Barańczak (27.12.14)

 

Pies ci mordę lizał!

Tomasz Terlikowski nader rzadko mówi ludzkim głosem. Swoje apogeum miłości do naszych braci mniejszych miał w wigilijnym wydaniu „Rzeczpospolitej”, twierdząc, że „zwierzęta, które osobami nie są i nie mogą być podmiotami moralnymi, praw nie mają”.Katolicki publicysta zaczyna jednak od sięgnięcia do Biblii. Powołując się na List św. Pawła do Rzymian, dostrzega konieczność „szacunku dla wszelkiego stworzenia”. Dodaje jednak, że z Księgi Rodzaju wynika „szczególne miejsce człowieka w planie bożym i jego wyższość nad zwierzętami”. Dlatego „pomysł, by uznać, że zwierzęta są równe człowiekowi czy że posiadają one prawa, które człowiek powinien respektować, jest nie do zaakceptowania przez chrześcijanina”.Nie wiem kto ów postulat propaguje, ale z pewnością jest to kolejny chwyt retoryczny, który sprawić ma, iż osąd jedynie słusznego filozofa ciałem się stanie. Nie wiem skąd się bierze taka zajadła nienawiść do zwierząt wśród katolików, oczywiście nie wszystkich, tylko tych bardziej prawdziwych. Okrucieństwo wśród zwierząt jest powszechnie znana. Niejednokrotnie słyszymy w telewizji o kolejnych aktach barbarzyństwa, które spotyka zwierzęta. O przywiązanych psach do drzew, do ich bicia, do palenia kotów, do torturowania zwierząt gospodarskich. Zatracamy tym samym istotę człowieczeństwa, która nakazuje nam opiekę nad stworzeniami.

Okrucieństwo wobec zwierząt jest czymś złym. To podpowiada człowiekowi zdrowe sumienie, niezależnie od religijnych przekonań. Również współczesne nauczanie Kościoła mówi o tym bardzo wyraźnie. Wystarczy zajrzeć do Katechizmu Kościoła Katolickiego. Czytamy w nim: „Zwierzęta są stworzeniami Bożymi. Bóg otacza je swoją opatrznościową troską. Przez samo swoje istnienie błogosławią Go i oddają Mu chwałę. Także ludzie są zobowiązani do życzliwości wobec nich” (2416). Prócz tej ogólnej normy znajdziemy tam kilka szczegółowych zasad moralnych, m.in. tę: „Sprzeczne z godnością ludzką jest niepotrzebne zadawanie cierpień zwierzętom lub ich zabijanie” (2418). Świętość oznacza życie w harmonii z całym stworzeniem. Przy czym podstawą tej harmonii jest życie w przyjaźni z Bogiem, z innymi i z samym sobą.

Tomasz Terlikowski, w typowy dla siebie sposób, użył sformułowania, iż „człowiek ma panować nad zwierzętami”. Wszystko zależy oczywiście od tego, jak rozumiemy to, co czytamy. Kościół raz po raz głosem swoich pasterzy wzywał do postaw ekologicznych. Jan Paweł II pisał: „Stwórca chciał, aby człowiek korzystał z przyrody jako rozumny i szlachetny pan i stróż, a nie jako bezwzględny eksploatator” (enc. Redemptor hominis 15). W tym samym duchu wypowiedział się dopiero co Benedykt XVI. Całe jego orędzie wygłoszone podczas Światowych Dni Pokoju było przejmującym apelem o poszanowanie przyrody. „Zasoby naturalne powinny być zużywane w taki sposób, by czerpanie natychmiastowych korzyści nie pociągało za sobą negatywnych skutków dla żywych istot, ludzi i zwierząt, dziś i jutro”, podkreślił Papież.

Papież Franciszek podczas środowej audiencji generalnej na Placu świętego Piotra – chcąc pocieszyć chłopca zasmuconego śmiercią psa – powiedział, że „niebo jest otwarte dla wszystkich stworzeń bożych”.

Stwierdzenie Tomasz Terlikowskiego można skwitować następująco: Czasami lepiej milczeć i być podejrzewanym o głupotę, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości.

PS: Ja uwielbiam swoją suczkę, Koko. Jak na damę przystało, Koko uwielbia futbol i wycieczki rowerowe. Wszystkiego najlepszego, Kokuś 🙂 I pragnę zdementować informacje, rzekomo świadczące o tym. że Koko schodzi na psy. Ona wyłącznie na nie wchodzi.

naTemat.pl

Trudno mi pisać o Staszku. Chłonąłem jego teksty i radowałem się z każdego spotkania, choć widywałem go nieczęsto

Adam Michnik, 26.12.2014
Stanisław Barańczak, 04.05.1990 r.

Stanisław Barańczak, 04.05.1990 r. (Fot. Krzysztof Miller / AG)

Nie umiem pożegnać Staszka Barańczaka, wspaniałego człowieka i pisarza, przyjaciela, któremu tak wiele zawdzięczam. Pożegnań nie ma – powiada Julia Hartwig – umierającym nie macha się ręką na do widzenia.
I.Śmierć. Nie, to niepoważne, nie przyjmuję tego do wiadomości.
Z iloma trudniejszymi sprawami dawałaś sobie radę.
Jeżeli kogoś podziwiałem, to właśnie ciebie.
Jeśli co było trwałe, to właśnie ten podziw.
Ile razy chciałem ci powiedzieć. Nie było jak.
Wstydziłem się luk w słownictwie i mikrofonu w ścianie.
Teraz słyszę, że za późno. Nie, nie wierzę.
To przecież tylko nicość. Jakże takie nic
ma stanąć pomiędzy nami. Na złość, na zawsze zapiszę
tę kreskę na tęczówce, zmarszczkę w kącie ust.
Tak pisał Staszek Barańczak na wieść o śmierci Gajki Kuroniowej. Czytam dziś te słowa ze ściśniętym gardłem.

II.

Był człowiekiem i poetą świadomym sensu swojej pracy. U progu pisarskiego życia notował, czym powinna być poezja:

„Powinna być nieufnością, bo tylko to usprawiedliwia dzisiaj jej istnienie. Im szerszy zasięg ma jakiś środek wypowiedzi, tym usilniej stara się odzwyczaić nas od myślenia, wpoić nam te czy inne prawdy absolutne, podporządkować nas określonym systemom wartości, zmusić nas do takich czy innych zachowań. (…)

Więc powinna być nieufnością. Krytycyzmem. Demaskacją. Powinna być tym wszystkim aż do chwili, gdy z tej Ziemi zniknie ostatnie kłamstwo, ostatnia demagogia i ostatni akt przemocy. Nie sądzę, aby to właśnie poezja miała do tego doprowadzić (jeśli zresztą cokolwiek jest w stanie do tego doprowadzić). Ale wierzę, że poezja może się do tego przyczynić: może nauczyć człowieka myśleć o świecie w kategoriach racjonalnej ufności wobec wszystkiego, co zagraża mu pod postacią kłamstwa, demagogii i przemocy. Stanie się tak wtedy, gdy poezja, o której myślę, będzie nieufna w pełni, konsekwentnie, gdy będzie zdzierać maski pozorów nie tylko z zewnętrznego świata, ale też z samej siebie. Gdy będzie zarówno w tym, co ją otacza, jak i w tym, co tkwi wewnątrz niej, ukazywać skłócenie niejednolitość i wieloznaczność czającą się pod powierzchnią harmonii, zgody i oczywistości.

Od tego musi zacząć. Od nieufności, która oczyści drogę temu, czego wszyscy potrzebujemy. Mam na myśli – to nic nowego, zgoda, ale już niemal zapomnieliśmy, na czym nam powinno zależeć – mam na myśli, oczywiście, prawdę”.

Tak pojmował poeta swój spór z życiem.

Po wielu latach podjął spór ze śmiercią. Pisał, że „jest coś w samej naturze poezji, co stanowi odpowiedź na podstawowy defekt życia: jego skończoność. Jest to, ma się rozumieć, odpowiedź udzielana przez kogoś, kto sam tej skończoności nieuchronnie podlega; odpowiedź zatem, która defektu nie jest w stanie usunąć, która sprowadza się właściwie do robienia dobrej miny do złej gry. Gra jest zła, bo stoimy w niej od początku na przegranej pozycji; ale byłaby jeszcze gorsza, gdybyśmy przyjęli, że – wskutek tej pewności przegranej – gra jest nie tylko zła, ale też całkiem bezsensowna. Zachowanie się z godnością w tej głupiej sytuacji, robienie dobrej miny do złej gry polega na znajdowaniu w niej sensu. Przeciwnika tym nie pokonamy, ale rzucimy mu przynajmniej kłodę pod nogi: Nicość jest żywo zainteresowana krzewieniem poczucia bezsensu, które toruje drogę jej postępom i ułatwia jej zadanie”.

Aż do końca Staszek rzucał nicości kłodę pod nogi.

III.

Poznałem Staszka na początku lat 70., gdy po wyjściu z więzienia i przepracowaniu dwóch lat jako spawacz w fabryce na Woli wznowiłem studia jako ekstern na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Spacerując ulicami miasta, zauważyłem, że poeta podpisywał w księgarni tom swoich wierszy. Wszedłem i ustawiłem się w kolejce. I tak zostaliśmy przyjaciółmi na resztę życia.

Podziwiałem Staszka, jego fenomenalną wszechstronność, jego mistrzowskie pióro, jego piękne i mądre wiersze, jego błyskotliwe eseje, jadowite pamflety, genialne przekłady poetów rosyjskich czy anglojęzycznych.

Staszek potrafił wszystko – był osobowością renesansową, człowiekiem niezwykłego talentu i równie niezwykłej pracowitości. Ten małomówny brodacz w okularach, gwiazda poznańskiej publicystyki, był też niezwykłym człowiekiem – bezpośrednim i skromnym, szlachetnym i życzliwym ludziom. Był też wspaniałym, odważnym, niepokornym duchem swojego czasu; należał do pierwszych, którzy zaangażowali się w ruch opozycji demokratycznej. Zapłacił za to zakazem druku, wyrzuceniem z uniwersytetu, rozlicznymi represjami. Jednak nawet otwarci wrogowie nie śmieli kwestionować wybitności Stanisława Barańczaka.

Był pełen wyrozumiałości dla ludzi, ale nieugięty wobec zasad. Nie tolerował tchórzostwa wobec dyktatury, widać to w jego wierszach i esejach – każdy z nich mógł prowadzić do więzienia. Ta znakomitość polskiej humanistyki podpisywała liczne protesty antyreżimowe. Staszek brał udział w głodówce w obronie więźniów politycznych, był członkiem Komitetu Obrony Robotników i licznych podziemnych inicjatyw kulturalnych. Jego nazwisko widnieje wśród redaktorów pierwszego podziemnego pisma literackiego „Zapis”.

Było też z całą pewnością (obok Ryszarda Krynickiego i Adama Zagajewskiego) najbardziej wyrazistym głosem generacji 1968 r. Jego pogląd na świat ilustrują eseje o niepokornych chrześcijanach i odważnych laickich humanistach. Łączył w sobie szacunek dla wartości ewangelicznych i przekonanie o potrzebie racjonalnego myślenia o świecie: chrześcijaństwo dobrze rymował z wiekiem oświecenia.

Było w nim metafizyczne przekonanie o obecności zła w świecie i dobra w człowieku. W latach dyktatury bywał dla jednych szalony, dla innych podejrzany. Ale przez jeszcze innych był podziwiany i kochany.

IV.

Trudno mi pisać o Staszku. Chłonąłem jego teksty i radowałem się z każdego spotkania, choć widywałem go przecież nieczęsto. Nie miałem szczęścia być świadkiem, gdy zostawał doktorem honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego – odbierał ten tytuł w auli Uniwersytetu Harvarda w Bostonie. Był już zbyt chory, by jechać do Krakowa. Pomyślałem wtedy, że jeśli kultura polska nie stała się skrzyżowaniem głupstw przedwczorajszych i wczorajszych z głupstwami dnia dzisiejszego, to wielka w tym zasługa mrówczej pracy Staszka Barańczaka.

Ostatni raz odwiedziłem go w kwietniu tego roku w domu. Był już bardzo ciężko chory, tylko dobroci Ani Barańczakowej zawdzięczam, że mogłem go zobaczyć. To było nasze pożegnalne spotkanie. Okrutna choroba uniemożliwiała już Staszkowi pracę, ale obecność dobrej, mądrej, kochanej Ani pozwalała mu odchodzić godnie. Dla mnie byli oni jednością: to Ani Staszek poświęcał wszystkie swoje książki.

Pisał z lekką ironią o sobie:

Drobnomieszczańskie cnoty. Ja wiem, ja się ich wstydzę,
od lat poniżej poziomu: co za blamaż, nie mieć w biografii
ani jednego rozwodu, dewiacji, większego nałogu,
kuracji psychiatrycznej, burzliwego romansu na boku,
pełnokrwistego podcięcia żył; jakieś szare gafy
zamiast tęczowych skandali (…)

I taki był ten człowiek, który nigdy nie zgiął karku – cały był tęczowym skandalem w sporze z totalitaryzmami wszelkiej barwy, z głupotą, nietolerancją i grafomanią wszechobecną w naszych czasach i w naszej kulturze.

V.

W eseju o Audenie pisał, że poezja „nie jest w stanie wyrugować w nas zła. Ale potrafi nam istnienie tego zła przynajmniej uświadomić. A właśnie dlatego, że na obecność zła w nas samych jesteśmy skazani – uświadamiać ją sobie tym bardziej musimy”.

Będziemy, kochany Staszku, często sobie przypominali o twoich słowach.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz