Hoser (09.02.15)

 

Prof. Nowak chce, by Kaczyński ustąpił. „Czas jest nieubłagany”. Na prawicy konsternacja

klep, 09.02.2015
Jarosław Kaczyński w Sejmie

Jarosław Kaczyński w Sejmie (SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AG)

„Czas jest nieubłagany” – podkreśla prof. Andrzej Nowak, historyk z PAN i UJ, nawołując do ustąpienia Jarosława Kaczyńskiego na rzecz młodszego polityka. Naukowiec krytycznie ocenia nie tylko zdolność prezesa PiS do podjęcia wysiłku kierowania państwem, ale też samej partii do walki o wyborcze zwycięstwo.
Prof. Andrzej Nowak, sympatyzujący z PiS historyk z PAN i UJ, opublikował w portalu wPolityce.pl tekst przemówienia, które miał wygłosić podczas konwencji wyborczej Andrzeja Dudy. Poruszenie wywołał fakt, że prof. Nowak wezwał w nim Jarosława Kaczyńskiego do ustąpienia młodszemu następcy. Historyk nie wygłosił przemówienia z powodu choroby, ale sam tekst odbił się już sporym echem.

„Czas jest nieubłagany”

„Nie mówię, by zniknął z polityki” – mówi o Kaczyńskim prof. Nowak w wywiadzie dla „Do Rzeczy”. Zdaniem historyka taka sugestia byłaby „nieodpowiedzialna, szalona i niesłuszna”. Dalej jednak przekonuje, że ustąpienie Kaczyńskiego jest niezbędne, jeśli PiS chce poważnie myśleć o „naprawianiu Polski” po rządach PO i PSL. „Zacytuję ‚Króla Leara’: „Gotowość do odejścia jest miarą dojrzałości'” – zaznacza prof. Nowak.

Według historyka Kaczyński powinien porzucić osobiste ambicje i przestać marzyć o fotelu premiera. „Czas jest nieubłagany” – podkreśla. Prof. Nowak podkreśla, że szef rządu musi pracować kilkanaście godzin na dobę. „To zadanie trudne do zrealizowania nawet dla najbardziej wydolnego i fenomenalnie sprawnego umysłowo 67-latka” – wskazuje.

„Zdrowy rozsądek Kaczyńskiego poza dyskusją”

Naukowiec krótko zbija przykłady polityków, którzy w podobnym wieku byli u władzy: od Winstona Churchilla po Ronalda Reagana. Według prof. Nowaka poziom wyzwań w Polsce jest „nieporównanie większy”, a premiera, który nadejdzie po „najgorszym rządzie III RP”, czeka „tytaniczna robota”.

Pojawiły się już pierwsze głosy polemiczne wobec propozycji prof. Nowaka. Piotr Zaremba, publicysta „W Sieci”, napisał, że nie można uznać misji Kaczyńskiego za zakończoną. „Wręcz lepiej radził sobie lider PiS jako szef władzy wykonawczej niż jako ktoś, kto o tę władzę walczy. Jego zdrowy rozsądek pozostaje poza dyskusją. Andrzeja Dudy to zastrzeżenie dotyczy także” – podkreśla.

„Trzeba wstrząsnąć spin doktorami”

W swoim przemówieniu prof. Nowak bardzo krytycznie ocenia obecne kadry PiS. „Trzeba nas przekonać, że główna siła opozycyjna ma dość znakomicie przygotowanych, kompetentnych osób, by przejąć odpowiedzialność za państwo, by je naprawić, wyprowadzić z kryzysu, w każdej dziedzinie. Nie wiem, czy obecny skład PiS do tego wystarczy” – powątpiewa.

W „Do Rzeczy” historyk krytykuje też sposób prowadzenia kampanii przez PiS. Wskazuje, że w 2005 r. Jacek Kurski organizował cykliczne posiedzenia gabinetu cieni, a PiS w każdej dziedzinie prezentowało program. „Gdzie dziś jesteśmy?” – pyta prof. Nowak, podkreślając, że „konwencja w amerykańskim stylu” to za mało, by wygrać. „Myślę, że trzeba wstrząsnąć tymi, którzy odpowiadają za kampanię, choć nie przeceniam swoich sił” – kwituje.

Więcej w tygodniku „Do Rzeczy” >>>

Zobacz także

TOK FM

Abp Hoser: Czy przyjęcie konwencji antyprzemocowej jest suwerenną decyzją? Może chodzi o obietnicę dotacji dla Polski?

Anna Siek, 09.02.2015
Abp Henryk Hoser

Abp Henryk Hoser (Fot. Bartosz Bobkowski / AG)

Abp Henryk Hoser nie ma wątpliwości: zgoda Sejmu na ratyfikację konwencji antyprzemocowej, to „zatwierdzenie ideologii gender”. Wg hierarchy, ratyfikując dokument „zgadzamy się na tworzenie instytucji nadzorujących i kontrolujących implementację tej ideologii genderowej, która jest wielkim projektem politycznym o zasięgu ogólnoświatowym”.
Według abp. Henryka Hosera, antyprzemocowa konwencja Rady Europy „nie rozwiąże żadnych problemów związanych z przemocą”. Bo jak przekonuje biskup warszawsko-praski, w dokumencie, na którego ratyfikację zgodę wydał Sejm, nie ma nic o zwalczaniu przyczyn przemocy wobec kobiet.”Jedyną nowością jest wprowadzenie do polskiej legislacji pojęcia płci kulturowej, która dominuje nad płcią biologiczną. Jest to też ukonstytuowanie pewnych wspólnot seksualnych. To jest nowość, a reszta to opakowanie” – ocenił arcybiskup w „Rzeczpospolitej” i podkreślił, że zgoda na ratyfikację to de facto „zatwierdzenie ideologii gender”.

Arcybiskup Hoser sugeruje, że sprawa ma drugie dno. Jak stwierdził, zastanawia się, czy przyjęcie konwencji RE „jest naszą suwerenną decyzją”.

„Czy przypadkiem jej ratyfikacja nie jest związana z obietnicą jakiś dotacji, które nasz kraj mógłby otrzymać. Moje obawy są uzasadnione, bo coś takiego obserwowałem w krajach afrykańskich. W zamian za dotacje wymuszono na nich przyjęcie pewnych rozwiązań prawnych dotyczących na przykład antykoncepcji czy aborcji” – powiedział hierarcha w rozmowie z „Rz”.

Za ratyfikacją konwencji antyprzemocowej głosowało w piątek w Sejmie 254 posłów z PO, SLD, TR i PSL. Przeciwko była cała prawicowa opozycja, większość PSL oraz troje posłów PO.

„Uznajemy decyzję w sprawie ratyfikacji za niezaistniałą” – ogłasza w imieniu PiS poseł Krzysztof Szczerski>>>

Zobacz także

TOK FM

„Wybory prezydenckie – batalia o Oscara za rolę drugoplanową. Wygra Komorowski – najmocniejszy rywal „pacynka prezesa”

Anna Siek, 09.02.2015
Tomasz Lis

Tomasz Lis (Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta)

„Wynik naszych wyborów prezydenckich jest mniej więcej taką tajemnicą, jak jeszcze kilka dni temu tajemnicą było to, czy prezydent będzie ubiegał się o reelekcje. Wybory wygra Bronisław Komorowski. Przegra je niestety prezydentura.” – ocenia Tomasz Lis. Wg szefa „Newsweeka”, „jeszcze nigdy w prezydenckiej batalii obsada nie była tak mierna”.
Dla Tomasza Lisa kampania przed zaplanowanymi na 10 maja wyborami prezydenckimi to „trzymiesięczna batalia o politycznego Oscara w kategorii najlepsza rola drugoplanowa”. Jak ocenił szef „Newsweeka”, „wynik naszych wyborów prezydenckich jest mniej więcej taką tajemnicą, jak jeszcze kilka dni temu tajemnicą było to, czy prezydent będzie się ubiegał o reelekcję”.”Wybory wygra Bronisław Komorowski. Przegra je niestety prezydentura. Jeszcze nigdy w prezydenckiej batalii obsada nie była tak mierna. Pytanie, czy to dowód na to, jak doskonałym prezydentem jest Bronisław Komorowski, czy też na to, jak bardzo prezydentura skarlała. Bo że skarlała, to oczywiste”.

„W pozostałych rolach”

Rywale i rywalki urzędującego prezydenta to zdaniem Tomasza Lisa „grupa postaci drugo- lub trzeciorzędnych”, ludzie „występujący w „pozostałych rolach”, połączeni brakiem charyzmy i brakiem jakichkolwiek szans”.

A w historii mamy przecież wybory, w których o prezydenturę walczyli liderzy największych partii, premierzy: Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Aleksander Kwaśniewski czy Marian Krzaklewski.

Jak ocenia Lis, „dojście do tego punktu jest nieuchronną konsekwencją przyjęcia dysfunkcjonalnego modelu prezydentury”. Bo obecnie prezydent ma potężny mandat zaufania od wyborców i bardzo niewielkie możliwości realnego działania.

Dlatego według szefa „Newsweeka” walka o prezydenturę to de facto konkurs ulubionego polityka Polaków. „Pierwszy obywatel jest tak naprawdę pierwszym cheerleaderem, bardziej zaś niż zwierzchnikiem sił zbrojnych jest Mistrzem Ceremonii i Gwarantem Dobrego Nastroju Narodu, który podtrzymuje nawet za cenę pielęgnowania złudzeń” – pisze publicysta w najnowszym wydaniu „Newsweeka”.

„Pacynka prezesa”

Lis chce zmiany modelu prezydentury. Ale wie, że to postulat, którego realizacja potrwa lata. Nim doczekamy się silniejszej prezydentury, w maju czeka nas głosowanie.

Redaktor naczelny tygodnika „Newsweek” przekonuje, że urzędujący prezydent zasługuje na reelekcję. Druga kadencja Bronisława Komorowskiego jest dla Lisa oczywista „w sytuacji, gdy jedyną, choćby odlegle realną alternatywą jest prezydentura pacynki prezesa, która w najlepszym wariancie byłaby notariuszem, a w najgorszym – Naczelnym Psujem III RP”.

Zobacz także

TOK FM

Słodycz Marki Szarapowej

Jakub Ciastoń, 08.02.2015

CZAREK SOKOLOWSKI/AP

Wiosną 2001 roku HBO kręciło film o młodych tenisowych talentach. – Wolałabyś wygrać Wimbledon czy zarobić 20 mln dol.? – pyta reporter. 13-letnia dziewczynka chwilę się waha, a potem mówi: – Wimbledon, bo pieniądze przyjdą potem same
Max Eisenbud, menedżer Marii Szarapowej i najważniejszy w jej życiu człowiek zaraz po rodzicach, twierdzi, że Rosjanka od zawsze miała genialne marketingowe wyczucie. Od początku pielęgnowała swój wizerunek. Na przykład, gdy miała kilkanaście lat i była już na Florydzie w akademii Nicka Bollettieriego, ale jeszcze nie była sławna i bogata, pilnowała, by nic nie zepsuło jej reputacji. – Gdy siedzieliśmy w większym gronie przy kolacji czy lunchu, wszystkie etykiety z butelek z alkoholem musiały być zdjęte, bo Maria, choć sama nie piła, nie chciała, żeby ktoś, nawet przypadkiem, zrobił jej zdjęcie, które za kilka lat może w nią uderzyć, obniżyć jej wartość – opowiadał Eisenbud w amerykańskim „News-weeku”.Inny przykład: Szarapowa bardzo nie chciała zostać nową Anną Kurnikową, czyli tenisową seksbombą, której nazwisko biło rekordy klikalności w internecie – szczególnie, gdy zaczęła reklamować sportowe biustonosze – ale zarabiającą na sponsoringu wyłącznie dzięki urodzie. Dlatego kiedy Maria była jeszcze juniorką, razem z Eisenbudem i ojcem wprowadzili zasadę, że wywiadów udziela wyłącznie po wygranych turniejach. – W ten sposób od początku jej nazwisko było kojarzone z sukcesem sportowym, a nie tylko z urodą – podkreślał Eisenbud.Ucieczka przed Czarnobylem

Jelena Szarapowa, mama Marii, zaszła w ciążę niedługo po wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu w 1986 r. Z mężem Jurijem mieszkała wówczas ok. 80 km od Czarnobyla, na terenie dzisiejszej Białorusi. Wiedząc o dziecku, Jelena nie zastanawiała się długo i uciekła z mężem na Syberię, do Niagania, gdzie w 1987 r. na świat przyszła Maria.

Dziewięć lat później Jurij z córką, którą od małego prowadzał na lekcje tenisa, wysiadał z samolotu na Florydzie. Miał w kieszeni pożyczone 700 dol. Ani on, ani Maria nie znali słowa po angielsku. Pierwsze podejście do akademii Nicka Bollettieriego, najsłynniejszej w USA kuźni tenisowych talentów, do której chcieli trafić, skończyło się fiaskiem. Trenerzy nie poznali się na talencie Rosjanki. Jurij dorabiał na budowach, chwytał się różnych zajęć. Wszystkie pieniądze inwestował w szkolenie córki. Za drugim razem się udało. – Gdy zobaczyłem Marię, wiedziałem, że ta dziewczyna coś w sobie ma. Zawziętość, ale też niezwykły talent i urok – opowiadał po latach Bollettieri.

Potem wydarzenia potoczyły się już szybko. Młodą, wysoką, piękną blondwłosą dziewczyną szybko zainteresowali się menedżerowie sportowi. Jeden z nich, łysiejący jegomość z silnym akcentem z New Jersey, najlepiej dogadał się z ojcem tenisistki. Tak Szarapowa stała się klientką wielkiej agencji IMG i jej florydzkiego przedstawiciela Maxa Eisenbuda.

Eisenbud na początku sporo zaryzykował. W karierę juniorki IMG i należąca do niej akademia musiały zainwestować – opłacić przeloty, hotele, trenerów. Gdzieś w oddali majaczyła wizja zysków, ale wtedy nie było jeszcze gwarancji, że Szarapowa zrobi karierę. Menedżer często sam załatwiał wiele spraw – np. naciąganie rakiet czy rezerwowanie kortów do treningów. Maria i Jurij bardzo się z nim zżyli. – Dziś Max jest członkiem rodziny – powiedziała tenisistka w „New York Timesie”.

Refleks Motoroli

Przełom przyszedł w 2004 r. 17-letnia Szarapowa będąca wówczas w tenisowym światku wciąż tylko „nową Kurnikową”, atakując z trzeciego szeregu faworytek, sensacyjnie wygrała Wimbledon. W finale pokonała 6:1, 6:4 Serenę Williams, obrończynię tytułu i numer jeden na świecie.

– To było jak wybuch supernowej. Jej życie, życie nas wszystkich zmieniło się w ułamku sekundy – wspominał Eisenbud, który twierdzi, że w kilka godzin po finale dostał 800 maili od sposorów z pytaniem o możliwość współpracy.

Szarapowa trafiła na okładkę „Sports Illustrated”, a niedługo potem po raz pierwszy objęła prowadzenie w rankingu „Forbesa” wśród najlepiej zarabiających kobiet sportu. Rosjanka jest na czele do dziś, dziesiąty rok z rzędu. Na początku zarabiała rocznie kilka milionów dolarów, potem kilkanaście, a teraz dobija do 25 mln, z czego tylko 10-15 proc. to zarobki z nagród w turniejach. Reszta to reklamy i sponsoring.

Dlaczego sponsorzy od początku tak bardzo jej pożądali? – Bo ma wszystko, czego pragną menedżerowie, by promować swoje marki. Jest piękna, uśmiechnięta, pozytywnie nastawiona do świata, energiczna i, co najważniejsze, odniosła sukces – opowiadała Anita Elberse, profesor marketingu na Harvardzie, która napisała pracę naukową o marketingowym fenomenie Szarapowej.

Szefowie Motoroli, w tamtych czasach czołowego producenta telefonów komórkowych w USA, wpadli na pomysł, żeby Szarapowa stała się ich globalną ambasadorką, gdy zobaczyli, jak po zwycięstwie wyciągnęła z torby telefon i bezskutecznie próbowała się dodzwonić do mamy. – Nowy telefon dla Marii? To było naturalne skojarzenie. Motorola była najszybsza – wspominał Eisenbud.

Pierwsze wielkie kontrakty podpisał w Japonii, m.in. z Hondą, bo tam szaleństwo na punkcie Marii było największe. – Japończycy uwielbiają blondynki – uśmiechał się Amerykanin. – Producenci rakiet tenisowych, strojów czy samochodów, gdy przychodzą rozmawiać o potencjalnej umowie, najpierw pytają o ranking tenisistki, a potem o to, czy jest ładna. Sorry, ale tak to wygląda, ładna dziewczyna sprzeda więcej ubrań czy samochodów – mówił w wywiadzie z „Wyborczą” Stuart Duguid, menedżer Agnieszki Rad-wańskiej i Jerzego Janowicza z agencji Lagardere Unlimited. – Ale gdyby Szarapowa miała urodę, lecz nie odniosła sukcesu sportowego, byłaby tylko kolejną piękną modelką z Rosji. Sukces jest kluczowy i Szarapowa dobrze to rozumie, bo ciężko pracuje, by wciąż być na topie – dodał Duguid. Nie poprzestała na Wimbledonie, wygrała potem jeszcze cztery turnieje wielkoszlemowe i dziesiątki innych, mimo kontuzji i problemów ze zdrowiem wracała do czołówki. Jest w niej już dziesięć lat.

Słodki interes Marii

Dziś trudno nawet zliczyć wszystkie kontrakty Szarapowej, bo jedne się kończą, a inne zaczynają. W każdym momencie ma ich kilkanaście, większość o globalnej skali, m.in. z Porsche, Samsungiem i Nike. Każdy wieloletni, wart kilkadziesiąt milionów dolarów.

Eksperci zwracają uwagę, że sukces Szarapowej wynika też z umiejętnego budowania własnego wizerunku. Rosjanka trzyma się na uboczu głównego tenisowego nurtu, jest niedostępna, nie ma przyjaciółek wśród innych zawodniczek, nie można jej spotkać na turniejowej stołówce, jak w dresie pochłania makaron. Zamiast tego bywa na pokazach mody, kinowych premierach, obraca się w towarzystwie gwiazd show-biznesu, zawsze jest elegancko ubrana, nawet zdjęcia, które wrzuca na Twittera czy Facebooka, wyglądają jak wystylizowane. A wszystko po to, by potem szefowie Porsche mogli powiedzieć: – Wybraliśmy Marię, bo łączy sukces, siłę i elegancję, a to jest to, na czym nam zależy.

W 2012 r. Szarapowa postanowiła pójść o krok dalej – założyła własną firmę produkującą słodycze pod marką Sugarpova. Eisenbud został jej prezesem. Biznes z pozoru ryzykowny, bo słodycze ze sportem nie zawsze dobrze się kojarzą. Ale Maria tłumaczyła, że zachęca dzieciaki przede wszystkim do uprawiania sportu, a jak już trochę pobiegają i pomachają rakietą, mogą sobie pozwolić na odrobinę słodyczy po wysiłku. Podeszła do tego projektu tak, jak podchodzi do tenisa – 100 proc. profesjonalizmu, inteligentnie i z zaangażowaniem.

– Marka Sugarpova jest świetnie zrobiona, doskonale przemyślana, z oryginalnym, ikonicznym designem, czyli takim, który się zapamiętuje na długo. Osobowość marki bardzo dobrze oddaje osobowość gwiazdy: jest nowoczesna, wyrazista, pogodna, młoda. Jest marką premium, ale nie dystansującą. Ma wszystko, czego trzeba, by osiągnąć sukces – mówi Małgorzata Pawlik-Leniarska z międzynarodowej agencji brandingowej Dragon Rouge.

Ponoć sprzedaż słodyczy Sugarpova rozwija się świetnie, a najlepiej – w Japonii. W przygotowaniu są kolejne projekty własne – ubrania, okulary, kosmetyki. Marka Maria Szarapowa dopiero nabiera rozpędu.

Jest też oczywiście druga strona medalu. Szarapowa ma bardzo mało czasu dla siebie. Eisenbud stara się odciążać ją, jak tylko może, wymieniają dziennie „tylko” ok. 50 maili i SMS-ów. Ale podczas turniejów trzeba zadowolić wszystkich sponsorów. Przyjęcia, prezentacje i pokazy nie mają końca. – Czasem Maria pracuje ciężej poza kortem niż na nim, ale nie musicie jej współczuć, jakoś dajemy radę – żartował menedżer.W numerze także:Twierdza Kraków nie broniła się długo

Justyna Kowalczyk dla Sport.pl: Być kobietą

Rafał Stec: Jak wielkie jest Atletico

Katastrofa „Królewskich”

Nieskazitelny Harry

Wojciech Kuczok: Niesforność sznurowadeł

Niedziela dla Stocha

Dlaczego reprezentacja koszykarzy nie istnieje

Zobacz także

Cały tekst: http://ekstra.sport.pl/ekstra/1,143306,17377818,Slodycz_Marki_Szarapowej.html#ixzz3RENFGI2o

Za pokój ma zapłacić Ukraina

Tomasz Bielecki, Bruksela, Wacław Radziwinowicz, Moskwa, 09.02.2015
Angela Merkel, Petro Poroszenko i Francois Hollande podczas zeszłotygodniowego spotkania w Kijowie

Angela Merkel, Petro Poroszenko i Francois Hollande podczas zeszłotygodniowego spotkania w Kijowie (Mykola Lazarenko / AP (AP Photo/Presidential Press Service, Mykola Lazarenko))

Jedno z założeń planu pokojowego Merkel i Hollande’a to zatwierdzenie ostatnich zdobyczy separatystów. Będą Moskwę i Kijów namawiać na to w Mińsku.
Zaplanowany na pojutrze szczyt przywódców Rosji, Ukrainy, Niemiec i Francji w Mińsku ma zwieńczyć kilkudniową batalię dyplomatyczną kanclerz Angeli Merkel i prezydenta François Hollande’a. W czwartek byli w Kijowie, w piątek – w Moskwie.Wiele elementów niemiecko-francuskiej oferty pozostaje niejawnych, ale Hollande zdradził jej kluczowy punkt w telewizji France 2. To stworzenie strefy zdemilitaryzowanej szerokiej na 50-70 km, która oddzielałaby wojska Ukrainy od sił rebeliantów. Miałaby się ciągnąć, jak wynika z wypowiedzi Hollande’a, wzdłuż obecnej linii frontu w Donbasie. To w rzeczywistości jest propozycja zatwierdzenia zdobyczy wojennych rebeliantów od czasu – nieprzestrzeganego przez nich – porozumienia rozejmowego z Mińska z września 2014 r. Tamta ugoda mówiła o strefie zdemilitaryzowanej szerokiej tylko na 30 km i wzdłuż ówczesnej „linii zawieszenia ognia”.Rebelianci od września zdobyli – wedle różnych szacunków – 0,5-1,5 tys. km kw. Proponowane teraz poszerzenie strefy buforowej do 50-70 km pozwoliłoby im umocnić pozycje w sercu Donbasu. Zwłaszcza że – zdaniem naszych rozmówców z zachodniej dyplomacji – nikłe są szanse, by nowe porozumienie pomogło uszczelnić granicę samozwańczych „republik” z Rosją, przez którą napływają żołnierze, najemnicy i broń.

Hollande podkreślił potrzebę „silnej autonomii” dla wschodnich rejonów Ukrainy. – Ci ludzie prowadzili ze sobą wojnę. Trudno im będzie dzielić wspólne życie – powiedział prezydent Francji. Kijów już we wrześniu obiecał „specjalny status” dla ziem zajmowanych wtedy przez rebeliantów. Skala autonomii będzie zapewne jednym z gorętszych punktów rokowań dyplomatów z Rosji, Ukrainy, Francji i Niemiec, którzy dziś w Berlinie zaczną przygotowania do szczytu mińskiego. Zdaniem Niemców w Mińsku powinni być też przywódcy separatystów – choć nie przy głównym stole.

Czy Putin zgodzi się na takie warunki? W ofercie, którą miał przekazać na przełomie stycznia i lutego Paryżowi, Berlinowi, a potem Kijowowi, stawiał jeszcze radykalniejsze żądania. Wedle świetnie poinformowanego ukraińskiego tygodnika „Dzerkało Tyżnia” plan Putina opierał się na powołaniu autonomicznych obwodów lub republik na terenie obwodów donieckiego i ługańskiego (rebelianci obecnie nie kontrolują całych tych obwodów), utworzeniu z nich specjalnych stref ekonomicznych, federalizacji Ukrainy oraz podpisaniu – w istocie konfederacyjnych – umów między Kijowem a „republikami autonomicznymi” o podziale kompetencji.

Jeśli nawet na plan Merkel i Hollande’a zgodzi się Putin, to czy „tak” powie też Poroszenko? Ukrainiec już raz, we wrześniowej ugodzie z Mińska, poszedł na trudny kompromis z separatystami, bo nie znalazł alternatywy wobec ofensywy rebeliantów i wojsk Rosji, a także zbyt słabych sankcji nałożonych na Rosję przez Zachód i odmowy dozbrojenia Ukraińców. Poroszenko stoi przed powtórką z września.

Merkel na dorocznej Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium twardo odrzuciła w sobotę możliwość dozbrajania Ukraińców, o czym debatuje się teraz w USA. Barack Obama, który jeszcze w tej sprawie się nie wypowiedział, będzie dziś gościć Merkel w Waszyngtonie. Ale nie zmieni jej stanowiska. – To dla mnie jasne, że stanowisko Niemiec hamuje administrację Obamy w kwestii dozbrajania Ukraińców – powiedział w Monachium Bob Corker, szef komisji spraw zagranicznych w Senacie USA.

Tymczasem propaganda rosyjska straszy obywateli wizją amerykańskiej agresji. Telewizja Rossija 1 twierdzi, że USA szykują „wielką wojnę”, obiecując dostawy broni dla Ukrainy i przybliżając bazy NATO do granic Rosji. – W świecie rozchodzi się już smród palonego mięsa – straszył wczoraj widzów Dmitrij Kisielow, główny rosyjski propagandzista telewizyjny.

Zobacz także

wyborcza.pl

Warszawskie przekleństwo Bieruta

Jerzy S. Majewski, 09.02.2015
Bolesław Bierut nad makietą Trasy W-Z. Bierut szybko zaczął uważać się za współtwórcę odbudowywanej stolicy, interesował się planami urbanistycznymi, odbudową zabytków i decydował o kształcie wielu nowych obiektów czy losie wskrzeszanych z ruin pamiątek przeszłości. W 1950 r. nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza ukazała się gruba księga zatytułowana

Bolesław Bierut nad makietą Trasy W-Z. Bierut szybko zaczął uważać się za współtwórcę odbudowywanej stolicy, interesował się planami urbanistycznymi, odbudową zabytków i decydował o kształcie wielu nowych obiektów czy losie wskrzeszanych z ruin pamiątek przeszłości. W 1950 r. nakładem… (Archiwum)

Jednym pociągnięciem pióra nowa władza odebrała warszawiakom prywatną własność gruntów, a dekret Bieruta z 26 października 1945 r. do dziś odbija się czkawką, powodując m.in. niekończące się problemy w stołecznym budownictwie.
Dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy” nie przyjechał na radzieckich czołgach, lecz narodził się w środowisku przedwojennych architektów i urbanistów, a pisali go prawnicy, którzy dobrze wiedzieli, czym jest prawo własności. Stał się jednak jednym z kamieni milowych w procesie odbierania Polakom ich majątków przez komunistów.Dekret niniejszy wchodzi w życie z dniem ogłoszenia – głosi artykuł 12 dokumentu nazywanego dekretem Bolesława Bieruta, wówczas prezydenta zdominowanej przez komunistów Krajowej Rady Narodowej będącej namiastką parlamentu i człowieka, który do swej śmierci w marcu 1956 r. grał pierwsze skrzypce w powojennej Polsce. Cały tekst mieścił się na stronie maszynopisu, a zdanie kluczowe brzmiało: Wszelkie grunty na obszarze m.st. Warszawy przechodzą z dniem wejścia w życie niniejszego dekretu na własność gminy m.st. Warszawy . Dekret został opublikowany w Dzienniku Ustaw z datą 21 listopada 1945 r.”Gnieździliśmy się w kamienicy przy Stalowej na Pradze z kilkoma innymi rodzinami. Pamiętam, jak jeden z sąsiadów mówił do mamy, że już stracił wszystko. Przed wojną oszczędności zainwestował w kamienicę na Powiślu. Została zburzona. Liczył, że jak znajdzie wspólników, to ją odbuduje. Teraz tę nadzieję stracił” – opowiadała mi jedna z czytelniczek.

Warszawa 1946, 1956 i 1963 w obiektywie Vachona [ZDJĘCIA]

Zalety dekretu?

Ale komunalizacja gruntów prywatnych w stolicy budziła także inne reakcje i do dziś nie brak obrońców dekretu Bieruta przekonujących, że bez odebrania gruntu właścicielom miasto nie zostałoby szybko odbudowane. Trudno nie zgodzić się z tą argumentacją w przypadku straszliwie zdewastowanych centralnych części miasta – bez komunalizacji ciężko byłoby w ogóle myśleć na przykład o odbudowie Muranowa, gdzie po zdławieniu powstania w getcie Niemcy zrównali dzielnicę z ziemią, a większość żydowskich właścicieli wymordowali. – Dekret był niezbędny do odbudowy miasta – uważa Jan Stachura, właściciel kancelarii prawnej zajmującej się zwrotem nieruchomości w Warszawie. – W 1945 r. istniała pełna świadomość własności prywatnej, ale też świetnie zdawano sobie sprawę z tego, że wywłaszczanie posesji za pomocą tradycyjnych metod trwałoby latami.

Kołchozy mieszkaniowe. W powojennych ruinach

Spór o Kolonię Staszica

Trudno jednak uzasadnić odbieranie własności gruntu na ocalałej z pożogi prawobrzeżnej Pradze czy w mniej zniszczonych dzielnicach powstałych w latach międzywojennych, takich jak Żoliborz czy Ochota. Te rejony miasta nie wymagały przekształceń urbanistycznych, a stojące tu budynki stosunkowo łatwo można było odbudować. Wracający warszawiacy szybko zaczynali remonty. – Nasz dom na Żoliborzu przy Fortecznej zaraz po wojnie został rozszabrowany, a złodzieje wyrwali nawet podłogi. Mój ojciec wrócił jednak do budynku i wyremontował go do spółki z przyjacielem poznanym w Auschwitz – opowiada Piotr Rodowicz.

W 1945 r. w podobny sposób postępowały tysiące warszawiaków. Mieszkańcy Kolonii Staszica na Ochocie, składającej się z szeregowców, willi i niewysokich budynków wielorodzinnych, zastali domy spalone, ale nadające się do odbudowy. Remontowali je nielegalnie, bo nie godzili się na to urbaniści z Biura Odbudowy Stolicy, którzy w miejscu Kolonii Staszica, jednym z najbardziej udanych przedsięwzięć architektonicznych Warszawy lat 20., chcieli urządzić tereny zielone. Dopiero w początku października 1945 r. BOS zgodziło się, by te „burżuazyjne wille i szeregowce” tymczasowo odbudować, z zastrzeżeniem że w przyszłości zostaną zburzone.

Incydent ten ukazuje absurdalność wielu pomysłów urbanistów BOS zmierzających do totalnego przekształcenia odbudowywanego miasta. Zamiana w park łatwych do wyremontowania kwartałów domów z przemyślaną siecią uliczek, placyków oraz chętnymi do odbudowy właścicielami stanowiła utopię możliwą tylko przy całkowitej komunalizacji gruntów.

Kto napisał ten dekret?

Po ogłoszeniu dekretu przed urbanistami otwierały się wielkie możliwości nowego kształtowania miasta wbrew jego skali i tradycji. Mogli poczuć się demiurgami podobnie jak posłuszny we wszystkim Moskwie Bolesław Bierut, który z czasem zaczął kreować się na wielkiego znawcę Warszawy czuwającego nad jej odbudową i przebudową.

To nie jest nasza Warszawa. To nowe, inne, obce miasto. O ile odbudowane Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat czy Starówka przypominają w dużym stopniu, a nieraz są wprost identyczne z Warszawą przedwojenną, to nowe oblicze ulicy Marszałkowskiej (…) ma na sobie niezatarte piętno architektury radzieckiej – pisał w 1954 r. Andrzej Jabłoński w „Kalejdoskopie warszawskim”. Ulice wytyczano na nowo i zabudowywano je gmachami w stylu socrealistycznym, a własność prywatna ograniczała się do niewielkiej liczby zakładów rzemieślniczych i warsztatów.

60 lat warszawskiej Starówki. Dlaczego Bierut zgodził się na odbudowę?

Zdaniem historyka Tomasza Markiewicza to właśnie w środowisku przedwojennych lewicujących urbanistów i architektów zrodziły się pierwsze pomysły na komunalizację gruntów w stolicy. Kluczową postacią okazał się Roman Piotrowski, który wiosną 1945 r. stanął na czele Biura Odbudowy Stolicy. – Architekci ci – uważa Markiewicz – doskonale pamiętali problemy, jakie w drugiej połowie lat 30. przyniosło przebijanie przez Muranów ulicy Bonifraterskiej. Nowa Bonifraterska skróciła drogę ze Śródmieścia na Żoliborz, ale jej przeprowadzenie wymagało wyburzenia szeregu budynków oraz naturalnie pertraktacji z właścicielami kamienic i ich wywłaszczeń. Niektóre kamienice należały do kilku lub kilkunastu właścicieli, chodziło o zaledwie kilkanaście budynków, a i tak całą tę operację uznano przed wojną za wielki sukces. Znacznie śmielsze plany przebicia przez gęsto zabudowane tereny trasy Północ – Południe biegnącej po linii dzisiejszej alei Jana Pawła II przed wojną wymagałyby zapewne kilkunastu lat uzgodnień. Ślady takiego myślenia odnajdujemy w artykule „Życia Warszawy” z 26 października 1945 r., czyli z dnia uchwalenia dekretu.

Byłaby niewyobrażalnym błędem odbudowa miasta na dawnej sieci ulicznej, na dawnej siatce przedwojennych gruntów. Zburzenie Warszawy przez wroga daje pole do nieskrępowanej rekonstrukcji miasta, stworzenia zdrowego organizmu miejskiego. Nie można jednak osiągnąć tego bez gruntownej zmiany podziału bloków ulicznych i placów. Bez zmiany przeznaczenia terenów, rozluźnienia lub usunięcia na zawsze zabudowy na przestrzeniach gęsto zabudowanych. (…) Trzeba wprowadzić wolne, zielone przestrzenie. Przebić szerokie arterie komunikacyjne. (…) Czy udałoby się przeprowadzić te zamierzenia bez przejęcia wszystkich terenów w ręce gminy? Brak wielu hipotek. Nieobecność właścicieli i ich spadkobierców (…) nie pozwoliłaby przez długie lata na przystąpienie do prac nad rekonstrukcją. Trzeba by przeprowadzić setki tysięcy dochodzeń, pertraktacji, postępowań wywłaszczeniowych i procesów sądowych. Trzeba by lat i olbrzymiego aparatu administracyjnego, by w tych warunkach sprawy własności uregulować. A zwlekać nie można .

Artykuł nie został podpisany, ale bez wątpienia powstał w środowisku urbanistów Biura Odbudowy Stolicy i naturalnie został zaakceptowany przez władzę. Jego założenia zrodziły się w BOS, a ostateczny kształt to zapewne rezultat dyskusji na forum Krajowej Rady Narodowej, której posłem był Roman Piotrowski.

Stolica w stolicy

W styczniu 1945 r. wielu zastanawiało się, czy do Warszawy w ogóle warto wracać, pojawiały się domysły, że stolica zostanie przeniesiona do Łodzi, czemu jednak zaprzeczył Bierut. Wkrótce po odzyskaniu Warszawy władze państwowe będą chciały się przenieść do stolicy. Bez względu na to, w jakim stanie znajdziemy miasto. Choćby dlatego, żeby przyspieszyć odbudowę Warszawy – zapowiadał w wywiadzie dla „Życia Warszawy” opublikowanym 7 stycznia 1945 r., dziesięć dni przed oddaniem przez Niemców ruin stolicy. Słowa te dowodzą, że decyzja o odbudowie zapadła wcześniej. Historyk prof. Jerzy Kochanowski przypuszcza, że to Stalin przekonał Bieruta do konieczności odbudowy miasta i utrzymania jego stołeczności. Warszawa była wszak symbolem państwa polskiego.

W tym samym wywiadzie Bierut odniósł się też do kwestii odbudowy. Nie umiem powiedzieć o szczegółach. Zna je prezydent Warszawy Marian Spychalski, ale plan był opracowany jeszcze przed tragedią Warszawy. (…) W zasadzie reorganizuje on strukturę miasta. Będzie ono podzielone na szereg dzielnic: reprezentacyjną, handlową, przemysłową, naukową itp.

Przedstawiamy najciekawsze niezrealizowane wizje socrealizmu. Wszędzie Pałace Kultury. Tak miała wyglądać Warszawa

23 stycznia z polecenia Spychalskiego z Podkowy Leśnej do Warszawy ściągnięci zostali architekci i konserwatorzy Jan Zachwatowicz i Piotr Biegański, którzy podczas okupacji inwentaryzowali stołeczne zabytki. Spychalski zaproponował im zorganizowanie Biura Odbudowy Stolicy i przydzielił auto, którym po wyjściu z jego gabinetu pojechali na rekonesans. Gdy na Starym Mieście wdrapałem się na wzgórza z ruin, sprawa jego wskrzeszenia wydała mi się beznadziejna. Ale pamiętam, że stojąc zdruzgotany na tych ruinach, powiedziałem sobie: „A my to jednak odbudujemy!” – wspominał Zachwatowicz.

Podobnie myślały tysiące ludzi wracających do stolicy. Do odbudowy przystąpili z entuzjazmem, ale jak zauważał Markiewicz, pewnie niewielu przychodziło do głowy, że ich miasto stanie się pierwszym polem eksperymentu społecznego, gospodarczego i architektonicznego, wzorowanego na rozwiązaniach sowieckich . Zwłaszcza że komuniści nie od razu zdradzali swoje intencje.

Zachwatowicz znakomicie nadawał się do kierowania odbudową zabytków, ale był związany z Państwem Podziemnym i chciał ratować dziedzictwo kulturalne stolicy, więc już w lutym na stanowisku szefa BOS zastąpił go Roman Piotrowski, architekt projektujący m.in. znakomite budynki mieszkalne dla ZUS-u i związany z awangardowa grupą Praesens, który zapisał się do Polskiej Partii Robotniczej. Zdaniem Markiewicza z punktu widzenia władzy ta nominacja była racjonalna, a Piotrowski gwarantował przebudowę miasta zgodną z wizją komunistów.

W lutym 1945 r. prezydent Spychalski zapowiadał rozluźnienie zabudowy, a także powołanie państwowych firm budowlanych mających wyeliminować prywatne. Przez pierwsze lata odbudowy zamiar ten się nie powiódł, ale doskonale ilustrował niechęć władzy do inicjatywy prywatnej.

Z kolei Stanisław Tołwiński, poseł do KRN mianowany 5 marca 1945 r. nowym prezydentem miasta, zapowiedział planową odbudowę Warszawy, podczas której to państwo będzie decydować o prawidłowym rozmieszczeniu ludności pracującej, co będzie wymagało ograniczenia własności prywatnej, a administracja domów mieszkalnych ma być przejęta pod kontrolę społeczną – pisze Markiewicz.

Przywołuje on też akt prawny, który na długo stał się udręką właścicieli mieszkań: dekret z 21 grudnia 1945 r. o publicznej gospodarce lokalami i kontroli najmu wprowadzający przymusowy kwaterunek. To wtedy wiele mieszkań w kamienicach zamieniło się w wielorodzinne „kołchozy” ze wspólnym korytarzem, łazienką i kuchnią.

Powrót do życia

Liczba powracających zaskoczyła władze. Już jesienią 1945 r. w Warszawie mieszkało ok. 400 tys. ludzi, z czego dwie trzecie w zniszczonej lewobrzeżnej części. „Zamieszkaliśmy całą rodziną w ruinie oficyny. Gnieździliśmy się w ocalałej kuchni i służbówce, z której przetrwały tylko trzy ściany. Czwarta runęła. Zastąpiły ją deski. Za nimi pod stopami rozpościerała się czeluść” – opowiadała Barbara Wereszczyńska, która wróciła do mieszkania w Śródmieściu przy ul. Pięknej 44.

Już od stycznia w lewobrzeżnej Warszawie powstawały sklepy i targowiska. Na Marszałkowskiej otwarto pierwszą kawiarnię, a handel wracał na partery, do byle jak skleconych bud i bram. Firmy handlowe i usługowe rosły jak grzyby po deszczu, osiągając do końca 1947 r. imponującą liczbę ponad 14 tys.

Zniszczenie miasta oceniono na ponad 75 proc. wszystkich budynków. Bardzo wolno odtwarzano infrastrukturę, długo brakowało energii elektrycznej, wody i gazu.

Na początku października 1945 r. na Filtrowej i Nowowiejskiej pojawił się tramwaj kursujący od placu Narutowicza na Ochocie do placu Zbawiciela w Śródmieściu. Wkrótce potem Warszawa miała 18 km czynnych torów tramwajowych (258 km w 1939 r.) oraz pięć linii tramwajowych (przy 39 przedwojennych). Komunikacja oparta była na ciężarówkach i przede wszystkim wyściełanych słomą furmankach.

40 lat Trasy Łazienkowskiej. „Bez niej byśmy się udusili”

Ile komuna zabrała warszawiakom

Dekret Bieruta dotyczył jedynie gruntów, znajdujące się na nich budynki miały pozostać w rękach dotychczasowych właścicieli, którzy, jak pisało „Życie Warszawy”, będą korzystać ze swoich gruntów nadal jak poprzednio jako dzierżawcy czy użytkownicy . Taki zapis przypominał rozwiązania zachodnie, tyle że w komunizowanej Polsce szybko stał się tylko teorią. Władza nie zamierzała przestrzegać ustalanego przez siebie prawa, wielu właścicielom odbierała kamienice i automatycznie poddawała obowiązkowi kwaterunku, co działo się zwłaszcza w centrum miasta. Na peryferiach ograniczano się głównie do przejęcia ziemi.

Cytowany wyżej mecenas Jan Stachura, obrońca dekretu, twierdzi, że sam w sobie nie był zły, ale fatalny okazał się sposób jego wykonania. Przywołuje też art. 7 mówiący, że użytkownicy gruntów mogą wnioskować o przyznanie na tym gruncie prawa wieczystej dzierżawy. Nie wszyscy to robili, bo tym, którzy wniosku nie zgłosili, przysługiwało odszkodowanie w cenionych obligacjach miejskich. „Mój dziadek, notariusz, nie złożył wniosku. Zamiast posesji ze zburzonym domem wolał obligacje” – mówił Stachura. Zwraca uwagę, że posesje miały być przejmowane, lecz stopniowo, jak zapisano w dekrecie, w miarę potrzeb planistycznych. – W przypadku Żoliborza czy Saskiej Kępy takich potrzeb nie było.

Dekret od razu spotkał się z krytyką, której ślady znajdujemy w ówczesnej prasie opozycyjnego PSL czy związanej z organizacjami prywatnego handlu i przemysłu. „Wiadomości Gospodarcze”, wtedy organ Izby Przemysłowo-Handlowej, przekonywały, że odbudowa nie wymaga wywłaszczenia wszystkich 40 tys. parceli budowlanych na obszarze miasta. Peeselowska „Gazeta Ludowa” pisała, że warszawiacy, tak strasznie doświadczeni w czasie wojny, wygnani ze swych domostw i zwykle pozbawieni całego dobytku, teraz mają zostać obdarci z ostatniej własności, jaka im została.

Te głosy protestu były wyrazem niemałej odwagi, ale nie mogły naturalnie powstrzymać planu stopniowego ubezwłasnowolniania społeczeństwa. Markiewicz przekonuje też, że dekret przyczynił się do spowolnienia odbudowy dokonywanej przez inicjatywę prywatną, kiedy jeszcze duże państwowe firmy budowlane były w powijakach. Żeby zmienić taki stan rzeczy, wydano kolejne dekrety zmuszające właścicieli do renowacji zniszczonych domów, a gdy właściciel zwlekał, robiło to na jego koszt miasto. I do czasu spłacenia należności taki odbudowany dom stawał się własnością gminy.

Mocą dekretu zabrano warszawiakom 40 tys. nieruchomości, czyli 94 proc. miasta w przedwojennych granicach. Dekret de facto służył wywłaszczeniu właścicieli, a tym samym likwidacji warstwy mieszczańskiej – twierdzi Tomasz Markiewicz.

Skutki dekretu

Za sprawą dekretu Bieruta i braku ustawy reprywatyzacyjnej wciąż niezałatwione są setki roszczeń spadkobierców byłych właścicieli warszawskich posesji, na czym najlepiej wychodzą kancelarie adwokackie specjalizujące się w zwrocie nieruchomości. Roszczenia dotyczą często działek w miejscach, które po wojnie zupełnie się zmieniły, stały się np. fragmentami terenów zielonych albo po prostu pustymi miejscami. Najdrastyczniejszym przykładem jest otoczenie Pałacu Kultury i Nauki wzniesionego w miejscu gęstej przedwojennej zabudowy. Ciągnące się latami załatwianie roszczeń do działek na tym obszarze spowalnia zabudowę i sprawia, że Warszawa należy do nielicznych metropolii mających wciąż ogromną pustą przestrzeń w samym środku. Inny efekt dekretu jest taki, że należące do miasta, ale objęte roszczeniami budynki z reguły nie są remontowane i popadają w ruinę.

Wywłaszczanie

Nie tylko dekret Bieruta odbierał warszawiakom ich własność. Pozbawionych niemal wszystkiego wygnańców tak jak innych obywateli objął wydany 6 stycznia 1945 r. dekret o wycofaniu z obiegu banknotów emitowanych w Generalnym Gubernatorstwie. Władze wymieniały banknoty stare na nowe w stosunku 1:1, ale w przypadku osób prywatnych tylko do sumy 500 zł, a zakładów rzemieślniczych – do 2 tys. zł. Najtańsza zupa w barze ulicznym kosztowała 10 zł.

6 maja 1945 r. uchwalono ustawę o przejmowaniu przez państwo porzuconych i opuszczonych majątków dotykającą także wielu warszawiaków, którzy z różnych przyczyn nie powrócili do stolicy. Kilka miesięcy po dekrecie Bieruta uchwalona została ustawa o przejęciu na własność państwa podstawowych gałęzi gospodarki narodowej, zaś rozpętana niebawem „bitwa o handel” do końca 1950 r. dobiła prywatnych przedsiębiorców.

Korzystałem z artykułu Tomasza Markiewicza zamieszczonego w książce Aleksandra Hetki „Dekret warszawski. Wybrane aspekty systemowe”, 2006

Nowy cykl „Wyborczej” o reprywatyzacji. Skąd wzięły się dzisiejsze problemy z przejmowaniem odebranych nieruchomości? Kto i jak przejmuje dawne dobra? Jak zrekompensować krzywdy tym, którym komuna odebrała własność? Czy należy zwracać utracone nieruchomości bez względu na to, co dziś na nich się znajduje? Czy obiecywana ustawa reprywatyzacyjna zostanie przyjęta? Zapraszamy do dyskusji i czekamy na listy pod adresem: listy@wyborcza.pl

Jutro w „Wyborczej”: Kto korzysta, a kto traci na reprywatyzacji w Warszawie?

W ”Ale Historia” czytaj też:

Ucieczka Stanisława Mikołajczyka
Kiedy w czerwcu 1945 r. były premier rządu londyńskiego przyleciał do Warszawy, w stolicy, a potem kolejnych miastach nieprzebrane tłumy witały go jak zbawcę. Choć nie mógł pokonać komunistów i pewnie dość szybko zorientował się, jaki los go czeka, jeśli nie ucieknie, to niemal do końca zarzekał się, że z kraju nie wyjedzie.

Wywózki z Kresów
Dziesiąty luty będziem pamiętali/ przyszli Sowieci, gdyśmy jeszcze spali/ i naszedzieci na sanie wsadzili/na główną stację wszystkich dowozili – mówią słowa piosenki napisanej przez nieznanego Polaka zesłanego na początku 1940 r. w głąb ZSRR.

Maria Skłodowska – Curie: Ukochana Francuza
Bardzo możliwe, że gdyby nie zakochał się w niej ten doktor fizyki, Maria Skłodowska zostałaby nauczycielką na pensji, a nie najsławniejszą uczoną w dziejach.

Historia przedmiotu. Pożeracze kurzu
Odkurzacz miał wielu ojców. W XIX-wiecznej Europie i Ameryce przyznano kilkadziesiąt patentów na urządzenia usuwające kurz, poczynając od ręcznych dmuchaw napędzanych korbką, a na ogromnych urządzeniach wykorzystujących pompy próżniowe i silniki parowe kończąc.

Atom Izraelczyków
Dawid Ben Gurion długo marzył o żydowskiej bombie atomowej, był przekonany, że najskuteczniej odstraszy ona arabskich sąsiadów od prób zniszczenia Izraela. Do zdobycia broni jądrowej dążył wbrew woli wielu swych rodaków.

Wyborcza.pl

Mordowanie cywilizacji i gwiazdy

Jacek Żakowski, tygodnik „Polityka”, 09.02.2015

„Wprost”, nr 6/2015

Poseł Girzyński ma rację. Po latach starań i błagań udało się zamordować naszą cywilizację. Uff!
Na wieść o tym, że konwencja antyprzemocowa przeszła w Sejmie, bojownicy Państwa Islamskiego odetchnęli z ulgą. Nie muszą już siebie i nas wysadzać w powietrze. Starczy, że poseł będzie meldował, jak sami się mordujemy. Natomiast polscy obrońcy Boga się zaniepokoili. Zwłaszcza że w ten sam piątek papież zabronił im bić dzieci po twarzy. Szczęśliwie, w odróżnieniu od Sejmu papież jest miłosierny. Przynajmniej w tyłek bić dzieci pozwala. I nie mówi, że kobiet to nie dotyczy. Dobrze, że choć w Watykanie broni się reduta naszej cywilizacji i można tam ze starą oraz pomiotami pojechać, by im spuścić łomot.Teraz będzie poważnie. Bo kiedy ustawa antyprzemocowa przechodziła w Sejmie, warszawka i internet huczały o przemocy wobec kobiet, której ofiarą padła ponoć m.in. znana dziennikarka molestowana i mobbingowana przez szefa mającego twarz znaną z ekranu i prowadzącego rozmowy z najważniejszymi osobami w Polsce. „Wprost”, który to opisał, nie podał nazwisk ani nazwy stacji. Ale sieć „wie”. Nazwisko gwiazdora pojawiło się w niezliczonych postach na stronach cytujących artykuł.Nie mam powodu wierzyć „Wprost” i postom. Ale tysiące ludzi mówią i piszą o tym w sieci. Pod nazwiskiem robią to ostrożnie ze względu na konsekwencje prawne. Anonimowo – z nazwiskami, nazwami programu i stacji, pikantnymi szczegółami oraz uzupełnieniami. Bo podobno ofiar było wiele.

Nie zajmuję się sprawami towarzyskimi. Ale jeśli chodzi o ten przypadek przemocy, przyznam, że niepokojąco milczące są wielkie media, słusznie zainteresowane konwencją. To źle.

Profesjonaliści nie mogą się odklejać od tego, co kręci nowe media. I nie powinni wysyłać sygnału, że teoretycznie są przeciw przemocy, ale konkretna seksafera w mediach już ich nie obchodzi. Ponieważ milczą też politycy, feministki, urzędy oraz ci, których nazwy i nazwiska najczęściej są wymieniane, powstaje wrażenie, że media tak działają i to się nie zmieni. W ten sposób nie tylko podważamy zaufanie odbiorców, ale także zachęcamy sprawców i rozbrajamy ofiary.

Jeśli tak zostanie, to po artykule „Wprost” proceder molestowania w pracy, kariery za seks czy mobbingowania opornych stanie się łatwiejszy i powszechniejszy. Zwycięży wiara, że tak ma być na wieki. Nie tylko w mediach. Zło jawnie bezkarne szerzy się błyskawicznie. Dlatego nie można tej sprawy tak zostawić.

Zwykle ofiary nie chcą mówić, a sprawcy tym bardziej. Ale na świecie korporacje umieją sobie z tym radzić. A ci, o których mowa, doskonale to wiedzą. Oskarżana firma stoi przed prostym wyborem. Może, nic nie robiąc, trwać z piętnem „domu złego”, które (sprawiedliwie lub nie) będzie się za nią, jak za Kościołem, ciągnęło, aż kiedyś wybuchnie rujnującymi pozwami, bo bezczynność uczyni korporację współwinną. Albo może poprosić zewnętrzne autorytety, by zbadały plotki i oczyściły ją z zarzutów lub z winnych.

Mleko się rozlało. Jeśli się nie posprząta, to skiśnie. Będzie mordowało smrodem nie tylko firmę i gwiazdę, ale też cywilizację od Bałtyku po Tatry.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz