscy, Cezary „trotyl” Gmyz i tysiące ochotników.

 

Natomiast Ewa Kopacz sama po amatorsku (jak w jakimś XX wieku) robi jednocześnie kampanię pozytywną i negatywną, co kończy się raczej żałośnie (gdzie jest Ostachowicz, gdzie jest Ostachowicz, Kamiński nie daje rady…!). W jednym zdaniu zaprasza Beatę Szydło do uczciwej rozmowy, a w drugim z niej szydzi. W jednym zdaniu do uczciwej rozmowy zaprasza Kaczyńskiego, w drugim przed nim straszy. Jedno zdanie drugiemu się dziwi (wiecie, skąd to cytat), jedno unieważnia drugie. Skutki są opłakane.

 

A teraz powinienem jeszcze powiedzieć, że Kartagina musi zostać zburzona, a z tej pary i tak wolę PO. A skoro już to powiedziałem (napisałem, ale ja zawsze półgłosem gadam przy pisaniu, jak stara kobieta), to powiem (może nawet napiszę), że jeszcze poważniejszym zadaniem byłoby odbudowanie w tej parodii Ameryki, na tym Greenpoincie, w tym Jackowie – socjaldemokracji.

 

**Dziennik Opinii nr 173/2015 (957)

 

Jak sypiali nasi przodkowie? Osiem godzin? To mit!

Olga Woźniak (psycholog), 23.06.2015

Fot. 123RF

Wraz z wynalezieniem żarówki porzuciliśmy nasz naturalny rytm snu. Do tego dziś próbujemy spać krócej i doświadczamy coraz mniej ciemności. Skutki są opłakane.
Każdy dietetyk umarłby ze zgrozy na myśl o podkurku (zwanym też doświtkiem) – posiłku jedzonym przed pierwszym pianiem koguta, w środku nocy. Czy to przekąska dla cierpiących na bezsenność?To, co dla nas stanowi kłopot ze snem, który leczymy u specjalisty, dla naszych przodków było normalnym zwyczajem. Dziś już nie pamiętamy, że kiedyś spało się na dwa razy. Pierwszy sen trwał cztery godziny, potem następowało krótkie przebudzenie, a następnie znowu zapadano w kilkugodzinną drzemkę już do rana. I nikogo to nie dziwiło.

Zmiany w naszym sposobie spania zawdzięczamy Edisonowi i jego żarówce elektrycznej (ważna jest tu szybka komercjalizacja i rozpowszechnienie tego wynalazku, zostawmy na boku gorące spory o autorstwo). Dziś nikt nie wyobraża sobie spać inaczej niż ciurkiem co najmniej siedem-osiem godzin. Specjaliści zaś straszą nas, że nocne wybudzenia prowadzą do problemów ze zdrowiem: koncentracją uwagi, metabolizmem. A jeszcze w XVII wieku nikt by sobie tym nie zawracał głowy. Spało się dwa razy i już.

Senne obyczaj sławnych i bogatych. Klilknij w obrazek, aby powiększyć

Głównym popularyzatorem „podwójnego snu” jest amerykański historyk A. Roger Ekirch. W swojej książce „At day’s close: Night in times past” („U schyłku dnia: Noc w przeszłości”) przedstawia analizy dawnych pamiętników, podręczników medycyny czy literatury pięknej. Dowodzi, że w czasach przedindustrialnych ludzie kładli się spać, gdy zapadł zmierzch, spali około czterech godzin, budzili się na jakieś dwie godziny i znowu zapadali w sen. W czasie krótkich nocnych przebudzeń modlili się (w modlitewnikach były nawet specjalne pacierze na tę porę nocy), rozmawiali, czasem odwiedzali sąsiadów czy uprawiali seks. Ponoć w XVII-wiecznych poradnikach medycznych zalecano nawet małżonkom, by o poczęcie dziecka starali się właśnie „po pierwszym śnie”.

Dr Ekirch zebrał ponad 500 źródeł pisanych mówiących o kawałkowanym wzorcu snu. O pierwszym i drugim śnie wspominają w swoich dziełach pisarze, jak Charles Dickens czy Miguel Cervantes. Literackie poszukiwania Ekircha zdaje się potwierdzać eksperyment przeprowadzony w 1990 roku przez psychiatrę Thomasa Wehra. Zaprosił on grupę ochotników, by przez miesiąc żyli w naturalnym rytmie dobowym: mieli dostęp do światła przez 10 godzin, po czym na 14 kolejnych zapadała ciemność. Po początkowej fazie przystosowania się do nowych warunków wszyscy ochotnicy zaczęli się zachowywać w podobny sposób: zasypiali, gdy się ściemniało, spali przez cztery godziny, potem na jakiś czas się budzili i znów zapadali w sen.

Wygląda więc na to, że zostawieni sami sobie, bez dostępu do świecących ekranów, bez pstryczków-elektryczków, które w mig rozjaśniają zmierzch, wrócilibyśmy do schematu, który zdaje się fizjologiczny. Może to być pewnym pocieszeniem dla tych, którzy budzą się w środku nocy i przewracają z boku na bok, nie mogąc znów zasnąć. Nic w tym złego – to dawne przystosowanie naszego mózgu. Może wcale nie musimy z tym walczyć, a wystarczy tylko twórczo zagospodarować dwie godziny jawy podarowane nam koło północy?

Trudna sztuka dobrego snu

Miasta zaśmiecone światłem

Łatwo mówić! Tylko jak to zrobić w świecie, w którym mało kto chadza spać z kurami, a dostęp do elektryczności kurczy nasz czas na spanie do granic możliwości?

Oświetlenie Paryża latarniami ze świecami w 1667 r. było wielkim osiągnięciem cywilizacyjnym. Pod koniec XVII w. już 50 miast europejskich jaśniało w nocy światłami latarni.

Dziś coraz głośniej mówi się o zaśmieceniu nocy światłem. Dwie trzecie ludności świata żyje w rejonach zanieczyszczonych przez światło. W USA 97 proc., a w Unii Europejskiej 96 proc. ludzi mieszka na obszarach, w których nocne niebo nigdy nie jest ciemniejsze niż przy księżycu świecącym w kwadrze. W wielu miejscach Ameryki Północnej, centralnej Europy, Japonii i Korei Południowej niebo nigdy nie ciemnieje bardziej niż o zmierzchu.

Tymczasem każdy ziemski organizm ma wbudowany głęboko w geny zegar biologiczny, „nakręcany” cyklem światła i ciemności. Gdy zaburzymy ten cykl, zaczynają się problemy. Najczęściej odczuwamy je w postaci bezsenności. Uskarża się na nią już 25 proc. populacji. Kłopoty ze snem prowadzą często do zachwiania odporności czy rozregulowania gospodarki hormonalnej.

Bezsenność. Strach się bać

O wyłączaniu niepotrzebnego światła powinny też pamiętać osoby, które dbają o linię. Doświadczenia pokazują bowiem, że w ciemności aktywują się enzymy odpowiedzialne za spalanie tłuszczu oraz za gospodarkę glukozą.

Dlatego do braku światła przyzwyczajać powinniśmy już całkiem małe dzieci. Tymczasem badania brytyjskie dowodzą, że blisko 98 proc. noworodków nie miało okazji doświadczyć w swoim życiu całkowitego mroku. Winę za to ponosząrodzice, którzy zostawiają w nocy małym dzieciom włączone lampki.

Wielu z nas wciąż zaciąga „senny kredyt”. W USA 6-8 mln ludzi pracuje w nocy, rozregulowując w ten sposób swój zegar biologiczny. W Polsce problemy ze snem ma połowa osób po trzydziestce. Jedna czwarta nie dosypia. – Nasze podejście do snu staje się patologią – mówi Robert Stickgold, znany amerykański badacz snu z Uniwersytetu Harvarda. – Znajdujemy się w środku wielkiego eksperymentu nad deprywacją snu, którą sami sobie fundujemy. Nie wiemy, jakie będą jej długofalowe skutki. Nasze senne zwyczaje zaczynają przypominać rodzaj bulimii. Wiele osób w ciągu tygodnia pracy „pości”, śpiąc zaledwie po pięć godzin na dobę, by w weekendy odsypiać na całego. To katastrofa dla zdrowia.

Sen reguluje też wydzielanie w mózgu substancji, które pomagają nam radzić sobie ze stresem. Nie dosypiając, narażamy się więc na zachwianie równowagi emocjonalnej – nieraz tak poważne, że można je porównać do zespołu stresu pourazowego. Dowodzą tego badania prowadzone na Uniwersytecie Kalifornijskim pod kierunkiem prof. Matthew Walkera. Opisuje je tygodnik „New Scientist”. Zdaniem Walkera wiele przypadków chorób psychicznych jest efektem nieprawidłowego snu. – To przerażające – mówi specjalista. – Należałoby sprawdzić, ile osób z diagnozą psychiatryczną ma po prostu problemy ze snem, i zająć się ich leczeniem, zamiast niepotrzebnie serwować tym ludziom leki psychotropowe, które nie rozwiązują ich prawdziwego problemu.

Dlaczego nie możesz zasnąć

Gen muszki mutanta

Wiadomo, że za długość snu odpowiadają geny regulujące czynność zegara biologicznego w organizmie. Jednak naukowcy od dawna poszukiwali cząsteczek, które kontrolują samą potrzebę zasypiania. Badacze z Uniwersytetu Pensylwanii znaleźli jedną z nich – na razie u muszek owocowych, które normalnie przesypiają 12 godz. na dobę. Zespół pod kierunkiem dr Amity Sehgal przebadał 3,5 tys. muszek i znalazł wśród nich mutanty, które były w stanie przeżyć, śpiąc 1-2 godziny lub wcale. Analiza ujawniła, że te nietypowe owady miały mutację w genie, który naukowcy nazwali Sleepless (bezsenny).

Oczywiście, mutacja i związane z nią niedobory snu mają negatywne konsekwencje. Owady żyją średnio o połowę krócej niż muszki bez mutacji. Mają zaburzoną koordynację ruchową i są nadpobudliwe. Autorzy pracy mają nadzieję, że ich odkrycie pomoże w przyszłości odkryć ludzki odpowiednik genu Sleepless, dzięki czemu będzie można m.in opracować nowe leki na bezsenność.Czy da się poprawić jakość snu? Mało kto może pozwolić sobie na powrót do luksusu dwóch snów, możemy jednak lepiej wykorzystać czas przeznaczony na odpoczynek.

Zgaśmy światło. Zanurzmy się w ciemność. Zamiast czytania na ekranie sięgnijmy znów po papierowe książki. Neurobiolodzy dowodzą, że kontakt ze świecącymi urządzeniami obniża w naszym organizmie poziom melatoniny – neuroprzekaźnika regulującego rytm snu i czuwania.

Mamy dziś do dyspozycji tylko jeden, wcale nie tak długi sen. Nie traćmy go na głupoty.

Oglądaj wideo „Nauki dla każdego” i odkrywaj największe zagadki otaczającego Cię świata. Daj się wciągnąć, zafascynować, zadziwić. Spójrz na siebie i rzeczywistość z innej, naukowej strony!

W ”Nauce dla każdego” czytaj też:

Samotni w kosmosie. Jak brzmi kosmos?
„Jedynym dowodem na to, że istnieje jakaś pozaziemska inteligencja, jest to, że się z nami nie kontaktują” – powiedział kiedyś Albert Einstein. Ale jak trudno jest się nam z tym pogodzić!

Samotni w kosmosie. Halo, gdzie się wszyscy podziali?
Istnieją tylko dwie możliwości: albo jesteśmy sami we Wszechświecie, albo nie. Obie są równie przerażające – mówił Arthur C. Clarke. Nie zgadzam się z nim. Całkowita samotność wydaje mi się stokroć straszniejsza

Samotni w kosmosie. Dlaczego samotność nas wykańcza
Wyobraźmy sobie, że naszą planetę zamieszkuje inteligentna rasa kotów. Albo jakiś inny indywidualistyczny gatunek. Czy wydawałby krocie na poszukiwania życia we wszechświecie? Czy miałby potrzebę odnalezienia innych braci w rozumie? Jakoś wątpię

Jak fizycy radzą sobie z sikaniem
Władze lotniska w Amsterdamie obniżyły koszty sprzątania toalet, gdy w pisuarach umieszczono obrazek… muchy. Bo mężczyźni lubią mieć cel. Co jeszcze wynika z badań?

Nie przeszkadzaj ewolucji. Ona wie, co dla ciebie najlepsze
– Wiele trapiących dziś ludzkość chorób, takich jak otyłość, cukrzyca typu 2, alergie, wynika z tego, że nasze ciało jest niedostosowane do warunków, w jakich żyjemy. Gdy znamy ewolucyjne przyczyny tych schorzeń, łatwiej poszukiwać na nie skutecznego leku – mówi prof. Marek Konarzewski z Uniwersytetu w Białymstoku, autor książki „Na początku był głód”

Jak sypiali nasi przodkowie? Osiem godzin? To mit!
150 lat temu, wraz z wynalezieniem żarówki, porzuciliśmy nasz naturalny rytm snu. Do tego dziś próbujemy spać krócej i doświadczamy coraz mniej ciemności. Skutki są opłakane

Wielkie pytania małych ludzi. Czy pająki myją zęby?
– Ależ pająki dbają o higienę! – obruszył się dr Janusz Kupryjanowicz z Uniwersytetu w Białymstoku. Lekko się zmieszałem. Zadzwoniłem do niego, by pomógł mi rozwiązać zagadkę dziesięcioletniej Marysi. Dziewczynka chciała wiedzieć, czy pająki myją zęby

wyborcza.pl

Sondaż Millward Brown dla Faktów: Duży spadek poparcia dla Kukiza

look, 23.06.2015
Beata Szydło podczas inauguracji kampanii

Beata Szydło podczas inauguracji kampanii (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Gdyby wybory odbyły się dzisiaj, zdecydowanie wygrałoby je Prawo i Sprawiedliwość. Do Sejmu weszłoby pięć ugrupowań i partii, w tym dwóch debiutantów. Takie wnioski płyną z najnowszego sondażu Millward Brown dla Faktów TVN.
W najnowszym sondażu poparcia partyjnego PiS nadal zdecydowanie wyprzedza PO. Na ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego zagłosowałoby aż 33 proc. wyborców. Platforma mogłaby liczyć na 23 proc. głosów. „Obie partie mogą pochwalić się wzrostem poparcia. W porównaniu z poprzednim sondażem z 11 czerwca PiS o 3 punkty procentowe, zaś PO – 4” – informuje TVN 24. Sondaż na zlecenie Faktów TVN i TVN 24 przeprowadziła pracownia Millward Brown.Największą niespodzianką jest duży spadek poparcia dla ugrupowania Pawła Kukiza. Zagłosowałoby na nie 19 proc. wyborców. W porównaniu do poprzedniego sondażu to spadek aż o 5 punktów procentowych, który zepchnął to ugrupowanie za Platformę.

