Biedroń (22.06.2015)

 

Wielowieyska: To, że Kopacz przeprasza za błędy, to nic złego. Ale czy pomoże Platformie?

red, 22.06.2015
http://www.gazeta.tv/plej/19,103454,18183498,video.html?embed=0&autoplay=1
– Widać, że premier Kopacz rządzi w swojej partii i widać, że wszyscy do wyborów postanowili się jej przyporządkować. W PiS liderem jest Jarosław Kaczyński i to on powinien być kandydatem na premiera – komentowała sobotnie konwencje partyjne Dominika Wielowieyska.

 

– Ogólne wrażenie po obu sobotnich konwencjach (PiS i PO) jest takie, że zostały zbudowane wg popularnych reguł kreowania tego typu wydarzeń. Przemówienie Beaty Szydło było dobre, wystąpienie Ewy Kopacz też niezłe. To, że ona przeprasza za błędy, to nic złego. Inna rzecz, czy Platformie pomoże. Ale widać, że premier Kopacz rządzi w swojej partii i widać, że wszyscy do wyborów postanowili się jej przyporządkować. W PiS liderem jest Jarosław Kaczyński i to on powinien być kandydatem na premiera. Dwa ośrodki władzy z reguły nie kończą się dobrze – mówiła w TOK FM Dominika Wielowieyska.

Jej zdaniem nieprzypadkowo prezes Kaczyński wybrał Szydło, która nie jest silną osobowością, pomimo tego, że jest doświadczoną polityczką.

Zobacz także

 

TOK FM

Mucha: Umiejętności Szydło budzą we mnie strach. Im jest sprawniejsza, tym gorzej dla Polski

klep, 22.06.2015
Joanna Mucha

Joanna Mucha (Fot. Jarosław Kubalski / Agencja Gazeta)

– Każdy mój komplement w stronę Beaty Szydło dotyczący jej sprawnego działania to coś, co budzi we mnie strach. Bo im sprawniej będzie wprowadzała w życie hasła PiS, tym bardziej jest to niebezpieczne dla Polski – mówiła w Poranku Radia TOK FM Joanna Mucha z PO, odnosząc się do wcześniejszej swojej krytyki pod adresem polityk PiS.

 

Joanna Mucha kilka dni temu w ostrych słowach skrytykowała Beatę Szydło, kandydatkę PiS na premiera, twierdząc że jej kompetencje ograniczają się do organizowania szopek w muzeach. Miał to być przytyk do etnograficznego wykształcenia polityk.

„To są karygodne błędy!”

– Zawód etnografa nie jest żadnym obciążeniem. To piękny, bardzo ciekawy zawód i trochę nawet zazdroszczę Beacie Szydło, że mogła coś tak ciekawego studiować – tłumaczyła się Mucha w Poranku Radia TOK FM. Polityk zaznaczyła, że do Szydło ma zastrzeżenia choćby w odniesieniu do jej wypowiedzi z programów telewizyjnych, gdzie twierdziła że Polska weszła do Unii Europejskiej na początku lat 90.

– Wiem, że każdy z nam ma jakieś luki w pamięci, miejsca w których może popełnić błąd. Ale taka pomyłka w przypadku tak ważnej daty jest czymś zaskakującym. Szydło podczas debat budżetowych myli dług publiczny z deficytem budżetowym. To są karygodne błędy! – wskazywała Mucha.

Umiejętności Szydło powodem do obaw?

Posłanka zaznaczyła, że nie ma najlepszej opinii na temat merytorycznych kompetencji Szydło. – Co nie zmienia faktu, że jest dobrą organizatorką. Ale każdy mój komplement w stronę Szydło dotyczący jej sprawnego działania to coś, co budzi we mnie strach. Bo im sprawniej będzie wprowadzała w życie hasła PiS, tym bardziej jest to niebezpieczne dla Polski – mówiła.

Mucha broniła też rozpisanego przez Bronisława Komorowskiego referendum ws. JOW. – Dla nas to referendum jest pierwszym realnym momentem, kiedy możemy wrócić do hasła, dla którego powstawała PO – zaznaczyła. I przekonywała, że PO konsekwentnie walczy o JOW. – Wprowadziliśmy je w samorządzie, wprowadziliśmy w Senacie. Na wprowadzenie w Sejmie nie było szansy, inne partie nie były zainteresowane. Dlatego kiedy pojawiła się taka możliwość, skwapliwie z tej propozycji skorzystaliśmy – skwitowała.

Zobacz także

TOK FM

 

Bicie na oślep w ministra Zembalę

Judyta Watoła, 22.06.2015
Marian Zembala

Marian Zembala (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Politycy i publicyści od prawa do lewa oskarżają prof. Mariana Zembalę, teraz ministra zdrowia, o konflikt interesów. Oskarżenia przychodzą im tym łatwiej, że niemal żaden nie zadał sobie trudu, by poznać szczegóły sytuacji.
Do rzucania oskarżeń o konflikt interesów przystąpił pierwszy tygodnik „Nie”. Przyłączyli się politycy prawicy, mówiąc coś o rzekomym uwłaszczaniu się na publicznym majątku. W piątek temat podjął redaktor naczelny „Super Expressu”, zwracając się do nowego ministra per „panie milionerze Zembala” i wytykając mu, że do jego portfela spływały wyłącznie państwowe pieniądze, i to niemałe, bo w 2013 roku tylko dzięki indywidualnej praktyce lekarskiej zarobił prawie 1,1 mln zł. Radzi mu bez ogródek: „panie Zembala, lepiej wrócić do swoich biznesów”.

Oburzenia nie krył i wyjaśnień domagał się też od rana w Tok FM Jacek Żakowski. Z kolei Stanisław Janecki w pisowskim portalu wPolityce.pl jest bardziej wyrozumiały. Nie widzi nic złego w tym, by wybitny fachowiec zarabiał – jak prof. Zembala – 1,5 mln zł rocznie. Dla niego może nawet zarabiać dużo więcej. Problem – według Janeckiego – polega na tym, że nowy minister przez lata łączył bardzo wiele ważnych stanowisk: dyrektora, konsultanta krajowego w kardiochirurgii i udziałowca w prywatnej spółce. A to, jak pisze, „może prowadzić do wielu ewidentnych patologii”.

Dalej Janecki snuje teoretyczne rozważania o tym, jak to Polska Grupa Medyczna, spółka, którą zakładał i w której miał udziały prof. Zembala, mogła zaszkodzić interesom Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, którego nowy minister jest od ponad dwóch dekad dyrektorem i które pod jego kierunkiem świetnie się rozwinęło.

Dla jasności zaznaczę, że sytuację, w której szefowie uniwersyteckich klinik zakładają prywatne szpitale, też uważam za dwuznaczną. Sami narażają się przez to na oskarżenia.

Problem w przypadku prof. Zembali polega jednak na tym, że Polska Grupa Medyczna raczej przysłużyła się ŚCChS, niż mu zaszkodziła.

By zrozumieć tę sytuację, cofnijmy się do roku 2000. Śmiertelność u chorych z zawałem serca wynosi na Śląsku 16-17 proc. Jedyna pracownia, która pełni całodobowy dyżur zawałowy, jest w ŚCChS. Dzięki niej śmiertelność u chorych z zawałem w Zabrzu jest o wiele niższa niż w innych miastach, choćby w Katowicach, gdzie kardiolodzy dyżurują tylko na telefon. Do tego Ministerstwo Zdrowia ogranicza wydatki na udrażnianie zatkanych przez zawał tętnic w sercu, czyli balonikowanie.

Andrzej Sośnierz, szef Śląskiej Kasy Chorych, wychodzi do kardiologów z ofertą: zapłaci im za wszystkie dodatkowe zabiegi, byle ratowali więcej chorych. Doktor (a dziś profesor) Paweł Buszman chwyta wiatr w żagle. Z poparciem kilku profesorów z Górnośląskiego Centrum Medycznego w Ochojcu zakłada PAKS, czyli Polsko-Amerykańskie Kliniki Serca. Tak powstaje w Ustroniu pierwsza w Polsce prywatna pracownia kardiologiczna. PAKS szybko się bogaci i zakłada kolejne lecznice. Pacjenci, którym nie wystarczy balonikowanie, trafiają potem na by-passy do Ochojca.

Lekarze z Zabrza nie chcą zostać w tyle. Nie chodzi tu tylko o prywatne zyski z leczenia zawałów, ale też o zapewnienie ŚCChS dopływu pacjentów na dalsze leczenie i operacje. Dlatego właśnie lekarze z Zabrza zakładają PGM. Prof. Zembala zostaje udziałowcem. PGM też stawia nowe pracownie.

PAKS i PGM ostro ze sobą konkurują. Nowe ośrodki zawałowe powstają jak grzyby po deszczu i dziś jest już ich w regionie za dużo. Nie zmienia to jednak faktu, że dzięki ich gęstej sieci śmiertelność w zawale serca spadła na Śląsku do kilku procent. Podobnie stało się w całym kraju, bo inni lekarze szybko poszli śladem śląskich doktorów. Jeśli dziś wszędzie za dużo jest pracowni zawałowych, to już wina NFZ. Zauważywszy że problemu z zawałami już nie ma, fundusz powinien był wiele lat temu skierować strumień pieniędzy na inną działkę, która wymaga naprawy.

Co do prof. Zembali, to w 2013 roku przestał być udziałowcem PGM. Została nim jego żona. To tylko formalna zmiana: profesor dalej jest powiązany ze spółką.

Nie ma jednak mowy o uwłaszczaniu się na publicznym majątku ani tym bardziej szkodzeniu ŚCChS.

Zobacz także

wyborcza.pl

Lis: Szydło i Duda u władzy? To aksamitny zamach na konstytucję. Czegoś takiego nie było od Jaruzelskiego

klep, 22.06.2015
Tomasz Lis, redaktor naczelny tygodnika ''Newsweek''

Tomasz Lis, redaktor naczelny tygodnika ”Newsweek” (Fot. Maciej Zienkiewicz / Agencja Gazeta)

„Prezydent i premier będą podwładnymi człowieka, który sprawując pełnię władzy nie będzie ponosił żadnej konstytucyjnej odpowiedzialności” – pisze Tomasz Lis w „Newsweeku” o perspektywie objęcia władzy przez Andrzeja Dudę jako prezydenta i Beatę Szydło jako premiera. Według publicysty i tak będzie za nimi stał Jarosław Kaczyński.

 

„PiS już wie i prezes PiS wie, że partia nie wygrywa wyborów, póki jej twarzą jest Kaczyński” – pisze w „Newsweeku” Tomasz Lis. Dlatego, zdaniem publicysty, prezes PiS wpadł na „fortel doskonały” – o władzę mają się ubiegać „nie-Kaczyńscy”. I choć pomysł jest, jak zaznacza Lis, prostacki, to jednak skuteczny.

Prawybory w głowie prezesa

„Prezes w drodze przeprowadzonych w swej głowie prawyborów postawił na drugoligowego kandydata płci męskiej, który za chwilę zostanie prezydentem” – pisze o Andrzeju Dudzie Lis. I zauważa, że teraz Kaczyński stawia na kobietę, czyli Beatę Szydło, która niedługo może zostać premierem.

Zdaniem Lisa Kaczyński stara się minimalizować ryzyko, że jego ludzie będą chcieli wybić się na niezależność jak kiedyś Kazimierz Marcinkiewicz. Po pierwsze niezwykle uważny miał być „scanning psychologiczny”. Po drugie jeśli Duda myśli o reelekcji, będzie musiał utrzymać zaufanie Kaczyńskiego, by za pięć lat znów sięgnąć do kasy partyjnej podczas kampanii.„Czegoś takiego nie było od epoki Jaruzelskiego”

Lis wskazuje na niebezpieczeństwa wynikające z faktu, że prezydent i premier „będą podwładnymi człowieka, który sprawując pełnię władzy nie będzie ponosił żadnej konstytucyjnej odpowiedzialności”. Zdaniem publicysty oznacza to groźbę „aksamitnego zamachu na naszą konstytucję”. „Czegoś takiego, łącznie z podobną kumulacją władzy, nie było w Polsce od epoki Jaruzelskiego” – kwituje.

Cały felieton w najnowszym „Newsweeku” >>>

Zobacz także

TOK FM

Beata Szydło kandydatką PiS na premiera: Długo się wahałam, czy przyjąć tę propozycję

MT, 22.06.2015
Beta Szydło w czasie kampanii Andrzeja Dudy

Beta Szydło w czasie kampanii Andrzeja Dudy (Fot. Marek Podmokły / Agencja Gazeta)

– Do dziś uważam, że to, żeby Jarosław Kaczyński, lider Zjednoczonej Prawicy, był premierem, jest doskonałym rozwiązaniem dla Polski – powiedziała w TVN24 Beata Szydło. Zdradziła też, że został już wybrany szef kampanii wyborczej PiS.

 

Beata Szydło, ogłoszona kandydatką Prawa i Sprawiedliwości na premiera w nadchodzących wyborach parlamentarnych, stwierdziła w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim w programie „Jeden na jeden” w TVN24, że decyzji o kandydowaniu nie podjęła szybko. Jak mówi, z Jarosławem Kaczyńskim rozmawiała o tym po zwycięstwie Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. – Długo wahałam się, czy przyjąć tę propozycję, bo to jest bardzo duże wyzwanie i odpowiedzialność – powiedziała.

Zadeklarowała jednak, że według niej kandydatura prezesa PiS na to stanowisko wciąż byłaby słuszna. – Do dziś uważam, że to, żeby Jarosław Kaczyński, lider Zjednoczonej Prawicy, był premierem, jest doskonałym rozwiązaniem dla Polski – powiedziała. – Jarosław Kaczyński dokonał innego wyboru – dodała.

Start Zjednoczonej Prawicy

Wiceprzewodnicząca PiS poinformowała też oficjalnie, że w wyborach partia ta wystartuje razem z ugrupowaniami Jarosława Gowina i Zbigniewa Ziobry jako Zjednoczona Prawica. – Podjęliśmy taką decyzję, że idziemy razem, i to był wielki sukces Jarosława Kaczyńskiego, że w momencie, kiedy wydawało się, że prawica jest w Polsce podzielona, że nie ma już szans na to, żeby się zjednoczyć, on tego dokonał – podkreślała.

Zapytana o to, czy w takim razie w przypadku zwycięstwa ZP stanowiska ministrów otrzymaliby Antoni Macierewicz albo Zbigniew Ziobro, unikała jednoznacznych deklaracji. – Chyba za wcześnie, żeby mówić o tym, kto będzie w rządzie – powiedziała. – Przyjdzie moment, będziemy prezentować kandydatów – dodała.

Z rozmowy dowiedzieliśmy się również, że partia wybrała już szefa sztabu wyborczego PiS. Szydło nie mogła jeszcze ujawnić nazwiska tej osoby, ale przyznała, że będzie to mężczyzna. Kampania startuje jednak już teraz i ma stanowić kontynuację kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy.

Kukiz „musi pamiętać o jednym”

Prowadzący program zapytał Beatę Szydło o to, czy widziałaby na stanowisku wicepremiera Pawła Kukiza. – Jeżeli Paweł Kukiz uniknie tego, żeby zaprosić do swojej drużyny osoby, które nie są szczere w działaniach politycznych czy były na scenie politycznej i z niej zeszły, a teraz próbują znowu na niej zaistnieć, jeżeli będzie do końca konsekwentny, to mu się to uda, zobaczymy – powiedziała na wstępie, dodając, że jeśli stworzy on w parlamencie poważną siłę, to rozmowa z nim będzie potrzebna. – Nie zaprzeczam temu, że z Pawłem Kukizem warto również rozmawiać – dodała.

– Paweł Kukiz musi pamiętać o jednym – zaznaczyła. – Na pewno wie o tym doskonale – jeżeli znajdzie się w parlamencie, to tak samo wpadnie w rytm systemu, z którym próbuje w tej chwili walczyć – stwierdziła.

gazeta.pl

Biedroń usunął z ratusza obraz Jana Pawła II. Przejął go mieszkaniec Słupska i przekazał do kościoła

ks, 21.06.2015
Robert Biedron

Robert Biedron (&Fot. Jacek Marczewski / Agencja Gazeta)

Robert Biedroń, prezydent Słupska, usunął portret papieża ze swojego gabinetu w kwietniu. Tłumaczył to chęcią zachowania świeckiego charakteru ratusza. Obraz trafił do mieszkańca Słupska, ten z kolei przekazał go dziś kościołowi.

 

Obraz Jana Pawła II trafił do kościoła Mariackiego w Słupsku podczas mszy, którą odprawiał biskup koszalińsko-kołobrzeski Edward Dajczak. – Człowiek, który zapomina o Bogu, zaczyna na nowo organizować ten świat, sprzątać według własnego widzenia, sprzątać nawet to, co do tej pory inni stworzyli, sprzątać nawet innych – mówił podczas homilii.

– Dla wielu osób decyzja prezydenta była oburzająca. Przecież ten obraz znalazł się w urzędzie w wyniku decyzji prawowitej władzy, która nadała papieżowi tytuł Honorowego Obywatela – mówi ksiądz proboszcz Zbigniew Krawczyk ze Słupska na łamach „Gościa Niedzielnego”. – Obraz będzie u nas wisiał do czasu, kiedy być może następny prezydent zgodzi się, aby wrócił on na swoje miejsce – dodał.

Obraz Jana Pawła II pojawił się w gabinecie prezydenta Słupska po tym jak Rada Miasta nadala papieżowi tytuł Honorowego Obywatela w roku 2003. Prezydentem Słupska był wtedy Maciej Kobyliński, członek SLD, wcześniej PZPR.

 

gazeta.pl

Podsłuchy i bezsilna demokracja, czyli przypadek Zbigniewa Stonogi

Wojciech Czuchnowski, 22.06.2015
Dlaczego ABW nie podjęła interwencji i nie przerwała akcji Stonogi? Mogła to zrobić w trybie<br />

Dlaczego ABW nie podjęła interwencji i nie przerwała akcji Stonogi? Mogła to zrobić w trybie „niecierpiącym zwłoki”, by zapobiec łamaniu prawa. – Woleliśmy czekać na nakaz z prokuratury, by uniknąć zarzutów, że łamiemy wolność słowa – tłumaczy oficer Agencji. Na zdjęciu… (SŁAWOMIR KAMIŃSKI)

Paradoksalnie sprawcy afery podsłuchowej mogą się czuć bezpiecznie tylko w państwie prawa. W Polsce rządzonej przez PiS siedzieliby w więzieniu. A w kraju wszechwładnych służb specjalnych tej afery w ogóle by nie było.
„Służby specjalne”, film Patryka Vegi z 2014 r., pokazują polską rzeczywistość oczami wyznawcy spiskowej teorii o kluczowej roli tytułowych służb w większości wydarzeń politycznych, które w ostatnich latach wstrząsnęły Polską. W tej wizji służby najpierw wyniosły do władzy Andrzeja Leppera, potem zniszczyły go aferą obyczajową w Samoobronie, a na koniec powiesiły, gdy chciał ujawnić ich tajemnice.W tym filmie służby mogą wszystko – skrytobójczo mordują niewygodnego polityka, który chce ujawnić listę tajnych współpracowników. W zbrodnię wrabiają jego syna, robiąc z niego niebezpiecznego psychopatę. Pomagają w tym zwerbowani przed laty prokurator i lekarz psychiatrii. Kiedy media zaczynają nabierać wątpliwości, służby zamykają dziennikarzom usta, przypominając właścicielowi prywatnej stacji telewizyjnej dawną współpracę z bezpieką. I grożąc mu zabiciem wnuka oraz żony.

To z kolei spiskowa interpretacja sprawy makabrycznej śmierci Eugeniusza Wróbla, wiceministra transportu w rządzie PiS, zamordowanego i poćwiartowanego przez syna.

W wizji Vegi dla służb nie ma rzeczy niemożliwych. Skrytobójstwa, pobicia, nielegalne podsłuchy, fabrykowanie kompromitujących materiałów to ich chleb codzienny, a tylko naiwni mogą wierzyć w oficjalne wersje.

Vega nie jest osamotniony. W różnym stopniu natężenia jego wizję podzielają publicyści i politycy snujący opowieści o „zamachu smoleńskim”, „seryjnym samobójcy”, totalnej inwigilacji „niepokornych” dziennikarzy i całej tej ponurej rzeczywistości kryjącej się za fasadą naszego świata.

***

Afera podsłuchowa, wstrząsająca od ponad roku posadami 40-milionowego państwa w środku Europy, ma z tym wszystkim tyle wspólnego, że jest dokładną antytezą teorii spisku. Pokazuje bezsilność służb i pułapki, w jakie wpadła demokracja, trzymając się ściśle obowiązującego prawa.

Rozmawiam z wysokim rangą oficerem ABW. Pytam, dlaczego służby nie interweniowały, gdy w nocy z poniedziałku na wtorek (8/9 czerwca) Zbigniew Stonoga najpierw publicznie ogłosił zamiar, a potem sukcesywnie wrzucał do sieci pełne akta śledztwa w sprawie afery podsłuchowej, ujawniając prywatne dane świadków, pokrzywdzonych i nazwiska ponad stu funkcjonariuszy ABW i BOR.

Oficer rozkłada ręce: – Zaalarmowaliśmy prokuraturę zaraz gdy to się zaczęło i cały czas monitorowaliśmy pojawianie się kolejnych akt. To do prokuratury należał następny krok – tłumaczy.

Prokuratura mogła w trybie pilnym powiadomić policję, by ta natychmiast przerwała akcję Stonogi. Dlaczego tak się nie stało? Bo śledczy potrzebowali prawie 24 godzin, by uznać, jakie Stonoga popełnia przestępstwo. Dopiero wtedy go zatrzymali i postawili mu zarzuty. W tym czasie akta dawno hulały w sieci zmultiplikowane w niezliczonych kopiach.

Ale dlaczego sama ABW nie podjęła interwencji? Mogła to zrobić w trybie „niecierpiącym zwłoki”, by zapobiec łamaniu prawa. – Woleliśmy czekać na nakaz z prokuratury, by uniknąć zarzutów, że łamiemy wolność słowa. Lepiej zresztą, że sprawą zajęła się policja, bo nikt teraz nie oskarży nas o stronniczość – mówi oficer. Po chwili przyznaje, że ani policja, ani ABW nie miały pewności, skąd Stonoga nadaje (czyli gdzie jest komputer, z którego wysyła pliki do sieci) ani gdzie on sam aktualnie się znajduje.

Gdyby film o tym zdarzeniu nakręcił Patryk Vega, służby specjalne od razu namierzyłyby Stonogę i jego bazę. Operacja zaczęłaby się od przejęcia kontroli nad komputerem Stonogi przez działającego dla służb hakera, a skończyła wywiezieniem biznesmena w okolice nocnego klubu, gdzie nad ranem ktoś znalazłby jego nafaszerowane narkotykami ciało.

***

Nie trzeba zresztą filmu Vegi. Gdyby opisywane zdarzenia miały miejsce siedem lat temu, scenariusz też byłby inny. O akcji Stonogi wiedzieliby premier Jarosław Kaczyński i minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Wspólnie z szefem ABW Bogdanem Święczkowskim zarządziliby zatrzymanie Stonogi, blokadę transmisji i wyłączenie jego telefonu. I to już nie jest fikcja. Tak było, gdy latem 2007 r. służby IV RP uznały, że minister spraw wewnętrznych Janusz Kaczmarek razem z komendantem głównym policji i dyrektorem CBŚ stoją za przeciekiem informacji o tajnej operacji CBA w sprawie afery gruntowej. Podejrzani urzędnicy byli śledzeni przez system monitoringu miejskiego i drony, a ich komórki namierzały specjalne ekipy śledcze. Wszyscy zostali zatrzymani i doprowadzeni w kajdankach do prokuratury.

W Polsce roku 2015 akcji Stonogi bezsilnie przypatrywali się koordynator służb Jacek Cichocki i prokurator generalny Andrzej Seremet. Gdy kolejne tomy akt lądowały w sieci, oni zastanawiali się, co z tym zrobić.

***

Natomiast premier Ewa Kopacz w reakcji na wyciek akt ogłosiła, że dymisjonuje nagranych nielegalnie ministrów oraz urzędników. Skłoniła też do odejścia z funkcji marszałka Sejmu Radosława Sikorskiego, który też został nagrany. Na koniec przeprosiła Polaków za niewłaściwe treści rozmów, które były prowadzone przy drogich potrawach i winach finansowanych ze służbowych kart.

Znów pytam cytowanego oficera ABW: – Czy premier Kopacz nie wiedziała, co jest w nagraniach i dokumentach? Jak to możliwe, że służby nie informowały jej na bieżąco o tym, iż akta śledztwa są publikowane w mediach od kilku miesięcy? Dlaczego zareagowała tak późno?

W odpowiedzi słyszę, że analitycy ABW na bieżąco monitorują wszystko, co ukazuje się w tej sprawie, i przekazują to w formie poufnych raportów. W rozdzielniku tych raportów są najważniejsze osoby w państwie. Nie wiadomo jednak, czy czytają te materiały. Najwyraźniej nie, skoro szefową rządu wstrząsnął dopiero „wyciek Stonogi”.

Słyszę też, że Kopacz wzorem swojego poprzednika, premiera Tuska, niechętnie kontaktuje się ze służbami i „programowo odrzuca” płynące od nich komunikaty. Niechęć PO do mieszania się w śledztwa i tajne operacje jest znana. Donald Tusk chciał być tutaj odwrotnością Jarosława Kaczyńskiego, który gdy tylko dostał władzę, wzywał do siebie prokuratorów (jak w sprawie mafii paliwowej, kiedy Ziobro przysłał mu do biura prokuratora z kompletem tajnych materiałów) i szczegółowo ingerował w planowane akcje (jak przy zatrzymaniu Barbary Blidy, gdy zalecał, by nie zakładać jej kajdanek).

***Jest jeszcze inna interpretacja zachowania szefowej rządu. Aferę podsłuchową odziedziczyła po Tusku, który uznał, że nagrani ministrowie oraz urzędnicy bez względu na to, co wygadywali podczas posiłków, są ofiarami nielegalnego procederu. Uwolnił ich więc od odpowiedzialności i zostawił na stanowiskach.

Z tym bagażem wzięła ich Kopacz. Konsekwencje spotkały tylko tych, których rozmowy zostały ujawnione przez tygodnik „Wprost”. Nie wszystkich zresztą. Z funkcją pożegnał się szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz, ale już kierujący resortem skarbu państwa ministrowie Włodzimierz Karpiński i Rafał Baniak oraz Stanisław Gawłowski (wiceminister środowiska) zostali na stanowiskach.

Czemu musieli odejść po wycieku Stonogi? Źródło w rządzie podaje, że po publikacji akt Kopacz wezwała wszystkich, których nazwiska znalazły się na „liście kelnerów”. Wśród prawie stu nagranych osób byli Karpiński, Baniak, Gawłowski, szef doradców szefowej rządu Jacek Rostowski, ale też minister zdrowia Bartosz Arłukowicz, wiceminister gospodarki Tomasz Tomczykiewicz i minister sportu Andrzej Biernat. Po raz kolejny zapytała ich, czy w rozmowach, które prowadzili z biznesmenami i szefami państwowych spółek, na pewno nie było nic kompromitującego. Czy kolejne nagrania, gdy ujrzą światło dzienne, nie dobiją rządu? Jej rozmówcy nie odpowiedzieli jasno, ale zgodzili się przyjąć dymisje.

***

Kopacz wiedziała, co robi. W maju, między I a II turą kampanii prezydenckiej, tygodnik „Do Rzeczy” opublikował podsłuchaną przez kelnerów rozmowę szefa CBA Pawła Wojtunika z ówczesną wicepremier Elżbietą Bieńkowską. Dialog był dla obojga kompromitujący. Wojtunik opowiadał głupoty o tym, że Sienkiewicz kazał policji spalić budkę pod ambasadą Rosji, Bieńkowska bezmyślnie nad tym „faktem” rechotała, a potem wypowiedziała słynne zdanie, że „za 6 tys. miesięcznie pracuje tylko złodziej albo idiota” – to oczywiście dotarło do opinii publicznej, bo wypowiedź była bardziej zniuansowana.

Tego nagrania miało nie być, a Wojtunik z Bieńkowską publicznie deklarowali, że nawet jak się ukaże, to nie ma tam nic nagannego. Mając takie doświadczenie, Ewa Kopacz mogła być pewna, że nieujawnione dotąd podsłuchy też zawierają podobne kwiatki i że lepiej pozbyć się kłopotu późno niż wcale. I skoro do sieci trafiają pełne akta śledztwa, to zaraz znajdą się tam nowe nagrania.

***

Spośród blisko stu nielegalnie nagranych rozmów prokuratura ma zaledwie 21. Pozostałe są tykającymi bombami. Zapalniki od nich ma w ręku dysponent nagrań. Służby i prokuratura są przekonane, że jest nim Marek Falenta, biznesmen, który według zeznań kelnerów zlecał im zakładanie podsłuchów.

I nie ma żadnego powodu, by sądzić, że kolejne bomby nie będą odpalane. Falenta jest na wolności, za podsłuchiwanie grozi mu niewielka kara, a prowadzący śledztwo nie chcą podnieść kwalifikacji jego czynu, tak by groziły za to poważniejsze konsekwencje.

Ten upór to zresztą przejaw niezależności prokuratury, bo według naszych informatorów prokurator generalny Andrzej Seremet chciał, by Falencie postawiono zarzut kierowania grupą przestępczą, co dawałoby możliwość zastosowania aresztu. Nie zgodzili się na to prowadzący śledztwo, a Seremet nic nie mógł zrobić, bo są niezależni.

W państwie PiS byłoby to nie do pomyślenia. Zbigniew Ziobro jako prokurator generalny po naradzie z premierem Kaczyńskim nakazałby podniesienie kwalifikacji, a opornych prokuratorów zastąpiliby nowi.

Falenta od roku siedziałby w areszcie, a z jego biznesu zostałyby marne resztki.

Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co by się stało z Falentą w scenariuszu Patryka Vegi.

***

Nie tęsknię za IV RP ani za rzeczywistością z filmów Vegi, krajów totalitarnych czy takich jak Rosja, w dużym stopniu rządzonych przez wszechmocne służby. Tam afera podsłuchowa by się nie zdarzyła, bo władza, czując zagrożenie, nie zawahałaby się przed sięgnięciem po nadzwyczajne środki.

Ale bezsilność i bierność państwa, które literalnie przestrzegając prawa, nie jest w stanie skutecznie ścigać bezprawia, jest niebezpieczna. Bo może wynieść do władzy tych, dla których demokracja będzie tylko środkiem do wprowadzenia rządów silnej ręki.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz