In vitro (17.03.15)

 

„Newsweek” oskarżony o antysemityzm, bo napisał o pochodzeniu teścia Dudy. „Żyd” nie musi być obelgą!

"Newsweek" w tekście o Andrzeju Dudzie napisał o żydowskim pochodzeniu jego teścia. Teraz broni się przed zarzutami o antysemityzm
„Newsweek” w tekście o Andrzeju Dudzie napisał o żydowskim pochodzeniu jego teścia. Teraz broni się przed zarzutami o antysemityzm Fot. „Newsweek” / Shutterstock

„Atmosfera jak z 1968 roku”, „lustracja według kryteriów ustaw norymberskich” – w taki sposób tygodnik „Newsweek” jest atakowany za to, że w tekście o Andrzeju Dudzie wspomniał o żydowskim pochodzeniu jego teścia. To już nie krytyka, to paranoja. – W tym tekście nie ma grama antysemityzmu. To, co zaprezentowali Karnowscy i spółka, to paranoiczne majaczenie, które przypomina sytuację, gdy złodziej krzyczy „łapać złodzieja” – mówi naTemat prof. Jacek Leociak z Centrum Badań nad Zagładą Żydów.

„Polakożerca”
Od kilku dni przeciwko „Newsweekowi” wytaczane są najcięższe działa, a słowo „antysemityzm” odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Awanturę rozpętał jeden fragment z tekstu przedstawiającego sylwetkę kandydata PiS na prezydenta, w którym opisano kim są i jakie poglądy mają członkowie rodziny jego żony. Według tygodnika, fakt, że diametralnie różnią się one od poglądów Dudy, mógł w przeszłości wpływać na jego wybory polityczne.

Dlaczego Duda kilkanaście lat temu dołączył do Unii Wolności? – pytają autorzy tekstu. I odpowiadają:

„NEWSWEEK”

Czyżby wpływ na ówczesne polityczne wybory Andrzeja Dudy miał jego teść, znany poeta i krytyk literacki prof. Julian Kornhauser? W 1994 r. Duda ożenił się z jego córką. Julian Kornhauser, z pochodzenia Żyd, w jednym ze swoich wierszy rozliczał się z Polakami biorącymi udział w pogromie kieleckim, za co przez prawicowców został okrzyknięty polakożercą.

Dalej można się dowiedzieć, że „pewne jest”, iż profesorowi nie było i nie jest po drodze z „poglądami typowej konserwy”. Podobnie jak jego córce i innym członkom rodziny. To kontekst, potem pada np. wniosek, że sztabowi Dudy nie jest łatwo w kontaktach z rodziną kandydata.

Histeria
Tyle wystarczyło, by rozpętać awanturę. Na redakcję „Newsweeka” sypią się gromy, a w atakach przoduje środowisko braci Karnowskich. Zaproponowano już nawet, by pisać listy protestacyjne do niemieckiego wydawcy tygodnika, który jest wyjątkowo wyczulony na żydowskie kwestie. Wypowiedzieli się również politycy, na czele z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim, któremu publikacja „Newsweeka” przypomina marzec 1968 r. i który uważa, że „panowie kierujący ‚Newsweekiem’ powinni zniknąć z życia publicznego'”.

W tym potoku zarzutów i oskarżeń giną odmienne głosy. Ciekawe jest to, jak do sprawy podchodzi syn profesora Kornhausera i szwagier Dudy. “Formułowanie zarzutów wobec autorów tekstu tylko dlatego, że użyli sformułowania ‘Żyd’ wydaje mi się absurdalne i kuriozalne. Wręcz odniosłem wrażenie, że istnieje w Polsce jakiś rodzaj przewrotnego, zakamuflowanego antysemityzmu, zgodnie z którym nie wolno używać publicznie słowo “Żyd”, bo się może komuś źle kojarzyć. Takie stawianie sprawy jest cyniczne” – napisał.

Podobnie mówił dziś w TOK FM dr Robert Sobiech, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. Jak stwierdził, temat okazał się po prostu wygodny dla tej części prawicy, która prezentuje określoną wizję historii, w tym rolę Żydów. – Co się działo z filmem „Ida”? W pewnym momencie odezwały się środowiska prawicowe, które odwoływały się do wątku Żydów, który był tam pokazany jako część historii Polski – skomentował.

Z kolei wydawca tygodnika, najwyraźniej ku rozczarowaniu tropiących antysemityzm, napisał, że oskarżenia są absurdalne i bezzasadne, ” a ich celem jest naruszenie renomy tygodnika, który jest powszechnie znany z walki z wszelkimi przejawami dyskryminacji, w tym z antysemityzmem”.

Antysemicki kręgosłup
Z całej tej dyskusji płynie jedno, bardzo ważne pytanie – czy przypomnienie żydowskiego pochodzenia albo napisanie o kimś „Żyd” to już antysemityzm? Jaki kontekst upoważnia do tego, by stawiać taki zarzut? Ci, którzy dziś atakują dziennikarzy „Newsweeka”, najwidoczniej przyjmują, że już sam fakt wspomnienia o „Żydzie” jest dyskwalifikujący. Tyle że to, delikatnie mówiąc, uproszczone widzenie świata.

– To, że ktoś powie, czy napisze, że dana osoba ma żydowskie pochodzenie i w określonych kwestiach zajmuje takie czy inne stanowisko, to ja nie widzę w tym nic antysemickiego – mówi naTemat Tadeusz Jakubowicz z krakowskiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej. Choć nie chce się odnosić do konkretnego przykładu z „Newsweeka”, prosi, by zwracać uwagę, kto, w jakim celu, w jakim otoczeniu i do kogo mówi o „Żydzie”.

TADEUSZ JAKUBOWICZ
Krakowska Gmina Żydowska

Jeśli gdzieś w prasie czy internecie pojawia się nazwisko Jan Kowalski, a w nawiasie Izaak Jakiś, to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że cel jest antysemicki. Ale sama informacja o pochodzeniu to nic złego.

O tym samym przekonuje prof. Jacek Leociak z Instytutu Badań Literackich PAN i Centrum Badań nad Zagładą Żydów. Oburza się, że ktokolwiek zarzuca „Newsweekowi” antysemityzm. – Trzeba odróżnić paranoję nacjonalistyczną od języka dyskursu publicznego. Oskarżenia na podstawie jednego zdania, które padło w tekście, są absurdalne – twierdzi.

Ale czy gdyby podobne zdanie padło w prawicowej prasie, nie byłoby oburzenia? – Jeśli „Newsweek” pisze, że prof. Kornhauser jest z pochodzenia Żydem, nie ma w tym grama antysemityzmu. Jeśli napisze to pan Karnowski albo pan Stanisław Michalkiewicz, to jest to już ewidentnie antysemickie. Dlaczego? Bo cały ich kręgosłup ideowy przesycony jest antysemityzmem. Oni świat i jego mechanizmy interpretują przez pryzmat żydowski. Np. Michalkiewicz mówi, że Żydzi w ukryty sposób poruszają mechanizmami władzy. To jest ta różnica – zaznacza.

Trudne słowo „Żyd”
Zdaniem prof. Leociaka to, co obserwujemy w kontekście tekstu o Dudzie i jego teściu, to wskazówka do odczytania szerszego problemu. Chodzi o samo słowo „Żyd”, które według niego ma w Polsce wybitnie negatywne konotacje. – To słowo jest nasączone negatywnymi skojarzeniami, nawarstwionym doświadczeniem historycznym obcowania Polaków z Żydami. Dlatego ludzie słowo „Żyd” omijają, ono jest w pewien sposób śmierdzące – mówi mój rozmówca.

Właśnie dlatego z jednej strony mamy osoby, które na słowo „Żyd” użyte przez wrogów i ludzi inaczej myślących reagują panicznie. Z drugiej – tych, którzy próbują „Żyda” zneutralizować”. – Renata Kim z „Newsweeka” próbowała to zrobić dziś na antenie TOK FM. I sama potwierdziła, że tak się nie da. Mówiąc o profesorze Kornhauserze stwierdziła, że „przyznał się” do bycia Żydem. Jakby był jakimś przestępcą. Tak w Polsce podchodzi się do tego słowa – dodaje prof. Leociak.

– A w przypadku drugiej strony, czyli Karnowskich i spółki, sprawa jest prosta. Mówią o antysemityzmie, bo sami są antysemitami i tak im się Żyd kojarzy – kwituje.

naTemat.pl

Małgorzata Marenin – kim jest feministka, pozywająca abp. Michalika?

Jacek Gądek Dziennikarz Onetu
17.03.2015

Mał­go­rza­ta Ma­re­nin – kim jest fe­mi­nist­ka, która już drugi raz oskar­ża abp. Jó­ze­fa Mi­cha­li­ka za słowa o pe­do­fi­lii? Dzia­ła­ła w par­tii Ja­nu­sza Pa­li­ko­ta, ale ode­szła. Wspie­ra Annę Grodz­ką, która ca­łu­je ją w usta, chcąc po­zdro­wić całe sto­wa­rzy­sze­nie Ma­re­nin.

 

Małgorzata Marenin

Foto: Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta Małgorzata Marenin

– Je­stem an­ty­kle­ry­kał­ką – de­kla­ru­je wprost. Wy­kształ­ce­nie: wyż­sze – che­mia z ochro­ną śro­do­wi­ska, ale lubi też ma­lar­stwo i ry­su­nek. Ostat­nio naj­bar­dziej jed­nak po­li­ty­kę. Nie uważa się za „awan­tur­ni­cę”, ale za osobę od­waż­ną i zde­ter­mi­no­wa­ną. Na co dzień na­uczy­ciel­ka i fe­mi­nist­ka. Hob­by­stycz­nie tre­no­wa­ła boks.

– Póki co, do sądu nie można wcho­dzić w rę­ka­wi­cach, więc cze­ka­ją na inną oka­zję – żar­tu­je w roz­mo­wie z One­tem.

Twój Ruch oka­zał się dla Mał­go­rza­ty Ma­re­nin „bez­i­de­owy”. – Ja­nusz Pa­li­kot ogrom­nie mnie roz­cza­ro­wał – nie kryła. Twier­dzi­ła, że Pa­li­kot naj­pierw za­chę­cał do an­ty­kle­ry­kal­nych dzia­łań, a potem ją kry­ty­ko­wał. – Ubo­le­wam nad tym, że szef par­tii jest tak chwiej­ny – mó­wi­ła.

Rzu­ci­ła więc tę par­tię i po­szła bar­dziej na lewo. I do sądu – dwa razy. W 2013 r. po­zwa­ła abp. Jó­ze­fa Mi­cha­li­ka – za pierw­szy razem był to pry­wat­ny akt oskar­że­nia, a więc broń praw­na wy­ko­rzy­sty­wa­na przez osoby czu­ją­ce się ofia­ra­mi prze­stęp­stwa, pod­czas gdy pro­ku­ra­tu­ra nie chce oskar­żać. Efekt był taki, że abp Józef Mi­cha­lik nie po­ja­wił się na sali roz­praw, a sąd we Wro­cła­wiu umo­rzył po­stę­po­wa­nie. Po­dob­nie, po za­ża­le­niu Ma­re­nin, po­stą­pił sąd w II in­stan­cji, uzna­jąc, że hie­rar­cha nie po­mó­wił ko­bie­ty.

Homilia abp. Michalika o „agresywnych feministkach”

Spor­ne były te słowa abp. Mi­cha­li­ka z 16 paź­dzier­ni­ka 2013 r. we wro­cław­skiej ka­te­drze: – Wiele dziś mówi się – i słusz­nie – o ka­ry­god­nych nad­uży­ciach do­ro­słych wobec dzie­ci. Tego ro­dza­ju zła nie wolno to­le­ro­wać. Ale nikt nie od­wa­ży się pytać o przy­czy­ny, żadna sta­cja te­le­wi­zyj­na nie wal­czy z por­no­gra­fią, pro­mo­cją fał­szy­wej, ego­istycz­nej mi­ło­ści mię­dzy ludź­mi. Nikt nie upo­mi­na się za dzieć­mi cier­pią­cy­mi przez brak mi­ło­ści roz­wo­dzą­cych się ro­dzi­ców, a to są rany bo­le­sne i dłu­go­trwa­łe.

Hie­rar­cha po­msto­wał też na „nową ide­olo­gię gen­der” i na „naj­bar­dziej agre­syw­ne pol­skie fe­mi­nist­ki”.

Jed­nak zda­niem sądu „uży­cie okre­śleń ta­kich jak »agre­syw­ne fe­mi­nist­ki« roz­wo­dzą­cy się ro­dzi­ce w żaden spo­sób nie wska­zu­je, że pod­mio­tem wy­po­wie­dzi oskar­żo­ne­go była oskar­ży­ciel­ka pry­wat­na”. Czyli Ma­re­nin. Spraw tra­fi­ła do kosza. Oskar­ży­cie­la jed­nak pod­trzy­my­wa­ła: – Słowa abp. Mi­cha­li­ka upo­ka­rza­ją mnie jako sa­mot­ną matkę po roz­wo­dzie, który odbył się z winy męża.

Fe­mi­nist­ka szyb­ko za­po­wie­dział, że się nie podda. Zło­ży­ła drugi pozew: tym razem już cy­wil­ny. Fe­mi­nist­ka żąda 1 tys. zł i prze­pro­sin tak w cza­sie ho­mi­lii, jak i w ogól­no­pol­skiej ga­ze­cie. Spra­wa toczy się w Prze­my­ślu, gdzie miesz­ka i urzę­du­je abp Mi­cha­lik.

Dlaczego składa pozwy?

– Je­stem obu­rzo­na stwier­dze­niem, że moje dziec­ko jest za­nie­dba­ne i pra­gnie mi­ło­ści in­ne­go czło­wie­ka i wpy­cha się do łóżka pe­do­fi­lom, a pe­do­fi­lom w śro­do­wi­sku księ­ży w szcze­gól­no­ści – mó­wi­ła przed dru­gim pro­ce­sem. 33-let­nia Me­ra­nin sama jest czte­ry lata po roz­wo­dzie i sa­mot­nie wy­cho­wu­je dziec­ko.

Abp Mi­cha­lik w od­po­wie­dzi na pozwy bro­nił się – ale nie w są­dach, to tam się nie po­ja­wiał – że „ona wy­ko­nu­je czy­jeś zle­ce­nie”. W jego oce­nie „nie mam naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że cho­dzi o to, by prze­stra­szyć ludzi Ko­ścio­ła, by nie za­bie­ra­li głosu w spra­wach, które są nie­wy­god­ne”.

Na czyje zle­ce­nie Pani dzia­ła? – py­ta­my Mał­go­rza­tę Ma­re­nin. – Abp. Mi­cha­li­ka po­nio­sła wy­obraź­nia – oce­nia. I do­da­je: – Jeśli wy­ko­nu­ję czy­jeś zle­ce­nie, to od dzie­ci, które same bro­nić się nie mogą; od dzie­ci, które po­cho­dzą z roz­bi­tych ro­dzin. Nie ma kto sta­nąć w ich obro­nie, a to one stają się teraz grupą do­ce­lo­wą dla księ­ży-pe­do­fi­lii.

M.​in. za takie ką­śli­we tezy cza­sa­mi ktoś ją za­cze­pi na ulicy albo za­dzwo­ni i ob­rzu­ci wy­zwi­ska­mi.

Startuje i przegrywa

Mimo nie­dłu­gie­go stażu w po­li­ty­ce Ma­re­nin zdą­ży­ła już kan­dy­do­wać w kilku wy­bo­rach. Za­wsze z po­dob­nym skut­kiem.

Ja­kich? W okrę­gu wy­bor­czym nr 82 (woj. świę­to­krzy­skie) w wy­bo­rach uzu­peł­nia­ją­cych do Se­na­tu. Powód był pro­sty: ktoś mu­siał za­stą­pić Beatę Go­siew­ską (PiS), która była se­na­to­rem, ale zdo­by­ła man­dat eu­ro­po­sel­ski. Ma­re­nin wy­star­to­wa­ła jako re­pre­zen­tant­ka De­mo­kra­cji Bez­po­śred­niej. Efekt? Licz­ba zdo­by­tych gło­sów: 325, czyli 1,19 proc. po­par­cia – ostat­nie miej­sce. Po­raż­ką oka­zał się też pro­jekt No­wo­cze­sna Le­wi­ca No­wo­cze­sne­go Sa­mo­rzą­du, pod któ­re­go szyl­dem Ma­re­nin wy­star­to­wa­ła na pre­zy­den­ta Kielc. – Po­pie­ra­ją mnie lu­dzie o po­glą­dach, no­wo­cze­snych, hu­ma­ni­tar­nych, osoby to­le­ran­cyj­ne i wraż­li­we spo­łecz­nie – de­kla­ro­wa­ła. A póź­niej za­ję­ła ostat­nie miej­sce.

Kan­dy­do­wa­ła też do Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go (jesz­cze z ra­mie­nia Two­je­go Ruchu) – bez suk­ce­su. Nie kryła za­ra­zem, że być może wy­star­tu­je do Sejmu – na je­sie­ni br. – Po­li­ty­ka cały czas jest mi bli­ska. Teraz jed­nak nie ma par­tii, którą chcia­ła­bym re­pre­zen­to­wać. Jeśli po­wsta­nie wspól­na le­wi­co­wa lista, to bę­dzie­my się sta­rać wejść do par­la­men­tu. Może nie w tym roku, może w ko­lej­nych wy­bo­rach – mówi One­to­wi. Mówi „my”, my­śląc o sobie, Bar­ba­rze No­wac­kiej, Annie Grodz­kiej i prof. Janie Hart­ma­nie.

Komorowski daje 20 zł

Teraz Ma­re­nin stara się razem z le­wi­cą po­za­par­la­men­tar­ną jed­no­czyć różne ruchy spo­łecz­ne i par­tie. W tym celu pu­bli­ku­je w sieci swoje krót­kie wy­stą­pie­nia. Na przy­kład na tle zdję­cia, na któ­rym pre­zy­dent Bro­ni­sław Ko­mo­row­ski daje na tacę 20 zł, fe­mi­nist­ka mówi tak: – Na­le­ży ze­rwać z pań­stwem wy­zna­nio­wym, z pań­stwem mi­sty­cy­zmu re­li­gii ka­to­lic­kiej.

Fe­mi­nist­ka, po odej­ściu z par­tii Pa­li­ko­ta, sku­pi­ła się na dzia­łal­no­ści swo­je­go Sto­wa­rzy­sze­nia Stop Ste­reo­ty­pom (SSS).

Na jed­nym z na­grań: – Dla człon­ków Sto­wa­rzy­sze­nia Stop Ste­reo­ty­pom – mówi Anna Grodz­ka i ca­łu­je w usta Mał­go­rza­tę Ma­re­nin. Potem obie uśmiech­nię­te pa­trzą w ka­me­rę. – Bu­dzi­my no­wo­cze­sną le­wi­cę – to jej hasło. Ma­re­nin teraz nie star­tu­je w żad­nych wy­bo­rach, ale we­szła do szta­bu Grodz­kiej. Naj­bli­żej jest jej wła­śnie do pierw­szej pol­skiej trans­sek­su­al­nej po­słan­ki. Bar­dzo bli­sko też jej do prof. Hart­ma­na, który bar­dzo en­tu­zja­stycz­nie mówi o pro­ce­sach, które Ma­re­nin wy­ta­cza by­łe­mu sze­fo­wi Epi­sko­pa­tu.

Ko­lej­ną roz­pra­wę sąd w Prze­my­ślu wy­zna­czył na 9 kwiet­nia. Ale już przy oka­zji pierw­szej – nie w są­dzie, ale w wy­wia­dzie dla „Rzecz­po­spo­li­tej” – abp Mi­cha­lik jasno stwier­dził, że jest go­to­wy po­wta­rzać słowa, za które zo­stał po­zwa­ny, na ko­lej­nych ko­ściel­nych am­bo­nach. Ma­re­nin też nie od­pusz­cza: – Jest po­stęp, bo sąd na­ka­zał ar­cy­bi­sku­po­wi sta­wić się oso­bi­ście, a więc zo­stał po­trak­to­wa­ny jak każdy oby­wa­tel. A za każ­dym razem, gdy bę­dzie po­wta­rzał swoje słowa o dzie­ciach z roz­bi­tych ro­dzin, bę­dzie­my mu wy­ta­czać ko­lej­ne pro­ce­sy.(MWL)

Onet.pl

Kopacz oburzona wypowiedzią twórców marki Dolce & Gabbana. „To skandal opowiadać tak nieprzyzwoite rzeczy”

kospa, 17.03.2015
Ewa Kopacz

Ewa Kopacz (Fot Slawomir Kaminski / Agencja Gazeta)

– W Polsce mamy swoje doświadczenie i wiemy, jak nieodpowiedzialni ludzie w mediach publicznych próbowali pokazywać dzieci z in vitro jako dzieci szczególnie naznaczone – stwierdziła premier Ewa Kopacz. W ten sposób skomentowała fragmenty wywiadu, którego włoscy projektanci Stefano Gabbana i Domenico Dolce udzielili pismu „Panorama”.
W wywiadzie udzielonym włoskiemu magazynowi „Panorama” Stefano Gabbana i Domenico Dolce opowiedzieli się jako przeciwnicy wychowywania dzieci przez pary homoseksualne. Bo to według nich „sprzeczne z naturą”. – Rodzina powinna być rozumiana tradycyjnie – stwierdzili.Ale z tego powodu skrytykowali również in vitro. Mówili, że „nie przekonują ich dzieci chemiczne, syntetyczne i urodzone przez surogatki”.Wypowiedź znanych na całym świecie projektantów oburzyła m.in. Eltona Johna. „Jak możecie nazywać moje piękne dzieci syntetycznymi. Wstydźcie się za swoje wypowiedzi na temat in vitro, które jest cudem pomagającym milionom kochających się ludzi na spełnienie swojego marzenia i posiadanie dzieci” – nie krył oburzenia. Brytyjski piosenkarz zapowiedział, że nie będzie już kupował produktów marki Dolce & Gabbana i wezwał do bojkotu innych ludzi.„To skandal, jeśli ktokolwiek próbuje stygmatyzować te dzieci”

Podczas dzisiejszej konferencji prasowej do słów słynnych projektantów odniosła się również premier Ewa Kopacz. – Jestem oburzona tą wypowiedzią – powiedziała. I dodała, że nie dziwi się tym, którzy w proteście nie będą kupować produktów tej marki.

– W Polsce mamy swoje doświadczenie i wiemy, jak nieodpowiedzialni ludzie w mediach publicznych próbowali pokazywać dzieci z in vitro jako dzieci szczególnie naznaczone. Powiem szczerze, w dniu, w którym podpisywałam projekt tej ustawy, spotkałam się z rodzicami i dziećmi z in vitro. Nie robiłam z tego show medialnego, ale tam na tym spotkaniu widziałam wielką radość tych ludzi, którzy od lat czekali na swoje dzieci – piękne, zdrowe, cudownie rozwinięte maluchy. Uważam, że to jest skandal, jeśli ktokolwiek próbuje stygmatyzować te dzieci i opowiadać tak nieprzyzwoite rzeczy o tych dzieciakach – dodała Kopacz.

Premier nawiązała w ten sposób choćby do słynnych słów ks. prof. Franciszka Longchamps de Bérier. W jednym z wywiadów duchowny opowiadał o „bruździe dotykowej” i zespole wad genetycznych ze szczególną częstotliwością występujących wśród dzieci poczętych metodą in vitro.

„Wprowadzenie prawa jest lepsze od status quo, czyli bezprawia”

Rządowy projekt ustawy o leczeniu niepłodności został już skierowany do Sejmu. Zarówno sama metoda in vitro, jak i projekt ustawy nie podobają się polskiemu Kościołowi. – Dzisiaj wprowadzenie prawa jest zdecydowanie lepszą formą niż utrzymanie status quo, czyli bezprawia – przekonywała podczas dzisiejszej konferencji prasowej Kopacz.

Premier przywołała przypadek ze szpitala w Szczecinie, gdy kobieta po zabiegu in vitro urodziła nie swoje dziecko. Zdaniem szefowej rządu takie historie nakładają wręcz obowiązek na tworzących prawo, by zadbali nie tylko o osoby decydujące się na przystąpienie do programu in vitro, ale także o zarodki, które w wyniku tej metody są wytwarzane. Zaznaczyła, że dzisiaj nie ma żadnego prawa, które zabezpiecza zarodki i pary przystępujące do in vitro.

W myśl projektu z procedury in vitro będą mogły korzystać osoby w związkach małżeńskich oraz osoby we wspólnym pożyciu potwierdzonym zgodnym oświadczeniem. Projekt ogranicza możliwość tworzenia nadliczbowych zarodków – zapłodnionych będzie mogło być nie więcej niż sześć komórek jajowych. Większą liczbę zarodków będzie można tworzyć, gdy kobieta ukończy 35 lat lub gdy będą ku temu wskazania – współistniejąca z niepłodnością choroba i wcześniejsze dwukrotne nieskuteczne leczenie metodą zapłodnienia pozaustrojowego. Przyczyny tworzenia większej liczby zarodków będą musiały być odnotowane w dokumentacji medycznej.

Zobacz także

wyborcza.pl

 

Andrzej Duda wzywa do „repolonizacji banków”. Chce niższych opłat i prowizji

Andrzej Duda wzywa do "repolonizacji banków"
Andrzej Duda wzywa do „repolonizacji banków” Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

Andrzej Duda udał się we wtorek pod siedzibę Komisji Nadzoru Finansowego, by upomnieć się tam o prawa klientów banków, którzy „od lat narażani są na straty i jedne z najwyższych opłat bankowych w Europie i na świecie”. Kandydat PiS wezwał przy tym do przeprowadzenia „repolonizacji banków”.

– 15 mld złotych rocznie. Tyle banki zarabiają na Polakach, a te pieniądze nie zostają w naszym kraju, tylko zasilają budżety państw, z których pochodzą banki – tłumaczył Duda, podkreślając, że stosunki, jakie łączą banki z ich klientami, muszą „zostać wyrównane”.

– Musi zostać wykonany szereg działań, które doprowadzą do tego, że nie będzie miażdżącej przewagi banku nad klientem. Tym powinna zająć się dziś KNF, poprzez wymuszanie na bankach, by opłaty i prowizje bankowe były niższe. One są jedne z najwyższych w Europie. 27 procent zysków banków to zysk z opłat i prowizji – podkreślił Duda.

Następnie kandydat przedstawił propozycję powołania Rzecznika Klienów Banków, który pomagałby konsumentom w kontaktach z bankami. Duda chciałby także doprowadzić do likwidacji bankowego tytułu egzekucyjnego.

– Nie ma uzasadnienia, by banki tak szybko mogły egzekwować pieniądze od swoich klientów. Który przedsiębiorca, inny niż te duże finansowe instytucje, ma takie możliwości? Żaden – zauważył europoseł, odnosząc się jednocześnie do sytuacji tzw. frankowiczów.

– To banki zarobiły na kredytach we frankach i to banki powinny ponieść odpowiedzialność. A państwo powinno działać tak, by ludzie nie byli skrzywdzeni. Bo dziś wielu Polaków jest pokrzywdzonych – oznajmił Duda.

Gdy reporterzy zapytali o zawieszonego w prawach członka Klubu Parlamentarnego PiS senatora Grzegorza Biereckiego, któremu tygodnik „Wprost” przypisał nieprawidłowości finansowe, Duda zaznaczył, że „wszystko powinno być realizowane tak, jak przewiduje to polskie prawo”.

„Wprost” twierdzi, że Bierecki „wyprowadził kilkadziesiąt milionów złotych do spółki, której jest dziś właścicielem i prezesem”.

„Wyprowadzenie” miało polegać na przekazaniu majątku zlikwidowanej Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych, która miała wspierać rozwój SKOK-ów w Polsce, spółce Spółdzielczy Instytut Naukowy G. Bierecki.

naTemat.pl

jakubKornhauser

Skąd w PiS nerwowość na wieść o teściu Dudy? Dla jego elektoratu żydowskie pochodzenie to sprawa podejrzana

Dominika Wielowieyska, 17.03.2015
Andrzej Duda, kandydat PiS na prezydenta

Andrzej Duda, kandydat PiS na prezydenta (fot. Jagoda Gorol / Agencja Gazeta)

Można czy nie można opisywać w szczegółach najbliższą rodzinę osób publicznych? Oczywiście, że tak, ale zawsze pozostaje pytanie o intencje, kontekst i o to, czy opisywana osoba wiedzę na temat swojego pochodzenia ukrywa czy też nie.
Spór powrócił na nowo przy okazji artykułu w „Newsweeku” na temat Andrzeja Dudy. „Julian Kornhauser, z pochodzenia Żyd, w jednym ze swoich wierszy rozliczał się z Polakami biorącymi udział w pogromie kieleckim, za co przez prawicowców został okrzyknięty polakożercą” – piszą Anna Szulc i Michał Krzymowski. Kornhauser to teść kandydata PiS na prezydenta. Portal wPolityce natychmiast rozgrzał się do czerwoności: według prawicowego serwisu „Newsweek” to banda antysemitów, którzy wyciągają teściowi Dudy żydowskie korzenie.Dawno nie widziałam takiego popisu hipokryzji, biorąc pod uwagę fakt, że w sąsiedztwie tych strzelistych aktów widać nieustająco reklamę książki „Resortowe dzieci”, ulubioną lekturę większości publicystów portalu braci Karnowskich. Przypomnę: autorzy „Resortowych dzieci” okropnie się podniecają tym, że rodzice nielubianych przez PiS dziennikarzy mają żydowskie korzenie i pracowali w jakichś instytucjach związanych z władzą komunistyczną. Intencja była jasna: to oni, spadkobiercy żydokomuny, niszczą polskość i patriotyzm, bo takie mają pochodzenie.W pisaniu o rodzinie osób publicznych ważny jest kontekst. Gdy sędzia Igor Tuleya wydał kiedyś wyrok niezgodny z oczekiwaniami zwolenników IV RP, ci natychmiast ogłosili, kim była jego matka.
Każdy, także Tuleya, podlega krytyce. Ale jego decyzje należy analizować od strony merytorycznej, używając racjonalnych argumentów, a nie rodzinnej pałki lustracyjnej. I na tym polega fundamentalna różnica.Julian Kornhauser nigdy swoich żydowskich korzeni nie ukrywał. Widać to w jego twórczości. – Formułowanie zarzutów wobec autorów tekstu tylko dlatego, że użyli sformułowania „Żyd”, wydaje mi się absurdalne i kuriozalne – napisał w swoim oświadczeniu dr Jakub Kornhauser, poeta, tłumacz, syn prof. Juliana Kornhausera i szwagier Andrzeja Dudy. Nie dostrzegł antysemickiego kontekstu tej wypowiedzi. – Odniosłem wrażenie, że istnieje w Polsce jakiś rodzaj przewrotnego, zakamuflowanego antysemityzmu, zgodnie z którym nie wolno używać publicznie słowa „Żyd”, bo się może komuś źle kojarzyć. Takie stawianie sprawy jest cyniczne – napisał.Dla wielu ludzi w Polsce korzenie żydowskie są powodem słusznej dumy, a nie traumy. Tekst w „Newsweeku” nie jest nastawiony na pognębienie Juliana Kornhausera. W odróżnieniu od książki „Resortowe dzieci”.

Dlaczego zarówno PiS jak i publicyści IV RP zareagowali nerwowo na wieść o teściu Andrzeja Dudy? Bo dla elektoratu PiS i słuchaczy Radia Maryja fakt, że ma się w rodzinie osoby z korzeniami żydowskimi, jest sprawą podejrzaną. Jarosław Kaczyński nie jest antysemitą, Lech Kaczyński nie był antysemitą. Wręcz przeciwnie: zrobił wiele dla poprawy stosunków polsko-żydowskich, za co kiedyś ojciec Rydzyk nazwał go „oszustem”. Ale wśród wyborców PiS jest cała masa antysemitów. Wystarczy poczytać fora portalu w wPolityce. I posłuchać demonstrantów maszerujących w obronie TV Trwam.

A połączenie opisu rodziny Andrzeja Dudy z faktem, że był w Unii Wolności, to już prawdziwa katastrofa z punktu widzenia zabiegów o ten antysemicki elektorat. Tacy wyborcy mogą dojść do przekonania, że ten Duda to jakaś piąta kolumna w obozie patriotycznym. Wobec tego przerzucą się albo na narodowców albo na Kukiza czy Korwina.

I teraz staje się jasne skąd ta nerwowość ekipy IV RP i nagły szał walki z rzekomym antysemityzmem.

Zobacz także

wyborcza.pl

Czego brakuje Magdalenie Ogórek? Płeć już nie uwodzi wyborców

Rozmawiała Agnieszka Kublik, 17.03.2015
 Magdalena Ogórek

Magdalena Ogórek (Fot. Twitter)

– To ciekawy przypadek, który pokazuje, jak można użyć płci w grze wyborczej. I jak zawodne jest przekonanie, że uroda „uwiedzie” wyborców. Płeć stopniowo traci swoje pierwszorzędne znaczenie. To efekt rodzącego się w rzeczywistości równouprawnienia – mówi socjolożka, prof. Renata Siemieńska.
Agnieszka Kublik: – Po raz pierwszy w wyborach prezydenckich startują aż trzy kobiety: Wanda Nowicka, Anna Grodzka i Magdalena Ogórek. Do tej pory o fotel prezydenta ubiegały się tylko dwie: Hanna Gronkiewicz-Waltz w 1995 r. i Henryka Bochniarz w 2005 r., obie zajęły siódme miejsce.Prof. Renata Siemieńska: – To rezultat bardziej ogólnego procesu – wzrasta zainteresowanie kobiet polityką. Coraz więcej wykształconych kobiet dysponuje coraz większym doświadczeniem zawodowym. I coraz częściej uważają, że mają prawo i powinny sięgać po władzę.Proszę spojrzeć na dane. W 1992 r. kobiety na listach wyborczych stanowiły 12,9 proc., w 2005 r. – 24,5 proc., a w 2011 r. – 43 proc. Czyli ponad trzykrotnie wzrosła liczba kandydatek, a dwukrotnie posłanek.Ten wzrost to efekt kwoty, która po raz pierwszy obowiązywała w 2011 r.?– Tak, kwoty pomogły. Trochę. Ale to kolejny dowód, że bariera tkwi nie w mentalności kobiet, tylko w partiach, bo to one stwarzają kobietom warunki lub, co częstsze, nie stwarzają ich, by mogły być wybrane.Dr. Jarosław Flis obliczył, jak kwoty zadziałały w wyborach parlamentarnych w 2011 r., w europejskich i w samorządowych w 2014 r. I wyciąga z tego wniosek, że kwoty kobietom nie pomogły i radzi je znieść.

– To błędny wniosek. Kwoty trzeba wzmocnić suwakiem [kobiety i mężczyźni na przemian na listach wyborczych]. Już jest za późno, żeby to zmienić w tych wyborach. Ale w kolejnych – trzeba.

W wyborach prezydenckich widać gołym okiem skok ilościowy. I jakościowy?

– Dwie kandydatki – pani Anna Grodzka i pani wicemarszałkini Sejmu Wanda Nowicka – to osoby o doświadczeniu zdobytym w organizacjach pozarządowych, mają też za sobą pracę w Sejmie. Obie dysponują większym doświadczeniem niż wielu panów, którzy wcześniej ubiegali się o urząd prezydenta. Przypominam sobie np. pana Bubla czy Koźluka.

Obie wiedzą, że nie zostaną prezydentami, ale chcą się zaprezentować przed wyborami parlamentarnymi. Obie są kontrowersyjne dla części wyborców ze względu na programy, które prezentują, ale również wielu kandydatów mężczyzn z tego samego powodu dla części elektoratu jest nie do przyjęcia.

Jest i trzecia kandydatka.

– Tak, ale to kandydatura ekstraordynaryjna. Magdalena Ogórek nie ma doświadczenia ani zawodowego, ani politycznego. Informacje jej sztabu, że pracowała i w Kancelarii Prezydenta, i Premiera zostały podrasowane, okazało się, że to były miesięczne staże. Jest to również kandydatka o ciągle nieznanych poglądach, która ma przyciągnąć wyborców aparycją.

Gdy słucha się Nowickiej i Grodzkiej, to się czuje, że mówią o czymś, na czym się znają, choć można się z nimi oczywiście nie zgadzać. Gdy słucha się pani Ogórek, ma się wrażenie, że wyuczyła się jakiejś lekcji i ją powtarza. Autentyczność pani Grodzkiej i pani Nowickiej, ich programy cieszą się poparciem feministek, a Ogórek – nie. Nie potwierdzają się obawy, że feministki będą popierały każdą kobietę, bo jest kobietą.

Ogórek porównuje się do konserwatywnej Sarah Palin. W 2008 r. kandydowała z ramienia Partii Republikańskiej na wiceprezydenta USA.

– Ależ ona miała doświadczenie. Była gubernatorem Alaski.

I to najmłodszym w historii tego stanu, bo miała 42 lata, gdy objęła to stanowisko.

– Niemniej jej wiedza i czynione przez nią komentarze niejednokrotnie były przedmiotem żartów. Gdy np. mówiła, że zna się na Rosji, bo widzi Rosję przez cieśninę. Przegrała. Ale zdobyła popularność, stała się jednym z najpopularniejszych polityków Partii Republikańskiej i ikoną konserwatywnego betonu.

Palin to była wicemiss Alaski, media traktowały ją okrutnie. Dziennikarze robili aluzje do jej urody, komentując, że „nadaje się do masturbacji'”. Amerykański dokument „Miss Representation” przypomina, że dziennikarze np. o Madeleine Albright mówili „tłusta kretynka”, o Hillary Clinton – „suka” albo że „wygląda jak słoń Dumbo”. Potrafią nawet zapytać kandydatki na prezydenta, czy zrobiły lifting, powiększyły piersi. Obamę o coś takiego dziennikarze nie pytali.

– U nas satyryk Andrzej Skoczylas napisał na FB o Grodzkiej „potwór”, „monstrum”, „dziwoląg”. Publiczne wyśmiewanie się z czyjegoś wyglądu, zwłaszcza kobiet, często ma miejsce w Polsce. Ten brak kultury odnosi się i do mężczyzn, i do kobiet. Do obrażanych i obrażających.

Nieprzychylnie komentujący czyjś wygląd czy poglądy zapominają o doświadczeniach z poprzednich wyborów, że obrażanie niekoniecznie przynosi zyski obrażającemu. Mamy wiele badań, z których wynika, że awantury polityczne zniechęcają ludzi do polityki w ogóle, a nie tylko przeciwko temu, kto się awanturuje.

Na razie Ogórek osiągnęła cel założony przez jej sztab: jest już rozpoznawalna i więcej osób deklaruje chęć głosowania na nią niż na wielu od dawna aktywnych w polityce kandydatów startujących w zbliżających się wyborach prezydenckich. No i zebrała wymagane podpisy, a Nowicka i Grodzka mają z tym problem.

– Nie zapominajmy, że jest kandydatką SLD, partii, która posiada rozbudowany aparat terenowy. Pani Ogórek stała się osobą nie tylko rozpoznawalną. Jej styl zachowania, skąpe i często dziwne wypowiedzi powodują, że jest stałym obiektem zainteresowania mediów. Ale ten rodzaj rozpoznawalności nie przysporzył Sojuszowi poparcia potencjalnych wyborców. A na to niewątpliwie liczył Leszek Miller. Efektywność aparycji jako waloru w rywalizacji politycznej jest wyraźnie ograniczona. Sądzę, że na tego rodzaju rozpoznawalności trudno będzie zbudować poparcie, które przetrwa do jesiennych wyborów parlamentarnych. Jeśli styl kampanii pani Ogórek się nie zmieni, to po okresie zaciekawienia jej osobą i wyczekiwania na rozwój jej kampanii wyborczej zacznie zrażać do siebie. Odmawia rozmowy z mediami. Nie angażuje się w żadne merytoryczne rozmowy czy polemiki, co pozwoliłoby się zorientować, czy i kogo reprezentuje: partię, która ją wystawiła, czy samą siebie.

Dla walki o równouprawnienie to dobrze czy źle, że pojawia się taka kandydatka jak Magda Ogórek?

– To ciekawy przypadek, który pokazuje, jak można użyć płci w grze wyborczej. I jak zawodne jest przekonanie, że uroda „uwiedzie” wyborców. Ale trzeba też pamiętać, że partie niejednokrotnie decydują się wystawiać w wyborach mężczyzn znanych z sukcesów wyłącznie poza polityką, uważając, że to zwiększy liczbę głosujących, np. bramkarza Jana Tomaszewskiego czy kierowcę rajdowego Krzysztofa Hołowczyca.

Jednak badania pokazują, że wyborca chce być przekonany, że określony kandydat nie zawiedzie jego oczekiwań jako polityk. Zależy to w dużej mierze od wcześniejszych dokonań kandydata. Umiejętnie przeprowadzona kampania wyborcza może utwierdzić posiadany wizerunek polityka lub skutecznie go zniszczyć. Płeć stopniowo traci swoje pierwszorzędne znaczenie. I to dobrze. To efekt rodzącego się w rzeczywistości równouprawnienia.

* Prof. Renata Siemieńska jest socjolożką, pracuje w Instytucie Studiów Społecznych na UW, w Akademii Pedagogiki Specjalnej, jest kierowniczką katedry UNESCO na UW Kobiety Społeczeństwo Rozwój.

Zobacz także

wyborcza.pl

Jednomandatowy mit

17.03.2015

Na bolączki polskiej polityki – jednomandatowe okręgi wyborcze…. Na partyjną wszechmoc – jednomandatowe okręgi… Na oddalenie polityka od wyborcy – jednomandatowe….

Sejm, zdj. ilustracyjne /Tomasz Gzell /PAP
Sejm, zdj. ilustracyjne
/Tomasz Gzell /PAP

Nie ma chyba bardziej oderwanego od realiów, wyidealizowanego i nieprawdziwego politycznego mitu niż wiara w to, że jednomandatowe okręgi są antidotum na słabości polityki. JOW-y zdaniem ich wielbicieli mają uzdrawiać, dopingować, likwidować „partyjniactwo”, wytwarzać więź między wyborcą, a jego posłem i być swoistym powrotem do ideałów demokracji bezpośredniej symbolizowanych choćby przez  plemienne wiece.

Czuję, że jednomandatowe okręgi wyborcze, wraz z rejestracją kandydatury ich gorącego zwolennika – Pawła Kukiza – mogą stać się jednym z bardziej nośnych tematów tej kampanii. Tematem, który rozbudzać będzie wyobraźnię, kusić swą wyrazistością i naiwną wiarą w to, że na drodze do wprowadzenia JOW-ów stoi spisek partii, blokujących to piękne i jakże „pro-społeczne” rozwiązanie. A skoro tak – to podrzucę Szanownym Czytelnikom parę wątpliwości, które sprawiają, że moja naturalna sympatia do JOW-ów, podszyta jest jednak znacznie większymi wątpliwościami i podejrzeniami, że niczego by one nie uleczyły, a dostarczyły dodatkowych trosk i zmartwień.

– praktyka funkcjonowania okręgów jednomandatowych dowodzi, że system ten raczej usztywnia i utwardza partyjną strukturę niż czyni w niej rewolucję. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone – kraje o najtrwalszym przywiązaniu do JOW-ów, są zarazem krajami, gdzie podziały na laburzystów i torysów czy demokratów i republikanów są stałe niczym – niemalże – ich parlamentarne demokracje. U nas system JOW-ów także – moim zdaniem – sprawiłby, że dwuwładzą PO-PiS „cieszylibyśmy” się jeszcze długie lata. Czego zresztą doskonale dowodzi rzeczywistości senacka. JOW-y w wyborach senackich sprawiły, że izba ta jeszcze doskonałej podzielona jest między dwie największe partie, a senatorów, którzy dostali się doń bez poparcia Platformy czy PiS-u jest tam – uwaga – trzech.

– załóżmy przez moment, że nowy system wyborczy rzeczywiście zmieniłby przyzwyczajenia i oto nagle do Sejmu zaczęliby trafiać masowo niezależni, bezpartyjni kandydaci reprezentujący swe lokalne społeczności. I na 460 posłów mielibyśmy np. 200 posłów „partyjnych” i 260 „społecznych”. Jakże z takiej wesołej i rozbrykanej – z natury rzeczy – gromadki, wyłonić rząd? Kto miałby podjąć się jego tworzenia? Jak stworzyć w miarę trwałą większość, która sprawiałaby, że polityka, byłaby w miarę przewidywalna i „planowalna”. Boję się, że dopiero to zamieniłoby ją w koszmar destabilizacji i sporów.

– JOW-y byłyby ostatecznym kresem marzeń o zmniejszeniu liczebności parlamentu. Już dziś bowiem jeden poseł przypadałby na ponad osiemdziesięciotysięczną rzeszę wyborców. Czy ktokolwiek i kiedykolwiek przystałby na to, by zaczął przypadać na setkę tysięcy czy nawet na dwie setki? Wręcz przeciwnie, wraz z wprowadzeniem JOW-ów zaczęto by raczej oczekiwać, że poseł będzie w stanie nawiązać kontakt z każdym wyborcą, a zatem ich liczba powinna raczej rosnąć niż maleć. I tak to zamiast odchudzania klasy politycznej, mielibyśmy jej rozrost.

Nie odmawiam zwolennikom jednomandatowych okręgów dobrych intencji. Też uważam, że polskiej polityce przydałoby się trochę świeżego powietrza i mądrych ludzi, którzy mieliby ochotę się nią zająć bez partyjnego pancerza. Ale JOW-y nie byłyby krokiem w takim – dobrym i pożądanym kierunku – bo efekt ich wprowadzenia byłby dokładnie przeciwny do tego, który marzy się ich wielbicielom.

Artykuł pochodzi z kategorii:Konrad Piasecki – blog

Konrad Piasecki

RMF FM

rmf24.pl

 

Abp Pieronek ostro o słowach Andrzeja Dudy o in vitro: Polityk stara się, żeby go wybrali. Czasem gada głupstwa

Abp Pieronek reaguje na słowa Andrzeja Dudy o in vitro: Stara się żeby go wybrali. Czasem gada głupstwa
Abp Pieronek reaguje na słowa Andrzeja Dudy o in vitro: Stara się żeby go wybrali. Czasem gada głupstwa Fot. Iwona Burdzanowska / Agencja Gazeta

Pary starające się o dziecko za pomocą metody in vitro mówią, że Kościół swoimi zakazami odbiera im prawo do posiadania potomstwa. – Przepraszam bardzo, skąd oni mają to prawo? Kto im to prawo dał? – pyta w „Bez autoryzacji” biskup Tadeusz Pieronek.

Dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” informuje, że biskupi są podzieleniw sprawie in vitro. To prawda?

Biskup Tadeusz Pieronek: Nauka Kościoła w tej kwestii jest bardzo wyraźna. Dziecko jest dziełem wzajemnej miłości małżonków, a nie wytworem techniki, przy użyciu elementów życia wyciągniętych z organizmów mężczyzny i kobiety. Jest to moralnie niedopuszczalne i biskupi w tych kategoriach to oceniają.

To nie jest ocena tego, czy to jest możliwe w sensie technicznym, no bo jest możliwe. Ale jest to zupełnie poza sferą godności ludzkiej. Człowieka nie można produkować, tylko człowiek się rodzi.

Przed tygodniem rozmawiałem na ten temat z matką dziecka narodzonego za pomocą metody in vitro. Twierdzi, że gdyby Bóg nie chciał tej metody, to by nam jej nie dał. Można tak na to spojrzeć?

Skoro ona tak na to patrzy, to widocznie można. Ale czy każda opinia ludzka jest równoważna z logiką, która wynika z natury człowieka? Cóż to jest za poparcie strony in vitro, gdzie reporter idzie przed drzwi kościoła, ludzie z niego wychodzą po mszy świętej i pyta kobiet, pyta mężczyzn, co oni o tym sądzą. Nie możemy spraw moralnych i bardzo istotnych dla rodzaju ludzkiego rozstrzygać na podstawie sondaży. To jest adoracja.

Mówiąc o podziale biskupów w kwestii in vitro,”Wyborcza” przypomina oświadczenia prezydium Episkopatu z początku marca, że ustawa bioetyczna powinna ograniczyć procedurę in vitro do małżeństw, a nie par w nieformalnych związkach. Czy jest tu jakaś różnica?

Jeżeli chodzi o ocenę moralną, to nie. W jednym i drugim przypadku jest to niemoralne. Natomiast kwestia pewnej preferencji społecznej, to oczywiście małżonkowie, którzy nie mogą mieć potomstwa, dlatego że są niepłodni, mają do tego większe preferencje i większe prawo, niż ludzie z ulicy, albo homoseksualiści, którzy nie wiadomo dlaczego koniecznie chcą być ojcami i matkami, nie mając możliwości urodzenia tego potomstwa sami.

Ale rozumiem, że małżeństwa i tak nie mają prawa korzystać z technologii in vitro.

Jeżeli chodzi o zasadę moralną, jest ona bezwzględna i dotyczy wszystkich.

Jeden z biskupów powiedział „Wyborczej”, że niektórzy hierarchowie chcą, by o in vitro mówić bardziej ludzkim tonem.

Dla mnie „Gazeta Wyborcza” nie jest żadnym autorytetem. Oni muszą pisać, bo piszą ciągle. Ale to nie jest żaden argument. Byli tacy, którzy mieli inne zdania na jakieś elementy sprawy, natomiast jeśli chodzi o ocenę generalną, są absolutnie jednością i mówią „nie”. To nie jest ich nauka, tylko Kościoła.

Ksiądz biskup powiedział kiedyś, że pierwowzorem in vitro jest Frankenstein. Ksiądz biskup podtrzymuje dzisiaj to zdanie?

Frankenstein nie był żadnym prekursorem in vitro. To była fikcja literacka i nic więcej. Natomiast jeśli istnieje dzisiaj możliwość, że można w próbówce wyprodukować człowieka, którego będzie się profilowało przez pewne ingerencje w jajniki, plemniki i selekcje, to oczywiście można się spodziewać tego, że będziemy mieli sklepy za parędziesiąt lat, a może szybciej, w których będzie się zamawiało i kupowało dzieci. Na zamówienie! To jest zupełnie inny świat.

Kandydat Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta, Andrzej Duda twierdzi, że in vitro może być dopuszczalne pod pewnymi warunkami.

Ja się nie odnoszę do żadnego PiS-u, PO czy jakiegokolwiek polityka, bo polityk ma zupełnie inną wizję świata. On się stara, żeby go wybrali i czasem gada głupstwa. Bardzo często. Nie o to chodzi. Ja z tej perspektywy nie oceniam sprawy in vitro.

Gdy czyta się wypowiedzi osób, które nie mogą mieć dzieci i chciałyby skorzystać z metody in vitro, twierdzą że odbiera im się prawo do posiadania potomstwa.

A przepraszam bardzo, skąd oni mają to prawo, kto im to prawo dał?

Twierdzą, że tak jak każdy człowiek mają prawo, aby starać się o potomstwo przy wykorzystaniu dostępnych metody.

Ma możliwość, jeżeli ma warunki. A tu warunków nie ma.

Ale stwarza je medycyna. Pozwala nam na pewne rzeczy, mimo że natura nam je w pewnym sensie utrudniła. Niewidomym przywraca się dziś wzrok.

Proszę pana, medycyna pozwala zrobić wiele rzeczy, ale z tego nie wynika, że wszystko, co robi, jest moralne. Medycyna zabija ludzi w eutanazji, to jest moralne? Dla jednych tak, dla mnie nie.

naTemat.pl

Niemcy płacili mniej niż Polacy. Szokująca autobiografia byłej prostytutki robi za Odrą furorę

Anna Macioł, Deutsche Welle, 17.03.2015
Jana Koch Krawczak

Jana Koch Krawczak (fot. Anna Macioł/Deutsche Welle)

Jako dziecko była maltretowana przez matkę alkoholiczkę. By znaleźć akceptację rówieśników, zaprzyjaźniła się z grupą kryminalistów. Potem Jana została prostytutką i wyjechała do Niemiec. Jej tragiczna historia ma jednak happy end. Dziś ma dom, rodzinę i pomaga kobietom, które przechodzą to, co ona dawno zostawiła za sobą.
Długie blond włosy, lekko zadarty nosek i śmiejące się oczy – nic nie zdradza traumatycznej przeszłości Jany Koch Krawczak. Sobotnie popołudnie to czas na spacer z córką i mężem. Sielanka, o której Jana nawet w najtrudniejszych momentach życia, nigdy nie przestała marzyć. Choć od bolesnych wydarzeń minęło wiele lat, dopiero teraz mieszkająca w niemieckim Karlsruhe Polka zdecydowała się opublikować swoje przeżycia. Książka pod tytułem „Du verreckst schon nicht!” okazała się w Niemczech wielkim sukcesem wydawniczym.
Przecież nie zdechniesz!– Żadna kobieta nie marzy, by zostać prostytutką. Zawsze kryje się za tym bezradność i ucieczka. Mnie w prostytucję wpędziła moja matka, której nigdy nie obchodziłam – przyznaje Jana. Samotność, izolacja i strach – tak dziś wspomina swoje dzieciństwo była prostytutka. Wiele chwil najchętniej wyrzuciłaby z pamięci.- Matka przyszła do mnie w nocy do pokoju i wrzaskiem wyrwała mnie ze snu: „Ty głupia krowo, znowu nie wyrzuciłaś śmieci”. Natychmiast wręczyła mi worek i, bijąc, wyrzuciła za drzwi. Nie miałam nawet czasu ubrać pantofli.() Kiedy wróciłam, nikt nie otworzył mi drzwi. Naciągnęłam więc piżamę na moje gołe stopy i skuliłam się – wspomina w swojej autobiografii.Losem kilkuletniej dziewczynki nie interesował się nikt. Spanie w nocy na wycieraczce przed domem stało się rytuałem. – Mam żal do mamy, że zrujnowała mi dzieciństwo – przyznaje dorosła już Jana. Życie w ciągłym strachu sprawiło, że 13-latka odważyła się targnąć na swoje życie. Zażyła dwa opakowania leków, myślała, że to wystarczy. – Przecież nie zdechniesz! – powiedziała wtedy do mnie matka, a ja paradoksalnie poczułam, że dalej chcę żyć – przywołuje tamte chwile autorka publikacji.Szukając akceptacjiTylko jak? To pytanie Jana zadawała sobie w kółko. By zdobyć uznanie, dziewczynka zaprzyjaźniła się z bandą wyrostków, którzy rabowali sklepy i samochody. – To była moja nowa rodzina – wspomina. Łupy z obrabowanych supermarketów oddawała matce. Jedynie w takich chwilach mogła cieszyć się jej uwagą. Zasada była prosta: im zdobycz była cenniejsza, tym dłużej matka nie robiła awantur. – Była materialistką, zależało jej tylko na pieniądzach – dodaje Jana. Przygoda skończyła się, gdy policja zamknęła dziewczynę w poprawczaku.- No, ale jakoś trzeba zarabiać – pomyślała przerażona, gdy któregoś dnia jeden z przyjaciół przedstawił ją właścicielowi agencji towarzyskiej. Decyzja by zostać w agencji nie była łatwa. Jana miała wtedy 15 lat. – Zrobiłam to, by móc dalej wspierać mamę finansowo i mieć święty spokój – przyznaje po latach.Nie ma przyjemności, jest biznes

Jako prostytutka pracowała przez kilka lat. W Polsce w latach dziewięćdziesiątych największą popularnością cieszyły się burdele w domach prywatnych. – Dostawałyśmy wtedy naprawdę dobre pieniądze. Za 45 minut klient płacił mi 400 zł. Z tego połowa była dla mnie. Dziś stawki są o wiele niższe – przyznaje Jana.

Dzień zaczynał się wieczorem, a kończył rano. W kontaktach z klientami obowiązywały twarde zasady. Żadnych czułości i pocałunków w usta. ()Seks bez gumki nie wchodził w grę. Ulubionym życzeniem klienta był trójkąt. Seks z dwoma prostytutkami naraz oznaczał podwójną stawkę przy połowie pracy. To był dobry biznes – pisze w swojej książce. Najczęstszymi gośćmi byli żonaci mężczyźni, którzy szukali przygód. Ale najbardziej lukratywnymi – zagraniczni biznesmeni, którzy za usługi płacili w dolarach

I choć zarobki było dobre, dla Jany nie zostawało nic. Każdą złotówkę oddawała matce. A każdy kontakt z klientem był traumatycznym doświadczeniem. Ponury nastrój wyrażała nosząc zawsze czarne stroje. – Czarny najlepiej odwzorowywał stan mojej duszy. Bo tu nie ma przyjemności, tu jest biznes. Musisz się zmusić. Ja gardziłam klientami. Moje ciało było jak martwe. Po prostu zamykałam oczy i działo się – wspomina Jana. Aby przetrwać, pocieszenia szukała w alkoholu i narkotykach, które w agencjach były na porządku dziennym. Nie zawahała się, by sięgnąć po kokainę. – Ciągle miałam krwotoki z nosa, zabijesz się, ostrzegały mnie inne dziewczyny. () Wiedziałam, że ryzykuję swoje życie. Ale przed sobą widziałam tylko głęboką czarną dziurę. Dla mnie nie ma happy-endu.

„Niemcy, tu zaczyna się lepszy świat” – pomyślała Jana, gdy jedna z sąsiadek zaproponowała jej wyjazd do Niemiec, oczywiście w charakterze prostytutki. Kilku Polaków postanowiło założyć agencje w domu i liczyło na duży zarobek. Jednak niemiecka rzeczywistość znaczne odbiegała od polskiej. Pod koniec lat 90. modne były restauracje, gdzie dziewczyny były jednocześnie kelnerkami i prostytutkami, a nie prywatne agencje. Ponadto, Niemcy, ku jej zaskoczeniu, płacili mniej, jedynie 50 marek za stosunek. Kiedy polska agencja zbankrutowała, jej właściciel postanowił sprzedać Janę do innego burdelu. I w końcu los się uśmiechnął. Jana poznała swojego męża. – Był kolegą ze szkoły mojego sutenera. Miałam straszne szczęście, anioł stróż zawsze mnie za rękę prowadził – śmieje się Jana.

Wielka przemiana

Dziś Jana jest szczęśliwą mamą i spełnioną żoną. Ma dom i normalną pracę, o której zawsze marzyła. Zajmuje się opieką nad osobami starszymi. – Mój mąż jest bardzo dumny, że udało mi się wydać tę książkę – mówi. Do napisania autobiografii przekonała ją jedna z psychoterapeutek, która pomogła jej uporać się z traumą. – Powiedziała mi: pokaż, że pomimo tak trudnych doświadczeń można normalnie żyć i mieć rodzinę, że z prostytucją można skończyć – podsumowuje Jana.

Publikacja książki pod koniec zeszłego roku okazała się wielkim sukcesem medialnym i wywoła ogromne zainteresowanie tematem prostytucji w Niemczech. Od tego czasu Jana poświęca się działalności na rzecz pomocy prostytutkom. Udziela się w niemieckich mediach i w licznych spotkaniach na poziomie politycznym. Jednak najwięcej satysfakcji przynosi jej praca w poradni dla kobiet „Amalia”.

– Kobiety wyobrażają sobie często, że prostytucja jest łatwa, bez żadnych fizycznych i psychicznych skutków. Przychodzą mężczyźni, płacą dobre pieniądze, a jakoś to tam już będzie. Ale tak nie jest. Przychodzą do nas kobiety bardzo skrzywdzone przez los. Ofiary przemocy, gwałtu czy handlu ludźmi – przyznaje Jana. Większość prostytutek pracujących w Niemczech pochodzi z Rumunii, Bułgarii i z Polski. Każdy przypadek jest inny. Zdaniem autorki książki, dziewczyny robią to, bo nie widzą dla siebie żadnych innych perspektyw. Chcą zarobić duże pieniądze w krótkim czasie. A to jest coraz trudniejsze.

Happy end

– Dziś stawka wynosi 20-30 euro za 20-minutowy stosunek, albo i mniej. Prostytutki mieszkają w wynajętych pokojach, których cena za dzień wynosi nawet 150 euro. Są takie, które, by zarobić, obsługują nawet 40 klientów dziennie – opowiada Jana. Ale według niej najgorsze jest to, że mężczyźni nie chcą używać prezerwatyw. Aborcja wśród kobiet jest na porządku dziennym. Poradnie odwiedziła jakiś czas temu jedna Rumunka. Dziewczyna jako prostytutka pracowała w Rosji, w Polsce, Czechach i w Niemczech. Ciąże usuwała już siedem razy. – Pomogliśmy jej – mówi dumnie Jana. Dziś kobieta pracuje jako sprzątaczka.

Takie chwile to dla pracowników poradni wyjątkowy moment. – Nasza organizacja chce dać tym kobietom odrobinę normalności. Spędzamy razem czas i rozmawiamy – mówi Jana. Kobiety dostają informacje, gdzie szukać mieszkania i pracy i powoli zaczynają układać sobie życie. Od połowy zeszłego roku udało się zapewnić pomoc ok. dwudziestu kobietom.

– Ja zawsze patrzę na życie pozytywnie. Wierzę, że w każdym jest coś dobrego, choć żal do mamy pozostał. Gdybym nie mała takiego domu, nigdy nie zostałabym prostytutką – przyznaje autorka książki.

http://vdt.dw.de/index.php?v=pl&w=620&d=1&lg=pl

Artykuł pochodzi z serwisu ”Deutsche Welle”

Zobacz także

TOK FM

In vitro dzieli biskupów. Sprzeczne komunikaty Episkopatu to efekt starć

Katarzyna Wiśniewska, 17.03.2015
Bp Artur Miziński, abp Stanisław Gądecki i rzecznik Episkopatu<br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br />
ks. prof. Józef Kloch podczas konferencji poświęconej rodzinie.<br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br />
Warszawa, 27 października 2014 r.

Bp Artur Miziński, abp Stanisław Gądecki i rzecznik Episkopatu ks. prof. Józef Kloch podczas konferencji poświęconej rodzinie. Warszawa, 27 października 2014 r. (PRZEMEK WIERZCHOWSKI)

W Episkopacie jest spór na temat metody sztucznego zapłodnienia i ustawy bioetycznej. To dlatego w ostatnich dniach nie było wiadomo, co tak naprawdę hierarchowie sądzą o in vitro.
W mediach i od polityków można było usłyszeć, że Episkopat złagodził ton w tej kwestii, ale biskupi zarzekali się, że to wszystko nadinterpretacja. Ustaliliśmy, że o żadnej pomyłce nie ma mowy: sprzeczne komunikaty biskupów wynikają z wewnętrznych tarć w Episkopacie.Zaczęło się od oświadczenia prezydium Episkopatu z początku marca, że ustawa bioetyczna powinna ograniczyć procedurę in vitro do małżeństw, a nie par w nieformalnych związkach. O in vitro prezydium pisało dość krytycznie, ale bez totalnej dezaprobaty; raczej w duchu cichego poparcia dawnego projektu Jarosława Gowina.Pod oświadczeniem podpisali się przewodniczący Episkopatu abp Stanisław Gądecki, jego zastępca abp Marek Jędraszewski i sekretarz Episkopatu bp Artur Miziński.Jednak wkrótce potem ten sam bp Miziński wycofywał się rakiem, że komunikat „odczytano błędnie”, a in vitro jest niedopuszczalne.Suchej nitki na in vitro nie zostawili (w oficjalnych oświadczeniach) biskupi obradujący w ubiegłym tygodniu w Warszawie. Zaś przewodniczący Episkopatu, komentując w KAI przyjęty przez rząd projekt ustawy, stwierdził bardzo ostro, że in vitro „sprowadza ludzi do poziomu zwierząt”.Głosy mówiące o odwilży w Kościele w kwestii in vitro zamilkły szybko. Tymczasem, jak się dowiedzieliśmy, wielu biskupów to mniej lub bardziej jawni zwolennicy też odwilży.- Niektórzy hierarchowie chcą, by o in vitro mówić bardziej ludzkim tonem, chcieliby zaprzestania wojny kościelno-politycznej. Są nastawieni bardziej kompromisowo, co oczywiście nie znaczy, że chcą dopuszczenia in vitro bez żadnych ograniczeń. Należą do nich na przykład właśnie bp Miziński, abp Jędraszewski, a także kard. Kazimierz Nycz czy kard. Stanisław Dziwisz – mówi „Wyborczej” jeden z biskupów.I dodaje: – W tej grupie jest też całkiem sporo biskupów pomocniczych, mniej znanych i niezabierających głosu w mediach. Nie chcą oni jednak otwarcie zajmować stanowiska.Ale zwolennicy twardego kursu ciągle mają mocną pozycję – prym wiedzie tu abp Henryk Hoser, autor frazy, że „in vitro to hodowla ludzi”. – Zdanie abp. Hosera jako szefa zespołu Episkopatu ds. bioetycznych ciągle bardzo się liczy – mówi nasz rozmówca.

Co ciekawe, wśród hierarchów bardziej liberalnych w tej kwestii jest uznawany za konserwatywnego były przewodniczący Episkopatu abp Józef Michalik. Już w 2013 r. ubolewał, że nie udało się przeforsować projektu Gowina: „Szkoda, że nie zdołał wprowadzić regulacji prawnych w tej dziedzinie eksperymentów i przeróżnych poczynań związanych z bioetyką w Polsce”.

Zwolennikiem łagodniejszej linii jest też rzecznik prasowy Episkopatu ks. Józef Kloch. Niedawno na antenie Radia Plus twierdził, że „inicjatywa Gowina była bardzo zbliżona do stanowiska strony kościelnej”.

„Wyborcza” dowiedziała się też, że jedna z ważniejszych przyczyn zaostrzenia oficjalnego kursu w Episkopacie w sprawie in vitro ma podłoże polityczne. Wśród biskupów zapanowała bowiem konsternacja po słowach kandydata PiS na prezydenta. Andrzej Duda, zanim przyznał, że jest przeciwny in vitro, stwierdził w TVN 24, że jego stanowisko „jest zgodne ze stanowiskiem Episkopatu: pod pewnymi warunkami może to być dopuszczalne”. Duda nawiązywał właśnie do komunikatu sygnowanego m.in. przez bp. Mizińskiego. To nie spodobało się wielu hierarchom.

– Biskupi, nawet ci radykalni przeciwnicy in vitro, są już mocno wyczuleni na instrumentalne traktowanie ich przez polityków, zwłaszcza prawicowych. I nie chcą być utożsamiani z żadną partią. Stąd ta fala sprostowań i szybkich komentarzy w Episkopacie – mówi „Wyborczej” jeden z księży z kręgów zbliżonych do Episkopatu.

Co będzie dalej? Wedle naszych rozmówców łagodniejszy front w Episkopacie może rosnąć w siłę. – Radykalne, ostre wypowiedzi o in vitro będą coraz bardziej ugodowe, mniej zapalczywe – mówi jeden z księży.

Zobacz także

wyborcza.pl

Amerykańskie szpitale go-go

Mariusz Zawadzki, Waszyngton, 17.03.2015
Pacjent bez ubezpieczenia, który zgłasza się do szpitala w USA,<br /><br /><br /><br /><br /><br /><br /><br />
nie wie, jakie koszty poniesie. Placówki zwykle wyceniają je po fakcie

Pacjent bez ubezpieczenia, który zgłasza się do szpitala w USA, nie wie, jakie koszty poniesie. Placówki zwykle wyceniają je po fakcie (DAVID GOLDMAN/ASSOCIATED PRESS)

Uczona z USA porównała ceny badań i zabiegów w kalifornijskich szpitalach. Ujawnione dane odsłaniają patologię amerykańskiego systemu opieki medycznej.
Takie rzeczy, jakie opisuje pani profesor Renee Hsia ze stanowego University of California, w Polsce zdarzają się na szczęście tylko w klubach go-go. Słyszeli o nich prawie wszyscy – nawet ci, którzy w podobnych przybytkach rozpusty nie bywają. Oto o trzeciej nad ranem podpity i napalony klient ulega namowom uroczej striptizerki, tzn. zamawia butelkę szampana. Po wystawieniu rachunku okazuje się, że owa butelka kosztowała 10 tys. zł, których energicznie domaga się grupa dobrze zbudowanych mężczyzn z włosami obciętymi na jeża.Szpital jak klub go-goW USA wszystko przebiega podobnie z trzema zasadniczymi różnicami – klient jest nie podpity, tylko chory; rzecz dzieje się nie w klubie go-go, lecz w szpitalu, i nie w środku nocy, ale w biały dzień. Pani profesor Hsia owo dziwne zjawisko opisała w naukowym piśmie „BMJ Open”. Dowiedziała się mianowicie, jakie są koszty dość podstawowych badań laboratoryjnych w różnych szpitalach w słonecznej Kalifornii.Okazało się, że badanie krwi znane jako „profil lipidowy” w najtańszym kalifornijskim szpitalu kosztowało 10 dol., a w najdroższym – 10 169 dolarów (słownie: dziesięć tysięcy sto sześćdziesiąt dziewięć dolarów). Inne badanie krwi, które mierzy metabolizm pacjenta (ang. CMP – complete metabolic panel), pewien szpital wycenił na 35 dolarów, a inny – na 7303 dolary.W prywatnym laboratorium w Polsce profil lipidowy kosztuje zwykle kilkadziesiąt złotych.Liczby z Kalifornii są tak niewiarygodne, że u niejednego czytelnika pojawiają wątpliwości co do rzetelności badań i wiarygodności autorki. Trzeba je jednak rozwiać – wprawdzie prof. Hsia na zdjęciach wygląda dość młodo, ale uczelnia, która ją zatrudnia – University of California w San Francisco – uchodzi za jedną z najlepszych akademii medycznych na świecie.Analogia między polskim klubem go-go a amerykańskim szpitalem – oczywiście pochodząca ode mnie, a nie od prof. Hsia – jest bardziej trafna, niż się może komuś wydawać. Otóż w obydwu przybytkach klient w pierwszym momencie – zamawiając szampana lub poddając się leczeniu – nie wie, jakie będą koszty. Bo amerykański szpital zwykle wycenia koszty po fakcie (chodzi tu o pacjentów, którzy nie mają ubezpieczenia i płacą z własnej kieszeni).Transakcja zawierana w ciemnoDoświadczyłem tego kiedyś na własnej skórze. Przegapiłem miesięczną składkę ubezpieczeniową i polisa została anulowana, tymczasem musiałem jechać na ostry dyżur. Tam zapytałem, ile będzie kosztować wizyta. „Od 350 dolarów w górę”. „Ale ile w górę?” – dopytywałem. „Nie wiadomo, to zależy od badań i leczenia, które zostanie podjęte”.

Jak zauważył były minister zdrowia Mike Leavitt: „Amerykanie znają z góry ceny niemal wszystkiego, za co płacą, z wyjątkiem najważniejszej rzeczy, czyli opieki zdrowotnej”.

Oczywiście w wielu przypadkach klient, który padł ofiarą przekrętu, jest sam sobie winien. Często jest dość czasu, żeby zażądać oszacowania kosztów, sprawdzić oferty kilku szpitali itp. Ale co, jeśli sprawa jest nagła, np. trzeba wyciąć wyrostek robaczkowy? Prof. Hsia zbadała rozbieżności cen również tej medycznej procedury. Przy czym skupiła się na operacjach łatwych, bez komplikacji, po których pacjent wychodził ze szpitala najpóźniej po czterech dniach.

Okazuje się, że w jednym szpitalu w Kalifornii wycięcie wyrostka kosztowało 1529 dol., a w innym – 182 955 dol. Pacjent z ostrym zapaleniem wyrostka, zauważa prof. Hsia, raczej nie jest w stanie pozwalającym na szukanie najtańszego szpitala.

Oczywiście amerykańskie szpitale, podobnie jak polskie kluby go–go, nie są z reguły takie straszne. Najczęściej podpity klient zobaczy na rachunku za butelkę szampana 1000, a nie 10 tys. zł. Trzeba mieć również pecha, żeby po rutynowym badaniu krwi w Kalifornii zobaczyć na rachunku 100 tys. dol.

Jeśli odrzucić przypadki skrajne, czyli 5 proc. najtańszych i 5 proc. najdroższych szpitali w Kalifornii, to badanie krwi CMP – w pozostałych 90 proc. szpitali – kosztuje od 79 dol. do 948 dol. A zatem rozpiętość jest jedynie 12-krotna (te dane także pochodzą z pracy prof. Hsia).

Z góry zaprogramowany „kompromis”

A co po otrzymaniu napompowanego rachunku? Otóż w polskim klubie go-go i w amerykańskim szpitalu nadal wszystko przebiega bardzo podobnie! Podpity klient awanturuje się, błaga o litość itp., aż wreszcie grupa otaczających go osiłków mówi: „No dobra, płacisz 2 tys., a nie 10 tys., i zapomnimy o całej sprawie!”. Klient płaci i wybiega z klubu szczęśliwy, żeby czym prędzej wrócić do żony i dzieci.

W amerykańskim szpitalu zadłużonego po uszy i przerażonego klienta wypuszczają do domu, a rachunek przychodzi po kilku dniach. Grozi mu utrata samochodu, domu itd. Co roku 2 mln Amerykanów bankrutuje z powodu długów medycznych. Ale wkrótce do pacjenta zgłasza się profesjonalny negocjator długów medycznych, który proponuje kompromis. W przypadku dużych, napompowanych długów szpital zwykle na starcie proponuje dłużnikowi: „Zapłać połowę, a zapomnimy o sprawie”. W toku negocjacji daje się to jeszcze trochę zbić. Ostatecznie klient płaci zamiast 100 tys. „jedynie” np. 35 tys.

I wszyscy są zadowoleni. Klient, bo stracił tylko jedną trzecią. Szpital, bo to, co dostał, i tak jest kwotą wziętą z sufitu, a bawienie się w sądy, komornika itd. jest czasochłonne i niepraktyczne. Negocjator długów, bo dostał swoją dolę za rozwiązanie problemu.

Średniacy do oskubania

Opisany model wyłudzania pieniędzy nie uderza w najbogatszych Amerykanów, którzy mają polisy ubezpieczeniowe, ani w najbiedniejszych, którzy mają zapewnioną darmową opiekę medyczną. Takie bandyckie metody stosuje się jedynie wobec przedstawicieli niższej klasy średniej, którzy coś tam mają, ale ryzykują życie bez polisy ubezpieczeniowej, żeby zaoszczędzić trochę grosza. A więc ofiarami nie są bogacze ani biedacy, tylko szaraki, które ledwo wiążą koniec z końcem.

Niecałe dwa lata temu napisałem artykuł pt. „Bandziory w białych kitlach” – o amerykańskiej służbie zdrowia – który wywołał głosy oburzenia wielu znakomitych polskich lekarzy, w tym na wysokich stanowiskach państwowych. Redakcja „Gazety” otrzymała listy z protestami.

Krytykowano mnie, że pochopnie oczerniam całą grupę zawodową. Niektórzy przyznawali, że bandytyzm występuje, ale pouczali mnie, że odpowiedzialni są właściciele szpitali, a nie lekarze. Dlatego tytuł „Bandziory w białych kitlach” był, ich zdaniem, niestosowny.

Z tym zarzutem w zasadzie się zgadzam. I niniejszym przepraszam wszystkich, którzy poczuli się obrażeni określeniem „bandziory w białych kitlach”. Amerykańscy lekarze nie występują w roli właściciela klubu go-go – do końca będę się trzymał mojej analogii – ani w roli napakowanych bramkarzy egzekwujących dług. Nie są więc „bandziorami”. Występują jedynie w roli uroczych striptizerek, które namawiają frajera na butelkę szampana.

Zobacz także

wyborcza.pl

Ziobro: In vitro to narzędzie kampanii prezydenckiej. Te sprawy budzą silne emocje [U LISA]

ks, 16.03.2015
Tomasz Lis na żywo

Tomasz Lis na żywo (vod.tvp.pl)

– Sprawa in vitro to narzędzie do atakowania przeciwnika w kampanii prezydenckiej – stwierdził Zbigniew Ziobro z Solidarnej Polski w programie „Tomasz Lis na żywo”. Z kolei Joanna Mucha stwierdziła, że projekt ustawy to pozytywna próba kreowania poglądów przez rząd.
W dzisiejszym programie „Tomasz Lis na żywo” na antenie TVP2 omawiano wpływ kontrowersyjnych kwestii podczas trwania kampanii prezydenckiej. Takimi przykładami są zagadnienia projektu ustawy o in vitro i konwencja antyprzemocowa.
– Te sprawy budzą bardzo silne emocje. Są wykorzystywane do tego, by atakować przeciwnika w kampanii prezydenckiej – mówił Zbigniew Ziobro. – A emocje kampanii nie sprzyjają fundamentalnemu rozwiązaniu tych spraw – dodał. Podkreślił też, że wspiera pomysł kandydata PiS na prezydenta, Andrzeja Dudy, o tym, by zakazać metody in vitro prawnie. – Mam jednak wątpliwość, czy sankcje natury karnej są uzasadnione – dodał.

„Obóz rządowy wywołuje wojnę w społeczeństwie”

Stefan Niesiołowski jest jednak zdania, że kwestia in vitro właśnie dojrzała do tego, by omawiać ją w parlamencie. Podobnie Joanna Mucha: – Donald Tusk był zwolennikiem tego, by zmiana światopoglądowa następowała w społeczeństwie. Ewa Kopacz chce pójść krok naprzód. Jestem przekonana o tym, że to dobrze, by władza stosowała politykę kreowania poglądów, a nie kroczyła za społeczeństwem – mówiła.

Jarosław Gowin wyraził swoje ubolewanie nad faktem, że projekt przeszedł i oczekuje ratyfikacji prezydenta. – Obóz rządowy wywołuje wojnę w społeczeństwie – przekonywał i dodał, że karanie więzieniem za stosowanie metody in vitro to zły pomysł. Za to, według niego, powinniśmy zakazać mrożenia zarodków. – Osoba ludzka nigdy nie powinna być traktowana jako środek, tylko jako cel. Niemcy i Szwajcarzy odeszli od mrożenia zarodków i mrożą komórki jajowe – zauważył.

– Ale to ma zerową skuteczność – oponowała Mucha.

„Przeciwnicy konwencji antyprzemocowej nie są zwolennikami agresji”

Równie duże emocje wywołał temat konwencji antyprzemocowej. – Jedna warstwa tej konwencji jest szlachetna, to zwalczanie przemocy wobec kobiet. Przeciwnicy konwencji nie są zwolennikami agresji – zauważył Gowin i dodał, że ich sprzeciw budzi uczenie dzieci o tym, że związki hetero- i homoseksualne są równie ważne.

– Twierdzi pan, że osoby homoseksualne są gorsze? – dopytywała Mucha.

– Chyba nie chce pani negować konstytucji, która mówi, że wartością szczególnie chronioną jest małżeństwo rozumiane jako związek kobiety i mężczyzny – odpowiedział Gowin.

– Ale konwencja tego nie neguje – zauważył Niesiołowski.

Ziobro z kolei powiedział, że równoprawne traktowanie osób homoseksualnych prowadzi do dopuszczenia ich do adopcji dzieci.

– To nadinterpretacja. Tego nie ma w konwencji – skwitowała Mucha.

gazeta.pl

Kaczyński dla „Faktu”: Duda nie da się sterować. Udowadnia to każdego dnia kampanii

AB, 17.03.2015
Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński

Andrzej Duda i Jarosław Kaczyński (Fot. Jacek Marczewski/ Agencja Gazeta)

– Andrzej Duda nie da się sterować. To silny i niezależny człowiek – mówi w rozmowie z „Faktem” Jarosław Kaczyński. Prezes PiS zapewnia przy tym, że kandydat partii na prezydenta nie będzie przez niego sterowany z tylnego siedzenia.
– Andrzej Duda jest kandydatem poważnym i niezależnym, doskonale przygotowanym do pełnienia najważniejszych funkcji państwowych. Każdego dnia w tej kampanii to udowadnia – mówi w wywiadzie udzielonym „Faktowi” Kaczyński.Prezes PiS odniósł się też do zarzutów, że Duda będzie sterowany z tylnego siedzenia tak, jak miało to miejsce z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem. – To są zarzuty, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Co do Marcinkiewicza, może dla niego byłoby dobrze, żeby był sterowany z tylnego siedzenia. Niestety nim nie kierowałem, a on nie liczył się tak bardzo ani ze mną, ani z prezydentem – tłumaczy Kaczyński.

Jak dodaje, opowieści o tym, że jego brat Lech ustępował mu na polu politycznym i nim kierował – przez co niektórzy porównywali ich do „dużego i małego Kaczora” – należy włożyć między bajki. – Byliśmy, można powiedzieć, Kaczorami w podobnych wymiarach – wspomina lider opozycji.

Kaczyński: „Newsweek” nie robi nic innego oprócz atakowania PiS

W rozmowie z dziennikiem Kaczyński odniósł się też do publikacji „Newsweeka”. W najnowszym numerze tygodnika pojawiły się dwa artykuły, w których – jak twierdzi gazeta – ujawniono nieprawidłowości dotyczące zatrudniania fikcyjnych asystentów europosłów oraz nieznane fakty z biografii kandydata ugrupowania na prezydenta, Andrzeja Dudy.

– To wierutna bzdura, zupełnie niemająca nic wspólnego z rzeczywistością. „Newsweek” nie robi nic innego oprócz atakowania PiS – zaznaczył prezes ugrupowania. Wcześniej o zarzutach gazety mówił też na konferencji prasowej.

Całość rozmowy czytaj w dzienniku „Fakt” >>>

gazeta.pl

Dodaj komentarz