Daleko za ugrupowaniem Kukiza w sondażu plasuje się inicjatywa Ryszarda Petru – stowarzyszenie NowoczesnaPL (8 proc. i wzrost o 1 pkt proc.). Do Sejmu dostałby się jeszcze PSL (5 proc., wzrost o 2 pkt proc.).

„Poza Sejmem znalazłyby się: Sojusz Lewicy Demokratycznej (4 proc.), KORWiN (3 proc.), Ruch Narodowy (2 proc.), Twój Ruch (1 proc.) i Nowa Prawica (0 proc). 3 proc. ankietowanych nie wiedziało, na kogo oddałoby swój głos, gdyby wybory odbyły się w najbliższą niedzielę” – opisuje TVN 24.

kukizSię1

Zobacz także

wyborcza.pl

Paweł Kukiz – oburzony król zdetronizowany przez oburzonych poddanych

Rośnie grono rozczarowanych wyborców Pawła Kukiza, którzy do tej pory pomagali mu w polityce. "Oburzeni" czują się oszukani przez antysystemowego lidera.
Rośnie grono rozczarowanych wyborców Pawła Kukiza, którzy do tej pory pomagali mu w polityce. „Oburzeni” czują się oszukani przez antysystemowego lidera. Fot. Marcin Onufryjuk / Agencja Gazeta

Siłą, która już wkrótce obali Pawła Kukiza nie będzie PiS, PO ani żadne nieprzychylne medium. Zaatakować planują sami „oburzeni Oburzeni”. Dawni współpracownicy antysystemowego lidera, którzy pomagali mu podczas kampanii prezydenckiej, dziś zarzucają zdradę i odejście od ideałów. „Kukiz, który tak dużo mówił o rozbijaniu betonu, sam ten beton wzmacnia” – przekonują i zapowiadają – niebawem przypomnimy mu o swoim istnieniu.

„Zmienił się Kukiz, nie my”
W ostatnich dniach do redakcji naTemat napłynęło kilka listów od ludzi, którzy odsuwają się od Kukiza. Dlaczego? Jeszcze kilka tygodni temu za swoim liderem i jego postulatami poszliby w ogień, dziś entuzjazmu brak. – Nasze plany i hasła się nie zmieniły. Zmienił się za to sam Kukiz – mówi w rozmowie z naTemat jeden z rozczarowanych działaczy.

Czy chcesz oglądać najnowszy sezon Gry o Tron już od 1 zł miesięcznie?
tak, chcę
nie jestem zainteresowany

Twierdzą, że Paweł Kukiz nie szanuje ani swojego elektoratu, ani tych, którzy pracowali na jego sukces. „Podczas wieczoru wyborczego przyrzekał, że nas nie zdradzi i że będzie łączył wszystkie środowiska społeczne. Niestety, tak się nie stało” – przyznaje w liście otwartym do Kukiza i jego zwolenników Piotr Rybak, dotychczas bliski współpracownik i jeden z lokalnych pełnomocników w kampanii.

Kukiz zapomniał o „swoich”
Główny „szum”, jaki teraz podnoszony jest wokół Kukiza, to dywagacje na temat tego, z kim zawiąże przedwyborczy sojusz albo powyborczą koalicję. Sami Oburzeni przekonują, że przestali już liczyć na zaproszenie na wyborcze listy. Teraz Paweł Kukiz ma nowych „kompanów”, z którymi próbuje nawiązać sojusz: KNP albo Partię KORWiN.

PIOTR RYBAK

Paweł obecnie rozmawia ze wszystkimi i składa różne propozycje współpracy różnym ruchom, na przykład KNP, RN, jakiemuś śmiesznemu Stowarzyszeniu Koliber, Korwinowi-Mikke, który ośmieszył go w oczach Rodaków i innym stowarzyszeniom, ale Paweł nie zadbał o własnych ludzi. Własny elektorat ma w czterech literach!

Paweł Kukiz zaszył się w swoim świecie. Jest głuchy na postulaty podnoszone przez strajkujących rolników i alarmujących o swojej trudnej sytuacji niepełnosprawnych. Przed wyborami deklarował, że będzie ich wspierał, po wyborach – nie widać ani działań, ani deklaracji.

Krytykował wodzostwo, dziś sam chce być wodzem
Antysystemowiec robi dokładnie to, co do tej pory jednoznacznie piętnował. Krytykował Donalda Tuska, naśmiewał się z PiS-u i ich wodzowskich metod kierowania partią. Dziś we wszystkich zapowiedziach słyszymy, że to właśnie on – jako „pan i władca” swego ruchu będzie wskazywał, kto otrzyma wyborczą „jedynkę”, a kto marne ostatnie miejsce. – Co to jest, jak nie wodzostwo? – zastanawia się oburzony, który w rozmowie z naTemat chce zachować anonimowość.

– Czytam te wszystkie wypowiedzi jego nowych pupilków. Wszyscy jak mantrę powtarzają: Tylko Paweł, Paweł zdecyduje, wszystko zależy od Pawła… To jasne, że Paweł jest naszą najważniejszą postacią i naszym liderem, ale teraz Paweł wyraźnie błądzi, a wszyscy tylko mu w tym przyklaskują – dodaje.

Układy z baronami establishmentu
Wspomniany wcześniej Piotr Rybak w swoim liście zwraca uwagę, że dla wielu Oburzonych miarka przebrała się wraz z kolejnymi sygnałami o współpracy z „baronami upadającej Platformy Obywatelskiej” albo „baronami establishmentu”, takimi jak Robert Raczyński. Listę pozostałych podawał i szczegółowo opisywano na znanym blogu kontrowersje.net.

PIOTR RYBAK

…my wszyscy widzieliśmy w Pawle Kukizie nadzieję na zmianę systemu politycznego w Polsce, rozbicie betonu partyjnego i rozliczenie za zdradę narodu wszystkich baronów partyjnych! Oby ten list i moja wypowiedź zmusiły Pawła Kukiza do powrotu do idei, które nam przyświecały od początku.

Piotr Rybak opisał to, co czuje wielu współpracowników Pawła Kukiza. Dziś nastroje tych, do których udało nam się dotrzeć są różne. – Jest mi przykro, bo Paweł nie tak się z nami umawiał – mówi nam jeden z działaczy i dodaje, że nie liczy na wielkie przeprosiny ani zaproszenie na listy. Chodzi głównie o to żeby Paweł się opamiętał.

Inni zaś – wyraźnie mniej ugodowi – zapowiadają swoistą zemstę oburzonych. „Sztyletem, który uśmierci Kukiza nie będzie PiS , ale izolowana, niezauważona siła, która niebawem przypomni wam o swoim istnieniu (…). Bomba tyka, a pomysłowość lekceważonych jest niesłychana” – czytamy w liście od jednego z Oburzonych.

Pęka balonik z hasłem „JOW”
Pomijając fakt wewnętrznych perturbacji, okazuje się, że pęka również skutecznie nadmuchiwany podczas kampanii balonik pod hasłem „JOW”. Już poseł Wipler, ujawniają kulisy negocjacji z Kukizem przekonywał, że dla członków Ruchu Kukiza, jednomandatowe okręgi wyborcze są jedynie populistycznym hasłem, który – jak zresztą opisywaliśmy w NaTemat – doskonale „się sprzedaje”.

„Skrót JOW podczas rozmów faktycznie rozwijają jako „J…ć Obecną Władzę” i traktują jako „zastępczy sztandar antyrządowej rewolucji” – pisał Wipler. „Sam Paweł Kukiz nie do końca wie o co chodzi z Jednomandatowymi Okręgami Wyborczymi” – pisze w liście do redakcji jeden z jego wolontariuszy. Nie wiedzą o tym również członkowie Fundacji JOW. Raz mówią, że nowe okręgi liczyć będą 80 tys. mieszkańców, innym razem, że 67 tys. Brakuje im podstawowej wiedzy – dodaje.

Wszyscy działają bowiem według dokładnie opracowanej „instrukcji obsługi” w sprawie JOW. Skrypt zawiera podstawowe definicje, pytania i zarzuty, które często wysuwane są przeciw ordynacji większościowej w mediach. Kompendium wygląda trochę jak instrukcja dla osób pracujących w telemarketingu (tylko znacznie uproszczona) – z przykładowymi odpowiedziami i ripostami.

Kukiz niegotowy na sukces
Solidnie budowany przez tygodnie kampanii wizerunek antysystemowego bohatera Pawła Kukiza powoli się rozpada. Najpierw doniesienie o absurdalnych formach prowadzenia negocjacji politycznych, teraz głos rozczarowanych współpracowników. Jeden z nich zwraca uwagę, że „politykiem się bywa, a człowiekiem jest się zawsze”, a Kukiz ma widoczny problem, żeby to zrozumieć.

Woda sodowa powaliła już niejednego doskonale zapowiadającego się lidera i z byłym kandydatem może być podobnie. Paweł Kukiz udowodnił, że potrafi porwać za sobą tłumy i niewątpliwie trzeba mu to oddać. 20 proc. poparcia po dwóch miesiącach kampanii to nie lada wyczyn. Niemniej jednak, dziś coraz częściej udowadnia, że ze zdobytym sukcesem sobie po prostu nie radzi. Tłumy trudno pozyskać, ale łatwo stracić. Zwłaszcza w ogniu kampanii, gdzie gra się o najwyższą stawką.

naTemat.pl

Donieśli na Biedronia, bo usunął z gabinetu obraz Jana Pawła II. „Uraził nasze uczucia religijne”

Ryszard Nowak uważa, że Robert Biedroń znieważył św. Jana Pawła II
Ryszard Nowak uważa, że Robert Biedroń znieważył św. Jana Pawła II Fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta

Do Prokuratury Okręgowej w Słupsku wpłynęło zawiadomienie dotyczące usunięcia z gabinetu Roberta Biedronia obrazu przedstawiającego św. Jana Pawła II. Autorem zawiadomienia jest Ogólnopolski Komitet Obrony przed Sektami i Przemocą Ryszarda Nowaka.

Nowak wyjaśnił stacji TVN24, że usuwając obraz, prezydent Słupska znieważył św. Jana Pawła II i uraził uczucia religijne wiernych. – Bezprawnie usunął ze swojego gabinetu wizerunek świętego, który jest obiektem czci religijnej. Chroni go Kodeks karny. Obraz pojawił się tam z woli Rady Miasta, a Biedroń ściągnął go po cichu, nie zapytał nikogo o zdanie – podkreślił Nowak, dodając, że wycofa zawiadomienie, jeśli tylko obraz wróci do gabinetu prezydenta.

Obraz zawisł w kościele

Niechciany przez Biedronia obraz trafił do kościoła Mariackiego w Słupsku. W minioną niedzielę, podczas mszy świętej w intencji miasta, został powieszony obok relikwii św. Jana Pawła II.

– Człowiek, który zapomina o Bogu, zaczyna na nowo organizować ten świat, sprzątać według własnego widzenia, sprzątać nawet to, co do tej pory inni stworzyli, sprzątać nawet innych. Tak jest dopóty, dopóki nie objawi mu się miłość. Człowiek nie wie wtedy, kim jest – mówił w trakcie mszy biskup Edward Dajczak, którego cytuje „Gość Niedzielny”.

Obraz wisiał w gabinecie prezydenta Słupska od 2003 roku. Pojawił się tam po tym, jak rada miasta nadała Janowi Pawłowi II tytuł honorowego obywatela. „Gość Niedzielny” przypomina, że jego obecność nie przeszkadzała poprzedniemu prezydentowi Maciejowi Kobylińskiemu, który był związany z PZPR i SLD.

źródło: TVN24

naTemat.pl

Telewizja Trwam musi zapłacić 30 tys. kary za ukryte reklamy

Michał Wilgocki, 23.06.2015
Kadr z audycji Jak my to widzimy - z daleka widać lepiej 12.10.2014

Kadr z audycji Jak my to widzimy – z daleka widać lepiej 12.10.2014 (Radio Maryja / youtube.com)

Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nałożyła na Fundację Lux Veritatis, nadawcę Telewizji Trwam, karę 30 tys. zł za ukryty przekaz reklamowy. W październiku ubiegłego roku w audycji „Z daleka widać lepiej” prezes Stanisław Słonina przez pół godziny zachwalał swoje gorczycowe maty i poduszki.
„Trwająca ok. 29 minut audycja w całości poświęcona była produktom jednej spółki, m.in. macie gorczycowej, poduszce zawierającej łuski gryki, herbatom etc. Omawianiu ich właściwości – przy całkowitym pominięciu jakichkolwiek wad tych produktów oraz produktów konkurencyjnych przedsiębiorców – towarzyszyły liczne zbliżenia kamery na poszczególne produkty oferowane przez spółkę” – pisze w komunikacie KRRiT.Dodatkowo, przez większą część audycji w tle stała plansza promująca produkty prezesa Słoniny.”Taki sposób przedstawiania produktów w audycji może wprowadzać odbiorców w błąd co do charakteru przekazu” – uzasadnia KRRiT.

Za co ta kara?

Przypomnijmy – 12 października ubiegłego roku o godz. 22 Telewizja Trwam wyemitowała program „Z daleka widać lepiej”. W studiu Telewizji Trwam w Chicago zasiedli ojciec Zbigniew Pieńkos i Stanisław Słonina, prezes firmy Bioproduct Center Inc. – To, czym zajmuje się pana firma, jest wciąż aktualne i wydaje się, że w dzisiejszych czasach bardzo pożądane, bo wiele osób odczuwa różnego rodzaju problemy związane ze zdrowiem. Okazuje się, że czasem te problemy można skasować za pomocą tych produktów, które wy wytwarzacie – zaczął rozmowę o. Pieńkos. Prezes Słonina odpowiedział, że owszem, jego produkty pomagają w rozwiązaniu ważnego problemu. – Jak człowiek się nie wyśpi dobrze, to wstaje rozdrażniony, ma problemy w pracy i ze swoimi najbliższymi – mówi Słonina. Rozwiazanie? Nakładana na materac mata (cena już od 129 dolarów – sprawdziliśmy na stronie sklepu) i poduszki. Oba produkty z ziarnami gorczycy.

– Polecam szczególnie maty gorczycowe, które oprócz tego, że obniżają nasze bóle reumatyczne, to jeszcze pomagają się wyspać – mówił Słonina. Swoją firmę promował przez pół godziny, a prowadzący redemptorysta jeszcze go do tego zachęcał, dopytując, czy nie ma produktów na inne dolegliwości.

Audycji – czego można się było spodziewać – nie ma już w internecie.

Kary dla mediów o. Rydzyka

Kryptoreklama w mediach ojca Rydzyka to nie nowość. Radio Maryja było już za nią karane. Po raz ostatni we wrześniu, kiedy KRRiT kazała jej zapłacić 13 tys. zł za ukrytą reklamę Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Radio Maryja jest nadawcą społecznym, co oznacza, że nie może emitować reklam. Ale jest za to zwolnione z opłaty koncesyjnej. To wielomilionowa kwota płacona raz na dziesięć lat.

Zobacz także

wyborcza.pl

Urzędnicy z Kraśnika zawierzyli miasto Matce Boskiej. Specialnie zorganizowaną pielgrzymkę opłacił ratusz

Pielgrzymkę na Jasną Górę opłacił urzędnikom ratusz
Pielgrzymkę na Jasną Górę opłacił urzędnikom ratusz Fot. Grzegorz Skowronek / AG

Kraśniccy urzędnicy wzięli udział w pielgrzymce do Częstochowy, by zawierzyć miasto i cały powiat opiece Matki Boskiej. Wyjazd wzbudził emocje, ponieważ został sfinansowany przez ratusz. Do Częstochowy wybrała się również delegacja powiatu kraśnickiego. Za paliwo zapłaciło starostwo.

O pielgrzymce, w której brali udział między innymi kraśniccy nauczyciele, urzędnicy i radni, napisał „Dziennik Wschodni”. Redakcja zauważyła, że wyjazd urzędników oraz starosty kraśnickiego, jego zastępcy, trzech radnych powiatu i pocztów sztandarowych został opłacony z pieniędzy publicznych.

– Głównym celem pielgrzymki była modlitwa o rozpoczęcie procesu beatyfikacji ks. Stanisława Zielińskiego, ale też towarzyszyło temu zawierzenie społeczności powiatu Matce Bożej – wyjaśnił „Dziennikowi Wschodniemu” Daniel Niedziałek ze Starostwa Powiatowego w Kraśniku.

Miejscy urzędnicy pojechali do Częstochowy jednym z czterech autokarów (pozostałymi podróżowali mieszkańcy Kraśnika, członkowie Bractwa ks. Stanisława Zielińskiego oraz nauczyciele). Ratusz zapłacił tylko za ich wyjazd. Delegacja powiatu korzystała ze służbowego samochodu i busa.

Pielgrzymkę zorganizowało Bractwo ks. Stanisława Zielińskiego, które zajmuje się m.in. upamiętnianiem postaci ks. Stanisława Zielińskiego oraz działalnością charytatywną.

Ks. Zieliński został zastrzelony 10 marca 1945 roku właśnie w Kraśniku. Sprawa morderstwa nie została oficjalnie wyjaśniona. Jedna z hipotez zakłada, że za zabójstwem duchownego stało Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.

źródło: „Dziennik Wschodni”

naTemat.pl

Kobiety idą w politykę. I jak tu o nich mówić? [PRAKTYCZNY PORADNIK]

Agnieszka Kublik, 23.06.2015
Ewa Kopacz, Beata Szydło

Ewa Kopacz, Beata Szydło (fot. SŁAWOMIR KAMIŃSKI, CZAREK SOKOLOWSKI)

Jak żyć, gdy kobiety przejmują gabinety władzy dotąd zarezerwowane dla mężczyzn? No i jak je nazywać? Dlaczego uważa się, że męskie końcówki dodają kobietom godności i prestiżu?
Tak myśli większość w naszym patriarchalnym społeczeństwie. I tak się zachowuje nasza klasa polityczna, przesiąknięta seksizmem. A tymczasem żeńskie formy stanowisk i zawodów są zalecane przez ONZ, Radę Europy i Unię Europejską. Bo to jest postawa równościowa.U nas kobieta Ewa Kopacz jest premierem, opozycja na premiera wysuwa kobietę Beatę Szydło, za chwilę kobieta Małgorzata Kidawa-Błońska będzie marszałkiem Sejmu, mamy panie w gabinecie Kopacz. Używać żeńskich końcówek czy nie?Gdy kobieta jest… premierem Pani premier, tak jak pani prezydent – radzi dr hab. Katarzyna Kłosińska, językoznawczyni z UW, sekretarz Rady Języka Polskiego.

W polszczyźnie rzeczowniki premier, prezydent są rodzaju męskiego i żeńskiego:ten premier w rodzaju męskim i ta premier w rodzaju żeńskim. Odmienia się je następująco: w rodzaju męskim – ten premier, nie ma tego premiera, w rodzaju żeńskim – ta premier, nie ma tej premier, widzę tę premier. Zdaniem Kłosińskiej, w kontaktach oficjalnych ta premier to jedyna dopuszczalna forma.

Wiceszef Rady Języka Polskiego, prof. Jerzy Bralczyk, ocenia, że te rzeczowniki staną się wręcz coraz mniej męskie, bo rzeczownik premier będzie się coraz częściej odnosić się do kobiet.

Kłosińska formę premiera uważa za absolutnie niedopuszczalną. Bo mówimydziennikarka – a nie dziennikara, lekarka – nie lekara. No i przede wszystkim kojarzy się z premierą w sensie pierwsze przedstawienie.

Podobnie ocenia tę formę prof. Jerzy Bralczyk, żartował kiedyś, że w słowniku języka polskiego są tylko dwa słowa, które oznaczają kobietę, kończące się naera: megiera i hetera

Kłosińska dopuszcza formę premierka. Tak jak RJP w specjalnym stanowisku sprzed 3 lat.

… marszałkiem

Tak jak premier, czyli pani marszałek. Według Kłosińskiej, najwłaściwsza forma i najbardziej elegancka, to pani marszałek, tak jak pani dyrektor, pani minister, pani prezydent.

Absolutnie nie marszałka, bo nie tworzymy nazw żeńskich przez dodanie na końcu -a. Nie mówimy aktora, ale aktorka.

Kłosińska dopuszcza formę marszałkini, bo w polszczyźnie tworzymy nazwy żeńskie przez dodanie przyrostka -ini, np. członkini.Prof. Bralczyk przyznaje, żemarszałkini staje się coraz bardziej popularna.

… ministrem

Coraz częściej używamy formy ministra, ale zdaniem Kłosińskiej to po prostu błąd, wręcz gwałt na języku, bo nie mówimy reporterana reporterkę. Prof. Bralczykministrę uważa chybiony pomysł, chociaż przyznaje, że łacińska forma zezwala tak mówić. Trzy lata temu RJP zauważyła, że stosowanie form typu ministra i premiera nie ma tradycji w polszczyźnie.

Kłosińska proponuje ministerkę. Analogicznie do form żeńskich takich jak:dyrektorka, profesorka.

Ale ministerka się raczej nie przyjmie, bo kojarzy się ze zdrobnieniem (przyrostek-ka tworzy zdrobnienia od nazw żeńskich, np. mała lampa to lampka). Więcministra, choć formalnie błędna, najpewniej z czasem wejdzie do polszczyzny.

Tak powstaje uzus językowy. Polszczyzna prędzej będzie gotowa na kobiety u władzy, gdy panie wspólnie zawalczą o żeńskie zakończenia. Bo mówienie i pisanie żeńskimi końcówkami to jedna z form walki o równouprawnienie. I wcale nie taka błaha.

Hipoteza językoznawców Edwarda Sapira i Beniamina Lee Whorfa powiada, że język narzuca sposób widzenia świata i sposób myślenia.

wyborcza.pl

Człowiek Motyl w prokuraturze. Bo pił kawę w stroju Jezusa

Sylwia Witkowska, 23.06.2015
Boże Ciało. Paweł Hajncel, Człowiek Motyl, tym razem pił kawę w przebraniu Jezusa

Boże Ciało. Paweł Hajncel, Człowiek Motyl, tym razem pił kawę w przebraniu Jezusa (MARCIN WOJCIECHOWSKI)

„Człowiek Motyl” w Boże Ciało przebrał się za Jezusa. Siedząc przy stoliku, popijał kawę i machał do wiernych. Jeden z łodzian uznał performance za obrazę jego uczuć religijnych i powiadomił prokuraturę.
Paweł Hajncel, zwany „Człowiekiem Motylem”, w ostatnie Boże Ciało przebrał się za Jezusa. Usiadł przy stoliku i popijając kawę, machał do wiernych idących w procesji.Już po kilku minutach otoczyli go policjanci. Hajncel musiał zejść z ulicy, aby nie tamować ruchu samochodów. Jeden z funkcjonariuszy wylegitymował go i sprawdził dowód rejestracyjny samochodu. Performer był zadowolony. – Ludzie się do mnie uśmiechali, machali, a ja odmachiwałem.„Człowiek Motyl” w prokuraturzeWydawało się, że to jeden ze spokojniejszych performance’ów Hajncla i nie wywoła kontrowersji. Jak się jednak okazuje, do łódzkiej prokuratury wpłynęło doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Zawiadomienie złożył mieszkaniec Bałut, zdaniem którego performer w przebraniu Jezusa obraził uczucia religijne jego i innych wiernych. Prokuratura prowadzi postępowanie sprawdzające. W ciągu 30 dni śledczy zdecydują, czy są podstawy do wszczęcia dochodzenia.Obraził uczucia religijne proboszcza

Doniesienie do prokuratury złożył też w 2011 r. ks. proboszcz Ireneusz Kulesza, gdy Hajncel przebrał się za motyla i dołączył do procesji. Strój składał się z obcisłej koszuli i rajtuzów. Na głowie miał druciki z piłeczkami pingpongowymi imitujące czułki, którymi motyle wąchają i słyszą. Za skrzydła posłużył druciany stelaż, na który artysta naciągnął cienką tkaninę, przyozdobioną czerwonymi kółkami. Tak przebrany stanął w bramie, kilkaset metrów od katedry. Gdy zobaczył procesję, założył skrzydła i poprawił czułki. Po chwili szedł już z wiernymi, a właściwie pląsał między nimi. Wspinał się na palce, kucał, podskakiwał, robił ósemki.

Kilka dni później na stronie łódzkiej katedry ks. proboszcz Ireneusz Kulesza zamieścił oświadczenie. Napisał, że wierni są oburzeni zachowaniem osoby przebranej za motyla. Stwierdził, że incydent – prawdopodobnie zaplanowany i przeprowadzony z rozmysłem – „zaburzył przebieg procesji Bożego Ciała. Zaś reakcja wiernych oraz kapłanów każe sądzić, że doszło do obrazy uczuć religijnych”.

W sierpniu 2011 r. prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania. Prokurator nie dopatrzył się złośliwego przeszkadzania w obrzędzie religijnym. Uznał też, że zachowanie artysty nie poniżało wiernych.

lodz.gazeta.pl

Terlikowski przegrał proces z Grodzką. „Naruszył dobra osobiste posłanki”

AB, PAP, 23.06.2015
Anna Grodzka

Anna Grodzka (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Dziennikarz Tomasz Terlikowski, publikując materiały związane z płcią i seksualnością posłanki Anny Grodzkiej, naruszył jej dobra osobiste – orzekł Sąd Apelacyjny w Warszawie. To oznacza oddalenie apelacji stron i utrzymanie decyzji sądu okręgowego. Wyrok jest prawomocny.

 

Grodzka wytoczyła Terlikowskiemu proces cywilny, ponieważ uznała, że dziennikarz naruszał jej dobra osobiste, mówiąc o jej życiu intymnym i wypowiadając się o integralności płci i seksualności w mediach i w internecie, m.in. w portalu fronda.pl. Posłanka domagała się ochrony jej dóbr osobistych i zakazu ich naruszania w przyszłości.

W czerwcu zeszłego roku warszawski sąd okręgowy zakazał dziennikarzowi naruszania dóbr osobistych posłanki m.in. poprzez nazywanie jej mężczyzną. Sąd nie uwzględnił natomiast żądania wpłaty 30 tys. zł na konto fundacji Trans-Fuzja, pracującej na rzecz osób transseksualnych.

Sąd utrzymał wyrok pierwszej instancji

Apelacje od wyroku złożyły obie strony. Terlikowski wnosił o oddalenie pozwu, a Grodzka chciała utrzymania wyroku z uwzględnieniem części materialnej pozwu (30 tys. zł dla fundacji Trans-Fuzja).

Dziś sąd obie apelacje oddalił i utrzymał wyrok sądu pierwszej instancji. – Zasadniczym przedmiotem w tej sprawie jest godność człowieka. Ochroną objęte jest życie osobiste każdego człowieka – powiedział w ustnym uzasadnieniu sędzia Jacek Sadomski. Prawnik podkreślił, że kwestie światopoglądowe stanowiły dla tej sprawy jedynie „dość odległe tło”.

„Dla mnie ten wyrok był i jest oczywisty”

Komentując decyzję sądu, Terlikowski powiedział w rozmowie z Polską Agencją Prasową, że rozważa złożenie kasacji do Sądu Najwyższego. Jego zdaniem wyrok jest nieprecyzyjny. – Oczywiście jestem gotów zrezygnować z tych sformułowań, które sąd uznał za naruszające godność strony powodowej, natomiast nie jestem skłonny zrezygnować z meritum, to znaczy z tego, co decyduje o płci – podkreślił.

Grodzka po wyjściu z sądu przekazała natomiast, że nie będzie składała kasacji do SN. – Dla mnie ten wyrok był i jest oczywisty – powiedziała posłanka. Nie zgodziła się jednak z decyzją sądu, który nie uwzględnił części materialnej jej pozwu.

Terlikowski mówił w mediach, że jakakolwiek decyzja sądu w procesie nie zmieni jego poglądu na tożsamość płciową osób transseksualnych takich jak Grodzka. W jego ocenie o tożsamości płciowej nie decyduje sąd, ale genom. Dlatego – według niego – Anna Grodzka od strony genetycznej pozostaje mężczyzną.

gazeta.pl

Proszę, Camillo, zabij mi szwagra – rozmowa z Camillą Läckberg

Wojciech Orliński, 23.06.2015
Läckberg: - Dlaczego czytają mnie miliony? Umiem podglądać życie, więc mój czytelnik często myśli:

Läckberg: – Dlaczego czytają mnie miliony? Umiem podglądać życie, więc mój czytelnik często myśli: „Och, właśnie tak wyglądał mój zeszły piątek” (THE WASHINGTON POST/BILL O’LEARY)

Moja saga może liczyć góra 500 tomów. Bo moje miasteczko liczy tysiąc mieszkańców, a w każdej powieści są co najmniej dwa trupy – mówi szwedzka królowa list bestsellerów specjalnie dla „Książek. Magazynu do Czytania”.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

 

Przyszła na świat w niewielkim mieście Fjällbacka na pograniczu szwedzko-norweskim. Skończyła ekonomię w Göteborgu i przeniosła się do Sztokholmu do pracy w firmach konsultingowych. Nie przepadała za tą robotą.

Kurs pisania kryminałów, który zafundowała jej rodzina, zaowocował powieścią „Księżniczka z lodu” (2003). Jej bohaterowie towarzyszą nam już przez dziewięć kolejnych powieści z bestsellerowego cyklu Läckberg. Jej bohaterami są pisarka Erica Falck (która, jak mówi pisarka, w połowie składa się z niej, a reszta to miks jej znajomych) i jej mąż policjant Patrik Hedström. Oboje stawiają czoła dwóm głównym zagrożeniom czyhającym na mieszkańców Fjällbacka. Jednym są seryjni mordercy, dziwnie często pojawiający się właśnie w tej okolicy. Drugim zaś jest arogancki i niekompetentny Bertil Mellberg, szef miejscowej policji, utrapienie Patrika.

Książki Läckberg przetłumaczono na 33 języki i wydano w ponad 50 krajach. Bywa porównywana do Agathy Christie, ale w tym porównaniu nie chodzi o Herkulesa Poirot, tylko o pannę Marple, która rozwiązuje kryminalne zagadki fikcyjnego angielskiego miasteczka St. Mary Mead. Läckberg nie gorzej od królowej kryminału potrafi opisać duszną atmosferę miejscowości, w której każdy każdego zna.

Läckberg przyjęła mnie w Gamla Enskede, sennym przedmieściu Sztokholmu. Przyjechała swoim ukochanym samochodem: mini pomalowanym na zamówienie w deseń przypominający cętkowaną skórę drapieżnej kocicy. Że to nie kocur, świadczą detale takie jak różowe lusterka.

Pretekstem do spotkania jest najnowsza książka „Pogromca lwów”, w której jest wszystko, czego oczekujemy po prozie Läckberg: dziwne zbrodnie, rodziny skrywające mroczne tajemnice, flashbacki sięgające lat 60. i oczywiście śledztwo nadzorowane przez niezbyt lotnego Mellberga – który nie złapałby nawet muchy bez pomocy pisarki Eriki Falck (oraz jej męża policjanta – ale w takiej właśnie kolejności). Dodatkowym smaczkiem jest wątek polski – „pogromcą lwów” jest Polak imieniem Vladek. Niezbyt sympatyczny, ale cóż, to w końcu powieść Läckberg – tu nie ma miejsca na miłych ludzi.

Rozmowa z Camillą Läckberg

Wojciech Orliński: W Polsce pewien pisarz umieścił niedawno akcję kryminału w małym miasteczku i niemal stał się tam persona non grata. Pani jeszcze jest bezpieczna w Fjällbacka po opisaniu tego miasta jako siedliska zbrodni?

Camilla Läckberg: Wszyscy podchodzą tam do tego entuzjastycznie! Przecież moje powieści przyciągają do miasteczka turystów z całego świata, miejscowi chętnie oprowadzają ich po miejscach, w których odnaleziono zwłoki w różnych moich powieściach. Ciągle się spotykam z prośbami typu: „Czy możesz umieścić jakiegoś trupa w moim ogródku?” albo: „Proszę, zabij mojego szwagra”. Czasami spełniam te prośby, np. w mojej czwartej książce pewien kierowca śmieciarki imieniem Leif odnajduje zwłoki dziewczyny w swojej ciężarówce – Leif jest prawdziwą postacią, zwłoki oczywiście są fikcyjne.

Ale opisuje pani nieudolnych lokalnych polityków albo tego kretyna, szefa policji Mellberga. Przecież jacyś ludzie są ich odpowiednikami – nie obrazili się?

– Bardzo uważam, żeby nie urazić nikogo konkretnego. Gdy pojawia się u mnie niekompetentny polityk, inni politycy chętnie się zgodzą, że znają kogoś takiego, ale żaden nie zobaczy w nim siebie, więc nikt się nie obrazi. Podobnie jest z Bertilem Mellbergiem.

Inna sprawa, że gdy wyszła moja pierwsza powieść „Księżniczka z lodu”, dostałam mnóstwo listów od policjantów z całej Szwecji pytających: „Skąd znasz mojego szefa? Mellberg to on, prawda?”. Przeraziłam się. Naprawdę są tacy policjanci? Czy mój kraj jest w rękach Mellbergów?

Ponieważ zwykle sympatyzuję z negatywnymi postaciami, mam swoją teorię na temat Mellberga – że on wcale nie jest takim złym gliną. To wszystko punkt widzenia Patrika, który go po prostu nie lubi i stronniczo go opisuje.

– Kto wie? Mellberg to postać pełna zagadek, zaskakuje nawet mnie. Wymyśliłam go jako stereotypowego „złego policjanta”. Jest głupi, egoistyczny, nie dostrzega oczywistych tropów, nie pozwala podwładnym na samodzielność. W kolejnych tomach zaczęłam ku swojemu zaskoczeniu odkrywać jego dobre cechy. I od pewnego czasu nawet go lubię.

Mellberg musi się dać lubić, bo inaczej nie da się wyjaśnić, dlaczego do dzisiaj nikt go nie wyrzucił z roboty.

– Policjanta w Szwecji nie tak łatwo wyrzucić, więc takie problemy rozwiązuje się przez kopniaka w górę. Mellberga chcieli się pozbyć w Göteborgu, więc dali mu kierownicze stanowisko w Tanumshede, żeby to oficjalnie się nazywało awansem…

W swoich powieściach potępia pani modele wychowawcze popularne w przeszłości w Szwecji – okrutną „czarną pedagogikę” i jej przeciwieństwo, leseferyzm czasów hipisowskich. Jedno i drugie okazuje się receptą na wychowanie seryjnego mordercy.

– Każda rodzina skrywa w sobie jakiś dramat, mniejszy albo większy. Nie znam dosłownie nikogo, kto by nie miał jakichś komplikacji związanych z rodzinną przeszłością. Jako pisarka skupiam się na tych rodzinnych mikrodramatach, makrodramaty typu terroryzm czy szpiegostwo zostawiając autorom klasycznych thrillerów.

Zwykłe ludzkie życie jest pełne dramatów. Ślub to dramat, a potem rozwód to kolejny dramat. Wychowywanie dzieci to wielki epicki megadramat. Myślę, że stąd właśnie popularność moich książek. Inni pisarze wymyślają lepsze intrygi kryminalne, nie mam co do tego wątpliwości. Ale ja dodaję do tego dramaty zrozumiałe dla każdego. Czy Erica i Patrik ułożą sobie życie? Czy Erica dogada się z siostrą? Jak sobie oboje poradzą z teściami? Jak będą wychowywać dzieci? Jestem dobrym obserwatorem życia codziennego – podglądam swoje życie, życie innych ludzi, więc czytelnik mojej książki myśli: „Och, tak właśnie wyglądał mój zeszły piątek”.

Dajmy na to: poranne ubieranie trzylatka. Dziecko rano potrafi być jak wymachująca mackami ośmiornica. Ty już masz na sobie ubranie, więc ociekasz potem, a dziecko nie pozwala sobie założyć butów. Kto ma dzieci, ten to zna. Inny pisarz napisałby, powiedzmy: „Erica zawiozła dzieci do przedszkola i zaczęła śledztwo”, ja najpierw opiszę tę walkę z trzyletnią ośmiornicą. To moja specjalność.

Statystycznie rzecz biorąc, dom rodzinny to najbardziej niebezpieczne miejsce. To tutaj popełnia się większość morderstw. Przynajmniej w Szwecji. Zabójcą rzadko jest całkowicie obca osoba. To najczęściej krewny.

Inna sprawa, że gdy ktoś jest ofiarą morderstwa w pani powieści, to ma szczęście, jeśli go tylko pchnięto nożem.– Och, bez przesady. Daleko mi do Jo Nesbo.Jak to? W jednej z pierwszych powieści miała pani mordercę, który porywa ofiary, więzi je w lochu i przez tydzień systematycznie łamie im kości. Nesbo się może schować ze swoim mordowaniem wyrzynarką, u niego przynajmniej agonia trwa krócej.– No tak, rzeczywiście, to było w „Kaznodziei”. Ale takie motywy pojawiają się u mnie tylko wtedy, gdy to jest uzasadnione fabularnie. Sposób, w jaki ktoś dokonuje zbrodni, dużo mówi o motywach. A motyw jest dla mnie zawsze najciekawszy.W tej konkretnie powieści zainspirowała mnie prawdziwa historia z USA, w której w jakimś małym miasteczku znikali nastoletni chłopcy. Wszyscy myśleli, że porywa ich jakiś pedofil. Okazało się, że zabójcą był człowiek, który oblał egzaminw szkole medycznej. Był wściekły, bo był przekonany, że jest materiałem na świetnego lekarza. Porywał więc małych chłopców, przywiązywał ich do stołu i łamał im kończyny, a potem je nastawiał i opatrywał, żeby udowodnić, że to potrafi. Człowiek, który robił coś tak niewyobrażalnie okrutnego, w swoim sumieniu był jednak przekonany, że czyni dobrze. Że to on jest ofiarą niesprawiedliwego świata. W „Kaznodziei” jest podobnie, tyle że motywację zmieniłam na religijną.Fascynują mnie psychopaci, którzy nie mają zdolności odczuwania empatii. Statystyki mówią, że jest ich 0,5 proc. w populacji, więc praktycznie każdy zetknął się z kimś takim. Wśród zarządów korporacji to nawet jest 2 proc., bo tam brak empatii się przydaje, zwłaszcza kiedy masz zwolnić z pracy 2 tys. ludzi. Oni nauczyli się udawać empatię, bo wiedzą, że społeczeństwo tego od nich oczekuje. Jedyne, co ich powstrzymuje przed zbrodnią, to obawa przed konsekwencjami. Często opisuję takich właśnie zbrodniarzy.Zaskoczyło mnie, że tak często w pani książkach pojawia się religia. Myślałem, że Szwecja jest bardziej zlaicyzowana.

– W prowincji Bohuslän, w której leży Fjällbacka, sto lat temu silny był ruch religijny nazywany schartaunizmem, od nazwiska popularnego w XIX w. kaznodziei Henrika Schartaua. Głosił radykalną, surową wersję luteranizmu. W Bohuslän te nauki były popularne, bo sto lat temu panowała tu bieda. Ludzie byli zależni od morza. Żona nigdy nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy męża, gdy ten wypływał na połów. Wszystkim więc trafiała do przekonania filozofia, zgodnie z którą za cierpienia na tym świecie czeka nas nagroda po śmierci. Dlatego nie wypada w tym życiu śpiewać, tańczyć, pić ani w ogóle dobrze się bawić – trzeba cierpieć i czekać na nagrodę.

Ludzie przestali wierzyć w Boga, ale mentalność pozostała. Gdy dwóch mieszkańców Fjällbacka spotka się na ulicy i jeden spyta drugiego, co słychać, najgorsza gafa to odpowiedzieć: „W porządku”. Trzeba powiedzieć: „Łupie mnie w krzyżu, rata kredytu poszła w górę, żona choruje, dzieci się nie słuchają”. Dopiero potem ewentualnie można powiedzieć: „Poza tym wszystko gra, a co u ciebie?”.

Cała rozmowa z Camillą Läckberg w specjalnym numerze „Książek. Magazynu do Czytania” na lato. W sprzedaży od wtorku 23 czerwca! Sprawdź spis treści TUTAJ

„Pogromca lwów”

Camilla Läckberg
przeł. Inga Sawicka

Czarna Owca, Warszawa

Zabierz „Książki” na wakacje

Dziś, w dniu premiery wakacyjnego numeru „Książek. Magazynu do Czytania”, ogłaszamy konkurs: pokażcie nam, jak czytacie specjalne wydanie „Książek” na lato! Trzy najciekawsze zdjęcia nagrodzimy naszymi „książkowymi” leżakami, by czytało się jeszcze wygodniej. Zwycięzcy otrzymają też zestawy książek wydawnictwa Agora. Zdjęcia w formacie JPG należy przesyłać na adres:ksiazki.konkurs@wyborcza.pl.

Z przesłanych prac stworzymy galerię na facebookowym profilu Czytamy w Polsce. Regulamin konkursu na: ksiazki.wyborcza.pl

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz