In vitro (17.03.15)
„Newsweek” oskarżony o antysemityzm, bo napisał o pochodzeniu teścia Dudy. „Żyd” nie musi być obelgą!
„Atmosfera jak z 1968 roku”, „lustracja według kryteriów ustaw norymberskich” – w taki sposób tygodnik „Newsweek” jest atakowany za to, że w tekście o Andrzeju Dudzie wspomniał o żydowskim pochodzeniu jego teścia. To już nie krytyka, to paranoja. – W tym tekście nie ma grama antysemityzmu. To, co zaprezentowali Karnowscy i spółka, to paranoiczne majaczenie, które przypomina sytuację, gdy złodziej krzyczy „łapać złodzieja” – mówi naTemat prof. Jacek Leociak z Centrum Badań nad Zagładą Żydów.
„Polakożerca”
Od kilku dni przeciwko „Newsweekowi” wytaczane są najcięższe działa, a słowo „antysemityzm” odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Awanturę rozpętał jeden fragment z tekstu przedstawiającego sylwetkę kandydata PiS na prezydenta, w którym opisano kim są i jakie poglądy mają członkowie rodziny jego żony. Według tygodnika, fakt, że diametralnie różnią się one od poglądów Dudy, mógł w przeszłości wpływać na jego wybory polityczne.
Dlaczego Duda kilkanaście lat temu dołączył do Unii Wolności? – pytają autorzy tekstu. I odpowiadają:
Czyżby wpływ na ówczesne polityczne wybory Andrzeja Dudy miał jego teść, znany poeta i krytyk literacki prof. Julian Kornhauser? W 1994 r. Duda ożenił się z jego córką. Julian Kornhauser, z pochodzenia Żyd, w jednym ze swoich wierszy rozliczał się z Polakami biorącymi udział w pogromie kieleckim, za co przez prawicowców został okrzyknięty polakożercą.
Dalej można się dowiedzieć, że „pewne jest”, iż profesorowi nie było i nie jest po drodze z „poglądami typowej konserwy”. Podobnie jak jego córce i innym członkom rodziny. To kontekst, potem pada np. wniosek, że sztabowi Dudy nie jest łatwo w kontaktach z rodziną kandydata.
Prof. Julian Kornhauser, teść Andrzeja Dudy•Fot. Krzysztof Karolczyk / AG
Histeria
Tyle wystarczyło, by rozpętać awanturę. Na redakcję „Newsweeka” sypią się gromy, a w atakach przoduje środowisko braci Karnowskich. Zaproponowano już nawet, by pisać listy protestacyjne do niemieckiego wydawcy tygodnika, który jest wyjątkowo wyczulony na żydowskie kwestie. Wypowiedzieli się również politycy, na czele z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim, któremu publikacja „Newsweeka” przypomina marzec 1968 r. i który uważa, że „panowie kierujący ‚Newsweekiem’ powinni zniknąć z życia publicznego'”.
W tym potoku zarzutów i oskarżeń giną odmienne głosy. Ciekawe jest to, jak do sprawy podchodzi syn profesora Kornhausera i szwagier Dudy. “Formułowanie zarzutów wobec autorów tekstu tylko dlatego, że użyli sformułowania ‘Żyd’ wydaje mi się absurdalne i kuriozalne. Wręcz odniosłem wrażenie, że istnieje w Polsce jakiś rodzaj przewrotnego, zakamuflowanego antysemityzmu, zgodnie z którym nie wolno używać publicznie słowo “Żyd”, bo się może komuś źle kojarzyć. Takie stawianie sprawy jest cyniczne” – napisał.
Podobnie mówił dziś w TOK FM dr Robert Sobiech, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. Jak stwierdził, temat okazał się po prostu wygodny dla tej części prawicy, która prezentuje określoną wizję historii, w tym rolę Żydów. – Co się działo z filmem „Ida”? W pewnym momencie odezwały się środowiska prawicowe, które odwoływały się do wątku Żydów, który był tam pokazany jako część historii Polski – skomentował.
Z kolei wydawca tygodnika, najwyraźniej ku rozczarowaniu tropiących antysemityzm, napisał, że oskarżenia są absurdalne i bezzasadne, ” a ich celem jest naruszenie renomy tygodnika, który jest powszechnie znany z walki z wszelkimi przejawami dyskryminacji, w tym z antysemityzmem”.
Antysemicki kręgosłup
Z całej tej dyskusji płynie jedno, bardzo ważne pytanie – czy przypomnienie żydowskiego pochodzenia albo napisanie o kimś „Żyd” to już antysemityzm? Jaki kontekst upoważnia do tego, by stawiać taki zarzut? Ci, którzy dziś atakują dziennikarzy „Newsweeka”, najwidoczniej przyjmują, że już sam fakt wspomnienia o „Żydzie” jest dyskwalifikujący. Tyle że to, delikatnie mówiąc, uproszczone widzenie świata.
– To, że ktoś powie, czy napisze, że dana osoba ma żydowskie pochodzenie i w określonych kwestiach zajmuje takie czy inne stanowisko, to ja nie widzę w tym nic antysemickiego – mówi naTemat Tadeusz Jakubowicz z krakowskiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej. Choć nie chce się odnosić do konkretnego przykładu z „Newsweeka”, prosi, by zwracać uwagę, kto, w jakim celu, w jakim otoczeniu i do kogo mówi o „Żydzie”.
Krakowska Gmina ŻydowskaJeśli gdzieś w prasie czy internecie pojawia się nazwisko Jan Kowalski, a w nawiasie Izaak Jakiś, to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że cel jest antysemicki. Ale sama informacja o pochodzeniu to nic złego.
O tym samym przekonuje prof. Jacek Leociak z Instytutu Badań Literackich PAN i Centrum Badań nad Zagładą Żydów. Oburza się, że ktokolwiek zarzuca „Newsweekowi” antysemityzm. – Trzeba odróżnić paranoję nacjonalistyczną od języka dyskursu publicznego. Oskarżenia na podstawie jednego zdania, które padło w tekście, są absurdalne – twierdzi.
Ale czy gdyby podobne zdanie padło w prawicowej prasie, nie byłoby oburzenia? – Jeśli „Newsweek” pisze, że prof. Kornhauser jest z pochodzenia Żydem, nie ma w tym grama antysemityzmu. Jeśli napisze to pan Karnowski albo pan Stanisław Michalkiewicz, to jest to już ewidentnie antysemickie. Dlaczego? Bo cały ich kręgosłup ideowy przesycony jest antysemityzmem. Oni świat i jego mechanizmy interpretują przez pryzmat żydowski. Np. Michalkiewicz mówi, że Żydzi w ukryty sposób poruszają mechanizmami władzy. To jest ta różnica – zaznacza.
Trudne słowo „Żyd”
Zdaniem prof. Leociaka to, co obserwujemy w kontekście tekstu o Dudzie i jego teściu, to wskazówka do odczytania szerszego problemu. Chodzi o samo słowo „Żyd”, które według niego ma w Polsce wybitnie negatywne konotacje. – To słowo jest nasączone negatywnymi skojarzeniami, nawarstwionym doświadczeniem historycznym obcowania Polaków z Żydami. Dlatego ludzie słowo „Żyd” omijają, ono jest w pewien sposób śmierdzące – mówi mój rozmówca.
Właśnie dlatego z jednej strony mamy osoby, które na słowo „Żyd” użyte przez wrogów i ludzi inaczej myślących reagują panicznie. Z drugiej – tych, którzy próbują „Żyda” zneutralizować”. – Renata Kim z „Newsweeka” próbowała to zrobić dziś na antenie TOK FM. I sama potwierdziła, że tak się nie da. Mówiąc o profesorze Kornhauserze stwierdziła, że „przyznał się” do bycia Żydem. Jakby był jakimś przestępcą. Tak w Polsce podchodzi się do tego słowa – dodaje prof. Leociak.
– A w przypadku drugiej strony, czyli Karnowskich i spółki, sprawa jest prosta. Mówią o antysemityzmie, bo sami są antysemitami i tak im się Żyd kojarzy – kwituje.
Małgorzata Marenin – kim jest feministka, pozywająca abp. Michalika?
Małgorzata Marenin – kim jest feministka, która już drugi raz oskarża abp. Józefa Michalika za słowa o pedofilii? Działała w partii Janusza Palikota, ale odeszła. Wspiera Annę Grodzką, która całuje ją w usta, chcąc pozdrowić całe stowarzyszenie Marenin.
– Jestem antyklerykałką – deklaruje wprost. Wykształcenie: wyższe – chemia z ochroną środowiska, ale lubi też malarstwo i rysunek. Ostatnio najbardziej jednak politykę. Nie uważa się za „awanturnicę”, ale za osobę odważną i zdeterminowaną. Na co dzień nauczycielka i feministka. Hobbystycznie trenowała boks.
– Póki co, do sądu nie można wchodzić w rękawicach, więc czekają na inną okazję – żartuje w rozmowie z Onetem.
Twój Ruch okazał się dla Małgorzaty Marenin „bezideowy”. – Janusz Palikot ogromnie mnie rozczarował – nie kryła. Twierdziła, że Palikot najpierw zachęcał do antyklerykalnych działań, a potem ją krytykował. – Ubolewam nad tym, że szef partii jest tak chwiejny – mówiła.
Rzuciła więc tę partię i poszła bardziej na lewo. I do sądu – dwa razy. W 2013 r. pozwała abp. Józefa Michalika – za pierwszy razem był to prywatny akt oskarżenia, a więc broń prawna wykorzystywana przez osoby czujące się ofiarami przestępstwa, podczas gdy prokuratura nie chce oskarżać. Efekt był taki, że abp Józef Michalik nie pojawił się na sali rozpraw, a sąd we Wrocławiu umorzył postępowanie. Podobnie, po zażaleniu Marenin, postąpił sąd w II instancji, uznając, że hierarcha nie pomówił kobiety.
Homilia abp. Michalika o „agresywnych feministkach”
Sporne były te słowa abp. Michalika z 16 października 2013 r. we wrocławskiej katedrze: – Wiele dziś mówi się – i słusznie – o karygodnych nadużyciach dorosłych wobec dzieci. Tego rodzaju zła nie wolno tolerować. Ale nikt nie odważy się pytać o przyczyny, żadna stacja telewizyjna nie walczy z pornografią, promocją fałszywej, egoistycznej miłości między ludźmi. Nikt nie upomina się za dziećmi cierpiącymi przez brak miłości rozwodzących się rodziców, a to są rany bolesne i długotrwałe.
Hierarcha pomstował też na „nową ideologię gender” i na „najbardziej agresywne polskie feministki”.
Jednak zdaniem sądu „użycie określeń takich jak »agresywne feministki« rozwodzący się rodzice w żaden sposób nie wskazuje, że podmiotem wypowiedzi oskarżonego była oskarżycielka prywatna”. Czyli Marenin. Spraw trafiła do kosza. Oskarżyciela jednak podtrzymywała: – Słowa abp. Michalika upokarzają mnie jako samotną matkę po rozwodzie, który odbył się z winy męża.
Feministka szybko zapowiedział, że się nie podda. Złożyła drugi pozew: tym razem już cywilny. Feministka żąda 1 tys. zł i przeprosin tak w czasie homilii, jak i w ogólnopolskiej gazecie. Sprawa toczy się w Przemyślu, gdzie mieszka i urzęduje abp Michalik.
Dlaczego składa pozwy?
– Jestem oburzona stwierdzeniem, że moje dziecko jest zaniedbane i pragnie miłości innego człowieka i wpycha się do łóżka pedofilom, a pedofilom w środowisku księży w szczególności – mówiła przed drugim procesem. 33-letnia Meranin sama jest cztery lata po rozwodzie i samotnie wychowuje dziecko.
Abp Michalik w odpowiedzi na pozwy bronił się – ale nie w sądach, to tam się nie pojawiał – że „ona wykonuje czyjeś zlecenie”. W jego ocenie „nie mam najmniejszej wątpliwości, że chodzi o to, by przestraszyć ludzi Kościoła, by nie zabierali głosu w sprawach, które są niewygodne”.
Na czyje zlecenie Pani działa? – pytamy Małgorzatę Marenin. – Abp. Michalika poniosła wyobraźnia – ocenia. I dodaje: – Jeśli wykonuję czyjeś zlecenie, to od dzieci, które same bronić się nie mogą; od dzieci, które pochodzą z rozbitych rodzin. Nie ma kto stanąć w ich obronie, a to one stają się teraz grupą docelową dla księży-pedofilii.
M.in. za takie kąśliwe tezy czasami ktoś ją zaczepi na ulicy albo zadzwoni i obrzuci wyzwiskami.
Startuje i przegrywa
Mimo niedługiego stażu w polityce Marenin zdążyła już kandydować w kilku wyborach. Zawsze z podobnym skutkiem.
Jakich? W okręgu wyborczym nr 82 (woj. świętokrzyskie) w wyborach uzupełniających do Senatu. Powód był prosty: ktoś musiał zastąpić Beatę Gosiewską (PiS), która była senatorem, ale zdobyła mandat europoselski. Marenin wystartowała jako reprezentantka Demokracji Bezpośredniej. Efekt? Liczba zdobytych głosów: 325, czyli 1,19 proc. poparcia – ostatnie miejsce. Porażką okazał się też projekt Nowoczesna Lewica Nowoczesnego Samorządu, pod którego szyldem Marenin wystartowała na prezydenta Kielc. – Popierają mnie ludzie o poglądach, nowoczesnych, humanitarnych, osoby tolerancyjne i wrażliwe społecznie – deklarowała. A później zajęła ostatnie miejsce.
Kandydowała też do Parlamentu Europejskiego (jeszcze z ramienia Twojego Ruchu) – bez sukcesu. Nie kryła zarazem, że być może wystartuje do Sejmu – na jesieni br. – Polityka cały czas jest mi bliska. Teraz jednak nie ma partii, którą chciałabym reprezentować. Jeśli powstanie wspólna lewicowa lista, to będziemy się starać wejść do parlamentu. Może nie w tym roku, może w kolejnych wyborach – mówi Onetowi. Mówi „my”, myśląc o sobie, Barbarze Nowackiej, Annie Grodzkiej i prof. Janie Hartmanie.
Komorowski daje 20 zł
Teraz Marenin stara się razem z lewicą pozaparlamentarną jednoczyć różne ruchy społeczne i partie. W tym celu publikuje w sieci swoje krótkie wystąpienia. Na przykład na tle zdjęcia, na którym prezydent Bronisław Komorowski daje na tacę 20 zł, feministka mówi tak: – Należy zerwać z państwem wyznaniowym, z państwem mistycyzmu religii katolickiej.
Feministka, po odejściu z partii Palikota, skupiła się na działalności swojego Stowarzyszenia Stop Stereotypom (SSS).
Na jednym z nagrań: – Dla członków Stowarzyszenia Stop Stereotypom – mówi Anna Grodzka i całuje w usta Małgorzatę Marenin. Potem obie uśmiechnięte patrzą w kamerę. – Budzimy nowoczesną lewicę – to jej hasło. Marenin teraz nie startuje w żadnych wyborach, ale weszła do sztabu Grodzkiej. Najbliżej jest jej właśnie do pierwszej polskiej transseksualnej posłanki. Bardzo blisko też jej do prof. Hartmana, który bardzo entuzjastycznie mówi o procesach, które Marenin wytacza byłemu szefowi Episkopatu.
Kolejną rozprawę sąd w Przemyślu wyznaczył na 9 kwietnia. Ale już przy okazji pierwszej – nie w sądzie, ale w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” – abp Michalik jasno stwierdził, że jest gotowy powtarzać słowa, za które został pozwany, na kolejnych kościelnych ambonach. Marenin też nie odpuszcza: – Jest postęp, bo sąd nakazał arcybiskupowi stawić się osobiście, a więc został potraktowany jak każdy obywatel. A za każdym razem, gdy będzie powtarzał swoje słowa o dzieciach z rozbitych rodzin, będziemy mu wytaczać kolejne procesy.(MWL)
Kopacz oburzona wypowiedzią twórców marki Dolce & Gabbana. „To skandal opowiadać tak nieprzyzwoite rzeczy”
Ewa Kopacz (Fot Slawomir Kaminski / Agencja Gazeta)
Podczas dzisiejszej konferencji prasowej do słów słynnych projektantów odniosła się również premier Ewa Kopacz. – Jestem oburzona tą wypowiedzią – powiedziała. I dodała, że nie dziwi się tym, którzy w proteście nie będą kupować produktów tej marki.
– W Polsce mamy swoje doświadczenie i wiemy, jak nieodpowiedzialni ludzie w mediach publicznych próbowali pokazywać dzieci z in vitro jako dzieci szczególnie naznaczone. Powiem szczerze, w dniu, w którym podpisywałam projekt tej ustawy, spotkałam się z rodzicami i dziećmi z in vitro. Nie robiłam z tego show medialnego, ale tam na tym spotkaniu widziałam wielką radość tych ludzi, którzy od lat czekali na swoje dzieci – piękne, zdrowe, cudownie rozwinięte maluchy. Uważam, że to jest skandal, jeśli ktokolwiek próbuje stygmatyzować te dzieci i opowiadać tak nieprzyzwoite rzeczy o tych dzieciakach – dodała Kopacz.
Premier nawiązała w ten sposób choćby do słynnych słów ks. prof. Franciszka Longchamps de Bérier. W jednym z wywiadów duchowny opowiadał o „bruździe dotykowej” i zespole wad genetycznych ze szczególną częstotliwością występujących wśród dzieci poczętych metodą in vitro.
„Wprowadzenie prawa jest lepsze od status quo, czyli bezprawia”
Rządowy projekt ustawy o leczeniu niepłodności został już skierowany do Sejmu. Zarówno sama metoda in vitro, jak i projekt ustawy nie podobają się polskiemu Kościołowi. – Dzisiaj wprowadzenie prawa jest zdecydowanie lepszą formą niż utrzymanie status quo, czyli bezprawia – przekonywała podczas dzisiejszej konferencji prasowej Kopacz.
Premier przywołała przypadek ze szpitala w Szczecinie, gdy kobieta po zabiegu in vitro urodziła nie swoje dziecko. Zdaniem szefowej rządu takie historie nakładają wręcz obowiązek na tworzących prawo, by zadbali nie tylko o osoby decydujące się na przystąpienie do programu in vitro, ale także o zarodki, które w wyniku tej metody są wytwarzane. Zaznaczyła, że dzisiaj nie ma żadnego prawa, które zabezpiecza zarodki i pary przystępujące do in vitro.
W myśl projektu z procedury in vitro będą mogły korzystać osoby w związkach małżeńskich oraz osoby we wspólnym pożyciu potwierdzonym zgodnym oświadczeniem. Projekt ogranicza możliwość tworzenia nadliczbowych zarodków – zapłodnionych będzie mogło być nie więcej niż sześć komórek jajowych. Większą liczbę zarodków będzie można tworzyć, gdy kobieta ukończy 35 lat lub gdy będą ku temu wskazania – współistniejąca z niepłodnością choroba i wcześniejsze dwukrotne nieskuteczne leczenie metodą zapłodnienia pozaustrojowego. Przyczyny tworzenia większej liczby zarodków będą musiały być odnotowane w dokumentacji medycznej.
Andrzej Duda wzywa do „repolonizacji banków”. Chce niższych opłat i prowizji
Andrzej Duda udał się we wtorek pod siedzibę Komisji Nadzoru Finansowego, by upomnieć się tam o prawa klientów banków, którzy „od lat narażani są na straty i jedne z najwyższych opłat bankowych w Europie i na świecie”. Kandydat PiS wezwał przy tym do przeprowadzenia „repolonizacji banków”.
– 15 mld złotych rocznie. Tyle banki zarabiają na Polakach, a te pieniądze nie zostają w naszym kraju, tylko zasilają budżety państw, z których pochodzą banki – tłumaczył Duda, podkreślając, że stosunki, jakie łączą banki z ich klientami, muszą „zostać wyrównane”.
– Musi zostać wykonany szereg działań, które doprowadzą do tego, że nie będzie miażdżącej przewagi banku nad klientem. Tym powinna zająć się dziś KNF, poprzez wymuszanie na bankach, by opłaty i prowizje bankowe były niższe. One są jedne z najwyższych w Europie. 27 procent zysków banków to zysk z opłat i prowizji – podkreślił Duda.
Następnie kandydat przedstawił propozycję powołania Rzecznika Klienów Banków, który pomagałby konsumentom w kontaktach z bankami. Duda chciałby także doprowadzić do likwidacji bankowego tytułu egzekucyjnego.
– Nie ma uzasadnienia, by banki tak szybko mogły egzekwować pieniądze od swoich klientów. Który przedsiębiorca, inny niż te duże finansowe instytucje, ma takie możliwości? Żaden – zauważył europoseł, odnosząc się jednocześnie do sytuacji tzw. frankowiczów.
– To banki zarobiły na kredytach we frankach i to banki powinny ponieść odpowiedzialność. A państwo powinno działać tak, by ludzie nie byli skrzywdzeni. Bo dziś wielu Polaków jest pokrzywdzonych – oznajmił Duda.
Gdy reporterzy zapytali o zawieszonego w prawach członka Klubu Parlamentarnego PiS senatora Grzegorza Biereckiego, któremu tygodnik „Wprost” przypisał nieprawidłowości finansowe, Duda zaznaczył, że „wszystko powinno być realizowane tak, jak przewiduje to polskie prawo”.
„Wprost” twierdzi, że Bierecki „wyprowadził kilkadziesiąt milionów złotych do spółki, której jest dziś właścicielem i prezesem”.
„Wyprowadzenie” miało polegać na przekazaniu majątku zlikwidowanej Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych, która miała wspierać rozwój SKOK-ów w Polsce, spółce Spółdzielczy Instytut Naukowy G. Bierecki.
Skąd w PiS nerwowość na wieść o teściu Dudy? Dla jego elektoratu żydowskie pochodzenie to sprawa podejrzana
Andrzej Duda, kandydat PiS na prezydenta (fot. Jagoda Gorol / Agencja Gazeta)
Dlaczego zarówno PiS jak i publicyści IV RP zareagowali nerwowo na wieść o teściu Andrzeja Dudy? Bo dla elektoratu PiS i słuchaczy Radia Maryja fakt, że ma się w rodzinie osoby z korzeniami żydowskimi, jest sprawą podejrzaną. Jarosław Kaczyński nie jest antysemitą, Lech Kaczyński nie był antysemitą. Wręcz przeciwnie: zrobił wiele dla poprawy stosunków polsko-żydowskich, za co kiedyś ojciec Rydzyk nazwał go „oszustem”. Ale wśród wyborców PiS jest cała masa antysemitów. Wystarczy poczytać fora portalu w wPolityce. I posłuchać demonstrantów maszerujących w obronie TV Trwam.
A połączenie opisu rodziny Andrzeja Dudy z faktem, że był w Unii Wolności, to już prawdziwa katastrofa z punktu widzenia zabiegów o ten antysemicki elektorat. Tacy wyborcy mogą dojść do przekonania, że ten Duda to jakaś piąta kolumna w obozie patriotycznym. Wobec tego przerzucą się albo na narodowców albo na Kukiza czy Korwina.
I teraz staje się jasne skąd ta nerwowość ekipy IV RP i nagły szał walki z rzekomym antysemityzmem.
Czego brakuje Magdalenie Ogórek? Płeć już nie uwodzi wyborców
– To błędny wniosek. Kwoty trzeba wzmocnić suwakiem [kobiety i mężczyźni na przemian na listach wyborczych]. Już jest za późno, żeby to zmienić w tych wyborach. Ale w kolejnych – trzeba.
W wyborach prezydenckich widać gołym okiem skok ilościowy. I jakościowy?
– Dwie kandydatki – pani Anna Grodzka i pani wicemarszałkini Sejmu Wanda Nowicka – to osoby o doświadczeniu zdobytym w organizacjach pozarządowych, mają też za sobą pracę w Sejmie. Obie dysponują większym doświadczeniem niż wielu panów, którzy wcześniej ubiegali się o urząd prezydenta. Przypominam sobie np. pana Bubla czy Koźluka.
Obie wiedzą, że nie zostaną prezydentami, ale chcą się zaprezentować przed wyborami parlamentarnymi. Obie są kontrowersyjne dla części wyborców ze względu na programy, które prezentują, ale również wielu kandydatów mężczyzn z tego samego powodu dla części elektoratu jest nie do przyjęcia.
Jest i trzecia kandydatka.
– Tak, ale to kandydatura ekstraordynaryjna. Magdalena Ogórek nie ma doświadczenia ani zawodowego, ani politycznego. Informacje jej sztabu, że pracowała i w Kancelarii Prezydenta, i Premiera zostały podrasowane, okazało się, że to były miesięczne staże. Jest to również kandydatka o ciągle nieznanych poglądach, która ma przyciągnąć wyborców aparycją.
Gdy słucha się Nowickiej i Grodzkiej, to się czuje, że mówią o czymś, na czym się znają, choć można się z nimi oczywiście nie zgadzać. Gdy słucha się pani Ogórek, ma się wrażenie, że wyuczyła się jakiejś lekcji i ją powtarza. Autentyczność pani Grodzkiej i pani Nowickiej, ich programy cieszą się poparciem feministek, a Ogórek – nie. Nie potwierdzają się obawy, że feministki będą popierały każdą kobietę, bo jest kobietą.
Ogórek porównuje się do konserwatywnej Sarah Palin. W 2008 r. kandydowała z ramienia Partii Republikańskiej na wiceprezydenta USA.
– Ależ ona miała doświadczenie. Była gubernatorem Alaski.
I to najmłodszym w historii tego stanu, bo miała 42 lata, gdy objęła to stanowisko.
– Niemniej jej wiedza i czynione przez nią komentarze niejednokrotnie były przedmiotem żartów. Gdy np. mówiła, że zna się na Rosji, bo widzi Rosję przez cieśninę. Przegrała. Ale zdobyła popularność, stała się jednym z najpopularniejszych polityków Partii Republikańskiej i ikoną konserwatywnego betonu.
Palin to była wicemiss Alaski, media traktowały ją okrutnie. Dziennikarze robili aluzje do jej urody, komentując, że „nadaje się do masturbacji'”. Amerykański dokument „Miss Representation” przypomina, że dziennikarze np. o Madeleine Albright mówili „tłusta kretynka”, o Hillary Clinton – „suka” albo że „wygląda jak słoń Dumbo”. Potrafią nawet zapytać kandydatki na prezydenta, czy zrobiły lifting, powiększyły piersi. Obamę o coś takiego dziennikarze nie pytali.
– U nas satyryk Andrzej Skoczylas napisał na FB o Grodzkiej „potwór”, „monstrum”, „dziwoląg”. Publiczne wyśmiewanie się z czyjegoś wyglądu, zwłaszcza kobiet, często ma miejsce w Polsce. Ten brak kultury odnosi się i do mężczyzn, i do kobiet. Do obrażanych i obrażających.
Nieprzychylnie komentujący czyjś wygląd czy poglądy zapominają o doświadczeniach z poprzednich wyborów, że obrażanie niekoniecznie przynosi zyski obrażającemu. Mamy wiele badań, z których wynika, że awantury polityczne zniechęcają ludzi do polityki w ogóle, a nie tylko przeciwko temu, kto się awanturuje.
Na razie Ogórek osiągnęła cel założony przez jej sztab: jest już rozpoznawalna i więcej osób deklaruje chęć głosowania na nią niż na wielu od dawna aktywnych w polityce kandydatów startujących w zbliżających się wyborach prezydenckich. No i zebrała wymagane podpisy, a Nowicka i Grodzka mają z tym problem.
– Nie zapominajmy, że jest kandydatką SLD, partii, która posiada rozbudowany aparat terenowy. Pani Ogórek stała się osobą nie tylko rozpoznawalną. Jej styl zachowania, skąpe i często dziwne wypowiedzi powodują, że jest stałym obiektem zainteresowania mediów. Ale ten rodzaj rozpoznawalności nie przysporzył Sojuszowi poparcia potencjalnych wyborców. A na to niewątpliwie liczył Leszek Miller. Efektywność aparycji jako waloru w rywalizacji politycznej jest wyraźnie ograniczona. Sądzę, że na tego rodzaju rozpoznawalności trudno będzie zbudować poparcie, które przetrwa do jesiennych wyborów parlamentarnych. Jeśli styl kampanii pani Ogórek się nie zmieni, to po okresie zaciekawienia jej osobą i wyczekiwania na rozwój jej kampanii wyborczej zacznie zrażać do siebie. Odmawia rozmowy z mediami. Nie angażuje się w żadne merytoryczne rozmowy czy polemiki, co pozwoliłoby się zorientować, czy i kogo reprezentuje: partię, która ją wystawiła, czy samą siebie.
Dla walki o równouprawnienie to dobrze czy źle, że pojawia się taka kandydatka jak Magda Ogórek?
– To ciekawy przypadek, który pokazuje, jak można użyć płci w grze wyborczej. I jak zawodne jest przekonanie, że uroda „uwiedzie” wyborców. Ale trzeba też pamiętać, że partie niejednokrotnie decydują się wystawiać w wyborach mężczyzn znanych z sukcesów wyłącznie poza polityką, uważając, że to zwiększy liczbę głosujących, np. bramkarza Jana Tomaszewskiego czy kierowcę rajdowego Krzysztofa Hołowczyca.
Jednak badania pokazują, że wyborca chce być przekonany, że określony kandydat nie zawiedzie jego oczekiwań jako polityk. Zależy to w dużej mierze od wcześniejszych dokonań kandydata. Umiejętnie przeprowadzona kampania wyborcza może utwierdzić posiadany wizerunek polityka lub skutecznie go zniszczyć. Płeć stopniowo traci swoje pierwszorzędne znaczenie. I to dobrze. To efekt rodzącego się w rzeczywistości równouprawnienia.
* Prof. Renata Siemieńska jest socjolożką, pracuje w Instytucie Studiów Społecznych na UW, w Akademii Pedagogiki Specjalnej, jest kierowniczką katedry UNESCO na UW Kobiety Społeczeństwo Rozwój.
Jednomandatowy mit
Na bolączki polskiej polityki – jednomandatowe okręgi wyborcze…. Na partyjną wszechmoc – jednomandatowe okręgi… Na oddalenie polityka od wyborcy – jednomandatowe….
Nie ma chyba bardziej oderwanego od realiów, wyidealizowanego i nieprawdziwego politycznego mitu niż wiara w to, że jednomandatowe okręgi są antidotum na słabości polityki. JOW-y zdaniem ich wielbicieli mają uzdrawiać, dopingować, likwidować „partyjniactwo”, wytwarzać więź między wyborcą, a jego posłem i być swoistym powrotem do ideałów demokracji bezpośredniej symbolizowanych choćby przez plemienne wiece.
Czuję, że jednomandatowe okręgi wyborcze, wraz z rejestracją kandydatury ich gorącego zwolennika – Pawła Kukiza – mogą stać się jednym z bardziej nośnych tematów tej kampanii. Tematem, który rozbudzać będzie wyobraźnię, kusić swą wyrazistością i naiwną wiarą w to, że na drodze do wprowadzenia JOW-ów stoi spisek partii, blokujących to piękne i jakże „pro-społeczne” rozwiązanie. A skoro tak – to podrzucę Szanownym Czytelnikom parę wątpliwości, które sprawiają, że moja naturalna sympatia do JOW-ów, podszyta jest jednak znacznie większymi wątpliwościami i podejrzeniami, że niczego by one nie uleczyły, a dostarczyły dodatkowych trosk i zmartwień.
– praktyka funkcjonowania okręgów jednomandatowych dowodzi, że system ten raczej usztywnia i utwardza partyjną strukturę niż czyni w niej rewolucję. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone – kraje o najtrwalszym przywiązaniu do JOW-ów, są zarazem krajami, gdzie podziały na laburzystów i torysów czy demokratów i republikanów są stałe niczym – niemalże – ich parlamentarne demokracje. U nas system JOW-ów także – moim zdaniem – sprawiłby, że dwuwładzą PO-PiS „cieszylibyśmy” się jeszcze długie lata. Czego zresztą doskonale dowodzi rzeczywistości senacka. JOW-y w wyborach senackich sprawiły, że izba ta jeszcze doskonałej podzielona jest między dwie największe partie, a senatorów, którzy dostali się doń bez poparcia Platformy czy PiS-u jest tam – uwaga – trzech.
– załóżmy przez moment, że nowy system wyborczy rzeczywiście zmieniłby przyzwyczajenia i oto nagle do Sejmu zaczęliby trafiać masowo niezależni, bezpartyjni kandydaci reprezentujący swe lokalne społeczności. I na 460 posłów mielibyśmy np. 200 posłów „partyjnych” i 260 „społecznych”. Jakże z takiej wesołej i rozbrykanej – z natury rzeczy – gromadki, wyłonić rząd? Kto miałby podjąć się jego tworzenia? Jak stworzyć w miarę trwałą większość, która sprawiałaby, że polityka, byłaby w miarę przewidywalna i „planowalna”. Boję się, że dopiero to zamieniłoby ją w koszmar destabilizacji i sporów.
– JOW-y byłyby ostatecznym kresem marzeń o zmniejszeniu liczebności parlamentu. Już dziś bowiem jeden poseł przypadałby na ponad osiemdziesięciotysięczną rzeszę wyborców. Czy ktokolwiek i kiedykolwiek przystałby na to, by zaczął przypadać na setkę tysięcy czy nawet na dwie setki? Wręcz przeciwnie, wraz z wprowadzeniem JOW-ów zaczęto by raczej oczekiwać, że poseł będzie w stanie nawiązać kontakt z każdym wyborcą, a zatem ich liczba powinna raczej rosnąć niż maleć. I tak to zamiast odchudzania klasy politycznej, mielibyśmy jej rozrost.
Nie odmawiam zwolennikom jednomandatowych okręgów dobrych intencji. Też uważam, że polskiej polityce przydałoby się trochę świeżego powietrza i mądrych ludzi, którzy mieliby ochotę się nią zająć bez partyjnego pancerza. Ale JOW-y nie byłyby krokiem w takim – dobrym i pożądanym kierunku – bo efekt ich wprowadzenia byłby dokładnie przeciwny do tego, który marzy się ich wielbicielom.
Artykuł pochodzi z kategorii:Konrad Piasecki – blog
Konrad Piasecki
Abp Pieronek ostro o słowach Andrzeja Dudy o in vitro: Polityk stara się, żeby go wybrali. Czasem gada głupstwa
Pary starające się o dziecko za pomocą metody in vitro mówią, że Kościół swoimi zakazami odbiera im prawo do posiadania potomstwa. – Przepraszam bardzo, skąd oni mają to prawo? Kto im to prawo dał? – pyta w „Bez autoryzacji” biskup Tadeusz Pieronek.
Dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” informuje, że biskupi są podzieleniw sprawie in vitro. To prawda?
Biskup Tadeusz Pieronek: Nauka Kościoła w tej kwestii jest bardzo wyraźna. Dziecko jest dziełem wzajemnej miłości małżonków, a nie wytworem techniki, przy użyciu elementów życia wyciągniętych z organizmów mężczyzny i kobiety. Jest to moralnie niedopuszczalne i biskupi w tych kategoriach to oceniają.
To nie jest ocena tego, czy to jest możliwe w sensie technicznym, no bo jest możliwe. Ale jest to zupełnie poza sferą godności ludzkiej. Człowieka nie można produkować, tylko człowiek się rodzi.
Przed tygodniem rozmawiałem na ten temat z matką dziecka narodzonego za pomocą metody in vitro. Twierdzi, że gdyby Bóg nie chciał tej metody, to by nam jej nie dał. Można tak na to spojrzeć?
Skoro ona tak na to patrzy, to widocznie można. Ale czy każda opinia ludzka jest równoważna z logiką, która wynika z natury człowieka? Cóż to jest za poparcie strony in vitro, gdzie reporter idzie przed drzwi kościoła, ludzie z niego wychodzą po mszy świętej i pyta kobiet, pyta mężczyzn, co oni o tym sądzą. Nie możemy spraw moralnych i bardzo istotnych dla rodzaju ludzkiego rozstrzygać na podstawie sondaży. To jest adoracja.
Mówiąc o podziale biskupów w kwestii in vitro,”Wyborcza” przypomina oświadczenia prezydium Episkopatu z początku marca, że ustawa bioetyczna powinna ograniczyć procedurę in vitro do małżeństw, a nie par w nieformalnych związkach. Czy jest tu jakaś różnica?
Jeżeli chodzi o ocenę moralną, to nie. W jednym i drugim przypadku jest to niemoralne. Natomiast kwestia pewnej preferencji społecznej, to oczywiście małżonkowie, którzy nie mogą mieć potomstwa, dlatego że są niepłodni, mają do tego większe preferencje i większe prawo, niż ludzie z ulicy, albo homoseksualiści, którzy nie wiadomo dlaczego koniecznie chcą być ojcami i matkami, nie mając możliwości urodzenia tego potomstwa sami.
Ale rozumiem, że małżeństwa i tak nie mają prawa korzystać z technologii in vitro.
Jeżeli chodzi o zasadę moralną, jest ona bezwzględna i dotyczy wszystkich.
Jeden z biskupów powiedział „Wyborczej”, że niektórzy hierarchowie chcą, by o in vitro mówić bardziej ludzkim tonem.
Dla mnie „Gazeta Wyborcza” nie jest żadnym autorytetem. Oni muszą pisać, bo piszą ciągle. Ale to nie jest żaden argument. Byli tacy, którzy mieli inne zdania na jakieś elementy sprawy, natomiast jeśli chodzi o ocenę generalną, są absolutnie jednością i mówią „nie”. To nie jest ich nauka, tylko Kościoła.
Ksiądz biskup powiedział kiedyś, że pierwowzorem in vitro jest Frankenstein. Ksiądz biskup podtrzymuje dzisiaj to zdanie?
Frankenstein nie był żadnym prekursorem in vitro. To była fikcja literacka i nic więcej. Natomiast jeśli istnieje dzisiaj możliwość, że można w próbówce wyprodukować człowieka, którego będzie się profilowało przez pewne ingerencje w jajniki, plemniki i selekcje, to oczywiście można się spodziewać tego, że będziemy mieli sklepy za parędziesiąt lat, a może szybciej, w których będzie się zamawiało i kupowało dzieci. Na zamówienie! To jest zupełnie inny świat.
Kandydat Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta, Andrzej Duda twierdzi, że in vitro może być dopuszczalne pod pewnymi warunkami.
Ja się nie odnoszę do żadnego PiS-u, PO czy jakiegokolwiek polityka, bo polityk ma zupełnie inną wizję świata. On się stara, żeby go wybrali i czasem gada głupstwa. Bardzo często. Nie o to chodzi. Ja z tej perspektywy nie oceniam sprawy in vitro.
Gdy czyta się wypowiedzi osób, które nie mogą mieć dzieci i chciałyby skorzystać z metody in vitro, twierdzą że odbiera im się prawo do posiadania potomstwa.
A przepraszam bardzo, skąd oni mają to prawo, kto im to prawo dał?
Twierdzą, że tak jak każdy człowiek mają prawo, aby starać się o potomstwo przy wykorzystaniu dostępnych metody.
Ma możliwość, jeżeli ma warunki. A tu warunków nie ma.
Ale stwarza je medycyna. Pozwala nam na pewne rzeczy, mimo że natura nam je w pewnym sensie utrudniła. Niewidomym przywraca się dziś wzrok.
Proszę pana, medycyna pozwala zrobić wiele rzeczy, ale z tego nie wynika, że wszystko, co robi, jest moralne. Medycyna zabija ludzi w eutanazji, to jest moralne? Dla jednych tak, dla mnie nie.
Niemcy płacili mniej niż Polacy. Szokująca autobiografia byłej prostytutki robi za Odrą furorę
Jana Koch Krawczak (fot. Anna Macioł/Deutsche Welle)
Jako prostytutka pracowała przez kilka lat. W Polsce w latach dziewięćdziesiątych największą popularnością cieszyły się burdele w domach prywatnych. – Dostawałyśmy wtedy naprawdę dobre pieniądze. Za 45 minut klient płacił mi 400 zł. Z tego połowa była dla mnie. Dziś stawki są o wiele niższe – przyznaje Jana.
Dzień zaczynał się wieczorem, a kończył rano. W kontaktach z klientami obowiązywały twarde zasady. Żadnych czułości i pocałunków w usta. ()Seks bez gumki nie wchodził w grę. Ulubionym życzeniem klienta był trójkąt. Seks z dwoma prostytutkami naraz oznaczał podwójną stawkę przy połowie pracy. To był dobry biznes – pisze w swojej książce. Najczęstszymi gośćmi byli żonaci mężczyźni, którzy szukali przygód. Ale najbardziej lukratywnymi – zagraniczni biznesmeni, którzy za usługi płacili w dolarach
I choć zarobki było dobre, dla Jany nie zostawało nic. Każdą złotówkę oddawała matce. A każdy kontakt z klientem był traumatycznym doświadczeniem. Ponury nastrój wyrażała nosząc zawsze czarne stroje. – Czarny najlepiej odwzorowywał stan mojej duszy. Bo tu nie ma przyjemności, tu jest biznes. Musisz się zmusić. Ja gardziłam klientami. Moje ciało było jak martwe. Po prostu zamykałam oczy i działo się – wspomina Jana. Aby przetrwać, pocieszenia szukała w alkoholu i narkotykach, które w agencjach były na porządku dziennym. Nie zawahała się, by sięgnąć po kokainę. – Ciągle miałam krwotoki z nosa, zabijesz się, ostrzegały mnie inne dziewczyny. () Wiedziałam, że ryzykuję swoje życie. Ale przed sobą widziałam tylko głęboką czarną dziurę. Dla mnie nie ma happy-endu.
„Niemcy, tu zaczyna się lepszy świat” – pomyślała Jana, gdy jedna z sąsiadek zaproponowała jej wyjazd do Niemiec, oczywiście w charakterze prostytutki. Kilku Polaków postanowiło założyć agencje w domu i liczyło na duży zarobek. Jednak niemiecka rzeczywistość znaczne odbiegała od polskiej. Pod koniec lat 90. modne były restauracje, gdzie dziewczyny były jednocześnie kelnerkami i prostytutkami, a nie prywatne agencje. Ponadto, Niemcy, ku jej zaskoczeniu, płacili mniej, jedynie 50 marek za stosunek. Kiedy polska agencja zbankrutowała, jej właściciel postanowił sprzedać Janę do innego burdelu. I w końcu los się uśmiechnął. Jana poznała swojego męża. – Był kolegą ze szkoły mojego sutenera. Miałam straszne szczęście, anioł stróż zawsze mnie za rękę prowadził – śmieje się Jana.
Wielka przemiana
Dziś Jana jest szczęśliwą mamą i spełnioną żoną. Ma dom i normalną pracę, o której zawsze marzyła. Zajmuje się opieką nad osobami starszymi. – Mój mąż jest bardzo dumny, że udało mi się wydać tę książkę – mówi. Do napisania autobiografii przekonała ją jedna z psychoterapeutek, która pomogła jej uporać się z traumą. – Powiedziała mi: pokaż, że pomimo tak trudnych doświadczeń można normalnie żyć i mieć rodzinę, że z prostytucją można skończyć – podsumowuje Jana.
Publikacja książki pod koniec zeszłego roku okazała się wielkim sukcesem medialnym i wywoła ogromne zainteresowanie tematem prostytucji w Niemczech. Od tego czasu Jana poświęca się działalności na rzecz pomocy prostytutkom. Udziela się w niemieckich mediach i w licznych spotkaniach na poziomie politycznym. Jednak najwięcej satysfakcji przynosi jej praca w poradni dla kobiet „Amalia”.
– Kobiety wyobrażają sobie często, że prostytucja jest łatwa, bez żadnych fizycznych i psychicznych skutków. Przychodzą mężczyźni, płacą dobre pieniądze, a jakoś to tam już będzie. Ale tak nie jest. Przychodzą do nas kobiety bardzo skrzywdzone przez los. Ofiary przemocy, gwałtu czy handlu ludźmi – przyznaje Jana. Większość prostytutek pracujących w Niemczech pochodzi z Rumunii, Bułgarii i z Polski. Każdy przypadek jest inny. Zdaniem autorki książki, dziewczyny robią to, bo nie widzą dla siebie żadnych innych perspektyw. Chcą zarobić duże pieniądze w krótkim czasie. A to jest coraz trudniejsze.
Happy end
– Dziś stawka wynosi 20-30 euro za 20-minutowy stosunek, albo i mniej. Prostytutki mieszkają w wynajętych pokojach, których cena za dzień wynosi nawet 150 euro. Są takie, które, by zarobić, obsługują nawet 40 klientów dziennie – opowiada Jana. Ale według niej najgorsze jest to, że mężczyźni nie chcą używać prezerwatyw. Aborcja wśród kobiet jest na porządku dziennym. Poradnie odwiedziła jakiś czas temu jedna Rumunka. Dziewczyna jako prostytutka pracowała w Rosji, w Polsce, Czechach i w Niemczech. Ciąże usuwała już siedem razy. – Pomogliśmy jej – mówi dumnie Jana. Dziś kobieta pracuje jako sprzątaczka.
Takie chwile to dla pracowników poradni wyjątkowy moment. – Nasza organizacja chce dać tym kobietom odrobinę normalności. Spędzamy razem czas i rozmawiamy – mówi Jana. Kobiety dostają informacje, gdzie szukać mieszkania i pracy i powoli zaczynają układać sobie życie. Od połowy zeszłego roku udało się zapewnić pomoc ok. dwudziestu kobietom.
– Ja zawsze patrzę na życie pozytywnie. Wierzę, że w każdym jest coś dobrego, choć żal do mamy pozostał. Gdybym nie mała takiego domu, nigdy nie zostałabym prostytutką – przyznaje autorka książki.
http://vdt.dw.de/index.php?v=pl&w=620&d=1&lg=pl
Artykuł pochodzi z serwisu ”Deutsche Welle”
In vitro dzieli biskupów. Sprzeczne komunikaty Episkopatu to efekt starć
Bp Artur Miziński, abp Stanisław Gądecki i rzecznik Episkopatu ks. prof. Józef Kloch podczas konferencji poświęconej rodzinie. Warszawa, 27 października 2014 r. (PRZEMEK WIERZCHOWSKI)
Co ciekawe, wśród hierarchów bardziej liberalnych w tej kwestii jest uznawany za konserwatywnego były przewodniczący Episkopatu abp Józef Michalik. Już w 2013 r. ubolewał, że nie udało się przeforsować projektu Gowina: „Szkoda, że nie zdołał wprowadzić regulacji prawnych w tej dziedzinie eksperymentów i przeróżnych poczynań związanych z bioetyką w Polsce”.
Zwolennikiem łagodniejszej linii jest też rzecznik prasowy Episkopatu ks. Józef Kloch. Niedawno na antenie Radia Plus twierdził, że „inicjatywa Gowina była bardzo zbliżona do stanowiska strony kościelnej”.
„Wyborcza” dowiedziała się też, że jedna z ważniejszych przyczyn zaostrzenia oficjalnego kursu w Episkopacie w sprawie in vitro ma podłoże polityczne. Wśród biskupów zapanowała bowiem konsternacja po słowach kandydata PiS na prezydenta. Andrzej Duda, zanim przyznał, że jest przeciwny in vitro, stwierdził w TVN 24, że jego stanowisko „jest zgodne ze stanowiskiem Episkopatu: pod pewnymi warunkami może to być dopuszczalne”. Duda nawiązywał właśnie do komunikatu sygnowanego m.in. przez bp. Mizińskiego. To nie spodobało się wielu hierarchom.
– Biskupi, nawet ci radykalni przeciwnicy in vitro, są już mocno wyczuleni na instrumentalne traktowanie ich przez polityków, zwłaszcza prawicowych. I nie chcą być utożsamiani z żadną partią. Stąd ta fala sprostowań i szybkich komentarzy w Episkopacie – mówi „Wyborczej” jeden z księży z kręgów zbliżonych do Episkopatu.
Co będzie dalej? Wedle naszych rozmówców łagodniejszy front w Episkopacie może rosnąć w siłę. – Radykalne, ostre wypowiedzi o in vitro będą coraz bardziej ugodowe, mniej zapalczywe – mówi jeden z księży.
Amerykańskie szpitale go-go
Pacjent bez ubezpieczenia, który zgłasza się do szpitala w USA, nie wie, jakie koszty poniesie. Placówki zwykle wyceniają je po fakcie (DAVID GOLDMAN/ASSOCIATED PRESS)
Jak zauważył były minister zdrowia Mike Leavitt: „Amerykanie znają z góry ceny niemal wszystkiego, za co płacą, z wyjątkiem najważniejszej rzeczy, czyli opieki zdrowotnej”.
Oczywiście w wielu przypadkach klient, który padł ofiarą przekrętu, jest sam sobie winien. Często jest dość czasu, żeby zażądać oszacowania kosztów, sprawdzić oferty kilku szpitali itp. Ale co, jeśli sprawa jest nagła, np. trzeba wyciąć wyrostek robaczkowy? Prof. Hsia zbadała rozbieżności cen również tej medycznej procedury. Przy czym skupiła się na operacjach łatwych, bez komplikacji, po których pacjent wychodził ze szpitala najpóźniej po czterech dniach.
Okazuje się, że w jednym szpitalu w Kalifornii wycięcie wyrostka kosztowało 1529 dol., a w innym – 182 955 dol. Pacjent z ostrym zapaleniem wyrostka, zauważa prof. Hsia, raczej nie jest w stanie pozwalającym na szukanie najtańszego szpitala.
Oczywiście amerykańskie szpitale, podobnie jak polskie kluby go–go, nie są z reguły takie straszne. Najczęściej podpity klient zobaczy na rachunku za butelkę szampana 1000, a nie 10 tys. zł. Trzeba mieć również pecha, żeby po rutynowym badaniu krwi w Kalifornii zobaczyć na rachunku 100 tys. dol.
Jeśli odrzucić przypadki skrajne, czyli 5 proc. najtańszych i 5 proc. najdroższych szpitali w Kalifornii, to badanie krwi CMP – w pozostałych 90 proc. szpitali – kosztuje od 79 dol. do 948 dol. A zatem rozpiętość jest jedynie 12-krotna (te dane także pochodzą z pracy prof. Hsia).
Z góry zaprogramowany „kompromis”
A co po otrzymaniu napompowanego rachunku? Otóż w polskim klubie go-go i w amerykańskim szpitalu nadal wszystko przebiega bardzo podobnie! Podpity klient awanturuje się, błaga o litość itp., aż wreszcie grupa otaczających go osiłków mówi: „No dobra, płacisz 2 tys., a nie 10 tys., i zapomnimy o całej sprawie!”. Klient płaci i wybiega z klubu szczęśliwy, żeby czym prędzej wrócić do żony i dzieci.
W amerykańskim szpitalu zadłużonego po uszy i przerażonego klienta wypuszczają do domu, a rachunek przychodzi po kilku dniach. Grozi mu utrata samochodu, domu itd. Co roku 2 mln Amerykanów bankrutuje z powodu długów medycznych. Ale wkrótce do pacjenta zgłasza się profesjonalny negocjator długów medycznych, który proponuje kompromis. W przypadku dużych, napompowanych długów szpital zwykle na starcie proponuje dłużnikowi: „Zapłać połowę, a zapomnimy o sprawie”. W toku negocjacji daje się to jeszcze trochę zbić. Ostatecznie klient płaci zamiast 100 tys. „jedynie” np. 35 tys.
I wszyscy są zadowoleni. Klient, bo stracił tylko jedną trzecią. Szpital, bo to, co dostał, i tak jest kwotą wziętą z sufitu, a bawienie się w sądy, komornika itd. jest czasochłonne i niepraktyczne. Negocjator długów, bo dostał swoją dolę za rozwiązanie problemu.
Średniacy do oskubania
Opisany model wyłudzania pieniędzy nie uderza w najbogatszych Amerykanów, którzy mają polisy ubezpieczeniowe, ani w najbiedniejszych, którzy mają zapewnioną darmową opiekę medyczną. Takie bandyckie metody stosuje się jedynie wobec przedstawicieli niższej klasy średniej, którzy coś tam mają, ale ryzykują życie bez polisy ubezpieczeniowej, żeby zaoszczędzić trochę grosza. A więc ofiarami nie są bogacze ani biedacy, tylko szaraki, które ledwo wiążą koniec z końcem.
Niecałe dwa lata temu napisałem artykuł pt. „Bandziory w białych kitlach” – o amerykańskiej służbie zdrowia – który wywołał głosy oburzenia wielu znakomitych polskich lekarzy, w tym na wysokich stanowiskach państwowych. Redakcja „Gazety” otrzymała listy z protestami.
Krytykowano mnie, że pochopnie oczerniam całą grupę zawodową. Niektórzy przyznawali, że bandytyzm występuje, ale pouczali mnie, że odpowiedzialni są właściciele szpitali, a nie lekarze. Dlatego tytuł „Bandziory w białych kitlach” był, ich zdaniem, niestosowny.
Z tym zarzutem w zasadzie się zgadzam. I niniejszym przepraszam wszystkich, którzy poczuli się obrażeni określeniem „bandziory w białych kitlach”. Amerykańscy lekarze nie występują w roli właściciela klubu go-go – do końca będę się trzymał mojej analogii – ani w roli napakowanych bramkarzy egzekwujących dług. Nie są więc „bandziorami”. Występują jedynie w roli uroczych striptizerek, które namawiają frajera na butelkę szampana.
Ziobro: In vitro to narzędzie kampanii prezydenckiej. Te sprawy budzą silne emocje [U LISA]
„Obóz rządowy wywołuje wojnę w społeczeństwie”
Stefan Niesiołowski jest jednak zdania, że kwestia in vitro właśnie dojrzała do tego, by omawiać ją w parlamencie. Podobnie Joanna Mucha: – Donald Tusk był zwolennikiem tego, by zmiana światopoglądowa następowała w społeczeństwie. Ewa Kopacz chce pójść krok naprzód. Jestem przekonana o tym, że to dobrze, by władza stosowała politykę kreowania poglądów, a nie kroczyła za społeczeństwem – mówiła.
Jarosław Gowin wyraził swoje ubolewanie nad faktem, że projekt przeszedł i oczekuje ratyfikacji prezydenta. – Obóz rządowy wywołuje wojnę w społeczeństwie – przekonywał i dodał, że karanie więzieniem za stosowanie metody in vitro to zły pomysł. Za to, według niego, powinniśmy zakazać mrożenia zarodków. – Osoba ludzka nigdy nie powinna być traktowana jako środek, tylko jako cel. Niemcy i Szwajcarzy odeszli od mrożenia zarodków i mrożą komórki jajowe – zauważył.
– Ale to ma zerową skuteczność – oponowała Mucha.
„Przeciwnicy konwencji antyprzemocowej nie są zwolennikami agresji”
Równie duże emocje wywołał temat konwencji antyprzemocowej. – Jedna warstwa tej konwencji jest szlachetna, to zwalczanie przemocy wobec kobiet. Przeciwnicy konwencji nie są zwolennikami agresji – zauważył Gowin i dodał, że ich sprzeciw budzi uczenie dzieci o tym, że związki hetero- i homoseksualne są równie ważne.
– Twierdzi pan, że osoby homoseksualne są gorsze? – dopytywała Mucha.
– Chyba nie chce pani negować konstytucji, która mówi, że wartością szczególnie chronioną jest małżeństwo rozumiane jako związek kobiety i mężczyzny – odpowiedział Gowin.
– Ale konwencja tego nie neguje – zauważył Niesiołowski.
Ziobro z kolei powiedział, że równoprawne traktowanie osób homoseksualnych prowadzi do dopuszczenia ich do adopcji dzieci.
– To nadinterpretacja. Tego nie ma w konwencji – skwitowała Mucha.
Kaczyński dla „Faktu”: Duda nie da się sterować. Udowadnia to każdego dnia kampanii
Jak dodaje, opowieści o tym, że jego brat Lech ustępował mu na polu politycznym i nim kierował – przez co niektórzy porównywali ich do „dużego i małego Kaczora” – należy włożyć między bajki. – Byliśmy, można powiedzieć, Kaczorami w podobnych wymiarach – wspomina lider opozycji.
Kaczyński: „Newsweek” nie robi nic innego oprócz atakowania PiS
W rozmowie z dziennikiem Kaczyński odniósł się też do publikacji „Newsweeka”. W najnowszym numerze tygodnika pojawiły się dwa artykuły, w których – jak twierdzi gazeta – ujawniono nieprawidłowości dotyczące zatrudniania fikcyjnych asystentów europosłów oraz nieznane fakty z biografii kandydata ugrupowania na prezydenta, Andrzeja Dudy.
– To wierutna bzdura, zupełnie niemająca nic wspólnego z rzeczywistością. „Newsweek” nie robi nic innego oprócz atakowania PiS – zaznaczył prezes ugrupowania. Wcześniej o zarzutach gazety mówił też na konferencji prasowej.
gazeta.pl