Synod (16.06.2015)

 

Niemcy+Polska=WNM. Dobre zdanie o Polakach ma 88 proc. Niemców. Lubią nas nawet potomkowie wypędzonych

scenaPokuty
Berlin

Berlin (Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta)

Prawie 90 proc. potomków niemieckich wypędzonych dobrze myśli o Polakach i pozytywnie ocenia stosunki polsko-niemieckie. Większość Niemców chce także, by w budowanym w Berlinie muzeum wypędzeń była mowa o zbrodniach popełnionych przez ich dziadków w okupowanej Polsce.
Sam fakt, że stosunki polsko-niemieckie są dobre, a stereotypy gasną, obserwujemy od dawna. Mówią o tym nie tylko politycy ale również zwykli ludzie. Mimo to wyniki sondażu instytutu Allensbach są dość niespodziewane. Przeprowadzono go bowiem z okazji pierwszego w niemieckiej historii Dnia Pamięci o Wypędzeniach, który będzie obchodzony 20 czerwca. Badanie sfinansowała zaś rządowa fundacja „Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie”, która buduje w Berlinie muzeum wypędzonych. Na jej zlecenie ankieterzy przepytali wiosną tego roku 1453 Niemców, prawie 500 Polaków i tysiąc Czechów.

Dobrego zdania o Niemcach jest 80 proc. Polaków

Wydawałoby się, że już sam kontekst sondażu będzie wybuchowy. Balast historii oraz napływające ze środowisk wypędzonych żądania odszkodowań za pozostawione majątki były, przynajmniej w sensie medialnym, głównym wątkiem stosunków Berlina i Warszawy. Z badań wynika, że to już przeszłość.

Autorzy badań twierdzą wprawdzie, że tematyka powojennych deportacji Niemców z Pomorza, Prus, Śląska czy Sudetenlandu to w Niemczech ciągle ważna kwestia, a przyczyn tego zainteresowania doszukują się w fali uciekinierów z Bliskiego Wschodu i Afryki, która obecnie zalewa Niemcy. Ale jeśli dokładniej przyjrzeć się wynikom sondażu, to średnio, w 10 stopniowej skali ważności, problem uchodźców dostał 4,8 punktów. Większość Niemców uważa jednak, że deportacje to już zamknięty rozdział. Wyjątkiem są żyjące ofiary wypędzeń.

Jeśli chodzi o stosunek do sąsiadów, to 88 proc. badanych Niemców ma dobre zdanie o Polakach, jakich w ostatnich latach spotkało. Wśród wypędzonych i ich potomków ten wskaźnik jest niższy tylko o jeden punkt procentowy. Co ciekawsze w 2006 r. dobrego zdania o Polakach było tylko 70 proc. Niemców. Autorzy badania nie tłumaczą przyczyn, ale widać je gołym okiem. Po wejściu Polski do UE i zniesieniu kontroli na graniach ludziom z obydwu krajów łatwiej się poznać i, jak wynika z sondażu, polubić. Dobrego zdania o Niemcach jest bowiem 80 proc. Polaków. Jeśli chodzi o mieszkańców Śląska, Pomorza czy dawnych Prus Wschodnich, czyli ziem, które przed wojną należały do Niemiec, liczba ta jest o 10 punktów wyższa. Także w tym przypadku w minionych latach doszło do sporych, pozytywnych zmian.

W muzeum wypędzeń jest miejsce dla Polaków

Ciekawe jest też to, jak Niemcy wyobrażają sobie ekspozycję w muzeum wypędzonych. O jej kształt wybuchały już awantury, przez co m. in. stanowisko stracił dyrektor muzeum. Poszło o to, że według jego wizji placówka miała się koncentrować głównie na losach deportowanych Niemców, pomijając to, co podczas wojny działo się z innymi narodami. Tymczasem badani chcieliby przede wszystkim dowiedzieć się o historii ziem, z których wypędzano Niemców, a dopiero potem o ich ucieczce przed nadchodzącą Armia Czerwoną i późniejszych deportacjach. Aż 58 proc. badanych chciałoby, by muzeum poruszyło temat niemieckich zbrodni w okupowanej Europie. 44 proc. widziałoby w muzeum miejsce dla opowieści o wypędzeniach Polaków, których podczas okupacji dokonywali Niemcy. Taki temat w dyskusji o kształcie muzeum pojawiał się rzadko.

Niemieckie władze będą musieli to teraz wziąć pod uwagę.

Zobacz także

wyborcza.pl

 

Stalinowcy na „Batorym”

Bożena Aksamit, 15.06.2015
http://www.gazeta.tv/plej/19,145972,18122669,video.html?embed=0&autoplay=1
W kwietniu 1947 r. m/s „Batory” wrócił do służby na linii Gdynia – Nowy Jork – Gdynia i wydawało się, że w porównaniu z czasami przedwojennymi nie zmieniło się wiele. Po roku statek otrzymał oficera kulturalno-oświatowego w randze zastępcy kapitana. Na początku lat 50. aż 40 proc. załóg polskich statków handlowych stanowili ubecy bądź osobnicy powiązani z bezpieką.
Wojenna służba transatlantyku m/s „Batory”, który tak jak większość statków polskiej floty handlowej został wyczarterowany przez brytyjskie ministerstwo transportu wojennego, zakończyła się 27 kwietnia 1946 r. We wrześniu 1939 r. do brytyjskich i francuskich portów udało się przeprowadzić 90 proc. floty handlowej, czyli kilkanaście jednostek, i ponad dwa tysiące personelu miało odtąd pływać pod dowództwem alianckim. Od początku wojny „Lucky Ship”, czyli „Szczęśliwy Statek”, bo taki przydomek zyskał „Batory” dzięki wychodzeniu cało z wielu niebezpiecznych sytuacji, spędził 652 wojenne dni na morzu, resztę czasu zajęły postoje i remonty, w tym uzbrajanie statku.

Zanim wrócił do Polski, przeszedł remont generalny w stoczni w Antwerpii, by znowu stać się eleganckim liniowcem, który do Gdyni przyprowadziła nowa załoga, ponieważ kapitan Zygmunt Deyczakowski nie zamierzał wracać do kontrolowanej przez ZSRR Polski. Podobnie zdecydowała większość jego podwładnych. Nie stanowili wyjątku – na 1450 marynarzy i oficerów marynarki handlowej 520 odmówiło powrotu do Polski, 200 kolejnych w ciągu kilku następnych lat poprosiło o azyl na Zachodzie.

„Piłsudski”: brat „Batorego”

Zwyczaje nowej floty

Na powrót do kraju i objęcie dowództwa na „Batorym” zdecydował się Jan Ćwikliński, ale zanim 30 kwietnia 1947 r. przypłynął do Gdyni jako dowódca transatlantyku, z nową Polską zaznajomił się na pokładzie frachtowca „Białystok”. Ujrzał tam kilku wiecznie pijanych aktywistów partyjnych uważających się za reprezentantów floty handlowej i będących zdania, że każdy oficer to wróg Polski Ludowej, a najpewniej faszysta.

Biesiada zaczęła się zaraz po wyjściu z portu. Gdy połowa załogi była już całkiem pijana, do picia brała się druga połowa – i tak działo się na okrągło. Po przypłynięciu do Wielkiej Brytanii Ćwikliński zażądał zmiany załogi, ale spotkał się ze zdecydowaną odmową. W kolejny rejs „pijany statek” popłynął do Libanu, Turcji i Algierii, ale jeszcze w porcie Middlesbrough załoga znów dała popalić dowódcy. Kiedy pomocnik mechanika wyrzucił za burtę całą zastawę, kapitan oświadczył:

– Nie ma naczyń, nie ma jedzenia.

– Nie ma jedzenia, nie ma pracy – odpowiedzieli marynarze.

Ćwikliński zamówił nową zastawę i nabrał też pewności, że wychowanie podwładnych nie wchodzi w grę. Na morzu jeszcze się jakoś zachowywali, natomiast w portach ogarniało ich istne szaleństwo. W Bejrucie kapitan zwrócił się więc do policjantów z komisariatu portowego, aby nie wypuszczali jego ludzi do miasta, ponieważ podczas pobytu w poprzednim porcie z trudem zdołał ich zapędzić z powrotem na statek. Naturalnie Libańczycy dali się przekupić i pozwolili polskim marynarzom zejść ze statku. Nad ranem nieszczęsnego kapitana obudził hałas dobiegający z mesy oficerskiej – to pijany aktywista PPR z siekierą w ręku pastwił się nad rzeczami oficerów. Ćwikliński wymierzył do niego z pistoletu, awanturnik próbował coś mu jeszcze odpowiedzieć, ale był tak pijany, że zapadł w sen.

Czystki pokładowe

5 kwietnia 1947 r. rozpoczęła się pierwsza po wojnie transatlantycka podróż „Batorego” z Antwerpii do Ameryki. Wnętrza znów robiły wrażenie, pozostał obraz przedstawiający króla Stefana Batorego i część przedwojennych dekoracji, ale wiele części wyposażenia, w tym meble, było nowych. Liniowiec wrócił na trasę Gdynia – Kopenhaga – Southampton – Nowy Jork i praktycznie od pierwszego rejsu pływał z kompletem pasażerów. W maju europejskie i amerykańskie bulwarówki opisały historię Stephena Batoriego, który mając bilet na rejs z Londynu do Nowego Jorku na „Queen Mary”, zrezygnował z tego luksusowego brytyjskiego liniowca, gdy zorientował się, że może płynąć na „Batorym”. Pasażerami byli wówczas głównie Duńczycy, Amerykanie i Brytyjczycy, czasami – wracający z emigracji Polacy. Na pozór wydawało się, że zmieniło się niewiele, ale po roku na statek został oddelegowany oficer kulturalno-oświatowy w randze zastępcy kapitana. Niedługo potem oficerowie i załoga się dowiedzieli, że mają hucznie obchodzić nowe święta – 1 maja i 22 lipca.

Zaczęły się nowe porządki, na ląd płynęły donosy, a potem zaczęli znikać ludzie – marynarze schodzili z pokładu i już nie wracali, niektórzy trafiali do więzień, inni do karnej pracy w kopalniach, po jeszcze innych ginął ślad. Stało się jasne, że na statku działają konfidenci i za „nieprawomyślne” uwagi można słono zapłacić, więc członkowie załogi przestali ze sobą rozmawiać o przeszłości. Zdarzały się ciche bunty – ktoś na przykład zdjął portret Stalina wiszący w jednym z pomieszczeń i wrzucił do morza. „Czyszczenie” w marynarce handlowej sprowadzało się głównie do zwalniania doświadczonych marynarzy i oficerów z wręczeniem im zakazu pracy na morzu. Zastępowali ich robotnicy, chłopi, zdemobilizowani żołnierze, w biurach linii Gdynia-America Line (GAL) nikt nie protestował, choć nowo przyjęci nigdy wcześniej nie pływali na morzu i nie znali języków. Jak się szacuje, na początku lat 50. aż 40 proc. załóg polskich statków handlowych stanowili ubecy bądź osobnicy powiązani z Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego.

Wezwanie na UB

Jesienią 1948 r. kilka godzin po zawinięciu do Gdyni kapitan Ćwikliński odebrał telefon. Dzwonił Trepka, sekretarz dyrektora GAL-u, Duńczyka Mariusa Pliniusa (założony w 1934 r. GAL był spółką polsko-duńską).

– Musi się pan stawić w siedzibie Urzędu Bezpieczeństwa w Gdańsku. Przyjedzie po pana samochód.

– Czy to coś poważnego, panie Trepka?

– Nie wiem, ale gdy chcą kogoś widzieć na dłużej, nie dzwonią po niego.

Jan Ćwikliński niewiele wiedział o UB, wojnę spędził za granicą, a odkąd wrócił, prawie cały czas był na morzu. Wiedział, że w bezpiece pracują ludzie raczej młodzi, w tym wiele kobiet, że są nieźle opłacani i mają mnóstwo przywilejów. Nikt nie znał ich prywatnie, a oni sami posługiwali się imionami: towarzyszka Krystyna, towarzysz Piotr, towarzysz Marian, towarzysz Jan. Kierowca przez całą drogę żartował, starając się pocieszyć Ćwiklińskiego: Kapitanie, ma pan iść od frontu, to nie tak źle. Budynek z tyłu, ten z kratami w oknach, jest gorszy. Tam ruch odbywa się w jedną stronę.

Pokój był mały, pomalowany na biało, na środku stało biurko, na nim lampa, popielniczka, obok dwa krzesła.

– Jestem Piotr – powiedział ubek i wyciągnął dłoń. Przystojny, elegancki, w dopasowanej marynarce, bryczesach i oficerkach. – Proszę powiedzieć, kapitanie, jak długo pan pływa?

– Prawie 30 lat, panie Piotrze – odparł Ćwikliński, starając się nie pokazać, jak bardzo jest zdenerwowany.

– To proszę opowiedzieć o sobie.

Kapitan zaczął referować swoją biografię, potem Piotr wypytywał go o przyjaźnie zawierane na „Batorym”. Ćwikliński opowiadał ogólnie, a ubek poinstruował go, by był ostrożny, bo kapitaliści mogą zrobić z niego informatora.

Lista podejrzanych

W 1949 r., gdy w Polsce na dobre zapanował stalinizm, wywodzący się ze starej floty oficerowie i doświadczeni marynarze stali się w oczach UB głównymi podejrzanymi. Podczas każdego postoju w Gdyni „Batory” tracił kolejnych marynarzy. Natomiast nowi członkowie załogi, bardzo często członkowie PZPR, najpoważniejszy test na lojalność przechodzili w portach zagranicznych, szczególne w Nowym Jorku, gdzie nawet zakamieniałym komunistom trudno się było oprzeć wrażeniu, że wbrew propagandzie Amerykanie to szczęśliwi ludzie. W ciągu pierwszych sześciu lat istnienia Polski Ludowej ponad sto osób z załogi „Batorego” poprosiło o azyl w zagranicznych miastach.

Zdarzali się też zaczadzeni komunizmem, jak pewien chłopak, któremu ojciec, aparatczyk partyjny z Gdyni, załatwił na „Batorym” posadę drukarza (na statku ukazywała się gazetka pokładowa). Podczas pierwszego rejsu młody drukarz napisał donos w postaci listy kilkudziesięciu członków załogi i pod kolejnymi nazwiskami dopisywał: „nie można mu ufać”, „podejrzany”, „aresztować”. Następnie zaniósł listę delegatowi załogi, który reprezentował ją w sporach z oficerami czy dyrektorami spółki. Ten zostawił dokument na biurku i wyszedł do miasta. Listę znalazł steward sprzątający kajutę i przeraził się, widząc przy swoim nazwisku słowo „aresztować”. Przepisał listę i pokazał wszystkim tym, którzy na niej figurowali. Do Gdyni statek wrócił bez stewarda i 29 innych osób z listy. Wokół sprawy zrobiło się głośno, szefowie GAL-u zwołali w porcie zebranie, zapewniając, że była to wyłącznie inicjatywa nieodpowiedzialnego nadgorliwca. Donosiciel został wyrzucony z pracy, a atmosfera na chwilę się oczyściła.

Spotkałem się z ojcem tylko raz – 21 lat później. Mama – już nigdy. Rozmowa z Januszem Ćwiklińskim, synem Jana Ćwiklińskiego

Rewizorzy

Gdy afera z listą ucichła, na statek zamustrowano dwóch przedstawicieli PZPR mających zweryfikować załogę. Józef Bogdański, nowo mianowany dyrektor Szkoły Morskiej, oraz pewien komandor marynarki wojennej, który występował pod fałszywym nazwiskiem, z miejsca wzięli się do pracy. Rano odpytywali członków partii, wieczorem zabawiali się w barach. W ostatnią noc przed zawinięciem do Nowego Jorku odbywał się tradycyjny bal kapitański i około północy mocno już podpity Bogdański postanowił pokazać, jak znakomicie tańczy. Nie było żadnej wolnej pasażerki, więc podszedł do tańczącej pary i odepchnął mężczyznę, który zareagował uderzeniem napastnika w twarz. Rozjuszony Bogdański zaczął bić na oślep każdego, kto mu się nawinął, nie wyłączając kobiet. W tym czasie kompletnie pijany komandor postanowił wysikać się pod jedną z kolumn sali balowej, od czego stewardzi z trudem go odwiedli i wyprowadzili. Nie pozwolił się jednak zamknąć w kabinie – został na korytarzu, wymachując rewolwerem, a na widok stewardesy poczuł silne pożądanie i grożąc kobiecie bronią, usiłował ją zgwałcić. Na szczęście stewardesa zdążyła zamknąć się w kajucie, a komandor stał pod drzwiami, wymyślając jej przez dobry kwadrans. W końcu wysłani przez oficera marynarze rozbroili komandora, który był tak pijany, że momentami zasypiał.

Następnego dnia obydwaj tłumaczyli się, że padli ofiarą imperialistycznych szpiegów, którzy podstępnie ich upili, natomiast siebie samych obwiniali jedynie o brak czujności. Kapitan Ćwikliński kazał ich izolować w portach, aby przypadkiem nie wybrali wolności. Jakby było mało atrakcji, w Southampton o azyl poprosił sekretarz organizacji partyjnej na statku, czego kapitan nie mógł przewidzieć.

„Słuchacze” oficera prasowego

Kolejni nadzorcy przysłani na statek nazywali się Piotr Szemiel i Marian Kamiński. Pierwszy, 31-letni blondyn, był kapitanem UB i został oficerem kulturalnym albo asystentem kapitana ds. załogi i działalności kulturalnej. I to on decydował, kto na statku zostanie, a kto podczas najbliższego postoju w Gdyni zejdzie z pokładu. Kamiński natomiast otrzymał etat oficera prasowego, był w podobnym wieku jak Szemiel, ale mocno już otyły i bardzo niechlujny. Dużo palił, a dzień zaczynał i kończył szklanką wódki. Wydawał się ważniejszy i rzeczywiście to on kierował pokładowymi donosicielami. Po pewnym czasie ludzie będący obiektami inwigilacji nauczyli się rozpoznawać konfidentów Kamińskiego, którzy skrupulatnie słuchali każdego słowa wypowiadanego przez innych. „Słuchacze” byli wszędzie – wśród majtków, muzyków, piekarzy, mechaników, praczy, nawet wśród oficerów.

Kilka razy w tygodniu Szemiel i Kamiński wzywali partyjnych na wykłady i dyskutowanie zagadnień marksizmu-leninizmu. Spotkania odbywały się w jadalni pierwszej klasy, prelegent stał przy stole nakrytym czerwonym suknem na tle portretów Stalina i Lenina. Od czasu do czasu ktoś wyrywał się z okrzykiem: „Niech żyje Lenin!”, za chwilę fetowano Stalina, potem innych słynnych rewolucjonistów.

Kapitan opuszcza statek

W czerwcu 1951 r. „Batory” wszedł do stoczni w Newcastle, gdzie naprawiono usterki, odświeżono wnętrza i przemalowano kadłub na kolor jasnoszary. Szemiel zdecydował, że w kajucie sąsiadującej z kapitańską zamieszka operator radiowy. W ściance działowej zainstalowano mikrofon do podsłuchiwania oficerów, a gdyńscy funkcjonariusze UB zwrócili się do fotografa okrętowego o dostarczenie wszystkich zdjęć kapitana Ćwiklińskiego. Otwierano jego pocztę, a steward sprzątający kajutę kapitańską regularnie przeszukiwał rzeczy dowódcy. Podobnie byli traktowani wszyscy inni, którzy nie zapisali się do PZPR.

Ćwikliński wytrzymał jeszcze dwa lata, w 1953 r. podczas kolejnego remontu w Wielkiej Brytanii został ostrzeżony przez skruszonego współpracownika UB i poprosił o azyl. Miał zostać aresztowany po powrocie do Gdyni i oskarżony o szpiegostwo.

Dowództwo statku objął lubiany przez załogę Tadeusz Meissner. Ćwikliński był wymagający i chłodny, jego następca – przyjacielski, obdarzał wszystkich zaufaniem. Meissnera, przedwojennego oficera z wielką charyzmą, UB naturalnie też wzięło na celownik. Latem 1954 r. po raz pierwszy po wojnie „Batory” zabrał w letni rejs wycieczkowy Polaków, oczywiście ludzi starannie wyselekcjonowanych, głównie przodowników pracy i działaczy partyjnych. Statek nie zawijał do portów, a gdy płynął wzdłuż polskiego Wybrzeża, światła Ustki czy Łeby udawały szwedzkie miasta lub Bornholm. Kapitan Meissner wstydził się tego, ale wyjścia nie miał.

W październiku 1954 r. na Morzu Śródziemnym był lekki sztorm, dochodziło południe, gdy „Batory” przyjął na dziób niespodziewanie potężną falę i kilkaset ton wody runęło na przedni pokład, zalewając nadbudówkę. Uderzenie było tak silne, że wyrwało lewy bom przeładunkowy i rzuciło go na prawą burtę. Kapitan wpadł na stolik, był zamroczony, przez dobrą chwilę nie docierało do niego, co się stało; oprzytomniał dopiero na krzyk oficera wachtowego: „Ludzie za burtą!”. Okazało się, że czterech marynarzy mimo polecenia kapitana, aby wracać, zostało na pokładzie. Trzech wypadło za burtę, czwarty zmarł w wyniku obrażeń.

Po tej tragedii Meissnerowi odebrano tytuł kapitana bez orzeczenia Izby Morskiej, a z „Batorym” pożegnali się też wszyscy oficerowie. Minister żeglugi Mieczysław Popiel zażądał dla kapitana kary więzienia, argumentując, że „tam, gdzie zginą pracownicy, musi być odpowiedzialność zwierzchnika, bo inaczej klasy robotniczej byśmy nie obronili”. Meissner nie trafił jednak do więzienia, a długotrwałe dochodzenie wykazało, że był niewinny. Ale nie zdziwiły go słowa ministra i jego przybocznych, bo odkąd zastąpił kapitana Ćwiklińskiego, UB stale nękało go na lądzie, a na morzu szykanowali oficerowie kulturalno-oświatowi. Raz w trakcie wykonywania manewrów przy wchodzeniu do portu, gdy załoga musiała być w gotowości, kaowiec zarządził w basenie obowiązkowe zawody pływackie dla marynarzy i oficerów.

Odtworzą luksusowe wnętrza przedwojennego statku „Batory”

Precz z wódką na statku!

Po 1956 r. „Batory” miał już tylko zarabiać twardą walutę. W 1951 r. statek przestał być przyjmowany w Nowym Jorku i przez kilka lat obsługiwał mało dochodową linię indyjską. Powrót na Atlantyk nie oznaczał jednak przywrócenia linii nowojorskiej – statek pływał na trasie Gdynia – Kopenhaga – Southampton – Quebec – Montreal, a zimą, gdy rzeka Świętego Wawrzyńca zamarzała, woził głównie duńskich i brytyjskich turystów, pływał wokół Wysp Kanaryjskich lub kierował się do Indii Zachodnich, odwiedzając karaibskie porty na Martynice, Barbadosie, Trynidadzie, Kubie, Jamajce, Bahamach i Bermudach. Inwigilacja słabła, coraz mniej osób uciekało, także dlatego że władza ludowa ofiarowała marynarzom atrakcyjne „konfitury” – zarabiali sporo i mieli dostęp do rarytasów, o których większość Polaków nie mogła marzyć.

W trakcie rejsu do Kanady któryś z członków załogi wpadł na pomysł, by na statku założyć oddział Towarzystwa do Walki z Alkoholizmem. Zapewne liczył na to, że zwróci na siebie życzliwą uwagę dowództwa. W trakcie zebrania załogi wszyscy z trudem powstrzymywali się od śmiechu, ale nikt nie zagłosował przeciw wnioskowi. Na prezesa zaproponowano maszynistę Juliusza Sutora, człowieka lubianego, który nie stronił od kieliszka, ale głowę miał mocną. Tyle że kandydat nie chciał kandydować i zgodził się dopiero wtedy, gdy ochmistrz Mrówczyński zaproponował mu whisky Johnnie Walker – butelkę jako zaliczkę przedwyborczą i dwie po głosowaniu. Kiedy Sutor wygrał wybory przytłaczającą większością głosów, prowadzący zebranie oznajmił, że teraz głos zabierze nowy prezes. Zapadła cisza, lecz prezesa nie było widać i dopiero po chwili dwóm sąsiadom Sutora udało się go postawić do pionu. Maszynista rozejrzał się po sali i z wyraźną trudnością, starając się mówić jak najwyraźniej, wykrztusił:

– O co właściwie chodzi?

– Powiedz, że się zgadzasz, do jasnej cholery! – syknął bosman.

Sutor się wyprostował i pewnym głosem powiedział:

– Faktycznie zaznaczam, że się zgadzam i przyjmuję.

– Głośniej, nic nie słychać! – krzyknął ktoś z sali. – Dać go do mikrofonu!

– Co ja chciałem? Aha! Chciałem podziękować za tego prezesa alkoholowego, to znaczy antyalkoholowego i… wzywam do walki przeciw alkoholowi. Precz z wódką na statku!

Jadalnia zagrzmiała od śmiechu i oklasków. Nowy prezes swoje trudne wejście tłumaczył napoczęciem zaliczki. Łyknął coś dla kurażu, bo trema zjadała go już od rana.

Tekst został oparty na informacjach zawartych w wydanej właśnie przez Agorę książce autorki pt. „”


„Batory. Gwiazdy, skandale i miłość na transatlantyku”
Bożena Aksamit
Agora

Wideo „Ale Historia” to najciekawsze fakty, ciekawostki i intrygujące smaczki minionych wieków i lat. To opowieść o naszych przodkach, a więc i o nas samych, która pozwala lepiej zrozumieć świat, jego kulturę i naszą własną mentalność. Zafascynuj się przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość!

W ”Ale Historia’ czytaj też:

Waterloo. Koniec Francji Napoleona
200 lat temu pod Waterloo historia Europy mogła skręcić na zupełnie nowe tory. Klęska Napoleona w wielkiej bitwie z siłami koalicji antynapoleońskiej przesądziła o tym, że została na dotychczasowych

Seryjni mordercy. Potwór z Andów
Tak zabójcę przeszło 300 dziewczynek, które zamordował w Peru, Ekwadorze i Kolumbii, nazywały południowoamerykańskie media. Pedro Alonso López odsiedział swoje, wyszedł z więzienia i dziś, kto wie, może jeszcze żyje na wolności

Eugeniusz Kwiatkowski: gospodarcza gwiazda sanacji
Uważany za głównego autora sukcesów gospodarczych Drugiej Rzeczypospolitej Eugeniusz Kwiatkowski nie został po wojnie wyklęty przez komunistów jak inni politycy sanacji. Wziął udział w pierwszych latach powojennej odbudowy, ale szybko na lata popadł w zapomnienie. Czy dlatego, że nie zapisał się do partii?

Stalinowcy na „Batorym”
W kwietniu 1947 r. m/s „Batory” wrócił do służby na linii Gdynia – Nowy Jork – Gdynia i wydawało się, że w porównaniu z czasami przedwojennymi nie zmieniło się wiele. Po roku statek otrzymał oficera kulturalno-oświatowego w randze zastępcy kapitana. Na początku lat 50. aż 40 proc. załóg polskich statków handlowych stanowili ubecy bądź osobnicy powiązani z bezpieką

Historia przedmiotu. Sztuka lustrzanego odbicia
Dzieje lustra liczą tysiące lat, ale o tak doskonałym odbiciu rzeczywistości w zwierciadłach, z jakimi dziś mamy do czynienia, nasi starożytni przodkowie używający luster z polerowanego brązu, miedzi czy nawet ze srebra nie mogli nawet marzyć

Historia filozoficzna. Arystoteles średniowieczny
Chrześcijaństwo długo miało kłopot z Arystotelesem, filozofem wielkim, acz pogańskim. W XIII w. jego koncepcja przyrody była już jednak przyjmowana powszechnie, a objaśniał ją także ówczesny angielski myśliciel Walter Burley. Rozmowa z dr. hab. Markiem Genslerem

wyborcza.pl

Stonoga łamie zakaz i dalej publikuje akta. „Na rzecz Narodu Polskiego, w imię demokracji i wolności”

apa, 16.06.2015
Zbigniew Stonoga

Zbigniew Stonoga (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Zbigniew Stonoga łamie zakaz prokuratury i publikuje następne tomy akt ze śledztwa dotyczącego podsłuchów. Kolejne materiały pojawiły się dziś w popularnym serwisie internetowym.
„Witajcie Rodacy Wasza Gazeta Stonoga-specjalnie dla Was-Bo mamy prawo!!!” – napisał dziś Zbigniew Stonoga na swojej stronie internetowej. Umieścił też link do serwisu, w którym opublikował kolejne akta ze śledztwa dotyczącego podsłuchów. „Działając w imieniu i na rzecz Narodu Polskiego w imię demokracji i wolności publikujemy wszystkie tomy akt afery podsłuchowej” – napisał.

Stonoga łamie zakaz

Zbigniew Stonoga został zatrzymany 9 czerwca wieczorem. Wcześniej opublikował na Facebooku materiały ze śledztwa w sprawie tzw. afery podsłuchowej, które prowadzi Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Za publiczne rozpowszechnianie bez zezwolenia materiałów ze śledztwa grozi grzywna, ograniczenie wolności lub kara do dwóch lat pozbawienia wolności.

Czytaj: Stonoga: król Facebooka i sądów

Zbigniew Stonoga po postawieniu zarzutów został zwolniony. Jak poinformował rzecznik prokuratury okręgowej Przemysław Nowak, prokuratura zastosowała wobec niego trzy środki zapobiegawcze: zakaz opuszczania kraju, dozór policyjny i nakaz „powstrzymania się od prowadzenia działalności polegającej na publikowaniu rozpowszechniania informacji z postępowania przygotowawczego”. Jak podkreślił, złamanie tego nakazu nie jest przestępstwem, ale „wskazuje, że zastosowany środek zapobiegawczy jest nieskuteczny i prokurator może rozważyć konieczność zastosowania skuteczniejszego środka”.

Zobacz także

wyborcza.pl

Robert Biedroń nie wpuszcza do Słupska znanego cyrku. Chodzi o tresowanie zwierząt

apa, 16.06.2015
Robert Biedroń

Robert Biedroń (Fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta)

Władze Słupska zdecydowały, że znany cyrk Arena nie wystąpi w mieście – pisze serwis GP24.pl. Choć cyrk ma wszystkie wymagane pozwolenia, Słupsk nie chce widzieć u siebie pokazu tresury zwierząt.
Cyrk Arena chciał wynająć teren w Parku Kultury i Wypoczynku w Słupsku, jednak dostał odpowiedź odmowną. „Tresowanie zwierząt budzi wątpliwości Urzędu Miejskiego co do przestrzegania praw zwierząt i ich dobrostanu, dlatego też dołączamy do grupy miast wprowadzających nowe standardy w tej kwestii” – wyjaśnia w serwisie GP24.pl Karolina Chalecka z biura prasowego urzędu.

Dyrektor cyrku podkreśla, że ma wszystkie wymagane pozwolenia i działa w stu procentach zgodnie z polskim prawem, które – jak dodaje – jest bardzo restrykcyjne. W cyrku występują jednak zwierzęta, m.in. pudle, nutrie i lwy. Z tego powodu Areny nie chciała u siebie Bielsko-Biała. Teraz do miast, które nie zgadzają się na wykorzystywanie zwierząt w cyrkach, dołączył Słupsk.

Zobacz także

wyborcza.pl

Jarosław Kaczyński wraca do bieżącej polityki. 5 kroków do „odkupienia win” dla prezesa PiS

Prawo i Sprawiedliwość ociepla wizerunek prezesa Kaczyńskiego. Powraca do starych (i sprawdzonych) metod z kampanii 2010 r.
Prawo i Sprawiedliwość ociepla wizerunek prezesa Kaczyńskiego. Powraca do starych (i sprawdzonych) metod z kampanii 2010 r. Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

Kampania prezydencka była dla prezesa PiS okresem politycznej absencji. Absencji, która właśnie dobiega końca. Jako lider Kaczyński musi wyjść z ukrycia, poprowadzić swoją partię do wyborów i aktywnie włączyć się do bieżącej polityki. Nie dla wszystkich powrót ten może być łatwy do przełknięcia. Zdaje sobie sprawę sam prezes, świadomi są również jego współpracownicy, którzy już zaczynają pracować nad jego ocieplaniem jego wizerunku.

W ostatni weekend użytkownicy mediów społecznościowych ochoczo udostępniali zdjęcia, na których „nawet Jarosław Kaczyński dał się skusić żaglowcom”. Wycieczka z Joachimem Brudzińskim do Szczecina, fotografie w gronie przyjaciół i oblicze prezesa, jakiego dawno nie widzieliśmy. Uśmiechnięty, wyraźnie wyluzowany, w koszuli bez krawata. Tędy droga? Jak najbardziej – podpowiadają eksperci. Przestrzegają jednak, że ważne jest nie tylko to, jak prezes mówi lub z kim pozuje do zdjęcia, ale przede wszystkim to, co mówi i jaką ofertę ma do zaproponowania Polakom.

1. Koniec z kampanią negatywną

Jarosław Kaczyński powinien zmienić przede wszystkim ton i treść swoich przemówień. Polacy nie są już zwolennikami kampanii negatywnej, o czym przekonaliśmy się przy okazji ostatnich prezydenckich starań. Działania podejmowanie przez sztab Bronisława Komorowskiego – zwłaszcza na ostatniej prostej – zupełnie się nie sprawdziły. Nie ma sensu zatem wykorzystywać każdej możliwej okazji do tego, aby atakować PO – mocno i za wszelką cenę. Zamiast tego, warto skupić się na własnych atutach.

– Zalecałbym prezesowi, aby złagodził swój retoryczny przekaz – sugeruje politolog i specjalista ds. marketingu politycznego dr Bartłomiej Biskup. Zresztą o tym, że łagodniejszy wizerunek popłaca przekonał się już sam prezes Kaczyński, kiedy ubiegał się o fotel prezydenta pięć lat temu i całkowicie zmienił zachowanie (pamiętamy chociażby słynne zawołanie do zakończenia polsko-polskiej wojny). – Kaczyński wprawdzie nie wygrał tych wyborów, ale kampania 2010 była zgodnie oceniana przez fachowców jako jedna z najlepszych kampanii PiS – przypomina dr Biskup z Instytutu Nauk Politycznych UW.

Ocieplanie wizerunku prezesa

Młodsi wyborcy na ogół nie pamiętają rządów Prawa i Sprawiedliwości w latach 2005-2007. Wśród nieco starszych istnieje wciąż grupa, która obawia się powrotu IV RP i nieprzewidywalnego prezesa. Dlatego też poszukiwanie sposobów na ocieplenie wizerunku lidera to metoda słuszna. Udowadnia to chociażby ostatnia głośno omawiana przemiana Beaty Szydło. W kampanii prezydenckiej wiceszefowa partii pokazała się nie tylko jako kompetentny i zorganizowany polityk, ale też serdeczna i ciepła osoba. Dawniej nazywana jako „Kaczyński w spódnicy, ale bez charyzmy”, dziś dla wielu najlepsza kandydatka na premiera.

Sposobów na takie „ocieplanie” jest wiele, a ten który mogliśmy obserwować w ostatni weekend to jeden z nich. Prezesowi z pewnością nie zaszkodzi, kiedy otworzy się na ludzi, zacznie pokazywać w mniej formalnych sytuacjach. Udowodni, że jest nie tylko twardym liderem, ale też ciepłym, człowiekiem z poczuciem humoru i dystansem do siebie.

Media społecznościowe – mające w kampanii znaczenie niebanalne – takie wydarzenia, zdjęcia i posty połykają w mgnieniu oka, zwłaszcza po prawej stronie sceny politycznej.

3. PiS to nie tylko prezes. Postawić na program

– Bycie całkowicie dobrym wujkiem nie zawsze jest opłacalne. Sweterek i łódka mogą okazać się przydatne, ale nie zapominajmy, że zarówno państwo jaki partia potrzebuje silnego lidera – przekonuje dr Biskup. Zwłaszcza w obliczu trudnej sytuacji międzynarodowej.

Ważne jest nie tylko to, jak mówi Jarosław Kaczyński, ale przede wszystkim co mówi. Kampania parlamentarna ma zupełnie inny wymiar niż prezydencka. Nie jest kampanią tak mocno personalną. Liczy się nie tylko wizerunek samego prezesa, ale całej partii. Liczy się program i coś, czego w polskich kampaniach często brakuje, czyli konkretna i przemyślana strategia. PiS musi nie tylko utrzymać własnych wyborców, ale też postarać się uszczknąć coś z „niezadowolonego elektoratu Pawła Kukiza.

4. Prezes 2.0.?

Media społecznościowe, które zostały już „wywołane do tablicy” to kolejny cenny aspekt. Dlatego o nich sztabowcy PiS-u zapominać również nie mogą. Kto, jak to, ale Prawo i Sprawiedliwość popularnie zwanym „internetom”zawdzięcza ostatnio dużo.

Sam prezes profilu na Twitterze nie prowadzi. Konto – choć istnieje i ma blisko 13 tys. obserwujących, ma tylko trzy własne wpisy (w dodatku z 2012 roku) i nie wygląda na prawdziwe. Na siłę nie warto go tworzyć. Jeśli Kaczyński nowych mediów po prostu nie „czuje”, w trzy miesiące zaległości nie nadrobi, a prowadzenie profilu przez asystenta nie jest żadną wartością dodaną i z pewnością przez fachowców w tej dziedzinie szybko zostanie wychwycone. Chyba że prezes okazałby się uczniem wyjątkowo zdolnym. Zdjęcie tweetującego prezesa z pewnością szybko i na trwale zawisłoby w społecznościowych trendach.

Większa rola w promocji prezesa na Twitterze czy Facebooku leży zatem po stronie tych, którzy w serwisach czują się jak ryba w wodzie: Brudziński, Gowin, Czarnecki i cała ekipa Pawła Szefernakera, której nie powinno się teraz odsuwać. Ich poprzednie pomysły okazywały się w 100 proc. trafione, ale z drugiej strony – oczekiwania internetowych wyborców również wzrosły.

5. Nowe otwarcie prezesa

Do skutecznej kampanii prezesa potrzeba jednak samego prezesa. Dlatego Jarosław Kaczyński musi szybko wrócić ze swojego politycznego urlopu i wejść do gry. Wejść nie tylko na sejmową mównicę i wielką scenę na przygotowywanej właśnie konwencji, ale przede wszystkim – wyjść do ludzi. Na ulice lub na mniej oficjalne spotkania (takie jak w Klubie Ronina na początku czerwca). Prezes, który na ulicach, w otoczeniu młodych wolontariuszy osobiście zaprasza na konwencję programową PiS? Dlaczego nie!

PiS w oczach wielu to wciąż partia hermetyczna. Dlatego należy zrezygnować z twardej retoryki i wiecznie inkantacyjnej tonacji jej lidera. Wyjść poza ramy wszystkowiedzącego nauczyciela, który potrafi głównie krytykować.

Koniec politycznego urlopu
Prawo i Sprawiedliwość znajduje się w dość komfortowej sytuacji. Publikowane ostatnio przedwyborcze sondaże wskazują, że ich pozycja lidera jest niezagrożona. Równie dobrze mogliby nie robić nic, pozwolić powoli „wykrwawiać” się Platformie i dzięki temu zbierać dodatkowe punkty. Z drugiej strony – osiadanie na laurach nigdy nikomu na dobre nie wychodziło. A żadna koalicja nie jest jeszcze pewna.

Szum wokół kandydatury Beaty Szydło na premiera powoli opada. Coraz częściej słychać też, że to właśnie Kaczyński – jako lider – powinien podjąć to wyzwanie. Sam prezes ma za sobą wystarczająco długi polityczny urlop. Teraz najwyższa pora aby wejść do gry. Nowej gry i z nowym wizerunkiem.

natemat.pl

Episkopat wybrał: na synod pojadą biskupi konserwatywni

 NaSynod
Michał Wilgocki, 16.06.2015
Od lewej: abp Henryk Hoser, bp Jan Wątroba, abp Stanisław Gądecki

Od lewej: abp Henryk Hoser, bp Jan Wątroba, abp Stanisław Gądecki (AGATA GRZYBOWSKA, PIOTR DESKA, PIOTR SKÓRNICKI / AGENCJA GAZETA)

Na październikowym Synodzie Biskupów, poświęconym sprawom rodziny, Polskę będą reprezentowali abp Stanisław Gądecki, abp Henryk Hoser i bp Jan Wątroba. Wybrał ich Episkopat, a Franciszek wybór właśnie zatwierdził. Oznacza to, że w nieuniknionym sporze „konserwatystów” z „postępowcami” Polska będzie w tym pierwszym obozie.
Najgorętszym tematem jesiennych obrad będzie kwestia rozwodników żyjących w nowych związkach, a także homoseksualistów. Właśnie te dwie sprawy wywołały największe emocje na synodzie nadzwyczajnym jesienią ubiegłego roku. Wtedy Polskę reprezentował jedynie abp Stanisław Gądecki, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski.Nadzwyczajny Synod Biskupów nt. wyzwań duszpasterskich związanych z rodziną odbył się 5-19 października 2014 r. w Watykanie. Wzięło w nim udział ponad 190 kardynałów i biskupów z całego świata. Dwutygodniowe obrady zamknął dokument końcowy. Nie zapadły zaś żadne ostateczne decyzje ze względu na Synod Biskupów na temat rodziny jesienią 2015 r.Polski hierarcha już wtedy dał się poznać jako przeciwnik dopuszczania do komunii rozwodników żyjących w ponownych związkach. W głośnym wywiadzie dla Radia Watykańskiego jeszcze podczas obrad mówił o „antymałżeńskiej ideologii” i groźbie odejścia od nauczania Jana Pawła II w przypadku większego otwarcia na środowiska homoseksualne.

Arcybiskup stał w opozycji do grupy niemieckich kardynałów, na czele z kardynałem Walterem Kasperem, którzy postulują złagodzenie dyscypliny kościelnej względem rozwodników – oczywiście na pewnych warunkach. Obecnie bowiem rozwodnik, który jest w ponownym związku i współżyje ze swoim partnerem, nie może przystępować do komunii.

– Czasami powstaje wrażenie, że ta sytuacja została wywołana przez sytuację niemiecką, gdzie 11 proc. uczestniczy we mszy. A z tych 11 proc. nikt się nie spowiada, a wszyscy przystępują do komunii. Powstało wrażenie, jakoby chodziło o uznanie status quo Kościoła w Niemczech i przeniesienie tego na inne Kościoły – mówił już po synodzie hierarcha.

Drugim reprezentantem oprócz przewodniczącego Episkopatu będzie abp Henryk Hoser. W Episkopacie uchodzi za największego, wśród biskupów, specjalistę od rodziny. Zajmuje się bioetyką, ma pod sobą zespół ekspertów (wśród nich m.in. jest ks. Franciszek Longchamps de Berier, ten od „bruzdy dotykowej” dzieci z in vitro).

Arcybiskup często wypowiada się na tematy związane z rodziną. Głośnym echem, także na świecie, odbił się jego wywiad dla Katolickiej Agencji Informacyjnej, w którym mówił, że Kościół „zdradził nauczanie Jana Pawła II”.

– Praktyka duszpasterska zdradziła Jana Pawła II. Dlaczego? Ponieważ nie poszła za jego głosem, nie zapoznała się nawet z jego nauczaniem. Wszyscy mówią, że jest ono za trudne, nawet duszpasterze i częściej świeccy mówią, że dokumenty Kościoła są za trudne, że ,,my ich nie rozumiemy” – mówił abp Hoser.

Równie naturalnym wyborem zdaje się delegowanie na synod bp. Jana Wątroby, przewodniczącego działającej przy KEP Rady ds. Rodziny. Jakie ma poglądy na tematy rodziny?

– W Kościele w Polsce nie ma środowisk, które oczekują, że zostanie nagięta doktryna kościelna, nauczanie moralne – powiedział niedawno.

Warto też przypomnieć wywiad biskupa dla „Rzeczpospolitej” przeprowadzony w czasie, kiedy rząd pracował nad ustawą o in vitro.

– Jestem bardzo blisko ludzi, którzy cierpią z powodu niepłodności i latami poddają się terapii. I wie pan, co jest najskuteczniejsze? Modlitwa, szczera modlitwa owocuje poczęciem dziecka. Z osobą Jana Pawła II wiąże się wiele świadectw ludzi, którzy nie mogli mieć dzieci, a dziś mają. Jest skuteczna metoda naprotechnologii, którą się wyśmiewa, a jest zgodna z nauką Kościoła – mówił biskup.

Episkopat wyznaczył również zastępców: będą to abp Józef Michalik i abp Marek Jędraszewski.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz